Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ta książka nie powstałaby, gdybym nie była psychicznie chora. Paradoksalnie, jestem wdzięczna
swojej chorobie za to, że obchodzi się ze mną w sposób, który umożliwia jej opisywanie.
Dziękuję także moim bliskim i przyjaciołom, którzy wierzą, że pisząc, mogę się dołożyć do –
miejmy nadzieję pozytywnej – zmiany w postrzeganiu osób żyjących z diagnozą takiej choroby.
Podczas gdy diagnoza choroby dwubiegunowej była jak przykrótka sukienka, schizoafektywnej –
przez lata jak sukienka niewygodna, informacja o zaburzeniu osobowości typu borderline
nareszcie okazała się tą, która najbardziej pasuje. Jak stwierdził mój mąż, inżynier: może i nie jest
to teoria, która opisuje cały wszechświat, ale najtrafniejsza teoria wszechświata, jaką mamy.
Książkę kieruję do tych czytelników, którzy chcą lepiej zrozumieć rzeczywistość osób spoza
spektrum tak zwanej normalności, poczynając od psychiatrów, terapeutów, psychologów,
studentów tychże kierunków oraz osób bliskich samym chorym, a także do wszystkich tych,
których interesuje tematyka zaburzeń psychicznych. Chcę również wierzyć, że ludzie podobni do
mnie, cierpiący z powodu tychże zaburzeń, czytając tę lekturę, poczują się mniej samotni, a może
nawet skorzystają z opisywanych przeze mnie i przeze mnie sprawdzonych strategii radzenia
sobie w chorobie.
Książka składa się z kilku części. Możesz czytać je po kolei lub sięgać w dowolnej kolejności po
te, które przyciągną cię najbardziej:
Aneks składa się z trzech części:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 300
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright by © Dorota K. Solarska 2021
Copyright © for this edition by Oficyna Związek Otwarty 2022
Redakcja: Aleksandra Małek
Opieka redakcyjna: Anna Bal, Katarzyna Kurska-Wilk
Korekta: Joanna Wysłowska
Ilustracje na okładce: Dorota K. Solarska
Projekt okładki: Paweł Sky (www.pawelsky.pl)
Ilustracje: Dorota K. Solarska
Projekt typograficzny, skład i łamanie książki: Paweł Sky
Wydanie I
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-959403-8-5
Oficyna Związek Otwarty
ul. Kaliska 5/6, 02-316 Warszawa
www.oficynazwiazekotwarty.pl
Pamięci mojej mamy, która do końca powtarzała mi, że jestem cudowną osobą,
a ja nie potrafiłam w to uwierzyć
Ta książka nie powstałaby, gdybym nie była psychicznie chora. Paradoksalnie, jestem wdzięczna swojej chorobie za to, że obchodzi się ze mną w sposób, który umożliwia jej opisywanie. Dziękuję także moim bliskim i przyjaciołom, którzy wierzą, że pisząc, mogę się dołożyć do – miejmy nadzieję pozytywnej – zmiany w postrzeganiu osób żyjących z diagnozą takiej choroby.
Książkę kieruję do tych czytelników, którzy chcą lepiej zrozumieć rzeczywistość osób spoza spektrum tak zwanej normalności, poczynając od psychiatrów, terapeutów, psychologów, studentów tychże kierunków oraz osób bliskich samym chorym, a także do wszystkich tych, których interesuje tematyka zaburzeń psychicznych. Chcę również wierzyć, że ludzie podobni do mnie, cierpiący z powodu tychże zaburzeń, czytając tę publikację, poczują się mniej samotni, a może nawet skorzystają z opisywanych przeze mnie i przeze mnie sprawdzonych strategii radzenia sobie w chorobie.
Książka składa się z kilku części. Możesz czytać je po kolei lub sięgać w dowolnej kolejności po te, które przyciągną cię najbardziej:
• Wstęp opisuje pierwszy atak choroby.
• Część I – diagnozy, które mi przypisano, przebieg hospitalizacji oraz farmakologię.
• Część II – symptomy, których doświadczam: depresyjne, maniakalne, psychotyczne, lękowe i w końcu sklasyfikowane jako borderline.
• Część III – strategie radzenia sobie w chorobie, między innymi terapię, sztukę, medytację, mindfulness, ale także budowanie relacji czy pracę z ciałem.
• Zakończenie podsumowuje miejsce, w którym jestem teraz, siedem lat po pierwszej hospitalizacji.
• Aneks składa się z trzech części:
– pierwsza to stworzony wyłącznie przez mojego męża opis życia z osobą chorą z perspektywy partnera życiowego;
– druga to najczęściej zadawane pytania i odpowiedzi związane z chorowaniem;
– trzecia to moja jednoaktowa sztuka teatralna, przedstawiająca relację dwóch kobiet, z których jedna cierpi na zaburzenie typu borderline.
Owocnej lektury.
Dorota K. Solarska, Berno 2021
Ta historia ma wiele początków, lecz nie ma końca.
Moglibyśmy ją rozpocząć tak: jest rok 2000, studiuję psychologię, a w jej ramach – psychopatologię. Fascynują mnie opisy poszczególnych zaburzeń psychicznych. Moją uwagę przyciąga zwłaszcza choroba afektywna dwubiegunowa, bo wydaje mi się wtedy, że jej leczenie jest prawie niemożliwe, a prognozy mizerne. Nie jestem w stanie pojąć, jak można być tak rozpiętym między sprzecznościami, podróżującym od jednego bieguna do drugiego, targanym przez przeciwności. Jak na rollercoasterze, myślę sobie; to musi być skrajnie wyczerpujące. Współczuję wyimaginowanym chorym – jestem przecież tak bardzo odmienna od nich. Dwa kierunki studiów, dwa stypendia, świetne wyniki, kochający, twórczy partner, studenckie hulanki i swawole; życie jak autostrada do nieba – i przekonanie, że w tym życiu jestem zwycięzcą. Wszystko mam pod kontrolą. Utrata tej kontroli staje się moim największym lękiem. Gdyby to mnie dopadła choroba psychiczna, myślę sobie, wolałabym chyba umrzeć.
Moglibyśmy jednak tę historię zacząć jeszcze wcześniej: było sobie dwoje Dorosłych Dzieci Alkoholików, którzy marzyli o stworzeniu Domu Idealnego. Nie do końca im wyszło, potknęli się kilka razy o różnice w swoich wizjach, depresję, anemię, intensywną terapię, przewlekłe choroby, lecz starali się bardzo, ze wszystkich sił. Nie uchroniło to jednak ich dziecka od ciężkiej choroby psychicznej. Nie wszystkie marzenia bowiem się spełniają.
A może początkiem będzie ten moment: jest rok 2005, zaczynam własną terapię – w nurcie systemowym. Terapeutka mówi mi na ostatniej sesji: „Szumi pani koroną drzewa, ale nie ma pani korzenia”. Co to znaczy? Co powinnam zatem zrobić? Nie mam pojęcia. Mijają lata, kontynuuję terapię w nurcie Gestalt, sama certyfikując się na counsellora i kończąc studia uniwersyteckie z dyplomem psycholożki. Mam wrażenie, że staję się coraz bardziej świadoma, coraz silniejsza, coraz bardziej zintegrowana. Potrafię świetnie zdawać sobie sprawę z tego, co czuję, nazywać to i wyrażać. Emocje stają się moją mocną stroną. Wkrótce zaczynam pierwszą pracę, gdzie moja empatia i wykształcenie psychologiczne bardzo się przydają; jestem doradcą do spraw „zasobów ludzkich” w pewnej korporacji. Zwalniam się po dwóch latach, nie mogąc znieść hierarchiczności i bezzasadnych w moim mniemaniu nakazów z góry. Zaczynam karierę trenerki, szkoleniowca. Uczę menedżerów komunikacji interpersonalnej, radzenia sobie z emocjami w miejscu pracy, radzenia sobie ze stresem, inteligencji emocjonalnej. Mam poczucie, że wiem, o czym mówię. Buduje się we mnie przekonanie, że jestem profesjonalistką, że jestem wyjątkowa i potrzebna, może nawet niezbędna, w tworzeniu lepszego świata w miejscach pracy. Zaczynam prowadzić coaching dla wysoko postawionej kadry kierowniczej. Moje poczucie bycia niezastąpioną ma się świetnie.
Możemy też zacząć od tego momentu: w 1980 urodziła się dziewczynka, żywe srebro, chodząca encyklopedia, dziecko uzdolnione, z czasem kolekcjonujące wszelkie możliwe dyplomy, grzeczne i posłuszne, dobrze wytrenowane; z biegiem lat coraz bardziej zagubione, rozszczepione, rozdwojone pomiędzy „powinnam” a „chcę”; zadowalające innych, starające się wciąż bardziej i bardziej, bez końca; twarde, silne, przekonane, że nie wolno płakać, trzeba być numerem jeden, bo numer dwa nie dostanie uwagi i akceptacji. Mówiące sobie: „bądź sympatyczna, przyjacielska, wykazuj się, bądź najlepsza, ale taka jak inni, podobaj się wszystkim, wszyscy mają cię lubić, dorośli mają zawsze rację”.
Gdybyś chciała mnie zapytać, kiedy zaczął się początek końca, odpowiedziałabym: w 2013 roku przeprowadzam się do Szwajcarii, gdzie mój mąż dostał wcześniej pracę. Najpierw powoli, później coraz szybciej coś zaczyna się we mnie zmieniać. Zaczynam mieć problemy ze snem – nocami tworzę: maluję, piszę wiersze, piosenki, opowiadania. Okresy wzmożonej aktywności przeplatają się z fazami anhedonii i wycofania: nie odbieram telefonów od przyjaciół, odwołuję spotkania, zamykam się w czterech ścianach, choć wciąż zmuszam do zdalnej pracy. Rzeczywistość przestaje mieć złożony, wysublimowany smak. Zaczynam nazywać ten czas „fazą popiołu”. Nieważne, czy odnoszę sukces, czy świeci słońce, czy jest cudowne lato, czy wielobarwna jesień – życie przestaje mi smakować. A potem znów rzucam się w wir aktywności. Po kilku takich zmianach faz, opierając się na wiedzy psychologicznej z czasów studiów, zaczynam coś podejrzewać. Ale to przecież niemożliwe, to nie ja, to mi się po prostu NIE MOŻE PRZYDARZYĆ. Jestem zwycięzcą. Mam kontrolę nad swoim życiem. Ono po prostu… nie ma prawa się załamać.
W trakcie jednej z aktywniejszych faz postanawiam podążyć za swoimi artystycznymi marzeniami i zgłaszam się na przesłuchanie do sztuki teatralnej. Jako najlepsza uczennica przez całe życie przygotowuję się do tego wydarzenia pierwszorzędnie, ale i tak z zaskoczeniem odbieram telefon: dostałam główną rolę. Wypadam z autobusu, by skakać z radości na ulicy. Marzenia się spełniają! Znów jestem zwycięzcą!
Przygotowania do premiery pochłaniają kilka wieczorów w tygodniu przez trzy miesiące. W obsadzie znajduje się także młody chłopak – różnica wieku między nami to czternaście lat. Nikt mi nie powiedział, że mania ma różne oblicza, w tym obsesję na czyimś punkcie. Młody staje się moją obsesją. Po udanych występach zaczynam staczać się w dół – a w zasadzie w zastraszającym tempie piąć pod górę. Nie potrafię się opanować: imprezuję, piję, świętuję teatralny sukces; czuję się piękna, silna, uwodzicielska, niepowstrzymana, niepokonana… Gdy pewnej nocy zapominam o swoich zasadach, o swojej integralności, o swoim małżeństwie, o oddaniu – bo mania nie potrafi usłyszeć słowa NIE, słyszy tylko TAK, wszystko jest możliwe i w zasięgu ręki, bo jesteś królową życia – kończy się etap lekkich, nieszkodliwych objawów.
Ląduję na pogotowiu, bo zaczyna się ultraszybka zmiana faz; lęk miesza się z napadami płaczu, tęsknoty i przerażenia; z chęcią i pewnością, że mogę uwieść lekarza, który mnie diagnozuje; z zapewnianiem męża, że myślę zupełnie trzeźwo i czas wracać do domu; z myślami samobójczymi i przekonaniem, że nic złego się nie dzieje; jestem przecież… jestem… zwycięzcą, prawda? Widzę przerażone do granic oczy mojego męża, który patrzy na mnie jak na obcą osobę, a ja wiję się jak wąż, zmieniam jak kameleon, w mgnieniu oka przeżywając skrajne emocje, od ekstazy do przerażenia. Uśmiecham się tylko po to, by za chwilę płakać, przepełniona lękiem. W nocy karetka dowozi mnie do kliniki psychiatrycznej, z diagnozą „ciężki epizod mieszany choroby dwubiegunowej”. Pamiętam tylko jedno pytanie zmęczonej nocnym dyżurem lekarki: „Czy pani się zabezpieczyła?”.
W tym momencie moje życie oficjalnie się kończy.
Nie wiem jednak, że nowe – dopiero się zaczyna.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Z czym kojarzy ci się klinika psychiatryczna?
Mnie z kolorowymi plakatami na korytarzach, artystycznym atelier, spacerami po zielonej okolicy i niekończącymi się rozmowami w palarni. Ale także z nocnymi krzykami z izolatki, próbami rozbicia szyb okiennych krzesłem, policją przywożącą upitych do nieprzytomności chorych, rzucaniem przedmiotami w lekarzy, wyjącym alarmem, przemycaniem alkoholu w butelkach po wodzie mineralnej, okazjonalnymi jointami w trakcie wychodnego. To nie są wyłącznie moje przygody, a jednak – jakby moje, bo zostałam wrzucona w ten świat, czując się zupełnie do niego nieprzynależna. Z jakiegoś jednak powodu, który powoli zaczynał do mnie docierać, znalazłam się pośród innych wariatów; innych ode mnie, a jednak dzielących część wspólną: nasz czas w świecie zdrowych minął. Wydawało mi się wtedy, że na zawsze.
Lekarze bardzo szybko decydują o podaniu mi litu. To podobno najskuteczniejszy balanser nastrojów – tak twierdzą. Ponieważ jego poziom musi być skrupulatnie monitorowany, zwłaszcza na początku, moja hospitalizacja trwa ponad miesiąc. Później decyduję się na zmianę statusu na pacjentkę dzienną. Dojeżdżam więc do kliniki każdego dnia na kilka godzin. Mój system nerwowy zupełnie się załamuje – każde przejście przez ruchliwe miejsce, centrum miasta czy dworzec okupuję drżeniem, roztrzęsieniem, niemal paniką. Tylu ludzi! Dlaczego chodzą tak szybko? Skąd te światła, skąd ta intruzywna jasność? Dokąd to wszystko tak pędzi? Lit powoduje dodatkowo drżenie rąk, które staram się ukryć, snując się z dłońmi w kieszeniach. Kiedyś jednak trzeba skasować bilet, kupić kawę, zjeść bułkę… Za każdym razem ogarnia mnie wstyd, toksyczny wstyd. Pewnego dnia spotykam koleżanki z teatru. „Dawno cię nie widziałyśmy!” – mówią. Spuszczam oczy. „Byłam chora” – mamroczę. „No tak, grypy w tym roku były wyjątkowo częste, ja też ciężko przeszłam” – odpowiada Alicja, Brygida kiwa głową, a ja już wiem, że one nie rozumieją. I może nigdy nie zrozumieją – bo przecież im nie powiem. Zaczynam chodzić, chowając głowę w ramionach, bo mam wrażenie, że lśni nad nią wielki neon: WARIATKA. Poczucie winy, wszechogarniający wstyd, gorycz i absolutne zdruzgotanie faktem, że moje życie wymknęło mi się spod kontroli, to tylko część palety emocji, która zaczyna towarzyszyć mi każdego dnia. Już nie ma negocjacji. Już nie ma wątpliwości, targowania się, bagatelizowania, umniejszania, unikania, wypierania. Jestem poważnie chora. Czas to przyjąć do wiadomości. Bo pogodzić się z tym nie zamierzam. Nigdy.
W ciągu następnych siedmiu lat będę hospitalizowana jeszcze osiem razy. W tamtym czasie wydaje mi się jednak, że od tej pory będę już radzić sobie sama. Znajduję dobrego psychiatrę, biorę leki, uważam na siebie, prowadzę ostrożne, konserwatywne życie. A potem znów wkracza w nie młody człowiek z teatru i cała delikatnie skonstruowana układanka ponownie się rozsypuje; porzucam męża i twierdzę, że odnalazłam miłość swojego życia. Co z tego, że jest o czternaście lat młodszy i nie do końca się rozumiemy, bo mamy inną wrażliwość, inne potrzeby i oczekiwania. Psychiatra popełnia błąd, którego ani ja, ani mój mąż do dziś nie zapomnieliśmy: diagnozuje, że to nie kolejny epizod, a zwyczajne zakochanie, do którego mam przecież prawo. Miłość nie mija przecież ani po olanzapinie, ani po kwetiapinie, którą mi dodatkowo przepisano na wypadek symptomów psychotycznych. Musi być zatem prawdziwa.
Faza miesiąca miodowego i stanu absolutnego uniesienia trwa dwa miesiące. Mąż chudnie w tym czasie jedenaście kilogramów i przeżywa załamanie nerwowe; sam chodzi do psychiatry, który zaleca mu hospitalizację. Które z nas w tym momencie jest tak naprawdę wariatem? Ja, przekonana, że kocham i wybrałam, czy on, śledząc mnie, nie śpiąc, nie jedząc…? Ten mroczny okres rozdarcia i cierpienia odciśnie na nas obojgu piętno, którego nie zdejmie nawet czas.
Po dwóch miesiącach wracam do domu. Zaczynam odwyk. Całkowite odcięcie się od obsesji zajmie mi niemal rok. Pomaga nowy lek, rysperydon. Zaczynam widzieć trzeźwo. Dopiero wtedy, gdy maniakalne klapki spadają mi z oczu, dostrzegam z całą mocą, z całym wstydem, całą winą, co zrobiłam, kogo zraniłam i w jaki sposób. Paradoks polega bowiem na tym, że będąc w środku epizodu, rzutu choroby, nie masz o tym pojęcia; wydaje ci się, że żyjesz normalnie, że twoje przekonania wypływają z twojej duszy, twoje emocje – z serca, a postanowienia – z głowy, z którą przecież wszystko jest w porządku. Cały świat może mówić ci, że coś z tobą jest nie tak, że nie jesteś „jak ty”. Ty jednak wiesz lepiej. Przecież siebie znasz. Przecież jesteś w sobie, ze sobą, w kontakcie z własnym człowieczeństwem – umysłem, emocjami, ciałem, duchem. Jak mogłabyś się mylić…? Jakie konsekwencje miałoby to, że życie wymyka ci się cyklicznie spod kontroli, że nie możesz polegać na własnej ocenie rzeczywistości, na sobie…? Na kim zatem? Na czym? Na czym się oprzeć, według czego nawigować? Zagubienie, splątanie, które mogłoby wraz z takim założeniem przyjść, wydaje mi się nie do pojęcia. Wiem już, że przestałam być zwycięzcą, wiem, że przegrałam, ale nie potrafię poddać się całkowicie. Chcę zachować choćby pozory autonomii, samostanowienia, kontroli… Z biegiem lat oddam je najbliższym, ale na razie nie jestem na to gotowa.
Tymczasem moja choroba zaczyna transformować. Pojawiają się pierwsze symptomy psychotyczne, urojenia i halucynacje. Wydaje mi się, że mój mąż spiskuje z moim psychiatrą przeciwko mnie. Widzę na własne oczy, jak mojemu psychiatrze wyrastają czerwone, kręcone rogi. Czy mój mąż chce mnie otruć, przygotowując dla mnie obiad? Czy ja gotuję makaron, czy może mózg? Czy na talerzu jest kukurydza, czy to robaki? Bułka na mnie patrzy. Patrzy na mnie gniazdko elektryczne. Ludzie na ulicy to aktorzy, podstawieni, bo ktoś kręci film o moim życiu. Kiedy na te symptomy zaczynają się nakładać myśli i tendencje samobójcze, ląduję znów w szpitalu. Lekarze zmieniają diagnozę: choroba schizoafektywna. Zaczynam myśleć, że już, już próbowałam poradzić sobie z manią i depresją, a teraz będę musiała objąć i część schizofrenii. To jak cios poniżej pasa, kolejne poniżenie, kolejna porażka. Czuję się jak połamana lalka, którą nikt już nigdy nie zechce się bawić. Moje życie znów się kończy, tym razem jest to życie numer dwa, z chorobą dwubiegunową. Zaczyna się życie numer trzy, wypełnione urojeniami i halucynacjami oraz wahaniami nastrojów.
Z powodu stanów depresyjnych i uporczywych myśli samobójczych, które potrafią towarzyszyć mi tygodniami, trafiam do kliniki jeszcze kilkakrotnie. Lekarze próbują leczyć mnie antydepresantami, lecz niesie to ze sobą ryzyko pojawienia się symptomów maniakalnych. Żaden lek antypsychotyczny nie powstrzymuje pojawiających się urojeń i, sporadycznie, halucynacji. Lit także okazuje się nie powstrzymywać wahań nastroju ani tendencji samobójczych. Psychiatrzy orzekają, że jestem „lekooporna”. To kolejny przygnębiający wyrok. Jak zatem mam sobie radzić, jak funkcjonować? Dwukrotnie trafiam do ośrodka interwencji kryzysowej. W końcu przestaję spać, zaczynam tworzyć i nie mogę się zatrzymać, a urojenia przychodzą codziennie. Pewnego popołudnia wysyłam męża na spotkanie z kolegą i tnę przedramiona żyletką i nożem. Po raz ósmy trafiam do szpitala. Jest koniec 2020 roku. Wychodzę po miesiącu, na nowych lekach i wydaje mi się, że chwilowo zażegnałam kryzys.
Trzy miesiące później znów jestem w klinice.
Dostaję nową diagnozę: zaburzenie osobowości typu borderline, rys narcystyczny, obsesyjno-kompulsywny i schizoidalny, podejrzenie PTSD (zespół stresu pourazowego) plus choroba schizoafektywna.
Kończy się życie numer trzy, zaczyna życie numer cztery, stawiające przede mną wyzwanie poradzenia sobie z elementami dwubiegunówki, schizofrenii i borderline. Pozostałych informacji na swój temat nie jestem w stanie przyswoić. Jestem zdruzgotana i jednocześnie chce mi się śmiać. „Wygrałam w gównobingo” – mówię mojemu kolejnemu psychiatrze. „Od dziś zaczynam kolekcjonować dyplomy z wariactwa”.
Wypowiadam to na głos i nagle zaczynam się bać, że to jeszcze nie koniec kolekcji.
Podczas gdy diagnoza choroby dwubiegunowej była jak przykrótka sukienka, schizoafektywnej – przez lata jak sukienka niewygodna, informacja o zaburzeniu osobowości typu borderline nareszcie okazała się tą, która najbardziej pasuje. Jak stwierdził mój mąż, inżynier: może i nie jest to teoria, która opisuje cały wszechświat, ale najtrafniejsza teoria wszechświata, jaką mamy. Osobowość z pogranicza wyjaśniała myśli samobójcze, samookaleczenie i tendencje do zrobienia sobie krzywdy, dysocjacje w momentach stresujących, „wybujałą” emocjonalność, idealizowanie nowych przyjaźni, problem z zaakceptowaniem ambiwalencji (czarno-białe myślenie) i krańcowy lęk przed porzuceniem, niemający wiele wspólnego z rzeczywistością.
Jednym z rysów borderline są także niepohamowane wybuchy gniewu. Mój gniew zawsze wybuchał do środka. Ktoś mógłby powiedzieć, że to pokłosie pewnego wydarzenia, do którego doszło, gdy miałam pięć lat. Mój wybuch złości zagroził wtedy zdrowiu mojej opiekunki (wyobraź sobie energię tej drobnej pięciolatki, którą byłam) i dostałam takie lanie, że aż się posikałam. Od tej pory przestałam się złościć. Bałam się też cudzych wybuchów gniewu, zwłaszcza męskich. Wiele lat później przekraczałam te własne ograniczenia, własny lęk i blokady w szkole Gestalt; waliłam w materace, kopałam, krzyczałam i byłam w stanie kazać koledze „spierdalać”. Jednakże gdy zachorowałam, stało się coś dziwnego: zapomniałam wszystkie wyuczone na nowo lekcje. Znów stałam się tą, która się nie złości; gniewa się tylko do środka, na siebie. Mój Wewnętrzny Krytyk, którego, jak mi się wydawało, miałam pod kontrolą, stał się moim głównym oprawcą. To takie… „borderline do środka”. Ciche borderline.
Sesja terapeutyczna na temat tego, że mam prawo złościć się na osoby, które kocham, odbyła się siedem lat po zachorowaniu. Do tej pory uważałam, że mój mąż tak się dla mnie poświęca, jest tak niesamowitym opiekunem, a ja jestem dla niego takim ciężarem, że po prostu nie mam prawa gniewać się na niego. Każdą złość potrafiłam więc zracjonalizować lub skierować przeciwko sobie, aż do granic myśli samobójczych. Pamiętam, że kiedy w końcu się pokłóciliśmy, a ja w konsekwencji nie zaczęłam planować skoku z balkonu, byłam z siebie bardzo dumna.
Diagnoza zaburzenia osobowości zasmuciła mnie pod jednym, ważnym względem: trudno ją leczyć farmakologicznie. Do tej pory wierzyłam, że znajdę w końcu magiczną tabletkę, po której wrócę do dawnej siebie. Borderline skutecznie zdusiło to marzenie. Zrozumiałam, że czeka mnie ciężka, terapeutyczna praca nad tematami, takimi jak: regulacja emocji, znajdowanie oparcia w sobie, alternatywne strategie radzenia sobie ze stresem i napięciem, rozbrajanie lęków, zakorzenienie w rzeczywistości zamiast derealizacji i dysocjacji. I choć najlepsza teoria wszechświata, jaką uzyskałam, wydawała się trafna, drobna część mnie kręciła głową z niedowierzaniem: dysregulacja emocji? Przecież kiedyś byłam specjalistką Gestalt…
Dlaczego my, chorzy, tak nalegamy na diagnozę? Skąd ta potrzeba bycia „zaszufladkowanym”, jak mówią psychiatrzy? „Proszę się skupić na symptomach, a nie na etykietkach”, powiedziało do mnie kilkoro z nich.
Nie rozumiemy się.
Kiedy otrzymuję diagnozę, zaczynam przynależeć do określonego plemienia – ludzi, którzy czują i przeżywają to, co ja. O moim schorzeniu dostępne są książki, artykuły, powstają grupy wsparcia; podawane są konkretne leki i jasny staje się kierunek terapii. Gdy mam się skupiać na symptomach, nie wiem, gdzie szukać wsparcia, jak się edukować, w jaki sposób się siebie uczyć i jak sobie – ze sobą – radzić. Podobnie zagubieni są moi bliscy.
W pierwszych latach mojej choroby sprawa była jasna: choroba afektywna dwubiegunowa z szybką lub ultraszybką zmianą faz. W praktyce oznaczało to, że rano mogłam nie mieć siły wstać z łóżka, po południu snułam plany podboju świata, a wieczorem przychodził – lub nie – atak psychotyczny. Testowaliśmy przeróżne leki, których lista wydłużała się z roku na rok, i w końcu objęła:
• lit (brak efektów), walproinian sodu (zbyt dokuczliwe skutki uboczne – słabość, mdłości; nie byłam w stanie wstać z łóżka), lamotryginę (okazała się dość skuteczna w wysokiej dawce, chroniąc mnie zwłaszcza przed atakami manii – depresji mniej) – balansery nastrojów;
• amisulpryd (brak efektów), kariprazynę (odrzucona ze względu na skutki uboczne – problemy ze snem), olanzapinę (działa objawowo, spowodowała jednak wzrost wagi o 50%), kwetiapinę (dobra na sen, skutek uboczny – wzrost wagi), rysperydon (odrzucony ze względu na skutki uboczne – bóle mięśni), arypiprazol (odrzucony dwukrotnie, raz ze względu na objawy motoryczne, drugi raz z powodu ataków lęku i niepokoju; zadziałała w końcu minimalna dawka w syropie), paliperydon (bez efektu), klozapinę (skutki uboczne – wzrost epizodów psychotycznych), breksipiprazol (brak efektów), pregabalinę (brak efektów) – leki antypsychotyczne;
• wenlafaksynę (czasem pomocna nawet w minimalnej dawce, innym razem w dawce osiem razy większej – brak efektów), wortioksetynę (brak efektów), escitalopram (brak efektów) – leki antydepresyjne;
• lorazepam (działa uspokajająco za każdym razem), zolpidem (pozwala spać sześć godzin bez przerwy) – leki uspokajająco-nasenne.
Wydawało mi się, że na dłuższą metę nic mi nie pomaga, nie gwarantuje żadnej profilaktyki, nie chroni mnie dostatecznie przed objawami. Wtedy mój psychiatra zdecydował o podaniu arypiprazolu w syropie (minimalna dawka w tabletce – 5 mg, w syropie – 1 mg). Zadziałał antypsychotycznie i pomógł w regulacji emocji; wahania nastrojów stały się mniejsze. W połączeniu z lamotryginą i kwetiapiną na sen, oraz okazjonalnym sięganiem po lorazepam mogłam w końcu powiedzieć, że ta mieszanka pomaga mi się ustabilizować. Pomaga. Nie do końca stabilizuje.
Każda diagnoza wiąże się z procesem żałoby: wydaje mi się, że tracę część siebie na rzecz choroby. Tak jakby wydzierała mi kolejne spłachetki mojego i tak już kruchego królestwa. Za każdym razem na początku przeżywam szok i zaprzeczenie: jak to, to nie ja, to nie o mnie, to na pewno mi się nie może przydarzyć, to się nie dzieje naprawdę. Potem przychodzi gniew i opór: już ja jej pokażę, kto tu rządzi; nie zrujnuje mi to życia; będę żyć jak gdyby nigdy nic; szlag by to trafił; to niesprawiedliwe, dlaczego ja, życie nie jest fair, dlaczego tak mnie potraktowało, jestem wściekła i rozżalona! Następnie, im dalej w chorobowy czas, tym więcej negocjacji: no dobrze, jestem chora, ale przecież musi być we mnie też coś zdrowego; proszę, tylko nie dziś, chcę się spotkać z przyjaciółmi; błagam, tylko nie atak psychotyczny, boję się; a może jednak spróbuję żyć normalnie, jak ludzie zdrowi; nie, tylko nie depresja; nie chcę znowu iść do kliniki… i tak dalej. Później rzekomo ma nastąpić niechętna akceptacja, a po niej – pełna akceptacja własnego stanu. Nigdy nie dotarłam do tego etapu. Wciąż, po siedmiu latach, negocjuję, miotając się od wściekłości do smutku i żalu. Miałam przecież być zwycięzcą, wieść życie pełne sukcesów, piąć się po szczeblach kariery, odciskając pozytywne piętno na otaczającym mnie świecie. Moje zaburzenie traktuję jako wroga-oprawcę, który pozbawił mnie wszystkiego; pozbawił mnie życia, jakie chciałam prowadzić, jakie sobie wyobrażałam, o którym marzyłam. Grunt usuwa mi się spod nóg. Wiedziałam, kim byłam – ale kim jestem teraz? Na jakiej podstawie mam budować swoją tożsamość, skoro dotychczasowe fundamenty zmyło chorobowe tsunami?
Tożsamość
W momencie pierwszego uderzenia choroby, długotrwałej hospitalizacji i następujących po niej nowych zaleceń dotyczących funkcjonowania straciłam mnóstwo rzeczy, które do tej pory mogły składać się na moją tożsamość.
Po pierwsze, straciłam rozum – czy rozsądek, bo okazuje się, że mój mózg perfekcyjnie potrafi mnie oszukać, tworząc urojenia, teorie spiskowe, halucynacje i różne dziwaczne narracje. Może pokazywać mi świat przez depresyjne okulary, mroczny i beznadziejny, udając, że jest prawdziwy. Potrafi mnie także przekonać, w akcie maniakalnego nakrętu, że jestem królową tego świata, najbardziej utalentowaną, seksowną i genialną istotą. Ja NIE WIEM, że to wszystko nieprawda. Mózg rysuje dla mnie alternatywną rzeczywistość i przekonuje, że ona właśnie taka jest; że taka jest prawda. Czasem nam, chorym, wydaje się nawet, że jesteśmy zupełnie zdrowi, podczas gdy bliscy patrzą na nas wielkimi, przestraszonymi oczami, a lekarze ze smutkiem kręcą głową. Rozumiesz więc, że nie mogę już polegać na swoim… rozumie.
Kolejnym elementem, na którym przestałam się opierać, budując swoją tożsamość, są emocje. W chorobie dwubiegunowej czuję albo „za mało”, albo „zbyt wiele”. Emocje pojawiają się nie w związku z jakimiś wydarzeniami, jak u osób zdrowych, tylko same z siebie. W przypadku depresji może być to smutek, żal, poczucie beznadziei czy rozpacz. W fazach maniakalnych emocje sięgają zenitu, czuję się bezustannie jak na haju, jestem nakręcona, mam tysiąc pomysłów, a każdy wydaje mi się wyjątkowy i genialny. W trakcie ataków psychotycznych emocje takie jak krańcowy lęk czy niepokój mogą pojawić się w związku z wydarzeniami czy zjawiskami, które nie wystąpiły – są urojeniami: że czyha na mnie diabeł, że otacza mnie śmierć lub mąż konspiruje z moim psychiatrą. A potem zażywam leki i nagle, na chwilę paleta emocji niesamowicie się spłyca. Na początku rozdźwięk między emocjami z czasów choroby a emocjami po lekach wydaje się tak głęboki, że mam poczucie, że przestałam czuć cokolwiek. Jednak od rodziny i lekarzy dowiaduję się, że teraz czuję tyle, ile czują normalnie osoby zdrowe. Stany emocjonalne w chorobie psychicznej także więc nie mogą stać się rdzeniem tożsamości. Są zbyt wyolbrzymione lub spłycone, zbyt zmienne, zbyt oderwane od rzeczywistych bodźców. To kolejny element układanki, który tracimy, będąc chorymi.
Co jeszcze odebrało mi zaburzenie psychiczne? Na czym nie mogę już bazować, myśląc – jestem taką, a nie inną osobą? Otóż – intuicję. Tyle razy podszywało się pod nią coś innego, że nie potrafię i nie chcę już na niej polegać. Mój znajomy miał atak maniakalny – rzucił się w wir nowego romansu i wyjechał na wschód. Żona znalazła go w Azji po wielu tygodniach poszukiwań. Był przekonany, że to intuicja podpowiada mu to rozwiązanie – tyle, że to nie była intuicja, to było zaburzenie. Znam też bardzo dobrze, bo patrzy na mnie z lustrzanego odbicia, stateczną i racjonalną osobę, która w trakcie pierwszego rzutu choroby odeszła od męża i zaczęła nowy związek z bardzo młodym człowiekiem. Chciała mieć z nim dzieci, spędzić z nim resztę życia, mimo że nie miał na to ochoty. Nasza chora była pewna, że jest zdrowa. Gdy epizod minął, pozostał jej wstyd, rozgoryczenie, poczucie winy i kilka lat terapii małżeńskiej. Choroba perfekcyjnie podszywa się pod intuicję.
Stygmatyzacja
Szpital publiczny
Ośrodek interwencji kryzysowej
Prywatna klinika
Więcej o drapieżnikach
Przepis na klinikę, potrzeby chorego
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Fazy popiołu
Zmęczenie
Zaburzenia poznawcze
Fazy depresyjne w chorobie dwubiegunowej/schizoafektywnej
Depresja w związku
Smutek sam się pisze i rysuje
„Dzień walki z depresją”
Mania a hipomania
Panseksualność
„Chcę”
Epizody mieszane
Hipomania a postrzeganie społeczne
Epizody psychotyczne
Halucynacje
Urojenia
Ataki psychotyczne – z notatnika objawów
Skutki uboczne
Krótkie cięcie
Hospitalizacja
Kryteria
Lektury
Terapia
Nowe leki
Czuły Dorosły
Jeżozwierz
Bezradna
Skutki uboczne
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Terapia systemowa
Terapia w nurcie Gestalt
Terapia jungowska
Terapia skoncentrowana na emocjach (EFT – Emotion-Focused Therapy)
Terapia psychodynamiczna
Terapia poznawczo-behawioralna
Wybór
Ciało w podejściu Gestalt
Ciało w chorobie
Ciało w terapii
Komunikaty
Ciało publiczne
Kwiatek do kożucha
Złamana
Początek
Środek
Odkrycie
Ocalona
Sztuki teatralne
Jezioro
Oddychanie
Relaksacja
Medytacja
Pozostałe strategie
Podsumowanie
Nawyk
Woda
Ziemia
Taniec
Naturalnie
Związki partnerskie
Przyjaźnie
Nowe znajomości
Rodzina
Sieć wsparcia
Zdrowe części
Konfrontacja z przeszłością
Mały mięsień dumy
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.