Alvethor. Białe miejsce - Magdalena Kałużyńska - ebook

Alvethor. Białe miejsce ebook

Magdalena Kałużyńska

3,0

Opis

ALVETHOR (wyjaśnienie kwantyfikacją tezy) – zjawisko (fenomen), najwyższy stopień zagrożenia czterowymiarowej czasoprzestrzeni oraz stabilności procesów tu zachodzących. Najwyższy stopień zagrożenia życia Istot-rezydentów – w przypadku czasoprzestrzeni zamieszkanej. Proces nieodwracalny.

Magdalena Maria Kałużyńska – debiutowała w 2010 roku wielokrotnie nagradzaną powieścią grozy Ymar. Autorka opowiadań zamieszczanych w antologiach 13 ranHalloweenZombiefilia oraz publikowanych w pismach „Science Fiction Fantasy & Horror” i „Farenheit”. Współpracuje z „Qfantem”, „Madoggowo”, „Secretum”, „Duże K” oraz „Femką”. Horror to jej ulubiony gatunek literacki. Mieszka na wsi. Ma pięć psów.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (6 ocen)
0
3
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ringil

Dobrze spędzony czas

Alvethor. Białe miejsce” to pełna grozy powieść autorstwa Magdaleny Kałużyńskiej. Jeśli liczysz na typowy krwawy horror to dobrze trafiłeś! Jest mroczno, duszno, zaskakująco i strasznie! A to dopiero początek. 𝐎 𝐂𝐙𝐘𝐌 𝐉𝐄𝐒𝐓 𝐊𝐒𝐈ĄŻ𝐊𝐀- Autorka zaczyna z „grubej rury”. Przedstawia 48-letniego prawnika, który we własnym lofcie, na stercie mebli – podpala się. Strażacy podczas akcji gaśniczej odnajdują jeszcze jedno ciało. A raczej jego części, bo ciało zostało rozczłonkowane i pozbawione głowy. Charakterystycznym zjawiskiem był fakt wysmarowania tegoż ciała smołopodobną substancją. Śledczy widząc, że sprawa jest beznadziejna i trudna do rozwiązania chcą zamknąć śledztwo bez wyjaśnienia. Jednak okazuje się, że takich ciał, pozbawionych głowy i pokrytych śmierdzącym mazidłem jest więcej. Aspekt wszechświata autorka postrzega dosyć szeroko. Nie zamyka się na to co nas otacza i co jest widoczne goły okiem. W książce mamy do czynienia z „Białym miejscem” czyli naszą rzeczywistości...
00

Popularność




Copyright © Oficynka & Magdalena M. Kałużyńska 2014

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2014

Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl

Projekt okładki: Magdalena Zawadzka

Zdjęcie na okładce: Emilia Parczewska © Magdalena M. Kałużyńska

Autorka i Oficynka dziękują Małgorzacie Ziołek, Gabrieli Całun, Aleksandrze Poławskiej oraz Robertowi Czyżewskiemu za pozowanie do zdjęcia. Autorka dziękuje również Małgorzacie Ziołek za współpracę przy powstawaniu książki.

Skład: www.dialoog.pl; [email protected]

ISBN 978-83-64307-70-6

www.oficynka.pl

email:[email protected]

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

„To, co człowiek widzi, zależy zarówno od tego, na co patrzy, jak i od tego, co nauczył się dostrzegać w swoim dotychczasowym doświadczeniu wizualnym i pojęciowym”.

T. S. Khun, Struktura rewolucji naukowych

„Informacja, że jakieś zjawisko swoim nieprawdopodobieństwem przekracza granice Wszechświata jest wszakże informacją nieścisłą. Nie wiadomo którego Wszechświata są to granice oraz, co jest chyba najważniejsze, na jakiej podstawie te granice w ogóle zostały wytyczone”.

Anonim, Pryzmat postrzegania światów z uwzględnieniem nieskończonej permutacjiprawdopodobieństwa błędu

„Idąc tym korytarzem,nie patrz pod nogi,bo sufit jest i ściany,lecz nie ma podłogi…”

ALVETHOR(fragment)zapis w Księdze Zgromadzenia

Loft

Miał podbite prawe oko, powiekę spuchniętą jak balon, złamany nos, poszatkowane usta, rany cięte na brodzie, policzkach, szyi. Często i obficie spluwał krwią. Dziury po kilku wybitych zębach wciąż broczyły. Wisiały na nim brudne i pokrwawione strzępy materiału – resztki czegoś, co stanowiło już tylko dalekie wspomnienie eleganckiej, białej koszuli. Spodnie również miał brudne, podarte, nogawki ochlapane zaprawą murarską. To, co na stopach, w ogóle nie przypominało niegdyś wyjątkowo drogich, czarnych półbutów skórzanych.

Rozejrzał się.

Ogromne puste mieszkanie wyglądało jak po przejściu huraganu. Szyby z ośmiu dziesięciosegmentowych okien były wybite, wszędzie walało się szkło zmieszane z drewnianymi szczapami ram oraz odpryskami tynku ze ścian i sufitu. Ściany ziały czernią z ogromnych dziur o poszarpanych krawędziach. W podłodze prawie nie było klepek.

Mężczyzna niezdarnie, z wyraźnym trudem, posuwając obolałymi nogami, dotarł do centralnej części mieszkania. Tam, wokół metalowego filara podtrzymującego sufit, leżało monstrualne usypisko – wynik mozolnej pracy, otoczony sięgającym do pasa murkiem z tych wydłubanych cegieł. W stosie były prawie wszystkie rzeczy z mieszkania. Zostawił tylko te meble i sprzęty, których nie był w stanie zdemontować – metalowe. Drewniane porąbał. Wysokie regały, trzy potężne komody, dębowe biurko, ogromne łoże ze stelażem na moskitierę, kanapę, narożnik oraz szezlong. Porąbał drzwi od szaf wnękowych, półki. Stołowe nogi odkręcił i wrzucił do sterty w całości, blaty stołów przepołowił, krzesła roztrzaskał, barowe drewniane stołki również. Nie zwracał uwagi na drzazgi wbijające mu się w dłonie. Układał tę dziwną górę tak, jak się układa ognisko. Małe, lżejsze rzeczy, mniejsze kawałki mebli kładł na spód. Wszystkie poduszki, pościel, kołdry, koce, pledy, chodniczki łazienkowe, kuchenne ścierki, ubrania, ręczniki, nawet kosmetyki, szklane butelki z perfumami, dezodoranty. Wszystko to poprzekładał ogromną ilością podłogowych klepek, książkami z jego pokaźnej biblioteki, gazetami zwiniętymi w rulony, segregatorami opasłymi od dokumentów… Na wierzchu sterty położył cztery ogromne materace sprężynowe, dwa przepołowione długie blaty od stołów, bujany fotel, trzy dwuskrzydłowe rattanowe witryny, dwa skórzane fotele, drewniany stolik do kawy.

Przy stercie stał dwudziestolitrowy kanister. Mężczyzna ostrożnie ujął pojemnik opuchniętą i obolałą dłonią, splunął krwią i z jeszcze większym trudem, co raz podpierając się wolną ręką, nie wszedł, ale wpełzł na szczyt usypiska, ciągnąc kanister za sobą. Na szczycie sterty usiadł na materacu, położył kanister przy sobie, układając go tak, żeby wyciekająca benzyna nasączyła mu spodnie. Z trudem otworzył pojemnik. Oparł się plecami o słup. Ściśle przewiązał się w pasie przyspawanym do słupa łańcuchem. Zatrzasnął kłódkę na brzuchu, szarpnął, sprawdzając, czy zamek trzyma. Gryząca woń wyciekającej benzyny wdzierała się do oczu, nosa, gardła, powodowała mdłości. Zakasłał, wypluwając krew. W kieszeni spodni miał zapalniczkę. Sycząc z bólu, wyjął ją, spojrzał w dół, gdzie do tej pory stał pojemnik z benzyną.

Teraz było tam coś innego.

Zjawa.

Unosiła się tuż nad podłogą. Smukła, zwiewna, biała postać, przezroczysta, delikatna niczym obłoczek pary, taki jaki zwykle wydobywa się ze stojącego na gazie czajnika. Tylko że to nie była para od gotującej się wody.

Duch przybrał konkretny kształt, człowieka. Wyraźnie było widać głowę, tułów, zwieszone, długie ręce, nogi. Ale nie całe. Dolne kończyny mglistej zjawy urywały się w połowie, na wysokości kolan.

– Widzisz… mnie? – spytał ducha. Ledwo mówił. Dostrzegał mglistą postać przez opary rozlanej niedawno benzyny. Zjawa ni to falowała, ni to drżała. Wniknęła w stertę i pojawiła się przy jego butach. Chwilę później była tuż przy jego twarzy. Wziął kilka głębokich wdechów, pochłaniając ducha razem z przesyconym benzyną powietrzem. Zakasłał mocno, wypluwając ogromną ilość krwi. Kwantyfikacja tezy, pomyślał, kiedy atak nagłego, duszącego kaszlu ustąpił. Oparł obolałą głowę o słup. – Widzisz mnie?

Strzelił krzesiwkiem, zbliżył drżący płomyczek do nasączonej benzyną nogawki i zamknął oczy. Odetchnął z ulgą. W jego umyśle, stopniowo ogarnianym zstępującą ciemnością, rozległ się dziwny dźwięk. Podobny do odgłosu wiatru, przeciągle grającego w szparach nieszczelnych okien. Następnie usłyszał huk. Stłumiony. Bardzo oddalony, ale mimo wszystko donośny.

– Kwantyfikacja tezy.

– Czyli się udało?

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca.

– Dlaczego tu jest tak ciemno?

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca.

– Nie czuję mojego ciała! Dlaczego nie czuję mojego ciała?!

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca. Kwantyfikacja tezy.

– Tu nie ma podłogi! Gdzie jest podłoga?!

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca. Kwantyfikacja tezy.

– Jezu…

– Kwantyfikacja tezy.

– Powiedz mi w końcu, kim ty do cholery jesteś?!

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca.

– Może jednak jesteś Bogiem?

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca.

– Aniołem?

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca.

– W takim razie musisz być diabłem.

– Kwantyfikacja tezy.

– To sen. Nie może być inaczej! To sen.

– Kwantyfikacja tezy.

– Jeżeli to nie jest sen… Wiem! Leżę w śpiączce.

– Kwantyfikacja tezy. Brak odczytów funkcji życiowych.

– Umarłem?!

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca.

– Nie żyję i dlatego tu jest tak ciemno?

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca.

– Powiesz mi, gdzie ja jestem!

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca koordynaty. Kwantyfikacja tezy.

– Nie rozumiem…

– Kwantyfikacja tezy.

– Jednak coś czuję, jakbym się unosił…

– Kwantyfikacja tezy.

– Czyli to jeszcze nie koniec?

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca.

– Powiesz mi, co teraz będzie?

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca. Kwantyfikacja tezy.

Cisza.

– Kwantyfikacja tezy.

Cisza.

– Kwantyfikacja…

Cisza.

– Kwantyfikacja koordynatów… wyjścia.

Cisza.

– Kwantyfikacja… Określić… Szukać…

– Czego mam szukać? Czego mam znowu szukać?!

– Kwantyfikacja tezy. Białe miejsce.

– Co to znaczy?

– Kwantyfikacja tezy. Informacja źródłowa. Wydzielony z przestrzeni sześcian foremny aka heksaedr, wypełniony białą barwą, ze ścianami o zdolności absorpcyjnej równej zeru, ze ścianami o zdolności odbijania promieni równej zeru, ze ścianami o współczynniku przepuszczalności równej jeden, ze ścianami o zdolności emisyjnej równej zeru. Sześcian foremny rozmiaru wielokrotnego.

– I kiedy odnajdę w tej ciemności przezroczysty, wypełniony światłem, ogromny sześcian… Kiedy odnajdę to białe miejsce… Co się wtedy stanie? Co ja mam wtedy… robić?

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca zwielokrotniona. Kwantyfikacja tezy.

– Gadaj! Co ja mam wtedy robić?! Gadaj natychmiast!

– Informacja źródłowa. Wyjść… stąd… Uciec… stąd… Masz… zakaz… przebywania… tu.

– Czyli co?! Jaki zakaz?! Chcesz mi powiedzieć, że się pomyliłem?! Tak?! Pomyliłem się?!

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca zwielokrotniona.

– To ty wprowadziłeś mnie w błąd! Robiłem słowo w słowo, co mi kazałeś! Słowo w słowo! To przez ciebie! Oszukałeś mnie? Oszukałeś mnie?!

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca. Kwantyfikacja tezy.

– Niech no ja się tylko z tej zasranej ciemności wydostanę! Dorwę cię! Dorwę cię, pieprzony kutasie! Dorwę i załatwię! Słyszysz?! Słyszysz mnie?!

– Nieprawidłowa formuła kwestionująca zwielokrotniona. Kwantyfikacja tezy.

„Park apartamentowy. Zamieszkać tu, to jak wstąpić do raju za życia”. Te hasła, napisane ogromnymi białymi literami, głosiła tablica informacyjna zamontowana nad żelazną, ozdobną bramą wjazdową do kompleksu industrialnego byłych zakładów włókienniczych. Kilka lat temu podupadającą olbrzymią posiadłość przemysłową wykupiła firma deweloperska i w krótkim czasie stare, zdewastowane hale produkcyjne zostały przerobione na mieszkania. Pierwotnie wszędzie powstały tu ogromne apartamenty posiadające europejskie standardy lokalowe oraz wysoką wartość rynkową. Co w przełożeniu na język potoczny znaczyło, że kupno tego rodzaju apartamentu przekraczało możliwości finansowe zwykłego zjadacza chleba, zarabiającego tyle miesięcznie, ile kosztowało pół metra kwadratowego powierzchni użytkowej każdego ogromnego loftu. Pierwotny projekt dewelopera okazał się nietrafiony. Na mieszkania nie znalazło się tak wielu chętnych, jak oczekiwano. Powstał natychmiastowy plan ratowania inwestycji. Dyskutowano nad zmianą przeznaczenia metrażu byłej fabryki. Z lokali prywatnych na biurowce albo nawet magazyny. Może na kompleks handlowy? Skoro apartamenty w typie amerykańskich loftów poindustrialnych nie cieszyły się popularnością, podjęto decyzję o przerobieniu większości lokali na mieszkania o wiele mniejszym metrażu, lecz równie wysokim standardzie. Ceny lokali również zmieniono. Budynków na terenie pofabrycznym było dziesięć. Bardzo drogie, przestronne apartamenty zostawiono tylko na ostatnich piętrach. Przeróbka metrażowa oraz obniżka cen była strzałem w dziesiątkę. Przedstawicielom firmy deweloperskiej kamienie wizji bankructwa spadły z serca i w krótkim czasie pachnące nowością, farbą oraz lakierem do podłogi nowe i prawie dosłownie błyszczące lokale mieszkalne rozeszły się jak świeże bułeczki. W zaskakująco krótkim czasie od oddania tych obiektów do użytku zaroiło się w nich od ludzi, w podziemiach od samochodów…

Tak jak teraz.

Teraz też roiło się tam od ludzi i samochodów.

Tylko że nie ludzi ukrytych w swoich mieszkaniach, a samochodów nie na podziemnym parkingu. Ludzie gromadzili się przed najwyższym pofabrycznym budynkiem kompleksu, na ogromnym betonowym placu. Bliżej murów, na trawniku parkowały trzy wozy strażackie, samochód ciężarowy z hydraulicznym podnośnikiem, druga ciężarówka – kontenerowiec, trzy karetki pogotowia, kilka lawet, niezliczona ilość wozów policyjnych. Co chwila podjeżdżała jakaś osobówka, ale umundurowani funkcjonariusze natychmiast odprawiali każde prywatne auto na bezpieczną odległość. Najlepiej jak najdalej. Ewakuowano wszystkich mieszkańców gmachu. Jednak się nie rozeszli, mimo kategorycznych próśb policji. Stali na parkingu, zbici w grupę, zadzierali głowy…

Jeszcze niedawno przez pozbawione szyb ogromne dziesięciosegmentowe okna na ostatnim, piątym piętrze wylatywały skotłowane grube słupy czarnego dymu. Akcja gaszenia trwała kilka godzin. Wydawało się, że wieki. Strażacy z trzeciej już ekipy ogniowej dokonywali oględzin. Jakby powiedzieli przedstawiciele firmy, loft niezaprzeczalnie stracił na swojej wartości. Był podwójnie spalony. I metaforycznie – na rynku nieruchomości. I dosłownie. Nie nosił już żadnych cech lokalowego standardu europejskiego, tylko świeże ślady niedawno zakończonej walki z żarłocznym niszczycielskim żywiołem. Ściany ociekały wodą, sadza oblepiała wszystko, a w powietrzu – mimo przeciągu – unosił się wywołujący mdłości oraz ból żołądka smród. Jakiś człowiek z ekipy ogniowej relacjonował przez krótkofalówkę oględziny tego pogorzeliska. Policjanci oraz pozostali strażacy stojący przed budynkiem słuchali doniesień strażaka z uwagą i w skupieniu. Z głośniczka dobiegał zdyszany, lekko zdenerwowany głos. Informował, że wybuch oparów benzyny musiał być niezwykle silny. Jednak nie aż tak, żeby całkowicie wybić wszystkie szyby z okien. Nie w ten sposób. Okna zostały pozbawione szyb celowo. Dla podsycenia ognia łatwym dostępem powietrza.

– Fachowa robota – dobiegało z głośniczka – przemyślana.

Sterta była otoczona wysokim murkiem z cegieł. W ten sposób konstrukcję zabezpieczono przed osypywaniem. Zdaniem strażaka relacjonującego oględziny człowiek przykuty łańcuchem do metalowego słupa wyglądał jakoś dziwnie.

– Jak to dziwnie?! – wydarł się strażak stojący na trawniku.

– Nie jak człowiek, cholera… tylko jakaś lalka.

– Co ty pieprzysz, jaka znowu lalka?!

– Szmaciana, przewieszona przez sznur bieliźniany, nie wiem… susząca się na słońcu! Taka lalka!

– Te, poeta! – wydarł się kolega. – Nie pieprz wierszy, tylko go odetnij!

– Potrzebny będzie worek na zwłoki.

Nagle strażak dokonujący oględzin zaczął krzyczeć, a krótkofalówka przerywać i trzeszczeć.

– Boże… ny! …że kochany, mamy …gie …ło!

Stojący na trawniku strażak uderzał raz po raz w plastikową obudowę aparatu, jakby to miało pomóc w uzyskaniu lepszej jakości połączenia radiowego.

– Kurwa, na jakim sprzęcie my musimy pracować! – warknął, majdrując przy pokrętle zasięgu. Robił to do momentu, aż krótkofalówka przestała trzeszczeć.

– Jest drugie ciało! – od razu dobiegło z głośniczka.

Było pod stertą. Któryś ze strażaków zauważył coś wystającego spomiędzy śmierdzących śmieci. Dwie poczerniałe, ludzkie dłonie. Po ostrożnym rozgarnięciu odpadków okazało się jednak, że tam były całe dwie ręce.

– Odcięte! – darł się głośniczek. – O rany boskie! Tu są kawałki ciała! Kawałki! Poćwiartowany człowiek to jest! Dajcie łopaty! I jeszcze jeden worek! Nie! Kurwa! Dajcie kilka worków!

Grupa strażaków oraz policjantów rzuciła się do schodów. Jednak zanim dotarli na piąte piętro, ekipa obecna w apartamencie zdążyła wydobyć ze stosu dwie ręce, dwie nogi, coś, co prawdopodobnie było precyzyjnie przepołowionym ludzkim tułowiem, oraz jakiś długi, ciężki ochłap.

– Matko kochana, a to co? – stęknął jakiś strażak, wyciągając ochłap ze spalonych śmieci. – Ogon krokodyla czy jak?

Jak się miało później okazać, strażak wcale się nie pomylił.

– Mietek, ogon znalazłeś? – zakrzyknął kolega. – A przypadkiem głowy nie?

– Nie.

Przekopano centymetr po centymetrze spalone śmieci. Szukano również w całym mieszkaniu, każdym możliwym zakamarku. Zaglądano wszędzie, gdzie tylko było można, nawet w najbardziej dziwne miejsca. Do lodówki, pralki, zmywarki, metalowych kuchennych wiszących szafek, pod zlew, do schowka na szczotki. Ktoś nawet zajrzał do sedesu.

Wszyscy szukali właśnie tej jednej, brakującej części poćwiartowanego ciała. Nigdzie jej nie było.

Oprócz tego, że zostało rozczłonkowane oraz brakowało głowy, ciało wyjęte spod sterty różniło się jeszcze czymś od człowieka zdjętego ze słupa. Kawałki pokrywała jakaś kleista, gęsta maź. Ktoś stwierdził, że przypomina smar, bardzo gęsty i czarny. Albo nawet świeżą płynną smołę, budowlany lepik. Ktoś inny dodał jednak, że owszem, to wygląda jak substancja bitumiczna, ale w przypadku kiedy wysmarowane taką substancją ciało kilka godzin przebywało w stosie rozgrzanym do temperatur piekielnych, sam stos płonął zupełnie jak za czasów świętej inkwizycji, to i substancja bitumiczna, albo tego rodzaju, powinna się spalić.

– Wygląda jak smoła. Dlaczego się nie spaliła? Co to w ogóle jest?!

Oczywiście należało to ustalić, jednak w pierwszej kolejności trzeba było poznać tożsamość ofiar. Ustalenie danych osobowych człowieka przykutego do słupa przebiegło zadziwiająco błyskawicznie. Jeszcze będąc w lofcie, lekarz przenośnym aparatem RTG zrobił zdjęcie szczęki. Później porównano je ze zdjęciami rentgenowskimi uzębienia dostarczonymi przez kilka okolicznych klinik stomatologicznych. Ofiarą okazał się czterdziestoośmioletni prawnik, właściciel spalonego mieszkania. Świeżo po rozwodzie, bez dzieci, miał własną kancelarię. Takich informacji, jak również informacji o życiu i statusie społecznym denata udzielili jego sąsiedzi. Mimo że sprawiali wrażenie dobrze poinformowanych, nie umieli odpowiedzieć na pytanie, co się musiało stać, żeby szanowany i dobrze sytuowany obywatel zabił kogoś, poćwiartował, spalił razem ze swoim mieszkaniem i sobą.

Nikt na to pytanie nie potrafił odpowiedzieć. Pojawiały się różne teorie. Może się naćpał? Na pewno się naćpał. Narkoman to narkoman. Nieważne czy bierze heroinę i chodzi w garniturze od Armaniego, czy wstrzykuje sobie dożylnie brudny makowy kompot i leży potem zasrany pod jakimś mostem.

– Panie oficerze, na co dzień było z nim wszystko w porządku – perorował właściciel mieszkania położonego piętro niżej. – Istna sielanka, sąsiad idealny.

– Co to znaczy sąsiad idealny? – spytał policjant, zapisując coś w notesie.

– Na odpowiednim poziomie, wie pan…

– Właśnie nie wiem.

– Pasujący do otoczenia.

– Czyli do czego?

– Do tych mieszkań… – Sąsiad dumnie wypiął wątłą pierś. I uśmiechnął się z nieukrywanym zadowoleniem.

Bo przecież w tych budynkach rezydowali ludzie lepszej jakości…

W ogóle najwięcej zbrodni, czy przestępstw, statystycznie dokonywanych jest na płaszczyźnie tak zwanych nizin społecznych albo marginesu. Wszędzie tam, gdzie panuje patologia międzyludzkich relacji, dodatkowo suto zakrapiana alkoholem. Natomiast mieszkańców tych lokali, uchodzących za renomowane, łączyło niezłomne kryterium doboru – zasobność portfela. Miało to być gwarantem najemców czy właścicieli na odpowiednim poziomie.

– Teraz widzę, panie oficerze – wątły sąsiad popatrzył na funkcjonariusza – że nie miałem racji. Źle powiedziałem. Cofam. Pieniądze to żaden wyznacznik człowieka lepszej jakości. Żaden!

– Ciekawy wniosek – mruknął policjant.

– Jak tylko sobie pomyślę – kontynuował sąsiad – że mimo wszystko… że się okazało… o mój Boże… że mieszkałem blisko takiego zwyrodnialca… albo psychopatycznego mordercy…

– Proszę zachować spokój.

Prośba funkcjonariusza nie zadziałała.

– On przecież mógł nas wszystkich pozabijać! – stęknął sąsiad i wytrzeszczył oczy. – Właśnie do mnie dotarło… A może tamte kawałki to nie jest jego jedyna ofiara?!

– Co ma pan na myśli?

– Może tych jego ofiar było więcej? Tylko ta ostatnia taka najbardziej… spektakularna? Może zabijał po cichu, gdzieś w jakimś odosobnieniu, za miastem? Do domu zabierał tylko pamiątki, trofea. I trzymał je, na przykład, w piwnicy!

Sąsiadowi po prostu puściły nerwy. Zaczął histeryzować. Mówił bardzo szybko, że skoro takie straszne morderstwo miało miejsce praktycznie za ścianą, że przecież wszystko jest możliwe, że nic nie wiadomo, co robić, komu wierzyć, komu ufać! Przecież nigdzie nie jest bezpiecznie! Panicznie oddychał, krzyczał, wymachiwał przy tym rękami. Lekarz z karetki pogotowia musiał podać mu coś na uspokojenie. Policja, dla pewności czy też dla zasady, sprawdziła podziemia apartamentowca. Głowy poćwiartowanego człowieka oczywiście tam nie znaleziono. W związku z podaniem hipotetycznego i dosyć konkretnego miejsca, w którym mogła być ukryta, przesłuchano gadatliwego sąsiada bardziej szczegółowo. Skąd niby wpadł na taki pomysł, że ktoś trzymał zwłoki albo fragmenty ciał w piwnicy. Mężczyzna, kiedy już środek uspokajający zaczął działać, na wszystkie świętości przyrzekał, że tak tylko rzucił luźną sugestię. Chlapnął głupotę, zwykłą głupotę, po prostu…

– Tak palnąłem, panie oficerze… widziałem to w jakimś serialu telewizyjnym czy coś. To palnąłem.

– Ja nie jestem oficerem. Co pan widział w serialu?

– Odcięte ludzkie głowy trzymane w piwnicy, w akwariach wypełnionych formaliną. Chyba formaliną, tak… Tak. Ale to był serial o apokalipsie żywych trupów. Chodzący martwi czy jakoś…

Policjant nic nie powiedział. Poczerwieniał i zacisnął zęby.

Oprócz sąsiada przesłuchano ludzi tłumnie zgromadzonych na placu przed budynkiem.

Wszyscy byli w szoku, lecz zgodnie twierdzili to samo. Spalony człowiek za życia był spokojny, nie sprawiał dziwnego wrażenia, nie sprawiał problemów, nie urządzał żadnych głośnych imprez ani nie prowadził się w sposób uznany za niemoralny. Co noc inna kobieta, jakieś wariackie imprezy, te sprawy. On tak się nie zachowywał. On tego nie robił. I nagle ten pożar. Ofiary… Kto by pomyślał… To, co tu się stało, nie mieściło się w głowie.

W żadnej głowie. Ani świadków tragedii, ani policjantów, ani strażaków.

Zagadka.

Zagadką było również ustalenie tożsamości poćwiartowanej ofiary, wysmarowanej smołopodobną substancją. Od samego początku tajemnicze ciało nastręczało nie lada problemów. Jeszcze w lofcie ekipa ogniowa z trudem wyjęła te szczątki ze spalonych śmieci. Kawałki ciała były po prostu strasznie śliskie. I cuchnęły. Do tego stopnia, że niektórym ludziom obecnym przy wydobywaniu, mimo panującego w apartamencie przeciągu, zrobiło się słabo. Któryś ze strażaków zwymiotował.

– Boże, co to jest za breja, że tak śmierdzi?!

Należało jak najszybciej przekazać szczątki do laboratorium analitycznego, gdzie w trybie pilnym oraz ze względu na smród, sugerujący dziwny, przyspieszony ich rozkład, miały zostać poddane testom genetycznym oraz badaniom w celu określenia rodzaju oblepiającej je, również wielce tajemniczej, substancji.

– Są zwęglone – usłyszeli śledczy od patologa po przetransportowaniu szczątków prosto do komory chłodniczej miejskiego prosektorium. – Powinny śmierdzieć klasycznie, spalenizną. Albo jak spalone na grillu mięso. A nie tak… To jest dziwne… Baaardzo dziwne.

– Ale da się coś ustalić? – spytał policjant. – No, kto to był?

Śledczy nie wiedzieli, od czego zacząć poszukiwania. Sprawdzić osoby zaginione? Tylko kiedy zaginione? Niedawno? Wszystkie zaginięcia sprawdzić?

– Tego rodzaju poszukiwania zajmą pewnie rok. Pod warunkiem że nie będziemy się niczym innym zajmowali.

W mieście oraz całym województwie co chwila zgłaszano zniknięcia. Albo podejrzenia zaginięć… Policjanci zmagali się z lawiną podobnych pytań. Kogo szukać? Od czego zacząć? Nie było żadnego punktu zaczepienia.

– Da się coś ustalić. Jeżeli nie zwykłą analizą porównawczą, to genetycznie – odparł spokojnie lekarz. – Mamy świetnych specjalistów, czułe analizatory.

Komendant wysłał swojego najlepszego śledczego, żeby odebrał wyniki badań. Policyjny patolog, mężczyzna w średnim wieku, na początku nie zgodził się na wizytę w sali sekcyjnej, gdzie leżały zwłoki. Nie zgodził się ze względów higienicznych.

– Nie, ja się nie obawiam o te ciała – wyjaśniał przez telefon – ja się obawiam o tego policjanta. Wiem, że to są ludzie zaprawieni w bojach, smród rozkładających się zwłok oraz tego rodzaju widok im nie straszny, ale w tym przypadku mamy do czynienia z wyjątkowym odorem.

Wstrętna, odrażająca woń przenikała ubranie, włosy. Lekarze pracujący przy obdukcji i pobieraniu próbek mimo bardzo dobrze wentylowanej sali sekcyjnej nie mogli przebywać przy poćwiartowanym ciele dłużej niż kilka minut bez odpowiedniego stroju, szczelnego kombinezonu, maski gazowej oraz hełmu. W innym przypadku, bez ubrania ochronnego, a szczególnie bez maski gazowej, pracownicy prosektorium mający styczność z tymi szczątkami, kolokwialnie mówiąc – rzygali dalej niż widzieli. Oraz mieli problem z wywabieniem straszliwego zapachu. W ruch szły wszelkiego rodzaju medyczne środki odkażające, substancje dezynfekcyjne, pochłaniacze zapachów.

Śledczy rozmawiał z patologiem w biurze kostnicy. Lekarz był wyraźnie zmęczony. Poczęstował policjanta świeżo parzoną kawą.

– Na początku myśleliśmy, że ciało śmierdzi, ponieważ się rozkłada. Nic z tych rzeczy. Śmierdzi ta breja.

– To już wiemy – syknął funkcjonariusz.

– Powinienem pana uprzedzić o czymś jeszcze. Mamy tu do czynienia albo z ewenementem naukowym na skalę światową, albo ze zwykłym oszustwem, ewentualnie z czymś, o czym wie tylko sprawca. Z cudem, ostatecznie. Tak to wygląda w teorii.

– Sprawca jest oszustem? Czy raczej… był?

Zdaniem patologa sprawca… ów ktoś… jeżeli nawet nie był oszustem, to na pewno nie dyletantem.

– Nawet ja bym tak kogoś nie rozczłonkował. Mam na myśli technikę chirurgiczną. Ofiara jest pokrojona idealnie. Podręcznikowo. Szczątki są bardzo zniszczone, ale daje się poznać linie cięcia. Nogi odjęto w pachwinach, wręcz podręcznikowo wyjęto ze stawów biodrowych. Tułów przecięto tuż za ostatnim żebrem. Ręce, podobnie jak nogi, idealnie wykrojone ze stawów. Tego dopuścił się ktoś posiadający wielką wiedzę i, co najważniejsze, praktykę. Z tym że chyba nawet nie z chirurgii ludzkiej.

– Niby jakiej innej chirurgii?

– Sprawca użył starej, już niestosowanej metody rozbioru zwierząt. Dodam, że zwierząt dużych gabarytów. Koni, krów… tego rodzaju.

– Sprawca był weterynarzem?

– Niekoniecznie. Mógł być na przykład rzeźnikiem. Tak czy inaczej to na pewno był ktoś, kto doskonale wiedział, co z takim ciałem robić. I jak widać, zrobił.

– My podejrzewamy, że sprawcą jest… był właściciel mieszkania, z zawodu prawnik.

Były też inne teorie. Może sprawca zbiegł z miejsca zdarzenia? Przygotował stos, poćwiartował jakiegoś nieszczęśnika, podpalił i uciekł. Ale którędy? Przez okno? Te lofty nie posiadały zewnętrznych schodów pożarowych. Mieszkanie było zamknięte od środka. Wniosek nasuwał się sam. Sprawca nie miał którędy uciec. I nie uciekł.

– Prawnik w dzień, w nocy rzeźnik, gdzieś pomiędzy weterynarz, w chwilach wolnych przebierał się za Batmana.

– Czyli weterynarz? – zdziwił się policjant. – To ciekawe. Jeden ze strażaków był święcie przekonany, że w stercie znalazł zwierzęcy ogon.

– A ja z tego, co pamiętam z anatomii, wiem, że ogony posiadają wyłącznie zwierzęta – patolog był w tym momencie złośliwy.

– Ale nie taki zwykły ogon. – Policjant najwyraźniej nie zrozumiał aluzji. Albo zrozumiał i nie dał po sobie poznać. – Mianowicie ogon krokodyla. Wszyscy myśleliśmy, że strażak tak palnął, z głupia frant.

– Może i palnął, ale na pewno nie głupio. Miał rację.

Strażak strasznie klął przy wyciąganiu ochłapu. Długi, ciężki kawał spalonego mięsa nie dość, że śmierdział, to bez przerwy wyślizgiwał się z rąk. W końcu się udało go wyciągnąć.

– Powinien pan teraz porozmawiać z jakimś archeologiem albo najlepiej paleontologiem.

– Dlaczego?

– Ponieważ w apartamencie, owszem, znaleziono ogon krokodyla, ale kopalnego.

– Jakiego?!

– Wymarłego.

Policjant usiadł. Do tej pory stał, spodziewając się, że patolog streści mu wyniki badań w kilku zdaniach. Chciał zabrać raport i wyjść. Po słowach o kopalnym gadzie klapnął ciężko na krzesło.

– Osłabiające, prawda? – spytał lekarz.

– Delikatnie mówiąc.

– Nie wiem, skąd i jakim cudem ktoś wszedł w posiadanie żywego przedstawiciela krokodyla, którego łacińska nazwa brzmi Mekosuchus inexpectatus. Ale skoro znaleźliście ogon, wnioskuję, że gad jakimś cudem przetrwał do naszych czasów. Przecież raczej sam ogon by nie przetrwał…

– Jakimś cudem?

– Tak. Chyba tylko cudem. Linia gatunkowa tych krokodyli skończyła się w pierwszym wieku naszej ery. Albo w drugim…

– Dawno temu.

– Bardzo dawno temu… Zabrzmiało jak w bajkach.

– Może to ogon jakiegoś osobnika bardzo genetycznie podobnego?

– Nie. Proszę mi wierzyć.

– Może to była jakaś hybryda?

– Nie. Wyizolowany kod genetyczny tego krokodyla jest czysty, bez mutacji, domieszek, krzyżowań.

– Dziwne…

– Dziwne jest również to, że krokodyl ten nie występował nigdzie indziej, tylko na obszarze Nowej Kaledonii.

– Jest pan pewien? – śledczy nie dowierzał. – Tego gada?

– Tak, jak na złość tego wymarłego gada jestem pewien.

– To przecież tylko ogon, może…

– Szanowny panie, chyba nie muszę panu tłumaczyć znaczenia słowa skamielina.

– Nie. Oczywiście, że nie! – fuknął śledczy.

– I nie muszę chyba tłumaczyć, że skoro znaleziono ogon gada, to reszta zwierzęcia gdzieś musi być.

– Tylko gdzie?

– Może z głową tego poćwiartowanego? Może sprawca miał w tym odseparowaniu jakiś cel.

– W czym?

– W chowaniu fragmentów w różne miejsca. Szukam w tym jakiegoś sensu.

– My też szukamy w tym wszystkim sensu. Albo chociażby punktu zaczepienia.

W odpowiedzi patolog stwierdził, że punktów zaczepienia jest wiele. Jednym może być na przykład zgodność między tym ochłapem, czyli ogonem, a cuchnącą substancją pokrywającą poćwiartowane ciało. Z tym że zgodność ta jest… częściowa.

– W jakim sensie częściowa? Czy to dobrze, czy niedobrze?

– Nie wiem, czy dobrze, czy nie. – Patolog wzruszył ramionami. – Natomiast wiem, że odkryliśmy częściową zgodność składu substancji oraz tego ciała. Ale mówię teraz o zgodności genetycznej.

– Jak to? W mazi są jakieś geny?

– Tak. To nie jest żadna smoła. Tylko substancja, której jednym ze składników jest białko zwierzęce.

– Proszę jaśniej! – warknął śledczy.

– Jest to substancja organiczna sensu stricto. Zawierająca kwas dezoksyrybonukleinowy…

– DNA?

– Dokładniej białko zwierzęce. W tym ludzkie. W końcu człowiek również należy do królestwa zwierząt.

– Jasny gwint!

– Jest tam białko, a raczej kod genetyczny tego krokodyla wymarłego. Są też inne kody genetyczne.

– Innych krokodyli?

– Innych zwierząt drapieżnych. Znaleźliśmy genomy orki, ligera… to krzyżówka lwa i tygrysa, ale hodowana tylko w niewoli, znaleźliśmy genom hieny, rekina żarłacza białego, rekina tępogłowego. Oznaczania trwają. Na pewno tych gatunków będzie więcej.

– Same drapieżniki? Na pewno?

– Same drapieżniki. Jak na razie.

– Ale to możliwe jest w ogóle? Panie doktorze… wiem, że pytanie jest głupie, ale czy to w ogóle jest możliwe?! Takie coś?

– Owszem. – Patolog skinął kilka razy głową. – Wyizolowanie kodów genetycznych oraz umieszczenie ich w jakimś wypełniaczu jest teoretycznie… Na przykład w substancji tego rodzaju, co ta na szczątkach… No, możliwe. Jednak do tej pory wspominano o tym jedynie w bardzo śmiałych teoriach naukowych. Powiedziałbym, że teoriach nie tyle rewolucyjnych, co do tego stopnia innowacyjnych, zaryzykowałbym stwierdzenie: szalonych… że środowisko naukowe nie podejmowało się ich realizacji.

Patolog dodał również, że ta dziwna substancja spełnia różne funkcje. Jest śliska, zawiera kody genetyczne, wydziela charakterystyczny, silny zapach…

– Śmierdzi, ponieważ się rozkłada? Gnije? Tak? Gnije?

– Nie. Proces rozkładu tam nie zachodzi. Breja jest czymś w rodzaju organicznego, wysoce białkowego wabika połączonego z substancją zmniejszającą tarcie… tym, no… lubrykantem.

– Lub… rykant?! – Policjant o mało nie zakrztusił się kawą.

– Substancja zmniejszająca tarcie, śliska. Tak, tak… Moim zdaniem śmierdząca breja to jest wabiący wysokobiałkowy lubrykant.

– Wabiący? – Śledczy był cały czerwony. Aż po uszy. Miał serdecznie dosyć. Odstawił kubek z niedopitą kawą. Otarł rękawem spocone czoło. Nie powiedział tego patologowi, ale połowy rzeczy nie rozumiał, natomiast drugiej połowy – tego się obawiał – jeszcze nie poznał.

– Taka jest moja teoria – odparł lekarz w zamyśleniu. – Trochę nad tym myślałem. Sprawę należy rozpatrywać nie tyle logicznie, co… No, należałoby się skonsultować z jakimś biologiem albo lekarzem weterynarii chociażby.

Lekarz mówił, że świat zwierząt to głownie zapachy. Woń, zmysł powonienia to przekaźnik informacji. Dla innych osobników. Znaczenie terenu, wiadomości, co jest jadalne, co nie… która samica jest płodna. Zapach. Drogowskaz.

– Z tym że większość tych woni jest niewyczuwalna dla ludzi. Człowiek w porównaniu ze zwierzętami ma upośledzony zmysł powonienia. Rozróżnia zapachy mocne, w skali, powiedziałbym, makro.

– Czyli co, breja śmierdzi, bo ma wabić bardzo duże zwierzęta?!

– No właśnie! – Patolog uniósł palec. – Tak!

– A jest taka śliska, żeby obklejone nią mogły się z łatwością przecisnąć?!

– Tak! – Lekarz był bardzo zadowolony, aż pokraśniał.

Zwariował, pomyślał śledczy, obserwując zachowanie medyka. Facet zwariował, ześwirował, odwaliło mu, na sto procent. Rany boskie, co ja powiem komendantowi?! Lubrykant. Też mi… Ogromne zwierzęta, substancja nawilżająca. Ogromne zwierzęta, wysmarowane tym czymś czarnym i śmierdzącym przeciskały się… Tylko skąd się chciały przedostać i gdzie? Te kody genetyczne. Po co?

Policjant stwierdził, że musi już iść. Miał bardzo dużo obowiązków służbowych, które właśnie zaniedbał.

– Nie chce się pan dowiedzieć niczego więcej w temacie tych obu ciał?

Śledczy zdecydował się zostać. Nie chciał, ale musiał wysłuchać dziwnego raportu tego patologa do końca.

– Przepraszam. Trochę mnie poniosła wyobraźnia – krygował się lekarz.

– Nie szkodzi…

– W istocie możemy być świadkami jakiegoś przełomu, odkrycia epokowego. Jednak na dzień dzisiejszy nie jestem w stanie stwierdzić na sto procent, w jakim celu ta substancja powstała ani tym bardziej gdzie.

– Czy jest coś, co jest pan w stanie stwierdzić na sto procent? – Śledczy zaczynał się niecierpliwić. Nawet tego nie ukrywał.

– Niezgodność fizjonomiczną poćwiartowanego ciała. Mówiąc dosłownie – dodał patolog, widząc gniewne spojrzenie policjanta – zrobiliśmy z tego ciała coś w rodzaju masakrycznych puzzli. Niestety, nie udało się nic z nich ułożyć.

– Jak to?!

– Fragmenty do siebie nie pasują. Żaden! Różnią się praktycznie wszystkim. Minimalnie, ale się różnią. Nawet grubością kości. Jakby ręce, nogi, połówki tułowia pochodziły z różnych ciał.

Patolog początkowo wysnuł teorię, że dostał do badania szczątki sześciu osób. Jednak teoria została obalona z kretesem.

– Każda część ciała ma ten sam kod genetyczny. To jedna i ta sama osoba.

– Chwileczkę, żebym dobrze zrozumiał. Jedna osoba, ale jej części ciała nie pasują do siebie? – dopytywał się policjant.

– Tak.

– Nie wiem, co powiedzieć.

– Ja też nie wiem, co odpowiedzieć na kolejne kwestie sporne, które dostałem do wyjaśnienia.

– Jakie znowu kwestie sporne?!

– Na przykład nie odpowiem na pytanie, czy ten osobnik był wysoki, czy niski… I to nie dlatego, że nie mamy głowy. Przez te, jak się okazuje, wcale nie drobne różnice w budowie poszczególnych szczątków nie uda się tego dokładnie określić. W przybliżeniu? Różnica w przedziale wzrostu tego kogoś może oscylować od pięciu centymetrów do dwudziestu pięciu.

– Boli mnie głowa. – Śledczy miał rozbiegany wzrok, nie mógł się na niczym skupić.

– Uprzedzam pana, to jeszcze nie koniec, niestety.

– Jakoś mnie to nie dziwi.

– Poza tymi sprawami, o których panu mówiłem, nie udało się ustalić kwestii równie ważnej. Czy ofiarą była kobieta, czy mężczyzna.

– Przepraszam, ale jak to?!

– Na tym ciele nie ma żadnych wyznaczników płciowych.

– Ciekawe określenie.

– Nie umiem tego nazwać inaczej. Wyznaczniki płciowe. Czyli coś, co różnicuje płeć. Tam nie ma żadnych wyznaczników płciowych! Jakbyśmy dostali do badania poćwiartowanego manekina. Takiego z wystawy sklepowej.

– To nie jest żaden manekin! – ryknął policjant.

– Przecież mówię, że to nie jest manekin. Tylko człowiek. Na pewno człowiek. Mimo wszystko. Badania genetyczne są nieomylne.

– Teraz ja zgłupiałem, panie doktorze.

– Już wyjaśniam. Na tym ciele nie ma gruczołów mlecznych. Nawet jeżeli uległyby zniszczeniu w pożarze, to powinny być jakieś ślady po nich. Na klatce piersiowej nic takiego nie ma. Tam w ogóle nic nie ma! Coś powinno być w dolnej części tułowia, tak? Penis, wagina albo ślady po tych organach. Nie ma. Ba, ja nawet nie znalazłem odbytu.

– Co jest, oczywiście, niemożliwe? – cicho upewnił się policjant.

– Nie istnieje ciało bez otworów fizjologiczno-płciowych! – prychnął patolog. – Przynajmniej ja w mojej karierze się z takim ewenementem nie spotkałem. To poćwiartowane ciało, jak pan widzi, sprawia same problemy diagnostyczne.

– Człowiek z ogonem krokodyla…

– Na to wygląda. Z tym że człowiek nieokreślonej płci…

– A denat zdjęty ze słupa?

Naćpał się, poćwiartował jakiegoś nieszczęśnika, podpalił mieszkanie. Śledczy oczekiwał potwierdzenia tych teorii. Nie, on teraz potrzebował potwierdzenia tych teorii. Chociaż potwierdzenia… Niestety, nie otrzymał go.

– Gdzie tam! Żadnych narkotyków! Jest czysty jak łza. Na pewno nie był pod działaniem środków odurzających.

– Na pewno?

– Na sto procent.

– Może był pijany?

– Zero alkoholu w organizmie.

– W takim razie…

– W takim razie wychodzi na to, że właściciel mieszkania działał świadomie, nic nie zakłócało jego percepcji ani zdolności podejmowania decyzji. Tak zwana premedytacja. Z tym że mimo braku substancji odurzających oraz alkoholu organy wewnętrzne tego człowieka są zniszczone. Nie tylko przez działanie wysokiej temperatury.

– Może był na coś chory?

– Nie, nie, organy wewnętrzne są zniszczone mechanicznie. Popękane, przesunięte. Zupełnie jakby spadł z dużej wysokości… albo jakby porządnie oberwał. Ma połamane żebra, obojczyki, strzaskane kości piszczelowe, pękniętą miednicę, naruszoną czaszkę i to nie tylko u podstawy…

– Bił się z kimś?

– Na to wygląda. Wstrząśnienie mózgu miał na pewno. Mocno oberwał. Przeciwnik musiał być niezwykle silny.

– Może się bił z tym, którego poćwiartował?

– Tego już nie stwierdzimy.

– W takim razie co stwierdzimy?

– Że ten człowiek był zmaltretowany. Na pewno nie naćpany. Obity jak gruszka. Więcej powiem, obrażenia jego organów wewnętrznych, ślady rozległego krwotoku, w tym krwawienia do mózgu, świadczą o innym czasie zgonu, niż oficjalnie przyjęto.

– Nie do końca rozumiem, panie doktorze. – Mimo panującego w sali sekcyjnej chłodu śledczy był spocony. Już nawet nie ocierał lśniącego od potu czoła.

– Funkcje życiowe organizmu właściciela loftu ustały dwadzieścia cztery godziny przed tym wielkim pożarem.

– Umarł dobę wcześniej, niż się podpalił?!

– Tak niewątpliwie wynika z analiz…

W śledczego jakby piorun strzelił. Jeszcze bardziej poczerwieniał na twarzy. Spiął się w sobie.

– Czyli – zaczął podniesionym głosem – z niewątpliwych analiz wynika, że koleś dobę wcześniej wykitował, a następnie dokonał cudu zmartwychwstania?! O takim cudzie pan mówił?!

– Tak – spokojnie potwierdził patolog. – I nie.

– A może wyszło, że jest pacjentem zero nadchodzącej zombie apokalipsy? – wycedził funkcjonariusz przez zaciśnięte zęby.

Lekarz nie odpowiedział. Westchnął tylko.

– W mózgu tego zombiaka zalęgły się robaki oraz postanowienie, że naleje sobie benzyny do kanistra i podpali mieszkanie, bo uświadomił sobie pośmiertnie, jaki w jego apartamencie panował straszny bałagan. Bo całe życie sprzątać mu nie chciało. Albo gosposia dostała kilka lat wychodnego. Nalał benzyny. Przy okazji zgłodniał. Stwierdził również, że na owym ogniu można sobie zrobić grilla. Poćwiartował kogoś, wytaplał w smole, żeby się tamten lepiej smażył, wrzucił do śmieci, sam się przykuł łańcuchem, podpalił i tyleśmy ich obu widzieli. Tak?!

Słysząc niedorzeczne dywagacje wyprowadzonego z równowagi policjanta, patolog wielokrotnie, acz wyjątkowo cierpliwie rozkładał ręce w milczeniu.

Pozostało przedstawić te dziwne wyniki analiz badań przełożonemu. Śledczy resztką sił, ale już spokojnie przedstawił mu raport. Komendant marszczył czoło, często wzdychał. Jednak kiedy funkcjonariusz skończył czytać niewiarygodnie długi elaborat wystosowany przez laboratorium analityczne, sygnowany przez głównego policyjnego patologa, starszy oficer długo siedział bez słowa.

– Co robimy, szefie?

– Nic nie robimy… – opowiedział komendant, bębniąc palcami w biurko. – Przecież to nie ma najmniejszego sensu.

– Niby nie ma. Ale mogę wysłać ciała do jakiegoś innego laboratorium albo nawet do kilku równocześnie. Porównamy wyniki i…

– Kto za to zapłaci, co? Przecież laboratoria nie robią analiz za darmo.

– Nie robią – zgodził się śledczy.

– Chociaż… Jesteśmy jednostką zaufania publicznego, można by spróbować postarać się o jakąś refundację z tego tytułu… – komendant mówił półgłosem. Głośno myślał.

– Można się postarać.

– Z drugiej strony patrząc, mamy najlepszego patologa w kraju, a on przecież w garażu analiz nie robi. Ani szydełkiem nie pobiera próbek.

– Ani szydełkiem…

– Biorąc pod uwagę kwotę na fakturze, kazał zbadać każdy centymetr obu ciał… Kilkakrotnie.

– To co robimy? – powtórzył pytanie śledczy.

– Co robimy, co robimy… – mamrotał komendant, nerwowo trąc czoło palcami. – A co możemy w tej sytuacji zrobić? No? Co my możemy w tej sytuacji zrobić?

– Nie wiem.

– Ja wiem. Trupy do utylizacji, śledztwo zamknąć, proste.

– Jest pan pewien, panie komendancie?

– Jestem pewien.

– Znaczy, że to jest ostateczna decyzja?

– Ostateczna.

– Bo gdyby nie, to wie pan, że…

– Zamknij to popieprzone śledztwo w jasną pieprzoną cholerę! – krzyknął przełożony. Krzyknął i uniósł się w fotelu. Śledczy najpierw znieruchomiał. Nic nie powiedział. Potem coś bąknął niewyraźnie i wyszedł z gabinetu. Komendant siedział jakiś czas nieruchomo, wbijając wzrok w przestrzeń. Kilkanaście minut tak siedział. Prawie zdrętwiał. Wysunął szufladę biurka i wyjął z niej butelkę whisky. Osobiście ustanowił zakaz picia napojów alkoholowych w godzinach pracy i równie osobiście miał zamiar złamać ten zakaz. Nalał sobie połowę szklanki, duszkiem wypił, wykrzywił usta.

– Ogon wymarłego krokodyla z Nowej Kaledonii – szepnął, nalewając drugą porcję wyjątkowo mocnego alkoholu – przyczepiony do człowieka, którego poszczególne kawałki nie pasują do siebie i nie wiadomo, czy to był chłop, czy baba… i wszystko wysmarowane śliskim wabikiem albo lubrykantem, mającym przyciągać jakieś ogromne drapieżniki… – Wypił whisky, wykrzywił usta i nalał sobie znowu. – Nie, nie… tego wszystkiego nie da się przecież przerobić na trzeźwo.

Michał Rejman – rekrut

Jesteś… golibrodą… człowieku?!

– Fryzjerem.

Leżał na wznak. Ubrany w białą, szpitalną koszulę z krótkim rękawem i płócienne spodnie do kolan. Głowa kiwała mu się rytmicznie w prawo, w lewo. W prawo, w lewo. Szeroko otwarte oczy wbijał w sufit.

– Ile dostał zastrzyków?

– Jeden.

– I jest kłodą po jednym strzale?

– Nie, jest kłodą, odkąd go przywieźli.

Strzał dostał zapobiegawczo. Żeby nie wierzgał ani nie gryzł. Dodatkowo, mimo ogłuszenia mocnym środkiem na uspokojenie, pielęgniarze na izbie przyjęć zastosowali również, jak to któryś z nich określił, standardowe środki zaradcze dla pacjentów wyjątkowo agresywnych.

Związali chłopaka. Leżał teraz na mobilnym łóżku, z rękami w nadgarstkach oraz nogami w kostkach przypiętymi skórzanymi pasami do materaca. Mimo że był mocno otumaniony, coś widział i coś słyszał. Docierały do niego bardzo zniekształcone i zamglone obrazy. A dokładniej jeden, monotonny obraz przesuwających się po suficie jarzeniówek. Prostokątne lampy widział jako jaskrawe, podłużne plamy na mlecznym, matowym tle…

Prostokątne jaskrawe plamy na mlecznym, matowym tle.

Pojawiały się i znikały…

Pojawiały się i znikały…

Rozmowę pielęgniarzy słyszał w formie dudnienia, ale mimo tego mógł rozróżnić słowa. Towarzyszyło mu dwóch pracowników szpitala. Wieźli go do izolatki. Na izbie przyjęć korpulentna pielęgniarka, ubrana w tak śnieżnobiały, że aż rażący oczy szpitalny fartuch, zgrabnie wypełniała kartę informacyjną pacjenta. W prawym górnym rogu kartki widniała podłużna pieczątka nagłówkowa z nazwą instytucji. Szpital Psychiatryczny im. Johanna Christiana Reila. Pod pieczątką z danymi adresowymi zaczynała się obszerna tabela. Pulchna pielęgniarka w milczeniu spisywała dane z raportu policyjnego oraz dokumentów chłopaka, uzupełniając odpowiednie rubryczki.

IMIĘ i NAZWISKO: MICHAŁ REJMAN

DATA PRZYJĘCIA: 2014.07.07

PŁEĆ: MĘŻCZYZNA

WIEK: 22 lata

WZROST: 176 cm

WAGA: 65 kg

KOLOR OCZU: BRĄZOWE

KOLOR WŁOSÓW: BRUNET

ZNAKI SZCZEGÓLNE: TATUAŻ NA ŁOPATCE

DIAGNOZA: BRAK/OBSERWACJA

INFORMACJE DODATKOWE: NAKAZ POLICYJNY

UWAGI: PACJENT WYJĄTKOWO AGRESYWNY, ZACHOWAĆ SZCZEGÓLNĄ OSTROŻNOŚĆ

Kiedy skończyła, wręczyła kartkę jednemu z pielęgniarzy. Wysokiemu, barczystemu, wyglądającemu jak trochę za bardzo przypakowany ogolony na łyso kulturysta. To on pchał łóżko, na którym leżał ogłuszony środkami uspokajającymi nowo przyjęty pacjent. Drugi pielęgniarz, a dokładnie stażysta, chudy, równie wysoki i wyraźnie młodszy, zadawał koledze bardzo dużo pytań.

– Kiedy się obudzi?

– Pełną świadomość odzyska dopiero jutro rano.

– Musi być cały czas przypięty?

– Na czas transportu.

– Względy bezpieczeństwa?

– Dokładnie, względy bezpieczeństwa. Dobrze, że o tym wspomniałeś. Są tu w szpitalu ostre przepisy. Czytałeś regulamin?

– Nie…

– Domyśliłem się. To powiem tak. Włosy trzeba obciąć na krótko. Ja się tam nie certoliłem, jak widzisz. Od razu ciachnąłem na zero. A co tam, pomyślałem sobie. Panienek na lwią grzywę bajerować nie będę. Najwyżej wyrwę jakąś na Kojaka. – Paker zaśmiał się gardłowo. – Pamiętasz Kojaka?

– Nie…

– Młody jesteś, fakt. Dobra, a propos kłaków. Masz krótkie. Gdybyś miał długie, trzeba byłoby ściąć. Długich tu mieć nie wolno. Pod żadnym pozorem.

– Ta pani pielęgniarka mi coś wspominała – bąknął chudy.

– Nie pani pielęgniarka ma cię wprowadzać w tajniki pracy na oddziale, tylko ja. Tak więc wprowadzam. Nie czytałeś regulaminu, to słuchaj, co do ciebie mówię! Słyszysz?

Chudy skinął głową.

– Kwestia bezpieczeństwa. Głównie pacjentów. Oni niekiedy nie kojarzą, nie rozróżniają, co jest szkodliwe, co nie. Niektórzy pacjenci łapią za co popadnie. Najczęściej właśnie za włosy, wąsy, biżuterię, kolczyki, wisiorki. Nawet babom nie wolno nosić w pracy pierścionków, tym kolesiom, którzy na co dzień noszą sygnety, też nosić ich w pracy nie wolno. Obrączek ślubnych. Nic z tych rzeczy. Po pracy wieszaj na sobie, co chcesz, jak na choince.

– Nawet zegarków?

– Tym bardziej! Słuchasz, co do ciebie mówię, czy nie?! – obruszył się łysy. – Nie wolno! Nic, co ma metalowe części albo szklane, nic, co się da rozebrać na kawałki, wbić, połknąć, gdzieś wcisnąć, do nosa na przykład. Idziesz do pacjenta, to nie możesz mieć nic przy sobie. Nic. Nie wolno wchodzić do nich z niczym do pisania, z ołówkiem, długopisem, żadne takie. Pamiętaj o tym.

Stażysta wyglądał jak zawodnik NBA. Ktoś z personelu żartobliwie zauważył, że pielęgniarz o wyglądzie przesadzającego z koksem kulturysty dostał do pomocy stażystę o wyglądzie niedokarmionego koszykarza.

– Powinniście się dogadać, panowie sportowcy – kąśliwie stwierdziła pielęgniarka podczas wypisywania karty pacjenta. – Zaprzyjaźnić albo coś więcej nawet. Tu, w szpitalu panuje wyjątkowa tolerancja względem preferencji seksualnych osób dorosłych.

– Zawsze byłaś taka mądra, Kryśka?

– Nie zawsze – odparła rezolutnie pielęgniarka, nie podnosząc na pakera wzroku – tylko od urodzenia.

Łysy pielęgniarz był wyjątkowo gadatliwy. Nawijał cały czas. Chudy nie przestawał zadawać pytań. Gęby im się nie zamykały. I nie tylko od przywiezienia tego nowego pacjenta. Odkąd nowy został przydzielony do pomocy na oddziale zamkniętym i kiedy oczywiście była okazja, paker mówił mu o wszystkim. O procedurach przyjmowania chorych na ten oddział, o wypadkach, które się zdarzyły, o tym, kto gdzie jest przydzielony, o względach bezpieczeństwa. Na przykład strój. Na oddziale zamkniętym – zwanym także: o zaostrzonym rygorze – obowiązywały uniformy albo dwuczęściowe, albo kombinezony, wszystko z zatrzaskami lub na rzepy. Uniformy personelu szpitalnego pozbawione były guzików, klamerek, pasków, nawet zamków błyskawicznych. Dane osobowe, imię i nazwisko, zajmowane stanowisko oraz tytuł naukowy (o ile pracownik szpitala posiadał tytuł naukowy) były wyszyte niebieską nicią po prawej stronie, na bluzie. Najczęściej na górnej kieszeni.

– Kiedyś obowiązywały identyfikatory. Takie plastikowe. Przypinane. Ale zdarzały się bardzo różne rzeczy.

Paker bez najmniejszego wysiłku pchał mobilne łóżko. Stażysta szedł z prawej strony transportera, trzymając metalową poręcz podnoszonej ramy zabezpieczającej. Pilnował, żeby łóżko nie zjeżdżało na boki. Mimo że podłoga szpitalnego korytarza była gładka, któreś z lekko już wyeksploatowanych kółek potrafiło się nagle zablokować, zmienić kierunek jazdy transportera albo stanąć i szarpnąć leżącym na materacu pacjentem.

– Z dwojga złego wolę nosić gacie na gumkę. Jeden pacjent zadławił się prawie na śmierć guzikiem oberwanym jakiemuś lekarzowi, inny chciał popełnić samobójstwo za pomocą spinki wsuwki, którą zdjął, szamocząc się z pielęgniarką.

Chudy chłopak słuchał w skupieniu.

– Przypadki czy nie przypadki to były… nie wolno ryzykować. Ani życia swojego, ani tym bardziej pacjentów. Zresztą ja w żadne przypadki nie wierzę.

– Spinka wsuwka? – oprzytomniał stażysta.

– Tak, tak… Chwycił pielęgniarkę za włosy, zabrał spinkę… A to była taka stara spinka, bez zaokrąglonych zakończeń. Ostra. Zabrał spinkę, rozwarł. I najpierw wbił tej pielęgniarce w oko, a potem siebie dźgał gdzie popadnie i ile wlezie, a krew z niego sikała i sikała. Siku sik. O, właśnie tak.

– O kurcze!

– Agresywni pacjenci są u nas na porządku dziennym i nocnym. E tam, daleko szukać. Nasz nowy rezydent, którego wieziemy do izolatki, mój drogi chłopcze, został przyjęty na wielce przytulny oddział zamknięty naszego szpitala po tym, jak właśnie wykazał się wyjątkową agresją i zaatakował bogu ducha winnego przechodnia.

– To daje do myślenia – szepnął niedoszły koszykarz.

– Daje, daje… Tym bardziej daje do myślenia, im więcej potencjalnych wariatów chodzi na wolności. Tak dla odmiany.

– Zaatakował przechodnia? – jęknął stażysta. – Obcego człowieka? Nie wiedziałem…

– Dopiero to do ciebie dotarło? Co mówiłem? – zdziwił się paker. – Nie wiedziałeś, że napadł przechodnia, bo niby skąd miałbyś to wiedzieć.

– Napadł? I co mu zrobił?

– Zrobił, zrobił, sporo zrobił. Ja jeszcze o czymś takim nie słyszałem, powiem szczerze.

Stażysta, słabym, drżącym głosem, poprosił o jakieś dalsze szczegóły.

– Od czego by tu zacząć? Opowieść jest dosyć długa. Od czego zacząć? – zastanawiał się paker.

– Od początku.

Zdarzenie miało miejsce w mieście. Na zalanej lipcowym, popołudniowym słońcem ruchliwej ulicy. Ludzie przechadzający się na chodnikach, samochody śmigające na jezdni, panował gwar, miastowy szum, te sprawy.

– Chłopak, z tego co mi mówili policjanci, jest fryzjerem…

– Hm… – stęknął stażysta. – Ciekawy zbieg okoliczności.

– Dlaczego?

– Sam niedawno mówiłeś, że trzeba włosy obcinać, żeby się nic złego nie stało tu, w szpitalu. Z pacjentami. Żeby nie chwytali za długie, no te, pióra. A tu proszę, a propos włosów, agresywny fryzjer.

– Tak, zbieg okoliczności, rzeczywiście. Chociaż ja również w zbiegi okoliczności nie wierzę. Czy ciekawy ten zbieg tych okoliczności, się jeszcze okaże.

Chudy westchnął przeciągle i zacisnął dłoń na ramie. Pielęgniarz-paker zaczął snuć opowieść o tym, jak nowy rezydent trafił na oddział zamknięty.

– To się zdarzyło wczoraj…

Michał Rejman przyszedł do pracy o siódmej rano. Zawsze tak robił, gdy miał pierwszą zmianę. Otwierał salon, robił sobie kawę, jadł jakieś lekkie śniadanie, przebierał się, sprzątał, przygotowywał sobie stanowisko pracy. Przychodził tak wcześnie, żeby mieć na to wszystko czas. Odprawiał coś w rodzaju porannego rytuału. Nie przyznawał się nikomu, że to go uspokajało. Czuł się przygotowany, zrelaksowany. Zdarzało mu się ułożyć ręczniki kolorami, od najjaśniejszego do najciemniejszego, umyć wszystkie grzebienie, wypolerować nożyczki oraz wyczyścić na błysk elektryczne maszynki do golenia. Wtedy mógł przystąpić do pracy. Koledzy i koleżanki śmiali się, że Rejman jest pedantem i że kiedy zacznie układać łyżeczki do herbaty wszystkie koniecznie wgłębieniami skierowane na północ, to będzie znak. „Wtedy weź się i zgłoś do psychiatry, Misiek, okej?” – komentowali znajomi, dusząc się ze śmiechu.

Zawsze więc, gdy zaczynał pierwszą zmianę, przychodził do pracy wcześnie rano. No, chyba że zaspał. Zdarzało mu się to rzadko. Ale jeśli już do tego doszło, to wtedy oczywiście nie było porannego rytuału. Rejman wpadał zziajany do salonu, mył ręce i od razu brał się do roboty.

A robotę miał zawsze. Nie narzekał na brak klientów. Głownie klientek. Do młodego, przystojnego, miłego i bardzo zdolnego fryzjera ustawiały się kolejki. Kolega prowadził Michałowi zapisy telefoniczne, nawet z miesięcznym wyprzedzeniem. W przypadku młodego fryzjera, z krótkim stażem, coś takiego było ewenementem. Zapisy na kalendarz zwykło się prowadzić do mistrzów zawodu. Kalendarz Rejmana zapisany był od góry do dołu. Śluby, chrzciny, studniówki, osiemnastki… Michał wciąż miał pełne ręce roboty.

– Czyli się chłopakowi przelało czesanie i strzyżenie, mówiąc ogólnie? – szepnął stażysta, przerywając pakerowi opowieść. – Zmęczenie materiału go dopadło, tak? O to chodziło? Odbiło mu ze zmęczenia?

– Cholera go wie.

Tego dnia przyszedł wcześnie do salonu. Był wypoczęty, wesoły, podśpiewywał sobie nawet. Zdaniem świadków zachowywał się zwyczajnie.

– Wiesz, jakby coś miało wskazywać na mającą nastąpić tragedię, to by się ludzi za byle dziwne zachowanie zamykało w psychiatryku prewencyjnie.

– Przewidywanie zbrodni? To w jakimś filmie było…

– Nie w filmie, tylko oryginalnie w opowiadaniu Philipa K. Dicka.

– Okej, no okej.

– Raport mniejszości się opowiadanie nazywa. I rzeczywiście w tekście jest coś takiego. Przewidywanie zbrodni, zamykanie potencjalnie podejrzanych, eliminowanie jakiegokolwiek zagrożenia, no i spisek, oczywiście. Z tym że ja tu nie mówię o spiskowym science fiction, młody – żachnął się paker. – Wyobraź sobie taką scenkę…

Ludzie przechodzili przed salonem fryzjerskim, niektórzy rozmawiali przez telefony komórkowe, niektórzy rozmawiali ze sobą, śmiali się.

– Pogoda jak drut, świeciło słońce, sielanka normalnie. Rejman przyjął klientkę, taką rudą długowłosą piękność, artystkę chyba, bo chciała się opierdolić na łyso. – Pielęgniarz przesunął dłonią po swojej bezwłosej głowie

– Na łyso? Kobieta?

– Dokładnie.

– Może, wiesz, chora na raka była… – mruknął chudy. – Chemioterapia, te sprawy. Wtedy włosy wypadają na kilogramy. Najlepiej jest je wcześniej obciąć po całości.

– Może i tak, może i rak. Nie wiem. Tak czy inaczej nasz nowy pacjent obciął tej kobiecie włosy. Po całości właśnie. A podobno długie pióra miała, do pasa. Gęste, błyszczące i piękne.

– Pewnie na perukę oddała… – szepnął stażysta.

– Zgolił ją na łyso… – Paker się zamyślił. – Masz rację… na perukę włosy wziął, normalnie by wyrzucił do kosza na śmieci. A tu zgarnął kudły tej kobiety i wyniósł je na zaplecze. Ile go nie było? Kilka minut, pięć, siedem. Kiedy wrócił – pielęgniarz spojrzał na transporter – bez słowa chwycił jakieś nożyczki i wybiegł… nie, wyskoczył jak oparzony na chodnik.

– I co? I co? Wtedy się rzucił na kogoś?!

– Właśnie nie. Wyskoczył niczym jakieś zwierzę i przykucnął na tym chodniku.

– Co?

– Przykucnął. Tak jak się kuca, żeby buta zawiązać. Ale on nie wiązał sznurowadła. Tylko węszył.

Chudy stażysta uniósł brwi. Był tak zdziwiony, że nic nie powiedział.

– Świadkowie powiedzieli, że zachowywał się jak pies węszący za żarciem albo… no nie wiem… za suką, która ma cieczkę.

– Matko boska!

Kucał i wąchał powietrze. Węszył, węszył, niuchał, wąchał. Jak zwał, tak zwał. Trwało to jakiś czas.

– Nagle się wyprostował. Zwiesił ręce, wbił wzrok w przestrzeń. I tak stał.

Nic do niego nie docierało. Na nic nie reagował. Ktoś wyszedł z salonu, chyba kierownik, wrzeszcząc, że klientka kolejna czeka, żeby Rejman się nie wygłupiał, tylko natychmiast wracał do pracy.

– Kierownik salonu fryzjerskiego stał w progu, wrzeszczał, inni ludzie pytali, co się dzieje… Chłopak był jak słup soli.

Któryś z jego współpracowników stwierdził nieśmiało, że może Michał się tylko tak wygłupia.

– Jak to… wygłupia?

– Padła teoria, że to może jest jakiś eksperyment społeczny, nowy, szalony pomysł, jakiś nowy projekt…

Rejman często prowokował. A to swoim wyglądem, bo na przykład czesał się na farbowanego irokeza. Albo przebieraniem w dziwne stroje. Sprawdzał, jak na jego niestandardowe zachowanie i odbiegający od normy wygląd zareaguje ktoś obcy, jakiś przechodzień na ulicy albo ktoś w kolejce do kasy, w sklepie.

– Z tego, co mówiła jedna znajoma, kiedyś uczestniczył w zombie walk.

– W czym?

– No wiesz, grupa ludzi ucharakteryzowanych i przebranych za żywe trupy robi tak zwany przemarsz przez miasto. Idą, powłóczą nogami, jęczą, zawodzą. Zachowują się zupełnie jak te zombie na filmach.

– To taka nowa moda? Chodzenie po mieście w stroju żywego trupa?

– Na to wygląda. Rejman się przebrał. I sobie chodził z kumplami po mieście. Jak te zombie. W pewnym momencie pić się chłopakowi zachciało, wparował do spożywczego, się pani sprzedawczyni oraz kilku niezorientowanych klientów serio przestraszyło takiego oto dziwaka w brudnych, podartych szmatach, oblanego czymś, co wyglądało jak krew, a w rzeczywistości było zwykłym barszczem buraczanym.

– Zombie walk…

– Takie pochody organizowane są co roku w wielu miastach.

– Niesamowite – bąknął stażysta. – Byłem święcie przekonany, że w takie głupoty bawią się tylko amerykańskie dzieciaki. Albo jakaś innego rodzaju… młodzież.

– Wszyscy się teraz przebierają. I starzy, i młodzież, i dzieciaki. Mali, duzi, grubi, chudzi, studenci, biznesmeni, przedszkolaki. Wszyscy.

– Przebierają się za zombie?

– Za zombie.

– Dobrze, że go nikt w tym sklepie nie zastrzelił albo nie wiem… – stwierdził chudy. – Nie każdy ma poczucie humoru przecież.

– Masz rację. Nie każdy człowiek ma poczucie humoru.