Apetyt na życie - Agnieszka Kazała, Halina Kowalczuk - ebook + audiobook

Apetyt na życie ebook i audiobook

Agnieszka Kazała, Halina Kowalczuk

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W tej opowieści nikt nie zginął, nikt nie został zamordowany, nikt się nie zakochał i nie zmarniał z tęsknoty. To opowieść o tym, że warto żyć i cieszyć się każdą chwilą, którą możemy spędzić z kimś bliskim. Cieszyć się tym, co mamy i tym, co możemy przeżywać. Łapać każdą chwilę i rozkoszować się nią zanim zniknie. I chociaż postacie bohaterek nie do końca są prawdziwe, trochę wyimaginowane i trochę przekoloryzowane, to jednak podobne do każdego z nas, kto chciałby spróbować czasem czegoś innego, czegoś nowego. Czy to potrawy, czy podróży, czy rozmowy z drugim człowiekiem. Czasem brakuje nam odwagi, ale wystarczy szczery uśmiech, aby przełamać lody i wyjść naprzeciw prawdziwej przygodzie, jaką jest życie. I brać je z prawdziwym apetytem. Apetytem na życie. I smakować!

Apetyt na życie” to książka interesująca, napisana z dużą dawką humoru. Stanowi receptę jak cieszyć się życiem i korzystać z niego. Autorki ukazują ciekawe zakątki Polski, Europy, zaglądają do Egiptu, umiejętnie wplatając w fabułę przepisy kulinarne. Barwnie opisane miejsca sprawiają, że czytelnik przenosi się do Zakopanego, Pobierowa, Nicei, Barcelony, czy Paryża, a zapach potraw wprost ulatnia się z kartek książki.

Danuta Baranowska – Magazyn „Życie i Pasje”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 32 min

Lektor: Anna Dudziak-Klempka

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro

Copyright © by Agnieszka Kazała

Warszawa 2023

Projekt okładki: Agnieszka Kazała

Skład i łamanie: Agnieszka Kazała

Korekta: Ewa Pałczyńska-Winek, Ewa Szaniawska

Redakcja: Agnieszka Kazała

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: II, nieco przeredagowane ;)

Warszawa 2023

Patronat:

Chata pod Jemiołą – pensjonat, Zakopane

Ul. Paryskich 28, 34-500 Zakopane

Granice.pl – wortal literacki

Imperium Kobiet – magazyn, www.ikmag.pl

Życie i pasje – magazyn, www.zycieipasje.net

Targówek w spódnicy – www.targowekwspodnicy.pl

ISBN: 978-83-66945-08-1

Autorki szczególne podziękowania kierują do Pani Bronisławy Gąsienica-Szynków, właścicielki urokliwego pensjonatu Chata pod Jemiołą w Zakopanem, za wsparcie finansowe, które ułatwiło tej książce drogę do czytelnika, jak również za wspaniałą atmosferę panującą w pensjonacie, która umożliwia łapanie Weny, wypoczywanie i tworzenie.

Autorki serdecznie dziękują wszystkim patronom medialnym, którzy po obejrzeniu wstępnej, jeszcze mocno „kulawej”, wersji książki dali jej pierwsze dobre słowo i zielone światło do jazdy w świat czytelniczy.

Pośród szumiących

liści i traw

przemierzam życie

ukradkiem

tu stworzę obraz

tam rzucę wiersz

lecz niezupełnie

przypadkiem

Przechodzę przemijam

uśmiecham się

do psa trawnika

do sąsiadki

próbując dostrzec

w działaniu sens

przeglądam wspomnień

kartki

Agnieszka Kazała

Halinka nie należała do osób, których można nie zauważyć na ulicy, nie żeby była pięknością, ale dlatego, że łatwiej było ją przeskoczyć niż ominąć. Jej odwiecznym problemem była dość znaczna tusza i ciuchy, które na złość szyto w „głupich” rozmiarach. No bo jak wytłumaczyć fakt, że kupując latem sukienkę rozmiar 44, zimą musiała rozglądać się za numerem 46? Dawno już stwierdziła, że ci, którzy szyją, mają podane złe rozmiarówki. Dziwnym trafem uchodziło jej uwadze to, że kocha gotować, a jeszcze bardziej jeść. Jej przyjaciółka, Agnieszka, zawsze bohatersko przyznawała jej w tej kwestii rację, bo cóż innego mogła zrobić? Nie zgodzić się z kimś o wadze kaszalota groziło uszczerbkiem na zdrowiu. Rodzina Haliny: mąż, córka i bystry małoletni syn również zgadzali się z „panią domu”, na wszelki wypadek także woleli nie ryzykować. I jakoś to życie się toczyło.

W kwiecie wieku, dla niewtajemniczonych dodajmy, że to wiek, kiedy liczba cztery pojawia się w metryce, ale jeszcze zostało trochę do pięć, odkryła w sobie talent pisarski. Rodzina kręciła głowami i nieśmiało uśmiechała się, chcąc odwieść ją od tego zamiaru. Jednak kiedy wszyscy spostrzegli, że gdy pani domu zabiera się za pisanie, następuje „święty spokój”, zaczęli ją popierać. Bo czegóż się nie robi dla chwili ciszy bez utyskiwań, połajań et cetera.

Z Agnieszką poznały się jakiś czas temu na jednym z wielu for społecznościowych. Odkryły wspólną pasję: literaturę, a konkretnie czytanie i pisanie książek. Powoli i nieśmiało znajomość rozwijała się, codziennie zacieśniając wokół nich swe ramiona. Potem zaczęły się rozmowy przez telefon, a co za tym idzie – gigantyczne rachunki. Jako zgodne psiapsiółki doszły do wniosku, że muszą mieć tego samego operatora. No i stało się. Eter stał przed nimi otworem. Agnieszka była przeciwieństwem gabarytowym Haliny. Małe to, szczupłe, ale za to szybkie jak pendolino. Kochała, podobnie jak Halina, podróże. Zawsze gdzieś w internecie wypatrzyła okazję, aby ruszyć na zagraniczne wojaże niemal za grosze. Jako bowiem zodiakalny Byk była zawsze upiornie skąpa i, jak to mówią, każdą złotówkę musiała obejrzeć dokładnie trzy razy z każdej strony, zanim ją wydała. Zwykle spierały się z Haliną, gdzie jest taniej. No i cóż? Otóż okazało się, że urlop za granicą wcale nie jest droższy niż krajowy. Jednak Halina z uporem maniaka obstawała przy podróżach po polskich drogach. Patriotka? Hmm… Prawda była zgoła inna.

Pewnego dnia mąż zaproponował jej podróż do Szwajcarii, wymarzonego miejsca, które Halina od zawsze chciała zobaczyć. Wszystko było dobrze, bo jej „druga połówka” zajęła się detalami. Jego połowica o nic nie pytała, chociaż raz w życiu chciała czuć się jak gość, który w pełni korzysta z gościnności gospodarza. I pewnie tak by było, gdyby nie drobny fakt, malutki punkt podróży, o którym mąż nie wspomniał jej ani jednym słówkiem. Samolot! Kiedy znaleźli się na lotnisku, nasza bohaterka niemal skamieniała, i to bynajmniej nie z wrażenia na widok samego budynku czy też pasów startowych, ale z przerażenia. Po odprawie paszportowej mąż nie mógł się jej doszukać. Dopiero przy ostatnim wezwaniu dla pasażerów, cały spanikowany, że samolot wreszcie odleci bez nich i wakacje szlag trafi, zdecydował się poprosić o pomoc przemiłą panią z obsługi lotniska. Ta wykazała się znajomością tematu i szybko pomogła mu znaleźć żonę… w toalecie. Prośba, groźba, przekupstwo, nic nie pomagało. Halinka trzymała się framugi drzwi, a w zasadzie wpięła się w nią pazurami i zębami, dodatkowo zaparła się o próg stopami, a że nosiła rozmiar 44, więc było czym się zaprzeć. Dopiero szczwana pani ze stoiska alkoholi bezcłowych wpadła na pomysł podania porządnego drinka. Podziałało. Halinka z pieśnią na ustach „Nie rzucim ziemi…” wkroczyła na pokład samolotu, gdzie stewardesa ponownie ją uraczyła wysokoprocentowym lekiem znieczulającym. Mąż uiścił sporą opłatę za wybrany przez pomocną panią alkohol, przy czym omal trupem nie padł, i pognał za małżonką. Podróż minęła Halince nad wyraz spokojnie na pochrapywaniu, a w zasadzie chrapaniu tak głośnym, że nie było słychać kapitana, który co pewien czas informował pasażerów o postępach lotu. Na lotnisku w Zurychu wysiadała bez pieśni na ustach, za to z kacem gigantem i butelką wody mineralnej przy piersiach. Podróż powrotna odbyła się przy zastosowaniu tegoż samego leku, bo po co zmieniać coś, co się sprawdziło?

Agnieszka takich obiekcji nie miała, dla niej przelot samolotem był jak przejazd tramwajem. No może poza pierwszą podróżą, kiedy to w noc przed lotem obudziła się z krzykiem, ponieważ śniło się jej, że wypada z samolotu wprost w otwartą paszczę drapieżnej orki, która to bestia aż oblizywała się na spadający z nieba obiadek. Potem zaś na lotnisku Chopina w ukochanej Warszawie, wysiadając z taksówki, natknąwszy się na słupek, który nie wiedzieć czemu ktoś złośliwy akurat w tym miejscu wmurował, wywinęła pięknego orła przeważona wypchaną do granic możliwości torebką i bagażem podręcznym. Potłukła kolana i łokcie, wściekła się na maksa, a jej mąż skwitował: „Pierwsze koty za płoty! Pierwszy fikołajek zaliczony, więc teraz możemy latać bez strachu, bo już nic złego nam się nie przydarzy”. Przyjęła to więc za pewnik, bo zawsze wszystko zwykła odczarowywać.

Ze swoich podróży zawsze wracała z tysiącem zdjęć i sercem pełnym wrażeń. Podobnie jak Halina kochała dobrą kuchnię i z każdej podróży posyłała przyjaciółce jakiś przepis kulinarny, który przypadał jej do gustu. W końcu wpadła na pomysł, aby obie spisały swoje turystyczno-kulinarne wrażenia z rozlicznych podróży.

Jednak zanim do tego doszło, pisarka Halinka przygotowywała się do swojego spotkania autorskiego, pierwszego… Ech, strach, obawa czy ktokolwiek przyjdzie, czy ona sama sobie poradzi, czy się spodoba… Podobno książki, które wydała, podobały się czytelnikom, ale co innego jest czytać o tym ogólnie w internecie, a co innego spotkać się w realu z osobami, które są już może po lekturze lub które trzeba do tejże lektury zachęcić.

Ale zacznijmy od początku…

***

Halinka właśnie przymierzała elegancką, turkusową suknię, w której zamierzała wystąpić na swoim pierwszym wieczorku autorskim, gdy w upchniętej pod płaszczem w przedpokoju torebce zadźwięczał telefon. Pierwsze spotkanie z czytelnikami. Nie wiadomo, czy dobrze zrobiła, godząc się na nie, dotąd systematycznie odmawiała. Nie wiadomo, w co się ubrać. Nie wiadomo, czy ktokolwiek przyjdzie. Taki stres, a telefon nie daje wytchnienia. „Ki diabeł – pomyślała, sięgając do torebki. – Że też mu się nie znudzi tak trąbić. Uparciuch jakiś”.

Na wyświetlaczu „chudy szczypior” szczerzył się bezczelnie, nie mając ochoty zakończyć połączenia. Ledwie wcisnęła zieloną słuchawkę, a już głos po drugiej stronie szczebiotał radośnie:

– Halo, halo! Tu stolica! Jest tam kto?

– Cześć, Aguś. Musisz mieć coś pilnego, że nie dajesz za wygraną. A ja taka zajęta jestem. Ledwie się dokopałam do telefonu.

– No cześć. A czymże to jesteś taka zajęta, myślałam, że zastanawiasz się, co na siebie jutro włożyć.

– Otóż to. Tym właśnie jestem zajęta. Przymierzam sukienkę i nie wiem, czy nie będę w niej wyglądać po prostu jak matrona sprzed wieku, Konopnicka czy ktoś. No sama nie wiem…

– Jasne. Słuchaj! Jutro rano będę w Pobierowie. Przyjadę, to zobaczę i ci powiem. Co ty na to?

– Jak to? Nie mówiłaś, że się do mnie wybierasz.

– Bo nie się wybierałam. Ale skoro moja ulubiona pisarka dała się zbałamucić w końcu i namówić na spotkanie autorskie, a co za tym idzie, ujawnienie swojej tak dotąd skrzętnie skrywanej tożsamości, to nie mogłam tego przegapić. A skoro mój ukochany, zapracowany wiecznie mąż pojechał w delegację, więc i tak przez tydzień nie będziemy się widzieć, to spakowałam klapki i majtki na zmianę i: ta dam! Oto jestem. A dokładniej: będę jutro bladym świtem.

– Yyy… – nieartykułowany dźwięk wyrwał się z ust zdumionej Halinki.

Śmiech w słuchawce był tak szczery, że można było podejrzewać, iż Aga widzi wytrzeszczone oczy swojej rozmówczyni.

– Poza tym twoje spotkanie jest najważniejsze, ale musimy też powspominać dawne czasy i tym podobne. Wieki się nie widziałyśmy przecież.

– Ty to zawsze masz zwariowane pomysły. A gdzie się zatrzymasz? Mam szykować spanie na podłodze?

– Dla mnie?

– Nie, no skąd. Goście śpią na kanapie. Ja z psem na podłodze.

– Nie, dzięki, nie trzeba. Mam na tydzień wykupiony piękny pokój z widokiem na morze w takim urokliwym hoteliku, tuż przy plaży. Właśnie zarezerwowałam. Ulicy ci nie powiem, bo nie pamiętam, ale mam zaznaczoną krzyżykiem na wygooglanej mapce.

– A, to kamień z serca, bo Pysio bardzo się rozpycha i wierci w czasie snu, więc trudno byłoby mi wypocząć przed spotkaniem.

– No to git. Ty się wyśpisz, ja się wyśpię, worów pod oczami i wstydu przed ludźmi nie będzie. Z psem potem pójdziemy na spacer, a jak się zrobi chłodno, to zapraszam na drinka do hotelowego baru. Później będziemy mieć czas dla siebie. A wiesz, w hotelu jest spa. Jeśli pogoda nie będzie nam odpowiadać, to posiedzimy sobie w jacuzzi. Cha, cha!

– Wiesz co? Świetny pomysł. Ostatnio sporo pracowałam i przyda mi się również odpoczynek. Od komputera zwłaszcza. Ale najpierw trzeba będzie przeżyć ten wieczorek.

– Będę przy tobie, pamiętaj.

– I to mnie martwi. Obiecaj mi solennie, że nie będziesz zadawać zbyt dociekliwych pytań, bo jak ty coś wymyślisz to… Pamiętaj, że moje pisanie to lekka strawa dla kobiecego umysłu, a nie jakieś rozprawy naukowe.

– Dobra, dobra. Najwyżej podpuszczę jakąś nobliwą babeczkę, żeby cię spytała, skąd bierzesz tę szeroką wiedzę o duchach.

– Wiedziałam! Ty łobuzie!

– Oj tam, oj tam, zaraz łobuzie. Hi, hi, hi. To na razie. Jutro wpadnę na śniadanie. Kupię po drodze czosnkowe bułeczki i parę dodatków. Świetny przepis wypatrzyłam w internecie., to sobie u ciebie zrobimy i wspólnie zjemy. Będzie pysznie.

– Bułeczki – jęknęła Halinka. – A moje odchudzanie?

– Odchudzanie bierze urlop na czas mojej wizyty. Bezapelacyjnie! Katować się będziesz, gdy wyjadę, a jutro musisz nabrać sił przed wieczorem. Śniadanie to podstawa zdrowej diety. Gdzieś tam kiedyś tak słyszałam. No to do jutra!

– Do jutra.

Halinka opadła na kanapę. „Wszystkie moje wysiłki szlag trafi przez tę wariatkę – pomyślała. – Ale z drugiej strony, mogę sobie chyba pozwolić na małe wakacje. Zresztą i tak będziemy pewnie dużo chodzić, to spalę wszystko, cokolwiek zjem. Ten chudy szczypior na pewno długo w miejscu nie usiedzi”.

***

Tego ranka słońce nie zawiodło. Już od wczesnych godzin rozpościerało swoje promienie na błękitnym niebie. Halina pełna energii niemal biegła na przystanek PKS, gdzie za chwilę miał się pojawić autobus, a wraz z nim Agnieszka. Istotnie, kiedy dotarła na miejsce, po dwóch minutach zajechał. Pasażerowie wysiedli. Halina stawała na palcach, aby namierzyć w tłumie przyjaciółkę, na darmo.

„No tak, skoro nie ma jej tu, to zapewne nawija z kierowcą, jakżeby inaczej” – pomyślała z przekąsem i ruszyła w stronę autobusu. Istotnie nie myliła się. Agnieszka siedziała obok kierowcy i coś mu zawzięcie tłumaczyła, pomagając sobie przy tym rękoma.

– Aga! – zawołała Halinka.

Koleżanka spojrzała w jej kierunku i na ustach zakwitł jej uśmiech. Halina zerknęła z ukosa na kierowcę, był spocony i czerwony na twarzy. „Ciekawe, co też takiego mu wykładała, bo wygląda jak przeciągnięty przez wyżymaczkę” – pomyślała, wyciągając ręce do wysiadającej z autobusu kobiety. Powitanie, jak zwykle, było wylewne. Mówiły obie naraz, nie słuchając się nawzajem. Czyli wszystkie normy zostały zachowane.

– No, dobra, to idziemy na razie do mnie. Zrobimy coś szybkiego na śniadanie, a potem pójdziemy do ciebie na kwaterę – oznajmiła Halina, chwytając rączkę walizki podróżnej przyjaciółki.

Wybór padł na zapiekanki czosnkowe, o których dzień wcześniej wspomniała Agnieszka. Taką potrawę Halina mogła zaliczała jedynie do przekąsek, bo posiłkiem tego nazwać nie śmiała. Co prawda należała ona do tych kulinarnych cudów, że można ją było zrobić z niczego, ale daniem głównym być absolutnie nie mogła. Halina wyjęła z reklamówki kupione po drodze bagietki, a Aga z torby podróżnej słoik czarnych oliwek, które uwielbiała. Halina pokroiła bułki na ukos. Wcześniej wyciągnęła z lodówki masło, by rozmiękło i teraz dodała do niego przeciśnięty przez praskę czosnek. Obficie posmarowała nim bagietkowe kromki. Na nie zaś położyła wędlinę, plasterki pomidora i ogórka, cebulkę i oliwki, zaś na sam wierzch grube plastry żółtego sera. Całość włożyła na kilka minut do rozgrzanego piekarnika. Teraz jeszcze herbata i śniadanie gotowe.

– O matko! – zawołała lekko przerażona Agnieszka, gdy Halina postawiła przed nią talerz z pokaźną piramidą grzanek. – Ja mam to zjeść? – Spojrzała na przyjaciółkę.

– Kochana, musisz trochę przytyć, bo tu byle morski zefirek cię zwieje, chyba że do kieszeni napakujesz sobie kamieni. Poza tym sama zaproponowałaś takie śniadanie, cóż to: pamięć zawodzi?

Agnieszka wiedziała, że nie ma co dyskutować, machnąwszy więc na Halinkę ponaglająco ręką, aby i ta wzięła się za kanapki, zabrała się do jedzenia. Halinie uśmiech zakwitł na ustach, kiedy patrzyła, z jakim zapałem przyjaciółka pochłania kolejne, chrupiące zapiekanki. Sama również ruszyła do ataku. W końcu nie ma to jak śniadanie w miłym towarzystwie.

Wzmocnione przekąską pomaszerowały do kwatery, gdzie Agnieszka miała zarezerwowany pokój. Halina widziała, że przyjaciółka jest zmęczona po podróży, a że pora była jeszcze dość wczesna, postanowiła dać jej odpocząć przez kilka godzin. W końcu po południu czekał je szał przeżyć – wieczór autorski!

***

– No i jak? – zapytała Halinka podejrzliwie, stojąc przed Agą w wybranej na ten wieczór turkusowej sukience, jednocześnie zezując w stronę lustra.

– No ci powiem, że niczego sobie babka jesteś. Szczerze. I żadna tam Konopnicka.

– Myślisz? Bo ja cały czas się zastanawiam, czy nie lepiej spodnie włożyć i jakiś sweterek. Żeby nie było, że się wystroiłam jak na odpust jakiś.

– No coś ty. Sukienka jest wystrzałowa i taka ma być twoja kreacja na dziś. Nie idziesz do Biedronki po zakupy tylko robić show! Będziesz dziś najważniejszą osobą i wszyscy będą się na ciebie gapić jak na ślubie na pannę młodą.

– Ta! I wszyscy będą obgadywać, jaka to gruba jestem. Psia kość.

– Oj tam. Ludzie obgadują wszystkich i wszędzie. Ale tych szpilek to ci wszystkie kobietki będą zazdrościć. Musisz tak zakładać nogę na nogę, aby żadna z pań ich nie przeoczyła.

– No wiesz? Ty to naprawdę. Przecież najważniejsze mają być dziś moje książki.

– No i o książkach będziesz mówić, ale wszystkich i tak najbardziej interesuje, jaka jesteś i jak wyglądasz, bo jak piszesz, to już wiedzą.

– No tak – westchnęła Halinka.

– Głowa do góry. Wyglądasz rewelacyjnie i możemy iść nawet na galę rozdania Oscarów. – Aga potwierdziła swoje słowa energicznym kuksańcem wymierzonym w talię przyjaciółki.

Pensjonat „Pod Meduzą” znajdował się na skarpie, nad samym brzegiem morza. Otworzono go dopiero niedawno i wręcz pachniał świeżością. Wszystko tu błyszczało, lśniło czystością i mieniło się w iluminacji hotelowych świateł. Przyjaciółki weszły do środka i skierowały w stronę wypolerowanego kontuaru, zza którego wychylała się okropnie chuda, ale za to śliczna recepcjonistka. Halinka niechcący obrzuciła ją zazdrosnym spojrzeniem, w porę się zreflektowawszy, przywołała na usta szeroki uśmiech i spytała o salę na dzisiejszy wieczór autorski.

– Ach, wieczór autorski odbędzie się u nas w sali kominkowej. Autorki jeszcze nie ma, ale zapewne niebawem się pojawi – poinformowała recepcjonistka ze słodkim uśmiechem.

– Właśnie się pojawiła. – Aga nie mogła się powstrzymać i teatralnym gestem wskazała Halinkę. Ta zarumieniwszy się nieco, skinęła głową.

– Och! To wspaniale. – Recepcjonistka żwawo wyszła zza kontuaru. – Proszę za mną, wskażę drogę. Rozgoszczą się panie i przygotują do spotkania.

Sala kominkowa robiła wrażenie… Wysokie okna – przez które do środka wpadały promienie słońca, przedostające się przez gęste korony rosnących za oknem drzew, i tańczyły na kolorowej, mozaikowej podłodze – dawały poczucie przestrzeni. Halinka była wyraźnie zaniepokojona, gdyż ilość krzeseł ustawiona w sali zapowiadała sporą grupę czytelników. Z niepewnością w głosie zwróciła się do recepcjonistki:

– Przepraszam, a ilu spodziewamy się gości?

– Ze względu na zapowiadany na wieczór deszcz możemy liczyć na kilkadziesiąt osób – odpowiedziała kobieta i po chwili dodała: – Nad morzem tak jak w górach pogoda mocno zmienna, w dzień upał, a w nocy ulewa. Wszyscy nasi kuracjusze zostali powiadomieni. Proszę się rozgościć przy tym stole, mikrofon jest już podłączony, ja za moment wrócę.

Kiedy zostały same, Halina lekko drżącym głosem wyszeptała:

– Boję się trochę, przecież wiele osób w ogóle mnie nie zna.

– To poznają. Czym się martwisz? Lepiej popatrz, jak tu ładnie. – Agnieszka wskazała usytuowany w rogu sali kominek.

Mimo że sam budynek na wskroś tchnął nowoczesnością, to jednak tę salę zaprojektował ktoś kochający czasy Sobieskiego i Marysieńki. Kominek obudowany został ręcznie malowanymi kaflami, z których każdy przedstawiał zgoła inną scenkę z życia wiejskiego. Jednak zebrane w całość tworzyły sielankowy pejzaż. Na kominku stał złoty kandelabr z białymi świecami. Na ścianach wokół wisiały reprodukcje portretów władców Polski na zmianę z trofeami bezkrwawych łowów – porożami jeleni, łosi czy danieli umocowanymi na specjalnych hakach. Sala od podłogi do połowy wysokości wyłożona była drewnem i materiałem tłoczonym w czerwone liście winorośli. Zaś do sufitu biegły już gładkie, kremowe ściany. Przy ustawionych w dwóch równych rzędach stolikach stały krzesła wyściełane takim samym materiałem, jaki był na lamperiach.

– Faktycznie, masz rację, ślicznie tu jest – przytaknęła Halina.

– Kiedy do mnie przyjedziesz, zabiorę cię do Wilanowa, przeniesiemy się w inne czasy. Tam to dopiero jest wspaniale – obiecała Agnieszka. – I…

Nie dokończyła, gdyż drzwi do sali otworzyły się, wpuszczając pierwszych gości. Każdy z nich pewnym krokiem szedł w stronę krzeseł, gdzie zajmował miejsce przy nakrytym kremowym obrusem stoliku. Bogato zdobiony zegar, wiszący tuż przy kominku, melodyjnie wybijał godzinę. Halinkę krępowały ciekawskie spojrzenia. Stała nieco skonsternowana przy swoim stole, nie wiedząc, co począć z dłońmi. Agnieszka pociągnęła ją za sukienkę, zmuszając do zajęcia miejsca w wygodnym fotelu. Na sali pojawiało się coraz więcej osób. Szum rozmów i szuranie krzeseł sprawiały, że Halina denerwowała się i martwiła o to, jak zacząć spotkanie. Zaschło jej w gardle. Niepewnie sięgnęła po stojącą naprzeciw niej szklankę z wodą i upiła łyk. W tym samym momencie usłyszała dźwięk swoich zębów obijających się o szkło i poczuła, jak pocą jej się ręce. Na szczęście z pomocą przyszła recepcjonistka, która pewnym ruchem ręki sięgnęła po mikrofon i zwróciła się do gości:

– Witam serdecznie wszystkich przybyłych na spotkanie autorskie pani Haliny Kowalczuk, autorki wielu powieści jak choćby: Chata pod jemiołą czy Pałacyk za mostem. Mam nadzieję, że to spotkanie zadośćuczyni państwu brak ładnej pogody. Już jutro znów ma być pięknie i plażowo, dziś wieczór zaś będzie tu u nas nieco romantycznie. A teraz oddaję mikrofon autorce.

Kobieta podała Halinie mikrofon, po czym usadowiła się na krześle stojącym obok kominka.

– Witam państwa bardzo serdecznie. Mam nadzieję, że wspólnie tu spędzone chwile nie będą dla nikogo stratą czasu. Nie wiem, od czego zacząć… – Halina rozejrzała się nieco bezradnie po sali, szukając kogoś, kto by jej pomógł. – Nie wiem, czy zetknęliście się państwo z moją twórczością?

Siedzący przy pierwszym stoliku nobliwy pan z siwym, sumiastym wąsem, którego cały czas podkręcał, chrząknął i wychylił się nieco do przodu.

– Mam pytanie, takie na sam początek.

– Słucham. – Halinka odetchnęła z ulgą.

– Czy dużo zamierza pani jeszcze napisać książek o górach?

Takiego pytania pisarka nie spodziewała się zupełnie. Patrzyła na pytającego zaskoczona.

– No… nie wiem… A dlaczego pan pyta?

– Proszę pani, moja żona, to ta, co siedzi za mną – wskazał ręką za siebie – zaczytuje się w pani książkach. I to, to jeszcze pół biedy. Ja jej nie żałuję, w końcu poprawia statystyki czytelnicze. Ale po przeczytaniu każdej powieści ona chce, jak pani bohaterowie, zwiedzać Polskę! Pani, ja już fizycznie nie wyrabiam! Weź pani napisz coś o morzu, leżeniu na plaży, a nie tylko te cholerne góry! – mówiąc to, z impetem plasnął dłonią w kolano.

– Pani go nie słucha – odezwała się wskazana kobieta. – On jest strasznie leniwy. Gdyby nie pani książki, dawno jego pompka obrosłaby w tłuszcz i padłby na zawał. – Pokiwała znacząco głową.

Zdezorientowana Halina patrzyła na nich i nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć. Kątem oka widziała, jak Agnieszka usiłuje tłumić śmiech.

– Drodzy państwo, ja w dalszym ciągu nie rozumiem – odparła w końcu. – Moje książki są o miłości.

– A co tu jest niezrozumiałego? – oburzył się starszy jegomość. – W tej, na przykład, Chacie pod jemiołą opisała pani wycieczkę na Morskie Oko, tak?

– No, tak… – przytaknęła Halina.

– No to ta moja baba wymyśliła sobie, że na urlop pojedziemy do Zakopanego, oczywiście musieliśmy zatrzymać się w tym pensjonacie wymienionym w książce. A już na drugi dzień zaciągnęła mnie na Morskie Oko! Po powrocie wyglądałem gorzej niż te konie, które ciągną wozy w Zakopanem. Para buchała ode mnie, czerwony na pysku byłem jak żul spod Żabki, dyszałem jak pies po gonitwie za zającem. Myślałem, że na zawał zejdę. Z przerażeniem myślę, co będzie, jak się pani spodoba napisać o Mount Evereście!

Nim Halina zdążyła odpowiedzieć, wszyscy zebrani w sali kominkowej wybuchnęli gromkim śmiechem. Kiedy nieco ucichło, Kowalczuk, ocierając wierzchem dłoni łzy radości, odparła:

– Proszę się nie obwiać, o Evereście nie napiszę…

– Dzięki Bogu, bo bym wykitował już u podnóża tej wielgachnej góry – wtrącił mężczyzna.

– Ale zaczęłam pisać o piramidzie i pustyni…

– O Jezu… – jęknął starszy pan.

– Drogi panie, ja nikogo nie namawiam do biegania śladami moich książkowych postaci, choć muszę przyznać, że jest mi niesamowicie miło, że ktoś mógł wpaść na taki pomysł. Raczej zachęcam wszystkich do odbywania podróży mentalnie, można powiedzieć, razem z moją książką, podczas jej czytania – wyjaśniała Halinka. – Na przykład do Egiptu bym nie radziła lecieć w jakichś niespokojnych czasach, ale zawsze można się tam będzie przenieść, wczytując się w moją książkę. To znacznie bezpieczniejsze i mniej wyczerpujące. Czy ktoś ma jeszcze jakieś pytanie? – zwróciła się do widowni.

– Czy długo pani przygotowuje materiał do napisania książki? – zapytała kobieta siedząca przy trzecim stoliku.

– To zależy do jakiej. Jeżeli piszę coś na tle historycznym, to tak. Muszę zebrać materiał, poczytać książki historyczne, żeby mieć wiadomości o realiach i historii danych czasów. Staram się obejrzeć też jakieś filmy bądź felietony oraz wyszukać wiadomości w internecie. Ale do zwykłych powieści biorę wszystko prosto z głowy, często przypominając sobie miejsca, w których byłam, i ludzi, których spotkałam – odpowiedziała.

– A czy gdy pani pisze sceny erotyczne, to nie czuje się zażenowana? – zapytała żona nobliwego jegomościa.

– Kiedy piszę, to nie, ale kiedy muszę o tym mówić, to trochę tak. – Halina z lekka poczerwieniała na twarzy.

– O… to pisze pani też sceny erotyczne?! – zapytała tubalnym głosem kobieta, na głowie której osadzony był wielki, słomkowy kapelusz.

„Że też nie przyszło jej do głowy go zdjąć” – pomyślała Aga, przypatrując się kobiecie i chudemu, siedzącemu przy następnym stoliku panu, który usiłował poprawić sobie widoczność, wychylając się raz z jednej, raz z drugiej strony kapelusza.

– Ba! Pani! W każdej jej książce jest erotyka! – odpowiedział za autorkę jegomość z sumiastym wąsem.

– To jednak pan też czyta moje książki? – zapytała Halina, starając się ukryć uśmiech.

– Coś pani? Ja czytam tylko „Przegląd Katolicki” i „Przegląd Sportowy”, ale ta moja – wskazał ponownie ręką za siebie – kiedy tylko przeczyta kolejną książkę, to mi ją streszcza, a sceny erotyczne to po prostu cytuje. Całkiem oszalała.

– Romuś, bo jak ci przyłożę parasolem, to gwiazdy zobaczysz – syknęła jego małżonka, wystarczająco głośno, aby wszyscy zebrani słyszeli.

– O widzi pani, jeszcze zastrasza, w domu również, gdy odmawiam przełożenia tekstu na praktykę! A ja mam już swoje lata, pani rozumie. Siedemdziesiąt pięć wiosen to nie w kij dmuchał!

Nikt nie mógł zapanować nad śmiechem. Halina musiała na powrót odstawić szklankę z wodą, po którą chwilę wcześniej sięgnęła, żeby trzęsąc się, nie porozlewać jej po sobie i po fotelu. Agnieszka trzymała się za brzuch, recepcjonistka zakryła twarz dłońmi, reszta słuchaczy także zaśmiewała się do łez. Dopiero po pięciu minutach wszystko wróciło do normy i z sali posypały się kolejne pytania. Na szczęście żadne z nich nie pochodziło od jegomościa z sumiastym wąsem.

– Nie czytałam pani książek, więc chciałabym wiedzieć, czy kończą się happy endem. Bo widzi pani, ja bardzo wrażliwa jestem i nie lubię złego zakończenia – odezwała się pani w różowej bluzeczce zakończonej falbaniastymi rękawkami.

– Nadzór techniczny nad moimi książkami sprawuje obecna tu oto moja przyjaciółka, która za każdym razem opiniuje, czy zakończenie jest wystarczająco szczęśliwe. – Halina uśmiechnęła się w kierunku Agi.

– Mogę zaświadczyć, że kończą się szczęśliwie. Nie dla wszystkich oczywiście, bo, jak przystało w porządnym romansie, miłość musi zwyciężyć, a zły musi ponieść klęskę i zostać surowo ukaranym – dodała skwapliwie Agnieszka.

– A dlaczego zaczęła pani pisać? – zagadnął pan w niebieskiej koszuli.

– Och, to trudno powiedzieć. Zawsze lubiłam opowieści. Sama uwielbiam czytać, książka towarzyszy mi zawsze i wszędzie. Kiedy człowiek jest młody, nie zawsze myśli o tym, żeby się spełnić literacko. Mnie wystarczyło czytanie. Ale gdy dziecko podrosło i zaczęło mi zostawać nieco więcej czasu dla siebie, zrodziła się chęć podzielenia się z innymi historiami, które kłębią się w mojej głowie.

– A który moment pani najbardziej lubi w pisaniu powieści?

– Gdy postawię ostatnią kropkę. Wtedy czuję ogromną satysfakcję z zakończonej pracy. No i jeszcze uwielbiam ten moment, kiedy dostaję egzemplarz świeżo wydrukowanej książki. – Halinka uśmiechnęła się szeroko.

– A nie moment, gdy dostaje pani przelew od wydawcy? – zapytał podchwytliwie młody człowiek z ostatniego stolika.

– Oczywiście. – Halina nie dała się zapędzić w kozi róg. – Ten moment lubią wszyscy, a ja stanowczo należę do normalnych ludzi.

Po sali przeszedł pomruk zadowolenia. Następne pytania były już luźno związane z tematem pisania. Kuracjusze chcieli się czegoś więcej dowiedzieć o samej autorce. Doszło nawet do wymiany przepisu na szarlotkę. Tymczasem zgrabna recepcjonistka sprytnie i po cichutku ulotniła się ze swojego miejsca, aby zaraz powrócić z koleżanką. Obydwie niosły tace zastawione kieliszkami w jednej trzeciej napełnione musującym winem.

– Drodzy państwo, to poczęstunek od hotelu – zapowiedziała i obydwie panie zgrabnie rozstawiły kieliszki wśród gości. – Prosimy nie zapominać, że nasza droga autorka przyniosła ze sobą kilka książek, które będzie można zakupić, aby móc w nich uzyskać autograf. Natomiast z racji tego, że jest już pora podwieczorku, spieszę państwa poinformować, iż właśnie wyjęliśmy z piekarnika szarlotkę upieczoną przez naszego mistrza kuchni, oczywiście według przepisu pani Halinki. Proponujemy ją z pyszną kawą bądź herbatą. Zapraszam do składania zamówień.

– Bardzo sprytne posunięcie – szepnęła Aga przyjaciółce do ucha. – To my poprosimy po kawałku szarlotki. Z herbatą, oczywiście – złożyła zamówienie dla przykładu.

Na sali zrobił się szum, bo wszyscy uznali to za świetny pomysł. Stoliki były tak rozstawione, że obsługa szybko i sprawnie uporała się z rozniesieniem poczęstunku i niebawem atmosfera zrobiła się jeszcze bardziej przyjemna. Dalsze dyskusje przebiegały przy akompaniamencie pobrzękiwania odstawianych na spodeczki filiżanek i łyżeczek stukających o talerzyki oraz westchnień zachwytu nad szarlotką.

– Nie przyszłyśmy tu wydawać kasy na łakocie i kawę, tylko zarobić. – Halinka szeptem przypomniała Adze sedno sprawy. Jednak nie mogła się dłużej nad faktem hulaszczego zachowania koleżanki rozwodzić, bo z sali padło kolejne pytanie.

– Czy pani mąż zna pani powieści? – usiłowała się dowiedzieć ubrana w czerwoną sukienkę starsza pani, która do tej pory nie zabierała głosu.

– Cóż, mąż jest pierwszym recenzentem moich książek. Zawsze zagląda mi przez ramię, gdy piszę na komputerze. I tylko nigdy nie wiem, czy z ciekawości co do treści, czy może z głodu, by sprawdzić, ile mi jeszcze zostało, a tym samym, kiedy zagoszczę w kuchni i upichcę coś pysznego na obiad lub kolację – odparła wesoło Halinka, czym zjednała sobie już całkiem przychylność kuracjuszy.

– A o sceny erotyczne nie jest zazdrosny? – dopytywał głos z lewej.

– Nie. Tylko czasem twierdzi, że powinniśmy coś przećwiczyć, aby dopracować szczegóły, bo nie do końca wiarygodnie wyglądają. – Halinka o mało nie ugryzła się w język, wypowiadając te słowa.

– Taki mąż to skarb – skwitowała małżonka pana Romusia, dając mu przy tym znaczącego kuksańca zaciśniętą piąstką pod żebro, czym wywołała następną salwę śmiechu u pozostałych kuracjuszy.

– Pyszna szarlotka – powiedziała na głos Agnieszka, co potwierdził szum potakiwań z sali. – Szef tutejszej kuchni jest bardzo zdolny, aż żałuję, że się tu nie zatrzymałam.

– Drodzy państwo. – Recepcjonistka zgrabnie wkradła się w tok rozmów. – To w takim razie zapraszam teraz do stoliczka tu obok, do zakupu książek. Jest wybór w tytułach. Ja pomogę. A panią Halinkę poprosimy o autografy.

Stoliczek Haliny został oblężony. Każdy, kto kupił książkę i uzyskał autograf, dopytywał jeszcze o szczegóły, starał się zamienić dwa słowa osobiście, pogratulować bądź podziękować autorce. Atmosfera była naprawdę bardzo miła, choć teraz już trochę zwariowana i Halinie aż zaczęło się kręcić w głowie od pytań, odpowiedzi, uśmiechów i emocji.

Gdy wszyscy chętni zaopatrzeni byli w książki i ogólne zainteresowanie przeniosło się już z autorki na trzymane na stolikach pozycje literackie, miła recepcjonistka uznała spotkanie za zakończone. Wręczyła Halinie piękną czerwoną różę i podziękowała jej za przybycie, natomiast reszcie zebranych za udział w wydarzeniu. Podkreśliła, że w celu uregulowania rachunku zaprasza ją do recepcji. Tym sprytnym posunięciem uwolniła skołowaną już pisarkę od wielbicieli.

– To reszta książek. Jak pani widzi, nie zostało wiele. Tu pieniążki za sprzedaż. Tak jak się pani umawiała z szefem, nie bierzemy prowizji, bo zarobiliśmy na szarlotce – uśmiechnęła się czarująco. – Dziękujemy za pomysł. To naprawdę było bardzo ciekawe wydarzenie. Myślę, że będziemy musieli je powtórzyć z następnym turnusem.

– To ja jestem wdzięczna za tak piękne i profesjonalne prowadzenie – powiedziała wciąż jeszcze oszołomiona Halina. – Nie przypuszczałam, że tak wspaniale to wszystko wyjdzie.

– No i jeszcze chciałybyśmy uregulować rachunek za nasze zamówienie – dodała Agnieszka, sięgając do torebki po portfel.

– Co też pani. – Recepcjonistka zrobiła gest ręką, który zabraniał wszelkich takich ruchów. – To od firmy. Gdybym jednak mogła prosić dla szefa jedną książkę z autografem pani Halinki… Na pewno będzie mu miło, a jeszcze bardziej jego żonie, która nie mogła tu dziś być z nami, a wprost uwielbia takie spotkania.

– To ja pani dam dla szefostwa jedną, a dla pani drugą – ucieszyła się Halinka. – Należy się pani.

– Zgoda – odparła najwyraźniej zadowolona recepcjonistka i już po chwili trzymała podpisane egzemplarze.

Kobiety pożegnały się i ruszyły do domu.

– Przejdźmy się trochę brzegiem morza – zaproponowała Halina, gdy były już na zewnątrz. – Jestem taka skołowana. A serce to jeszcze wali mi jak młot.

– Świetnie! – ucieszyła się przyjaciółka. – Obydwu nam to dobrze zrobi. Tak trzymałam za ciebie kciuki, że ręce mi ścierpły, muszę je rozprostować – rzuciła ze śmiechem i pomachała dłońmi w górze.

– Właśnie widziałam. Ja cała w nerwach, a ty o mało ze śmiechu nie spadłaś z tego fotela. Dobrze, że był głęboki, to cię trzymał.

– Oj tam, oj tam. Fajnie było. Kiedy następne?

– Zapomnij! – Halina machnęła szaliczkiem w stronę pytającej. – I chodźmy szybciej, bo już chłodno. Trzeba się uwolnić z tej kiecki i napić jaśminowej herbatki.

– Dobry pomysł. Masz dziś same dobre pomysły! Serio! Świetnie, że przyjechałam!

– Też tak sądzę – przytaknęła Halina. – Dziękuję, że byłaś ze mną – dodała szczerze i uściskała przyjaciółkę z całych sił.

– Bo mnie udusisz i będziesz miała dużo czasu w więzieniu na pisanie kryminału – zaśmiała się Aga. – Lepiej idźmy w stronę zachodzącego słońca – dodała filozoficznie.

– Idźmy.

***

Następnego dnia spotkały się tuż przed południem.

– Jeszcze zbyt wcześnie na obiad, więc może się najpierw trochę przejdziemy? – zaproponowała Aga.

– Świetny pomysł. Potem przy jedzeniu będzie można odsapnąć – zgodziła się Halina. – Pokażę ci okolicę, w sumie bardzo dawno tu nie byłaś.

– Właśnie.

– To chodźmy tędy. – Halina wskazała kierunek. – Ale! Jak ty ładnie wyglądasz. No, no, ten dekolt wróży szeroką opaleniznę, którą zamierzasz nabyć.

– A i owszem, zamierzam. Zamierzam skorzystać ze wszystkiego, co mi pozwoli cieszyć się tą nagłą ucieczką z miasta. Myślę, że na opalanie też znajdziemy jakąś chwilkę. Ale takie prawdziwe, żeby klapnąć gdzieś w grajdołek na plaży i się posmażyć.

– Ja za bardzo nie przepadam, ale tobie nie żałuję. W końcu ty z miasta, to jasne, że stęskniona jesteś za plażą. Ja mam to na co dzień.

– I dlatego blada jesteś jak córka młynarza – zaśmiała się Aga. – To tak jak u mnie z Pałacem Kultury, mam go pod nosem, mogę tam chodzić codziennie, ale na tarasie widokowym nie byłam nigdy, bo mnie nie ciągnie. Obleciałam wszystkie latarnie morskie na naszym wybrzeżu, natomiast na Pałac Kultury mam czas, zawsze zdążę się tam zajrzeć. A wszyscy goście przede wszystkim tam się wybierają. Ja im też nie żałuję. Ale, ale, ty również świetnie wyglądasz, odstawiłaś się, że ho, ho!

– No cóż, gościa mam ze stolicy, to nie mogę jak ten kopciuszek chodzić. – Halina uniosła głowę i dostojnym ruchem odgarnęła kosmyk włosów z czoła.

– Ale ten kapelusz! Bajka. Też chcę taki!

– Ok. Zaprowadzę cię gdzie trzeba i sobie kupisz.

– Super! – Aga klasnęła w dłonie.

– Cieszysz się jak małe dziecko.

– Wydorośleć zawsze zdążę, a dziś mam wakacje. Wiesz co, powiem ci wiersz mojej jednej znajomej.

– Tylko nie to – zakrzyknęła Halinka. – Wiesz dobrze, że jedyne, czego nie lubię, to cierpkiego wina i poezji!

– Ale ten jest w sam raz pod kapelusz! – Aga raz jeszcze klasnęła w dłonie i zaczęła recytować.

Halinka ukradkiem włożyła w ucho bezprzewodową słuchawkę, by choć chwilkę posłuchać muzyki płynącej z wieloczynnościowego przedmiotu, jakim jest dziś telefon komórkowy. Nie chciała być niegrzeczna, ale poezja zanudzała ją na śmierć. Muzyka w uchu sprytnie ratowała sytuację i pozwalała przetrwać recytację.

Chodziły tak wolno po miasteczku, podziwiając i oplotkowując każdy mijany ogródek, dom bądź hotelik. W końcu stwierdziły, że są już dość głodne, zaś nogi czują, ile przeszły, i trzeba dać im wytchnienie.

– To co – zapytała Agnieszka – idziemy do mojego hotelu na obiadek, czy szukamy czegoś tutaj?

– Tu niedaleko jest taka przyzwoita, letnia jadłodajnia. Prowadzą ją przemili ludzie. Gospodyni dobrze gotuje, ma w ofercie szeroki wybór dań. A na co byś miała ochotę?

– Zjadłabym jakąś rybkę, tak nietypowo.

– No rzeczywiście nietypowo – dodała z przekąsem Halinka. – Ja ryby wolę przyrządzać sama w domu, ale jeśli chcesz, to coś weźmiemy tutaj. Proponuję ci flądrę. Znam właścicieli, sami łowią. Ręczę za świeżość.

– Flądra… – Aga skrzywiła się. – Wolałabym dorsza.

– Sezon na dorsze się skończył. W lato połowy są zabronione, więc wszędzie w restauracjach dostaniesz mrożone. Taką rybkę to możesz sobie w domu przygotować bez przepłacania.

– Ok, ale wiesz… Z tą flądrą to ja nie jestem przekonana, mam niemiłe skojarzenia.

– Co ty mówisz, ta ryba jest świetna. Sama się zaraz przekonasz. Poprosimy dwa razy flądrę z frytkami, a co tam, jak szaleć to szaleć. I z surówką ze szpinaku i kapustki, dla uspokojenia sumienia. – Halinka złożyła zamówienie. – Ale opowiedz, co ci ta flądra zawiniła?

– Wiesz, nasza pierwsza, wspólna z mężem, wycieczka nad morze położyła się grubym, rybnym cieniem na całe nasze dalsze życie – westchnęła Aga i zaczęła wspomnienia: – To była wyprawa do Sopotu. Kamienny Potok. Jak mi się ta nazwa podobała. Przeurocza. Podróż była długa i bardzo zimna. Pociągiem, zimową porą, jakoś na Sylwestra. Mieliśmy długie, pikowane płaszcze, takie były wtedy modne… Te płaszcze i gorące serca nie pozwalały nam stracić humorów i animuszu. Na mieście większość lokali sezonowych było pozamykanych, więc trzeba było radzić sobie prowiantem zakupionym w małych osiedlowych sklepikach. Ale czasem chciało się zjeść coś ciepłego, zwłaszcza po romantycznym wędrowaniu brzegiem morza. Skromny studencki budżet nie pozwalał na szaleństwa, a zupki z torebki nie były jeszcze tak popularne jak dziś. Jedynie czerwony barszcz z proszku serwowany był w każdym barze. Niezbyt pożywny, ale ciepły. Na jeden wystawny obiad restauracyjny postanowiliśmy się jednak szarpnąć. Talerz był ogromny. Fura surówek i frytki, a najwięcej miejsca zajmował pstrąg w migdałach. Nie przepadam za rybami słodkowodnymi, karp pachnie mi mułem, więc ich właściwie nie jadam. Ale ten pstrąg był wyjątkowy. Patrzył na mnie usmażonym okiem i okazało się, że smakował tak wyśmienicie, jak pachniał. Nigdy w życiu nie jadłam równie wybornego dania. I tak olbrzymiego. Był tak pyszny, że poszłam do szefa kuchni tej restauracji i wymusiłam przepis na niego, znaczy tego pstrąga. Kucharz migał się i tłumaczył, że to tajemnica firmy, ale przekonałam go, że nie ruszę się na krok, dopóki nie dostanę, o co proszę. Prędzej umrę z głodu na restauracyjnej posadzce niż wyjdę bez przepisu.

– I co? Dał.