Aleksander - Karol Bunsch - ebook

Aleksander ebook

Karol Bunsch

0,0

Opis

[PK]

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Wielkorządca Antypater wracał z objazdu kraju do stolicy, postanawiając wysłać list do Aleksandra z prośbą o uwolnienie uwięzionego zięcia swego, księcia Lynkestis. Córka przestała już nalegać o to, sprawa była drażliwa. Lynkestis, podejrzany o udział w zamachu na Filipa, a przynajmniej o zamiar wykorzystania go dla zagarnięcia berła Macedonii, tylko dzięki Antypatrowi uniósł głowę...

Książka dostępna w zasobach:

Gminna Biblioteka Publiczna w Nieborowie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ALEKSANDER

KAROL BUNSCH

ALEKSANDER

ILUSTROWAŁ FRANCISZEK BUNSCH

NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1967

AVielkorządca Antypater wracał z objazdu kraju do stolicy, postanawiając wysłać list do Aleksandra z prośbą o uwolnienie uwięzionego zięcia swego, księcia Lynkestis. Córa przestała już nalegać o to, sprawa była drażliwa. Lynkestis, podejrzany o udział w zamachu na Filipa, a przynajmniej o zamiar wykorzystania go dla zagarnięcia berła Macedonii, tylko dzięki Antypatrowi uniósł głowę. Ale nie poniechał knowań, prośba o jego uwolnienie łatwo mogła się spotkać z odmową. Dumny Ąntypater nie zwykł nigdy i o nic prosić, tym mniej gdy nie był pewny, że wysłuchany zostanie, nie mógł jednak dłużej patrzeć na przygnębienie córy, którego widok był dla niego wyrzutem. Dość zasług położył dla kraju, by zasłużyć na względy.

Zdziwił się, że córa nie wybiegła, jak zazwyczaj, witać go, zastał ją w megaron * z bratem Kassandrem, tępo wpatrzoną w płomień ogniska, w żałobnej szacie, z obciętymi włosami. Pewny już był, że spotkało ją nieszczęście. Gniewnie zwrócił się do Kassan-dra, który również milczał:

— Co się stało?

Zamiast odpowiedzi Kassander wręczył ojcu pismo. Ten szybko przebiegł je oczyma i usiadł. Było krótkie, suche i bez podpisu. Po chwili, jakby sam siebie chciał upewnić, ochrypłym głosem powtórzył jego treść:

megaron (gr.) — główna izba w domu

— Aleksander Lynkestis i ostatni syn Parmeniona Filotas straceni sądem wojskowym. Samego Parmeniona król kazał zgładzić bez sądu. To bezprawie!

— To haniebne! — wybuchnął Kassander. — Co uczynimy?

— Nic! — odparł Antypater. Panował już nad sobą, gdy dodał:   Przysięgaliśmy wierność królowi.

Zdał się mówić spokojnie, ale nie ukrywał, o czym myśli, gdyż ciągnął:

— Aleksander miłuje swą matkę. Jej nie przysięgaliśmy wiary. To jej zemsta na Parmenionie za to, że nie dał się wciągnąć w knowania przeciw Filipowi. Jego cieniom winniśmy jej krew. Pamiętaj o tym, gdyby przyszła pora, a mnie już nie stało.

— Ty chcesz czekać! — gwałtownie wy buchnęła Alkesta. — Na co? By tyran twoją krew wytoczył, jak Parmeniona? Czy sądzisz, że król jest twoim przyjacielem, dlatego że cię w listach pozdrawia? Potrzebował ciebie, widno teraz już nie potrzebuje, skoro zgładził...

Zagryzła wargi wyłamując palce. Antypater patrzył na nią ze współczuciem, ale rzekł szorstko:

— Nigdy nie zabiegałem o jego przyjaźń ani nie udawałem jego przyjaciela. Nie mieszaj spraw kraju z naszymi. A o mnie bądź spokojna; gdy wiem, do czego potrafi się posunąć, zdołam się ustrzec. I synów mam.

— Masz jeszcze i mnie — z zawziętością rzuciła Alkesta.

— Tedy miej cierpliwość. Chęć nie starczy za możność, a gniew nie dodaje sił.

Położył rękę na głowie córy. Od czasu gdy wyrosła z dzieciństwa, nigdy twarda jego dłoń nie spoczęła na niej z pieszczotą. Zdziwiona spojrzała na ojca z rozrzewnieniem i niespodzianie wy-buchnęła płaczem.

Zgromadzenie oddziałów macedońskich, któremu Aleksander oznajmił o zgładzeniu Parmeniona i przedstawił dowody jego winy, żegnało króla ponurym milczeniem, w którym czuć było nieufność do jego wywodów i urazę z powodu naruszenia obyczaju. Samowolnie kazał stracić zasłużonego wodza dlatego, że był rzecznikiem powrotu do kraju, przeciwstawiał się dalszym zdobywczym zamierzeniom. To była jego wina. Król odcina się od przeszłości, a przyszłość to dalszy krwawy trud bez końca i wiadomego celu. Sam Aleksander wracał z zebrania również ponuro zamyślony. Słychać było tylko głosy rozkazów, gdy dowódcy formowali swe oddziały, by prowadzić je do obozu. Hefajstion odezwał się:

— Czy nie lepiej było odesłać Parmeniona do kraju?

— Nie — odparł Aleksander niecierpliwie. — Sam mówiłeś, że nasi ludzie widzieli w nim Ksenofonta. Teraz wiedzą, że muszą pozostać. Zresztą Parmenion ciążył mi od dawna. Po straceniu Filotasa nie mogłem mu już ufać.

— Antypater też ci nie zapomni stracenia swego zięcia.

— Niech pamięta, że zdrady nie przepuszczę nikomu. Teraz skończyć muszę z Bessosem, tak by nikt więcej nie ważył się sięgnąć po tiarę Cyrusa.

— Niełatwo będzie. Bessos ma czas zebrać siły, nasze wojska wyczerpane i uszczuplone. Zima dopiero się zaczęła, a jak mówią, w górach Parapamissos * śnieg leży do lata.

— Nie będę czekał do lata. Bramę perską przeszedłem zimą. Klejtos nadejdzie łada dzień, ściągnę resztę wojsk z Ekbatany, w drodze winni być już najemnicy z Syrii i Lidii, a także zaciężni z azjatyckich satrapii.

— Tych nieprędko będziesz mógł użyć. I wiesz, że nasi nie chcą walczyć w jednym szeregu z wczorajszymi wrogami. Starszyzna też krzywo patrzy, gdy dostojeństwa i urzędy obsadzasz Azjatami.

— Dlatego potrzebny był przykład Parmeniona. Nikomu nie pozwolę przeszkadzać sobie w tym, co zamierzam.

— A co zamierzasz, gdy pokonasz Bessosa?

— Mówią, że Oksos uchodzi do jakiegoś morza. To już zapewne Okeanos. Gdy dotrę do niego, postanowię, co dalej.

— Klejtos też za złe ci poczyta, że kazałeś zgładzić Parmeniona. Przywiązany był do niego.

— Do mnie również. Dlatego poleciłem mu odejść z Ekbatany, zanim kazałem zabić Parmeniona. Teraz Klejtos nagada się do woli i zapomni, zwłaszcza że po Filotasie uczynię go hiparchą ** jazdy hetairów ***.

♦Parapamissos — Hindukusz

♦♦hiparcha, hiparch (z gr.) — dowódca jazdy

♦♦♦ hetairos (gr.) — towarzysz; tytuł członka jazdy szlacheckiej

Hefajstion zamilkł. Aleksander spojrzał bystro na niego i dodał: — Wiem, że ty chciałeś tego dla siebie. Teraz będą dwie hipar-chie i będziesz miał równe Klejtosowi stanowisko.

— Dziękuję ci — powiedział Hefajstion. Zasępił się jednak: „Król widocznie nie ufa już najbardziej wypróbowanym przyjaciołom — pomyślał — skoro najwyższą godność w wojsku dzieli między dwóch”.

Klejtos natomiast, który nadciągnął ze swym oddziałem, wynędzniały jeszcze po chorobie i zły, gdy mu Aleksander oznajmił swe postanowienie, nie omieszkał wręcz wygarnąć:

— Jednemu z nas nie ufasz czy obydwóm? Jak Macedonia Macedonią, zawsze była jedna hiparchia jazdy hetairów. Teraz, gdy ich ubyło, hiparchie mają być dwie. A może poległych zastąpisz barbarzyńcami?

— Będziesz dowodził taką hiparchią, jaką ci powierzę. A gdybym ci nie ufał, nie powierzyłbym ci żadnej. Wiem, że ty nie będziesz przynajmniej knuł za moimi plecami. Dlatego pozwalam ci gadać.

— Gadałbym, choćbyś mi zabronił. I dlatego powiem ci, że gdyby Polidamas przyjechał z twoim rozkazem, by zgładzić Par-meniona, gdy ja byłem jeszcze w Ekbatanie, toby wrócił, by ci powiedzieć, że polecenia nie wykonał, bo ja to udaremniłem.

— Dlatego wołałem odwołać cię przedtem. Teraz zaś, gdyś powiedział swoje, idź spocząć, bo marnie wyglądasz, a wkrótce czekają nas nowe trudy.

Pochód istotnie odwrócił umysły od ostatnich wypadków. Król, pozostawiwszy dla pośpiechu dwór z jego wschodnim przepychem i ceremoniałem, jakby zrzucił maskę, był znowu takim, do jakiego nawykli: prosty i przystępny, dzielący z żołnierzem jego strawę i noclegi pod namiotem, mimo że kraj był ludny, zaopatrzenie obfite, a przy drodze nie brakło osad. By zabezpieczyć łączność, pozostawił mniej zdatnych do zimowego pochodu przez góry z rozkazem wybudowania warownego miasta (Kandahar), a sam z dzie-sięciotysięcznym wyborem wojsk ruszył dalej.

Teraz pochód zaczynał być uciążliwy, kraj bezludny, zaśnieżony gościniec stale wznosił się w górę, a na widnokręgu wyrastało coraz wyżej śniegiem pokryte pasmo górskie. Dotarłszy do Orto-spany (Kabul), Aleksander zmuszony był stanąć. Kąśliwe mrozy

powodowały liczne odmrożenia, konie marniały bez ciepłych stajni, siedem przełęczy wiodących w dolinę Oksosu (Amu-daria), zasypanych pyłem śnieżnym na wysokość kilku sążni, było nie do przebycia, a wciąż jeszcze ze stromych zboczy waliły się lawiny lub czaiły groźnie, gotowe runąć na śmiałka, który by wtargnął w ich dziedzinę.

Tym razem nawet Aleksander nie ważył się rzucić wyzwania przyrodzie. Biała śmierć sprzymierzyła się z Bessosem, który pod jej osłoną wycofał się do Zariaspy, pustosząc kraj na kilka dni pochodu. Pewny, że tam Aleksander ścigać go nie będzie, czekał na posiłki indyjskich i scytyjskich sprzymierzeńców i wieści o wynikach powstania w Arei, Partii i Arachozji. Jeżeli rozwinie się pomyślnie, Aleksander znajdzie się w matni.

Macedończyk zdał się jednak nie myśleć o tym. Przymusową bezczynność wykorzystał wprawdzie, by u stóp górskiego pasma wybudować jeszcze jedną Aleksandrię, ale zwłoka niecierpliwiła go. Gdy tylko południową porą śniegi zaczęły tajać, a nocny mróz skuwał je lodową skorupą, zdolną udźwignąć ciężar człowieka, Aleksander nakazał dalszy pochód.

Nawet nawykli do nadludzkich trudów pochód ten wspominali później ze zgrozą. Posuwał się mozolnie przez kilka godzin rannych, póki słońce nie rozmiękczyło lodowego mostu. Gdy skorupa zaczynała trzeszczeć, pochód zatrzymywał się aż do świtu, ale postój bez ognia i cieplej strawy w przeraźliwie zimne noce na lodowych i śniegowych polach odpoczynkiem nie był. Przemarznięty chleb skończył się po kilku dniach, wędzone mięso po tygodniu. Jedynym pożywieniem stało się surowe mięso dobijanych koni, gdy często łamiąc szreń kaleczyły pęciny i stawały się niezdatne do pochodu.

Najgorsza jednak była przeprawa przez skaliste wąwozy, których ściany pięły się niemal pionowo na kilka tysięcy stóp, a ich ponurej głębi nigdy nie rozjaśniało słońce. Tam pochód kopał się w bezdennym, sypkim jak piasek śniegu, aż do wyzucia z sił, które podtrzymywała tylko świadomość, że nie ma odwrotu, a pozostać — to śmierć. Mimo to niejeden pozostał, reszta wlokła się na zesztywniałych, nierzadko poodmrażanych nogach. Gdy z czeluści wąwozów wybrnęli na otwarty stok lub przełęcz, przeraźliwy blask leżącego na zaśnieżonych zboczach słońca ślepił oczy i szli zataczając się, potykając i padając, bez wiary, że skończy się kiedyś droga, której każda godzina stawała się męką. Król szedł na czele, zarośnięty, sczerniały, zaczerwienionymi oczyma wpatrzony przed siebie. Szli za nim.

Dziesiątego dnia droga wreszcie zaczęła opadać w dół, dźwigane jak nieznośny ciężar ciała jakby zelżały, a znużone śmiertelną bielą oczy koiła wychylająca się tu i ówdzie spod śniegu pierwsza zieleń przedwiośnia. Wreszcie pod nogami przestał skrzypieć śnieg, zbocza rozbiegły się. Piętnastego dnia ukazały się pierwsze ludzkie siedziby i wieczorem pochód dotarł do Adraspy (Anderab). Gdyby Bessos spodziewał się, że Aleksander z siedmiu przełęczy wiodących przez górskie pasmo wybierze tę właśnie, która uchodziła za nieprzebytą o tej porze roku, mógł był położyć kres wyprawie Aleksandra bez wysiłku. Żołnierze znalazłszy się pod dachem walili się z nóg i zapadali w sen, z którego zdołał ich obudzić dopiero głód.

Ale o tym Bessos nie wiedział, a wieść o zjawieniu się Aleksandra wywołała popłoch w całym kraju. Gdy sprzymierzeńcy nie nadchodzili, Bessos opuścił Zariaspę i wycofał się za Oksos, przez kilka dni niszcząc i paląc wszelkie tratwy i łodzie. W stepowym kraju brak drewna, ogromna, głęboka i bystra rzeka położy wreszcie kres najazdowi. Z ostrożności pozostawił nad nią oddziały Baktrów, Dahów i Massagetów, by donosili o ruchach Aleksandra. Ich drobne, kudłate, o wielbłądzich pyskach konie odporne były na brak wody i nie znały innej paszy, jak stepowe chwasty i zielska, na której zmarnieć by musiały nie nawykłe do niej konie wojsk Aleksandra. Gdyby jakimś sposobem zdołał zbudować środki przeprawy, dalszy pochód powstrzyma step bezwodny i bezludny.

Sam Bessos stanął w Nautaka, stolicy Sogdiany, ostatniej satrapii Cyrusowego królestwa, nie zajętej jeszcze przez najeźdźcę, i żywił nadzieję, że w niej przynajmniej zdoła się utrzymać. Gdyby zaś powstanie na tyłach Aleksandra rozwinęło się pomyślnie, Bessos doczekawszy posiłków spodziewał się wygubić jego wojska w małej wojnie, do której szczególnie nadawał się stepowy na zachodzie, a górzysty na wschodzie kraj. Bitne szczepy górskie w swych niedostępnych warowniach umiały bronić swej niezależności, niechętnie, z imienia tylko hołdując perskim królom.

Tymczasem jednak nadejścia posiłków doczekał się Aleksander i ruszył. W Aornos dołączył do niego Erygios przywożąc głowę przywódcy powstania Satibarnasesa, którego własną ręką ubił. Na wieść o tym Baktrowie, uważając sprawę Bessosa za straconą, opuścili go, by wrócić do zdanych ną łaskę zwycięzcy siedzib swych i rodzin. Szczepowi książęta zaczynali się wahać. Nie po to uznali Bessosa za swego króla, by rządził w Sogdianie. Nie wierzyli już, by choć tam zdołał się utrzymać. Gdyby Aleksandrowi udało się przebyć Oksos, zbójeckie hordy Dahów i Massa-getów nie potrafią wstrzymać jego dalszego pochodu. Koczowników, którzy we własnym kraju nie widzieli nigdy najeźdźcy, przywiodła nadzieja łupu; czy wezmą go czy nie, znikną, jak przybyli.

Natomiast dostojnicy Aleksandra sądzili, że poza Oksos nie pójdzie. Po obu jego brzegach leżał bezkresny step, ożywiony tylko przez roje jaszczurek i włochate, olbrzymie pająki, od których ukąszenia powstawały jątrzące się wrzody. Nawet najlepiej w zamiary króla wtajemniczony Hefajstion sądził, że nakaże pochód w dół rzeki, by z jej biegiem dotrzeć do Okeanosa. Na pożółkłym już stepie, jak okiem sięgnąć, nie było ani jednego drzewa, nadrzeczne osady o domkach z suszonej gliny były opuszczone, nigdzie tratwy ni łodzi, o przeprawie w bród przez szeroką i głęboką wodę nie można było marzyć. Gdy jednak król kazał zszywać skórzane płachty namiotowe w olbrzymie worki, ci, którzy z nim wojowali nad Istrem, wiedzieli już, że postanowił przeprawić się za Oksos. Wypełnione suchą trawą, służyć miały za tratwy. Ale drewna brakło nawet na wiosła. Gdy Krateros zapytał, czym będą wiosłować, Aleksander odparł:

— Sarysami *, gdzie sięgną dna, rękami, gdzie nie sięgną.

Z przeciwległego brzegu gromady dzikich wojowników patrzyły na niezrozumiałe przygotowania. Ale mijał piąty dzień i nic się nie działo. Z zapadnięciem nocy, jak zwykle, zapłonęły ogniska obozu, ale w ciszy i ciemności wysuwał się pochód, przecinając łuk rzeki skręcającej ku zachodowi. Gdy dotarł nad brzeg i pierwszą tratwę spuszczono na wodę, wsiadł na nią Aleksander z Hefaj-stionem. By zapobiec rozproszeniu wojsk, wiązano jedną tratwę do drugiej i długo trwało, nim cały pływający most znalazł się

♦sarysa (z gr.) — bardzo długa włócznia macedońska na wodzie. Do ostatniej wsiedli Krateros i Perdikkas, któryjn król zlecił pilnowanie porządku przeprawy. Ucichł szum fali rozbijanej o brzeg i znaleźli się na nurcie, usłyszeli ciche bulgotanie. Woda wdzierała się do wnętrza worka. Krateros szepnął:

— Gdy skóry namokną, przestaną przepuszczać wodę.

— Nasze skóry? Mojry mszczą się na mnie, że chciałem mieć udział w nadziejach Aleksandra. W ranach miałem obfity, a teraz zdaje mi się, że ta rzeka to chyba Acheron i wszycsy razem wylądujemy w l^jplestwie Hadesa.

— Tedy będziesz miał w nim swój udział, bo Aleksander nawet Hadesa nie pozostawi na tronie. Jak jego przodek, pokona Cerbera i może pojmie Persefonę, skoro tego żadna ze śmiertelnych niawiast niegodna.

— Nie nęci mnie królestwo cieni — odparł Perdikkas. — Wołałbym, by Aleksander znalazł swoją Omfalię.

— Albo tych pięćdziesiąt tespijskich dziewic, z którymi tak mężnie rozprawił się Herakles.

— W tym chętnie wziąłbym udział. Ale w tym Aleksander nie naśladuje swego przodka, choć to nie najłatwiejsza z jego prac.

— Gdyby to była praca, zlecilibyśmy ją niewolnikom.

— Herakles był właśnie niewolnikiem Omfalii. I ja bym chętnie nim został.

— Może jeszcze zostaniesz, bo zdaje mi się, że zbliżamy się do brzegu.

Istotnie, przyciszony gwar zwiastował, że wojska lądują. Rzekomy brzeg okazał się wprawdzie łachą, ale prawe ramię rzeki było wąskie i płytkie. Jak zwykle, szczęście w porę uśmiechnęło się do Aleksandra, gdyż wiele tratew bliskich już było zatonięcia. Jeszcze w ciemności wojska znalazły się na prawym brzegu i ruszyły, kierując się światłami obozu, półkolem otaczając nieprzyjacielskie oddziały pilnujące przeprawy.

Niedobitki dahijskich jeźdźców, którym udało się dopaść puszczonych na paszę koni, dotarły do Nautaka (Kerszi) z wieścią o klęsce i rzezi oddziałów strzegących przeprawy. Bessos zrozumiał, że Aleksander ścigać go będzie równie zajadle, jak ongiś Dariusza, tylko że w razie pojmania nie może liczyć na wspaniałomyślność. Ocalić się zdoła jedynie uchodząc za Jaksartes (Syr--daria) w bezkresne stepy scytyjskie.

Wyzbyci jednak nadziei powrotu dostojnicy nie chcieli dzielić z nim wygnania. Woleli za cenę jego głowy utrzymać się w kraju i doczekać pomyślniejszych okoliczności. Aleksander nie może długo bawić na krańcach zdobytego państwa. Zadowoli się schwytaniem Bessosa i odejdzie.

Z podobną nadzieją wyruszyły wojska Aleksandra gościńcem z Nautaka na Marakandę (Samarkanda). Gdzieś musi być kres drogi, której każdy dzień oddala od kraju, a przerzedzone szeregi wypełnia obcymi. Po śmierci Filotasa i Parmeniona szemrania przycichły, nikt się nie ważył otwarcie przeciwstawiać poczynaniom Aleksandra. Zamilkł nawet Klejtos. Nie ugłaskany nową godnością, jechał na czele jazdy hetairów, najeżony i zły, nie zbliżając się do króla, który wraz z Hefajstionem wyprzedzał pochód, ale wbrew zwyczajowi również milczał. Milczenie przerwał He-fajstion, mówiąc:

— Ktoś nadjeżdża od przedniej straży.

Zaraz poznali jej dowódcę, Ptolemaiosa Lagidę, w towarzystwie kilku obcych. Dopadłszy, osadził konia.

— Poselstwo od Spitamenesa — oznajmił.

Aleksander skinąwszy na Klejtosa kazał mu zatrzymać pochód i zarządził południowy wypoczynek, a sam zaczął wypytywać posłów. Klejtos wydał rozkazy, po czym zbliżył się do króla i słuchał. Nietrudno było domyślić się, z czym poselstwo przybywa. Spitamenes, dowódcy okręgów wojskowych i książęta szczepowi zobowiązują się wskazać miejsce pobytu Bessosa, uznać Aleksandra za króla, jeżeli zatwierdzi ich w godnościach, urzędach i posiadaniu. Trzeba tylko niezwłocznie wysłać znaczniejszy pościg, ponieważ Bessos z wiernymi sobie oddziałami zamierza ujść za Jaksartes.

Aleksander odparł:

— Zgadzam się. Niech Spitamenes ze swymi stawi się w Mara-kandzie. A ty — zwrócił się do Ptolemaiosa — bierz trzy ile1 jazdy, sześć tysięcy lekkiej piechoty oraz łuczników i pójdziesz z nimi. Gdy pojmasz Bessosa, przyprowadzisz go jak psa: nago i na łańcuchu.

Nie prosząc o głos, Klejtos wtrącił się:

— Ty nam nie ufasz, ale ufasz tym zdrajcom. Jednego bierzesz na łańcuch, a innych czynisz dostojnikami po to, by cię zdradzili, jak Arsames, gdy jeno odejdziemy. Niech Bessos umyka, skoro nic tu już nie znaczy, jeżeli to zgoła nie jest podstęp. Szkoda naszego trudu, by go ścigać.

— Tak postanowiłem — zimno uciął Aleksander. — Wszyscy, którzy zdradzili Dariusza, zostaną przykładnie ukarani.

— Kogo za głupców uważasz? Czy nie ty odpowiedziałeś Dariuszowi, że objął tron z naruszeniem najświętszych praw Persów? Bessos uczynił to samo. Taki u nich obyczaj, że kto króla zamorduje, zasiada na tronie. Nic nam do tego. To jest nasze prawo — uderzył się po mieczu — tym objąłeś Dariuszowy tron. Nie jesteś jego następcą, ale królem Makedonów...

— Milcz! — przerwał Aleksander. — Będzie tak, jak postanowiłem.

Gdy Ptolemaios odszedł i pochód ruszył dalej, Hefajstion odezwał się:

— Oto masz Klejtosa zamiast Parmeniona, tylko że tamten milczał, a ten gada. Ale nie wiem, czy niesłusznie przewiduje, że barbarzyńcy poty dochowają wiary, póki żyją w strachu. Niewolnicy z natury swojej podstępni są i zdradliwi.

— Nie ma władzy bez strachu. Time oznacza zarówno cześć, jak bojaźń. Dlatego stracę Bessosa tak, by pamięć o tym budziła przerażenie.

— Ale stracenie Parmeniona nie wznieciło strachu, tylko niechęć. Pozbyłeś się biegłego i doświadczonego wodza, jakich nie masz do zbytu, a co zyskałeś? Klejtos gada, co inni myślą. Dla Makedonów nigdy nie będziesz niczym więcej niż królem, do jakiego nawykli, choćbyś zdobył cały świat i wszyscy inni pełzali u twoich stóp.

— Czy dawno Demostenes mówił, że Makedonowie nie nadają się nawet na porządnych niewolników? Kto sprawił, że nimi nie zostali? Prędko nauczyli się uważać siebie za lepszych niż wszyscy inni. Hellenowie też uważają, że to oni stworzeni są na panów. Babilończycy twierdzą, że im Marduk powierzył władzę nad światem. Nawet Żydzi, którzy nigdy innymi nie władali, a sami z jednej niewoli przechodzili w drugą, są przeświadczeni, że bóstwo wybrało ich, jako najlepszy ze wszystkich narodów. Nie wiem, czy jest naród, który by sam siebie za najlepszy nie poczytywał. Wobec mnie wszystkie są równe i ja ze wszystkich zrobię jeden.

— Wyzywasz bogów. To oni stworzyli wiele narodów.

— Nie bogowie stworzyli narody, ale narody bogów. Prawdziwe bóstwo może być tylko jedno. Nie mieszka na Olimpie i nie przemawia helleńską mową.

— Jeżeli nawet tak jest, to tego nie zrozumieją.

— Dlatego bóstwem, które zrozumieją, będę dla nich ja. Kto mi się zaś sprzeciwi, tego zniszczę.

— Bierzesz na siebie nadludzkie zadanie. Czy zniszczysz choćby Klejtosa? Przywiązany jesteś do niego, życie ci ocalił. A da się raczej zabić niż ciebie uznać za bóstwo, siebie zaś za równego tym, którzy ze strachu pełzają przed tobą, a którymi on gardzi.

Gdy Aleksander nie zaprzeczył, Hefajstion ciągnął:

— Z takimi jak Klejtos niczego nie wskórasz strachem, a nie on jeden jest taki. Z Peukestasa, który przybrał perski strój i brata się z Persami i Medami, śmieją się jak z błazna, choć nawykli do tego, że zawsze lubił stroić się jak dziewka i bawi go wszystko, co nowe. W języku jest obrotny i umie się odgryzać, ale inni, jeżeli lękają się czego, to właśnie ośmieszenia. A czy możesz się bez nich obyć?

— Choćbym nie chciał, będę zmuszony. Makedonów nie starczy na wszystko. I nie do wszystkiego są przydatni. Nie tylko stroju i obyczaju zmienić nie chcą, ale i sposobów wojowania. Muszę zacząć powierzać dowództwo takim, co znają kraj i język, a potrafią wojować w stepie z konnymi łucznikami, przeciw którym falanga i ciężka jazda nic nie zdziała.

— Czy sądzisz, że zdołasz zmusić naszych ludzi, by słuchali obcych?

— NieAz brak mi cierpliwości. Buntu nie wybaczę.

— A jednak musisz być cierpliwy. Zmiany, jakie chcesz wprowadzić, wymagają czasu.

— Nie mam czasu. Świat jest większy, niż sądziłem, a zbyt wiele jeszcze przede mną.

— Zbyt wiele... — powtórzył Hefajstion w zamyśleniu. — A przecież nie jesteś nieśmiertelny.

— Wiem o tym.

— Wiesz. Tedy wiesz także, że i od siebie żądasz więcej, niż wydołasz.

— Tego nie wiem. Gdy się o tym przekonam, to będzie koniec.

— Nie dziw się, że inni cię nie rozumieją, gdy i ja ciebie nie mogę pojąć, choć, jak mówisz, jedno jesteśmy. Ongiś chciałeś tylko sławy Achillesa. Zmieniasz się.

— Achilles umiał tylko zabijać, w tym go dawno przewyższyłem. Ale niczego nie dokonał. Nawet nie on zburzył Troję.

— Przewyższyłeś także Agamemnona, dokonałeś tego, czego nie zdążył dokonać Filip. Gdy byliśmy efebami *, wzorem dla ciebie był Cyrus. Do krańców jego państwa już niedaleko. Czy i to jeszcze nie twój cel?

— Gdy strzała utkwi w celu, nigdy już nie poleci dalej. Są jeszcze za Jaksartesem Scytowie, są Indie...

— Jest zapewne jeszcze więcej krajów i ludów. Jakiż jest twój ostateczny cel?

— Ostateczny cel? Dokonać wszystkiego, na co mnie stać. Poznać samego siebie.

Przez chwilę milczeli. Hefajstion podjął:

— I ty zmęczony jesteś...

— Wszyscy odpoczniemy w Marakandzie — niecierpliwie przerwał Aleksander. — Trzeba ściągnąć konie, uzupełnić sprzęt i zapasy i doczekać Eumenesa z dworem i kancelarią.

— Czy zostawisz przy władzy Spitamenesa?

— Przedwcześnie o tym mówić. Zobaczę, komu tu można zaufać.

Odpowiedź na to czekała już w Marakandzie. Bramy były otwarte, ale miąsto niemal opustoszałe. Nie zjawił się ani Spita-menes, ani żaden z sogdiańskich książąt i dostojników. Podejrzenia Klejtosa zdały się sprawdzać, a wątpliwości rozstrzygnęły się wkrótce. Wysłane w okolice oddziały celem ściągnięcia koni i zaopatrzenia wracały zdziesiątkowane, wszędzie napotkawszy na zasadzki i opór.

* et eb (z gr.) —             przygotowujący się do życia społecznego

2 — Aleksander /§                                                    17

Położenie było groźne, a bezpośrednie niebezpieczeństwo zawisło nad ciągnącymi za wojskiem taborami, wiozącymi dwór, kancelarię, urzędy oraz ciężki sprzęt i kąsę wojenną. W wojsku dał się odczuć niepokój, wzniecony przez niedobitków wysłanych podjazdów, na naradzie dowódców podniosły się głosy, by wracać, póki droga odwrotu nie zostanie odcięta. Aleksander wysłuchał ich, ale widocznie wzbierał w nim gniew. Umilkli czekając, co powie.

— Od początku wyprawy nigdy nie brakło takich, którzy doradzali mi odwrót. Gdybym ich słuchał, siedzielibyście dziś w swych drewnianych chałupach i dziękowali bogom za kozi ser i placki z prosa. Komu nie smakują owoce zwycięstw, może wracać. Nie oparła się nam potęga Dariusza, zdobyliśmy całe państwo Cy-rusa, nie przegraliśmy ani jednej bitwy, wielkiej czy małej. Trzeba być głupcem albo tchórzem, by sądzić, że oprze nam się jedna satrapia.

Gdy inni milczeli, głos zabrał Perdikkas:

— Nie ma tchórzów między nami, a przynajmniej o mnie wiesz, że tchórzem nie jestem. Nasyciliśmy się zwycięstwami, a nie tylko ich owocami. Dlatego nie nęci nas jedno więcej, zwłaszcza że bywają tanie, ale nigdy darmo.

— A tylko głupiec płaci za to, czego mu nie trzeba — burknął Klejtos.

Aleksander jednak zdał się nie słyszeć, bo odparł spokojnie:

— Nie zbieram zwycięstw jak Filip ani jak skąpiec pieniędzy, z którymi nie wie, co począć. I nie dlatego nauczyłem was zwyciężać, by się sprawiać, do czego mi to potrzebne.

— Nie ty nas, jeno my ciebie, bo umieliśmy to, nim zacząłeś wojować — odpalił Klejtos. — I nie po to, byś nas równał z barbarzyńcami.

Aleksander machnął ręką lekceważąco i zwrócił się do Krater osa:

— Ja ruszam z jazdą gościńcem na Kyreschate, bo jeśli poselstwo było podstępem, Ptolemaios może również wpaść w zasadzkę i trzeba mu przyjść z pomocą. To zapewne rozumieją wszyscy. Ty z pieszym wojskiem pośpieszysz za nami.

— Obeszłoby się, gdybyś mnie posłuchał — wtrącił Klejtos.

Aleksander jednak ciągnął:

— W Marakandzie zostanie Peukolaos z załogą, by chronić dwór i urzędy, które tu sprowadzi Klejtos, a sam z oblężniczym sprzętem ma ciągnąć za nami. Kyreschate trzeba będzie zdobywać, jeśli Bessos lub Spitamenesi gotują opór. Gdziekolwiek go zresztą napotkacie, tępić do ostatniego żywego człowieka. Ruszamy!

Aleksander wysforował się daleko naprzód i jechał samotnie. Mówił spokojnie, Hefajstion wiedział jednak, że wzburzony jest. Znając druha domyślał się, co go gryzie. Stracenie Parmeniona nie tylko nie stłumiło oporu przeciw poczynaniom Aleksandra, ale wzbudziło niechęć. Póki niebezpieczeństwo jest groźne, wojska przywykłe wierzyć ślepo, że król sprosta każdemu zadaniu, będą wykonywać rozkazy. Aleksander jednak nie zamierza poprzestać na dotychczasowych podbojach. Prędzej czy później wojska odmówią posłuszeństwa, a na czoło niezadowolonych wysuwa się Klejtos, dotychczas jeden z najbliższych przyjaciół Aleksandra. Może też król niepokoił się o Ptolemaiosa, bo gnał tak, że oddziały nadążały mu z trudem. Upał wzmagał się i konie zaczynały już chrapać, gdy dotarli nad strumień i Aleksander zatrzymał pochód, zarządzając południowy wypoczynek. Hefajstion zbliżył się i obydwaj pożywiali się w milczeniu, które zaczynało ciążyć. Hefajstion odezwał się:

— Jeżeli Ptolemaios nie wpadł w zasadzkę, powinniśmy go spotkać wkrótce.

Gdy nie otrzymał odpowiedzi, zapytał wprost:

— Chcesz być sam?

— Jestem sam.

— Czy i na mnie jesteś gniewny?

— Na siebie.

Hefajstion nie rozumiał, co druh ma na myśli, ale wiedział, że pytań nie lubi. Aleksander skończył jeść i zaczął pić. Hefajstion rzekł:

— Kritobulos przestrzegał cię, byś nie pił tyle wina. Gardziłeś opilstwem Filipa.

— Nie rozumiałem, że łuk nie może być zawsze napięty.

Hefajstion umilkł i czekał. Wino zawsze rozwiązywało język Aleksandra, który istotnie powtórzył po chwili:

— Jestem sam. Mam tylko przeciwników lub współzawodników. Słusznie mówiłeś, że każdy ma własny cel... na swoją miarę...

— Filotasa usunąłeś, choć sądzę, że to, co wygadywał do Antygony, to były tylko puste przechwałki. Gdyby chciał z tobą współzawodniczyć, nie byłby gadał.

— Toteż inni milczą. Wzrośliśmy razem, teraz nie wiem, co myślą.

— Wołałbyś, by gadali jak Klejtos? I czego w końcu chcesz od siebie?

— Nie potrafię z nim skończyć, jak z Parmenionem. To moja słabość, a on wie o niej. Nie może zapomnieć, że ongiś miał prawo pouczać mnie i ganić. Tępy jest i nie rozumie, że ten czas minął. Potknę się w końcu o jego sztywny kark.

— Jest zuchwały i uparty, ale dałby się za ciebie zabić. On nie będzie spiskował ani ukrywał spisku.

— Zachęca do oporu naszych, a zniechęca do współpracy obcych.

— Nie będzie dworakiem ani politykiem. Ale mało masz takich jak on dowódców..

— Dlatego muszę jeszcze znosić jego zuchwalstwo. Gdy tu skończymy, powierzę mu rządy jakiejś satrapii. Niech 3ię sam przekona, czy można z całego świata robić Macedonię.

Hefajstion pomyślał, że Klejtosa nic nie przekona, ale lepiej, by nie znajdował się pod ręką Aleksandra, który nigdy nie odznaczał się cierpliwością. Musi istotnie żywić słabość do Klejtosa, skoro przy nim potrafi trzymać się na wodzy.

Rozmowa się urwała. Prowadzono do wodopoju konie, gdy na gościńcu ukazało się kilku jezdnych z oddziału akontystów * Pto-lemaiosa. Nadciągał z pojmanym Bessosem. Aleksander dosiadł konia i skinąwszy na Lidyjeżyka Farnuchesa zapytał:

— Jak wasze prawo karze królobójcę?

— Należy mu obciąć nos i uszy i ukrzyżować lub rozerwać końmi.

Aleksander skinął głową i ruszył na spotkanie nadciągających.

Nie zgasiła oporu ani straszliwa kaźń jego przywódcy, ani bezlitosne rzezie w zdobytych warowniach nad Jaksartesem, którymi Cyrus ubezpieczył granice swego państwa przeciw scytyjskim koczownikom. Nie okazały się jednak żadną osłoną przeciw wprawnym w zdobywaniu miast zastępom macedońskim. Kto zdołał

♦akontysta (z gr.) — żołnierz uzbrojony w oszczep unieść głowę, chronił się w Kyreschate, której potężne mury i wzniesiony na skale zamek zdolne były opierać się macedońskim machinom. Ale zanim uczyniły wyłom, Aleksander na czele kilkudziesięciu ludzi wtargnął do miasta łożyskiem przepływającego przez mur wyschniętego na skutek panujących upałów potoku. Znowu ciężką raną przypłacił zuchwalstwo, ale miasto padło od jednego uderzenia, a załoga zamku w ciągu kilku dni brakiem wody zmuszona została do poddania. Zostawiwszy w mieście piętnaście tysięcy trupów, jeszcze nie wyleczony z rany, król przeprawił się za Jaksartes i w pościgu za uchodzącymi Scytami w słonym i niemal bezwodnym stepie nabawił się ciężkiej choroby jelit. Scytowie prosili o pokój, ofiarując przymierze, granice były uspokojone, straż nad nimi sprawować miała załoga warowni Aleksandria Eschate (Hodżent) nad Jaksartesem, którą na rozkaz króla dzień i noc wznosili oszczędzeni w tym celu niedobitkowie, gdy przyszła wiadomość, że cały zachód kraju ogarnięty jest buntem, a Spitamenes oblega Marakandę. W razie jej zdobycia droga powrotna byłaby odcięta, Aleksander zaś wyczerpany raną i chorobą niezdolny był jeszcze podjąć działań.

Odsiecz dla Marakandy nie cierpiała jednak zwłoki, oblegające ją siły nie były zbyt znaczne i można było spodziewać się, że z chwilą jej nadejścia Spitamenes odstąpi od oblężenia. Istotnie po kilku dniach zawiadomiono króla, że Spitamenes obawiając się zapewne, iż nadciąga sam Aleksander, wycofał się w step, a macedońscy dowódcy oddziałów ścigają go mimo sprzeciwu przełożonego nad nimi Farnuchesa.

Hefajstion, który przyniósł wieść leżącemu jeszcze w łożu Aleksandrowi, dodał:

— Mówiłem ci, że nasi ni Hellenowie nie będą słuchali barbarzyńców.

— A ja mówiłem, że będą słuchać, choćbym nad nimi postawił niewolnika — wybuchnął Aleksander. — Niech tylko powrócą.

Ale z półtoratysięcznego pieszego oddziału Menedemnosa wróciło trzystu, z ośmiuset lekkiej jazdy Karanosa — czterdziestu, wynędzniali i niemal wszyscy poranieni. Z połowy iii jazdy he-tairów Andromacha nie wrócił nikt. Gniew Aleksandra nie mógł nawet znaleźć ujścia w ukaraniu nieposłusznych dowódców, bo wszyscy polegli. Co gorsze, z opowiadania niedobitków wynikało jasno, że dowódcy ponoszą winę druzgocącej klęski. Gdy Farnu-ches zmiarkowawszy, że nie zdoła wymóc posłuchu, zdać usiłował dowództwo, żaden nie chciał go przejąć, każdy działał na własną rękę, a ostateczną klęskę spowodował Karanos, który nie uwiadomiwszy nawet pozostałych, przeprawił się za rzekę w nadziei ocalenia chociaż własnego oddziału. Ale nawet tego nie zdołał, bo konni łucznicy Spitamenesa szli w ślad za nim i nie stając do walki wręcz, pociskami zadawali ustawiczne straty, a przez odejście jazdy pozbawiona wszelkiej osłony piechota w popłochu schroniła się na wyspę, gdzie niemal do nogi, jak zwierzyna, wystrzelana została z łuków; rozzuchwalony zaś powodzeniem Spita-menes znowu obiegł Marakandę.

Nikt nie śmiał sprzeciwić się Aleksandrowi, gdy ledwo trzymając się na nogach zerwał się i całą siłą ruszył przeciw zbuntowanym. Gniew króla zmieniał kraj w pustynię. Przestrzeżony przez nielicznych zbiegów Spitamenes zwinął oblężenie i ścigany dniem i nocą z kilkoma tylko towarzyszami znalazł schronienie dopiero w stepach scytyjskich, gdy reszta jego wojowników tułała się rozproszona, nie ważąc się wracać do swych siedzib, które w powrotnej drodze obracał w perzynę Aleksander, krwią zmywając hańbę pierwszej od chwili rozpoczęcia wyprawy klęski.

Bunt wszędzie zgasł. W więzach czekał na swój los zdradziecki Arsames i przez Bessosa ustanowiony satrapą Baktrii Barsanes. Podbój Dariuszowego imperium był dokonany, połączenie z zapleczem ponownie otwarte. Dotarłszy do Zariaspy Aleksander sam wreszcie mógł spocząć i pozwolić spoczywać wojsku. Ale przyczyna niepowodzenia wyprawy Farnuchesa istniała nadal, stanowiąc groźbę dla dalszych zamierzeń Aleksandra, a nawet dla utrwalenia dokonanych już zdobyczy. Współpraca macedońskich dostojników z miejscowymi nie układała się. Klejtos nie przychodził na radę, gdy brali w niej udział dostojnicy perscy. Helleńskim poetom i filozofom, którymi otaczał się Aleksander, okazywał otwarcie pogardę i lekceważenie, tak że król przestał go zapraszać na uczty.

Teraz jednak uznał, że trafia się sposobność pozbycia się bez zgrzytu ciążącego mu człowieka. Ustanowiony satrapą Baktrii i Sogdiany sędziwy Artabazos, nie czując się na siłach utrzymać spokoju w świeżo podbitych krajach, prosił o zwolnienie. Urząd

po nim Aleksander postanowił powierzyć Klejtosowi. Doświadczony wojownik niezawodnego męstwa potrafi poradzić sobie ze Spi-tamenesem i Scytami, a choć gwałtowny i szorstki, ale sprawiedliwy i nie chciwy bogactw, nie będzie zdzierstwem drażnił ludności, Aleksander zaś spokojny o zaplecze, będzie mógł przystąpić do zamierzonej wyprawy na Indie.

Klejtos również rad był z wyznaczonego mu zadania. Godność hiparchy dzielić musiał z Hefajstionem, urząd satrapy sprawować będzie samodzielnie i żyć, jak nawykł, na koniu i pod namiotem. Gotował się do wyruszenia, doglądając i ćwicząc wojska, które miał powieść.

Aleksander jednak mimo wszystko z żalem myślał o rozstaniu z człowiekiem, z którym zżył się od dzieciństwa. Teraz wspominał, że on pierwszy uczył go władać koniem i mieczem, we wszystkich bitwach, które złamały potęgę Dariusza, walczył ramię w ramię z Aleksandrem, bardziej dbały o życie króla niż o własne. Zarówno dla jego zasług, jak i z przywiązania do jego siostry, dawnej swej piastunki, Aleksander pragnął mu okazać przed rozstaniem przychylność.

Zaniepokoił go złowróżbny sen: na kamiennej ławie siedzieli trzej zmarli synowie Parmeniona, a przy nich jeszcze ktoś, w czarnym chitonie z opuszczoną głową. Wszyscy broczyli krwią, która rozlała się u ich stóp w kałużę. Aleksandrowi zdało się, że to Parmenion zjawił się, aby wypomnieć mu zatratę swego rodu. Chciał się obudzić, ale nie mógł. Zbudził go własny krzyk, gdy siedzący obok Filotasa podniósł głowę i spojrzały na króla szkliste oczy Klejtosa.

Mimo że noc była późna, Aleksander kazał natychmiast przywołać Aristandra. Gdy wieszczowi opowiedział swój sen, starzec zasępił się i zalecił złożenie ofiar bogom dla odwrócenia od Klejtosa śmiertelnego niebezpieczeństwa.

Klejtos natomiast nie przeczuwał niczego, choć dziwne zdarzenie winno było przestrzec i jego: gdy wieczorem, uwieńczony, przystąpić zamierzał do złożenia bogom ofiary za pomyślność swej wyprawy, nadszedł posłaniec od króla z zaproszeniem na ucztę. Klejtos również chciał przed rozstaniem okazać swe przywiązanie Aleksandrowi. Poniechawszy ofiary, jak stał, ruszył do zamku. Ze dziwieniem spostrzegł, że trzy jagnięta ofiarne biegną za nim. Odganiając je powiedział:

— Głupie! Same się pchacie do rzeźnika.

Gdy wszedł do megaron, biesiada już się rozpoczęła. Zmarszczył się: jako najwyższemu godnością z biesiadników należało mu się miejsce obok króla; obydwa jednak zajęte były przez dworaków Ksenodocha z Kardii i Artemiosa z Kolofonu, z którymi Aleksander wiódł ożywioną rozmowę. Ujrzawszy Klejtosa powiedział:

— Jest wolna kline * koło Ksenodocha.

-— Nie przyszedłem tu dla niego — odparł szorstko Klejtos i ułożył się obok starych towarzyszy, którzy równie jawnie stronili od perskich i helleńskich współbiesiadników. Aleksander wzruszył ramionami i powrócił do przerwanej rozmowy, a Telefos wskazując na wieniec, który Klejtos zapomniał zdjąć z głowy, zapytał drwiąco:

— Czy zamierzasz na pożegnanie oddać cześć boską Aleksandrowi?

Klejtos ze złością zerwał wieniec, cisnął go na ziemię i ^iął się do picia. Inni też gęsto zapijali roznoszone potrawy, uwaga odwróciła się od zajścia. We wzrastającym gwarze wybijał się niski głos Aleksandra. Mimo że wedle macedońskiego obyczaju dzień poświęcony był Dionizosowi, nie złożył mu ofiary, a teraz

♦ k 11 n e (gr.) — tu: legowisko przy uczcie

wyjaśniał, że postanowił tego poniechać, ponieważ Dionizos jest bogiem tebańskim, natomiast czcić zamierza herosów Kastora i Polideukesa. Pochlebcy gorliwie przyznawali królowi słuszność, jedynie Artemios, by ich jeszcze przewyższyć, rzekł:

— Gdyby Dioskurowie żyli, oni raczej powinni składać ofiary Aleksandrowi. Czymże bowiem są ich czyny wobec jego czynów?

Poeta Pierion natychmiast podchwycił pochlebstwo, mówiąc:

— To zawiść jest przyczyną, że herosom za życia nie oddaje się czci boskiej, nawet gdy jak Aleksander przewyższą czynami powszechnie czczonego Heraklesa.

— A ciebie dlatego jeno nie czczą jak Homera, żeś jeszcze żyw — ze złością wtrącił Klejtos. — Ale możesz rychło doczekać końca, gdy będziesz drwił z herosów, by pochlebić królowi, którego czyny nie są nawet tak wielkie jak czyny Filipa, i nie jemu przypada wyłącznie ich chwała. Lepszy od ciebie poeta mówi...

Klejtos wstał i na cały głos zaczął:

— Żołnierze zdobywają zwycięskie trofeje, Tak, oni chwalebnego dokonują czynu, A przecież wódz jedynie zgarnia liść wawrzynu! On, który jednym był pośród tysięcy I nigdy od jednego nie dokonał więcej, Zagarnia sławę wszystkich *.

Aleksander milczał, ale widocznie wzbierał w nim gniew, który i siłował opanować, przybierając pogardliwy wyraz twarzy. Widział, że Klejtos jest już pijany, a nie mogąc sprostać słowem złośliwemu dowcipowi helleńskich pieczeniarzy, gotów porwać się do rękoczynów. Pierion jednak rozmyślnie chciał podrażnić Klejtosa i odciął się:

— Cóż tak wielkiego dokonał Filip? Największym tytułem do jego sławy jest to, że uchodzi za ojca Aleksandra.

Jak smagnięty, Klejtos poderwał się, ale Ptolemaios przytrzymał go, a Pierion, patrząc drwiąco na rozwścieczonego, ciągnął:

— A jakich to bohaterów chcesz obdarzyć sławą należną królowi, to ja ci zaśpiewam, skoro tak lubisz poezje. Tego jeszcze nie znasz.

♦Eurypides Andromache, przekł. Kasprowicza- ■( ' s

Ujął cytrę i jął śpiewać piosenkę wykpiwającą poległych w zakończonej klęską walce ze Spitamenesem, budząc śmiech helleńskich biesiadników, który zagłuszyła wrzawa. Teraz i inni Macedończycy ujęli się za poległymi towarzyszami. Klejtos warknął:

— Ty hieno gorsza od psa, bo jeno martwych szarpać potrafisz! Gdyby Filip żył, jemu byś lizał stopy albo tyłek.

Aleksander zmarszczył brwi. Klasnąwszy w dłonie uciszył nieco gwar i rzekł drwiąco do Klejtosa:

— Siebie widocznie chcesz bronić, skoro bronisz tchórzów.

I w nim wzbierała wściekłość, ale jeszcze ją hamował pogardliwym pozorem. Klejtos natomiast nie liczył się już z niczym i wrzasnął:

— Ja tchórzem!! Żeby nie ta ręka — podniósł kościstą pięść — nie byłbyś tutaj, by wypierać się swego ojca, którego nie dorosłeś, i zwać się synem Ammona. Szczęśliwy Parmenion i ci, co legli, nie doczekawszy tego, gdy Makedonowie chłostani będą medyjski-mi rózgami, a Persów będą musieli pro,sić o dostęp do swego króla.

Trzeźwiejsi towarzysze jęli uspokajać Klejtosa, lękając się o niego. Gniew Aleksandra był straszny, a widzieli, że ledwo trzyma go na wodzy. Niektórzy próbowali wyprowadzić Klejtosa, ale on szarpał się roztrącając ich. Gorycz, jaka w nim wzbierała od śmierci Parmeniona, teraz zerwała tamę. Wrzeszczał:

— To jest nagroda za nasze trudy i krew, gdy patrzeć musimy, że zachowujesz się jak Pers, otaczasz się Persami, ośmieszasz się nosząc ich szaty, a od nas czekasz, byśmy przed tobą pełzali jak psy. To nie Makedonowie ciebie zdradzili, jeno ty ich.

Dowódca straży, Arystofanes, sam jeden trzeźwy wśród rozognionych winem i kłótnią, nieznacznie usunął sztylet, z którym król nie rozstawał się nigdy. Obawiał się, że jeśli Klejtos nie wyjdzie zaraz, gotów życiem przypłacić zuchwalstwo. Aleksander jednak jeszcze panował nad sobą. Powiedział nie swoim głosem:

— Wy, Hellenowie, musicie się czuć wśród kłótliwego make-dońskiego motłochu jak półbogowie wśród zwierząt.

Zwracając się zaś do Klejtosa, dodał:

— Uważaj, bo to, co mówisz, graniczy ze zdradą i zasługuje na karę.

Klejtosowi czarne kudły opadły na przekrwione oczy, które — jak rozjuszony byk — wpił w Aleksandra.

— Karę! — krzyczał. — Już jestem ukarany, gdy muszę patrzeć na to, co czynisz. Siedź sobie z barbarzyńcami i niewolnikami, którzy całują kraj twojej szaty i modlą się do twego medyj-skiego pasa. Ale nie proś do stołu wolnych ludzi, skoro nie podoba ci się, co mówią, bo lękasz się usłyszeć więcej prawdy niż od wyroczni w Sziwie.

Aleksandrowi mięśnie grały na twarzy od hamowanego gniewu, ale wołał kpiną zbyć zuchwalstwo. Sięgnął do kosza z jabłkami i biorąc owoc zawołał:

— Lubisz jabłka, masz tu jedno i zatkaj nim sobie gębę.

Celnym i silnym rzutem cisnął je, dojrzały owoc rozprysnął się na czole Klejtosa, sok i miazga zalały mu oczy. Przetarł je ramieniem i pochyliwszy głowę zeskoczył z kline, jakby zamierzał rzucić się na króla. Towarzysze jednak schwytali go i szarpiącego się wlekli ku drzwiom. Aleksander odruchowo sięgnął po sztylet i nagle wstało w nim podejrzenie. Broni nie było, to, co dotychczas uważał za zuchwalstwo pijanego a spoufalonego człowieka, teraz zdało mu się rozmyślnie wywołanym zajściem, by w zamieszaniu zgładzić króla. Już nie starał się panować nad gniewem i w macedońskim narzeczu, którego dawno nie używał, krzyknął:

— Zdrada! Straż do mnie! Pomścijcie swego króla!

Hypaspiści 2 ze straży patrzyli jednak na swego dowódcę, który widząc, że Ptolemaios Lagida z pomocą towarzyszy wywlókł rzucającego się Klejtosa, powstrzymał ich ruchem ręki. W gniewie Aleksander był nieobliczalny, gdyby w powszechnym podnieceniu ktokolwiek użył broni, zacznie się ogólna bijatyka. Sądził, że gdy zniknął sprawca zamętu, król uspokoi się. Aleksandrowi jednak nieposłuszeństwo zdało się buntem i wrzasnął na trębacza:

— Graj na trwogę!

Gdy trębacz zawahał się, patrząc na dowódcę straży, król straszliwym uderzeniem pięści w twarz zwalił go na ziemię i skoczywszy do strażnika chciał wyrwać mu włócznię. Ale trzeźwiejsi z biesiadników przytrzymali go i szamoczącego się ułożyli z powrotem na kline. Wyczerpany, z wściekłości przeszedł w rozżalenie: nic mu nie pozostało, prócz imienia króla, nie słucha go nikt, jak Dariusza uwięzili go właśni ludzie. A wszystkiemu winien Klejtos, ten Klejtos, który mu wszystko zawdzięcza.

— Wszyscy precz, chcę być sam, skoro nie ma nikogo, kto by się za mną ujął!

Zbierali się do wyjścia sądząc, że na tym skończyło się zajście, gdy nagle z przeciwległych drzwi rozległ się głos:

— Wołasz Klejtosa? Tu jest Klejtos.

Wyprowadzony przez Ptolemaiosa za bramę zamku, z pijackim uporem powrócił i patrząc wyzywająco na króla znowu zaczął skandować Eurypidesowe przemówienie Peleusa:

— Oimoi! Kat’Hellad’hos kakos nomidzetai...

Hotan tropaia polemion stese stratos...*

Nie zdołał dokończyć. Aleksander skoczył do strażnika i wyrwawszy mu włócznię, z niezmierną siłą puścił ją w zuchwalca tak, że grot, przebiwszy pierś, wyszedł pod łopatką. W osłupiałej ciszy głucho grzmotnęło ciało o kamienną posadzkę, a potem przerwał ją przeraźliwy krzyk Aleksandra:

— Klejtos! Klejtos!

Skoczył do leżącego i wyszarpnąwszy włócznię, oparł drzewce o ścianę, a grot przyłożywszy do piersi, chciał się rzucić na nią. Lizymach przytrzymał go jednak, a Leonnatos zdążył mu ją wyrwać z ręki, Aleksander zaś runął na zwłoki i chwyciwszy się za głowę, jął tłuc nią o posadzkę, rwąc włosy i paznokciami rozdrapując twarz. Gdy Ptolemaios usiłował go dźwignąć, podniósł prze-krwawione i łzami zalane oczy i powiedział z wysiłkiem:

— Precz stąd! Morduję swoich przyjaciół...

Nikt nie ważył się nawet zajrzeć do sali, gdzie nad zwłokami Klejtosa pozostał Aleksander; zdało się, że oszalał w nieopanowanym żalu. Hetairowie stali pod drzwiami nasłuchując, jak jęczy, woła Klejtosa, błaga Lanikę o wybaczenie krwi jej poległych synów i zamordowanego brata. Zrazu sądzili, że Aleksander znużony uspokoi się, zaśnie i będzie można usunąć trupa, którego widok

♦ Oimoi! Kat’Hellad’ho s... (gr.) — Biada! Jakiż to zły jest obyczaj w Helladzie. Choć żołnierze stawiają pomniki zwycięstwa... (Eurypides Andromache)

nie pozwala mu zapomnieć o popełnionym czynie. Ale noc już była późna, a niepokojące odgłosy nie ustawały; chwilami Aleksander wzdychał ciężko, potem znowu klnąc samego siebie tłukł głową o kamienną posadzkę.

Tymczasem wieść o wypadkach rozeszła się po mieście i obozie, rozprzęgło się wszystko; jawnie okazało się, ile przeciwieństw król trzyma na wodzy. Wśród ludności było poruszenie, w wojsku, o które nikt się teraz nie troszczył, zaczynały się kłótnie, a nawet bijatyki. Klejtos łubiany był, starzy towarzysze broni nie wiedząc, co zawinił, szemrali snując domysły i plotki. Perscy i medyjscy dostojnicy milczeli, wyraźnie stroniąc od Macedończyków; wystąpienie Klejtosa pogłębiło jeszcze rozdźwięk, a pogardliwe odezwanie się króla rozdmuchało tlącą się od dawna niechęć Macedończyków do helleńskich dworzan i urzędników.

Strategowie * z otoczenia Aleksandra zdawali sobie sprawę z niebezpiecznego położenia. Bunt dopiero stłumiony wybuchnie na nowo, a nie będzie komu go ugasić. Niemal połowa zgromadzonych wojsk to obcy, przywódców znajdą w perskich dostojnikach, nie siłę stanowili, lecz groźbę. Jeśli król zaraz nie ujmie spraw w ręce, zawali się wszystko, nawet nadzieja na powrót do kraju. Nikt nie spał tej nocy, choć nad ranem zaczynało przemagać znużenie. Rankiem ten i ów odchodził, by spocząć, ale niepokój nie pozwalał usnąć. Wracali pod drzwi szepcąc między sobą; czasem gdy odgłosy w sali przycichły, próbowali wołać króla, ale zdał się nie słyszeć. Po chwili znowu

♦strateg (z gr.) — wyższy dowódca podległy bezpośrednio królowi jęczał i krzyczał i tak wlókł się dzień, zapadła noc i nic się nie zmieniło poza tym, że wzrastał niepokój i zamęt.

Rankiem drugiego dnia Krateros rozpędził gromadzących się pod pałacem hegemonów * rozkazując, by zatroszczyli się o swe oddziały, ale nie było sposobu, by doprowadzić je do ładu. Część uradzała pod pałacem, reszta włóczyła się po mieście, zachodziła obawa, że zaczną rabować i byle burda zamienić się może w ogólną walkę. Krateros rozesłał hypaspistów ze straży przybocznej, by zapędzili włóczęgów do obozu, a w razie oporu na miejscu śmiercią karali nieposłusznych. Sam jednak nie wiedział, co począć z tymi, którzy tkwiąc pod pałacem wołali króla i domagali się, by ich do niego dopuścić. Plotka, jakoby sam sobie życie odebrał, już obleciała miasto, chcieli na własne oczy stwierdzić, czy strategowie ich nie zwodzą, że król żyje. Krateros z trudem zdołał ich przekonać, że tylko zasłabł, obiecując nazajutrz dopuścić do niego wysłanników. Ale nie zanosiło się na zmianę i pod wieczór sam próbował wejść, by przedstawić królowi grozę położenia, cofnął się jednak pod spojrzeniem przekrwionych oczu Aleksandra, po czym wrócił do zgromadzonych.

— Nie możemy czekać, na czym się to skończy. Jeden z nas musi objąć władzę — powiedział.

— Myślisz o sobie — odparł Perdikkas.

— Ani ja, ani ty — ze złością rzucił Krateros. — Hefajstion jest najwyższy godnością i królowi najbliższy.

— Ale nie nam — mruknął ktoś, a Peukestas wtrącił:

— Nie ma go, buduje miasta, nim przybędzie, może być za późno. A za wcześnie, by spierać się o spadek po Aleksandrze. Mu^zę wam też powiedzieć, że Persowie nikogo z nas nie uznają za następcę Aleksandra.

— Nawet ciebie, choć nosisz portki jak oni? — zadrwił Perdikkas, a Peukestas odgryzł się:

— Mogę ci portek pożyczyć, jeśli sądzisz, że tylko tego ci brak, by zostać królem perskim. Gołym tyłkiem nieprzyjemnie siedzieć na złotym tronie.

— Przestańcie błaznować — fuknął Krateros. — Trzeba rady, i to prędko. Moim zdaniem uwięzić należy perskich dostojników i rozbroić obce wojska.

♦hegemon (z gr.) — tu: dowódca, oficer

— Sądzę, że oni uradzili to samo, tylko są rozsądniejsi i wolą poczekać, aż się sprawa króla wyjaśni. Bo gdybyśmy to zrobili, a on odzyskał zmysły, to sami możecie odgadnąć, jak nam podziękuje.

— Boisz się?

— A ty nie? Czemużeś się tak prędko cofnął? Dlatego, że król powiedział, iż morduje swoich przyjaciół? Tyś mu przecie po Hefajstionie najbliższy.

— Zawidzisz mi?

— Póki jest czego. Ale mówimy właśnie tak, jakby już nie było.

— Skończcie te spory — ze złością powiedział Lisymachos. — Długo Aleksander bez snu, jadła i napoju nie wytrzyma. Gdy osłabnie, będzie można wejść i wtedy postanowimy, co robić. Jest tylko człowiekiem.

— To nie znasz go. Trzy dni i noce potrafił gnać na koniu i jeszcze zdatny był do walki. Nie wierzysz, to spróbuj wejść. Kto go wie, czym jest.

— Ja radzę — wtrącił Ptolemaios — zwołać sąd wojska nad Klejtosem. Jeśli uda się przekonać je, że Klejtos winien był buntu, to możemy Aleksandrowi przedstawić, że tylko druhowi gorszej śmierci oszczędził.

Wniosek zdał się rozsądny, po takim wyroku przycichnie szemranie stronników zabitego, a król sam przed sobą może będzie się czuł usprawiedliwiony. Niemniej wniosek uchwalono niechętnie. To, co Klejtos! mówił, myśleli niemal wszyscy, a pośmiertne oddawanie pod sąd łubianego towarzysza budziło zawstydzenie. W zwołanym nazajutrz zgromadzeniu wojsk przedstawiona przez Kraterosa sprawa też nie obudziła zapału. Obawiając się skutku przeciwnego niż zamierzony, Krateros zakończył:

— Jeżeli nie uznacie Klejtosa za winnego buntu, to król stanie się winnym naruszenia przysługującego nam prawa sądu nad wolnymi. Z trudem udało się powstrzymać go, by na sobie ręki nie położył, choć Klejtos sam winien temu, co go spotkało. Ale on nie żyje, nikt go nie wskrzesi, a jeśli myślicie tak, jak on mówił, to pomyślcie też o swych rannych i chorych towarzyszach i chłopcach królewskich, którzy pozostali w Zariaspie. Spitamenes znowu ciągnie na nią, wyrżnąwszy naszą placówkę. Grozi im ten sam los, co wymordowanym w Issos, tylko pomścić ich nie będzie komu.

A kogo i to nie przekona, niech się zastanowi, co się z nim samym stanie, gdy niezmierne przestrzenie, jakie dzielą nas od kraju, ogarnie powszechny bunt. Tedy głosujcie: kto uznaje winę Klejtosa?

Z niepokojem słuchał pomruków. Wreszcie podniosła się jedna ręka, za nią druga, coraz więcej, aż sterczał cały ich las. Odetchnął i rzekł:

— Wyrok wasz zaniosę królowi. Nikomu nie wolno wydalać się z obozu. Hegemonowie dopilnują, by wszystko było gotowe do pochodu.

Krateros z wahaniem wszedł do króla, by oznajmić mu wyrok. Aleksander klęczał w kałuży zaschłej już i sczerniałej krwi, której ślady miał na twarzy i na rękach. Słuchał zrazu, jakby nie rozumiał. Mdły zaduch zwłok, których rozkład już się zaczynał, zmieszany z wonią psujących się resztek potraw i porozlewanego wina, ledwo pozwalał oddychać. Nagle oczy Aleksandra zaświeciły gniewem i ochrypłym głosem krzyknął:

— Precz! Kto chce tego najwaleczniejszego pozbawić czci, sam bez czci jest.

Krateros wycofał się szybko i bezradnie patrzył na towarzyszy. Po chwili powiedział:

— Słyszeliście. Co mam począć?

— Posłać do niego tych helleńskich darmozjadów — powiedział Koinos. — Jeśli się to źle skończy, ich głowy niewarte obola... Niech próbują je ocalić.

— Niech idzie do króla Aristandros. On przepowiedział to, co się stało, i twierdzi, że to zemsta Dionizosa za zburzenie Teb. A na dobitkę Aleksander odmówił bogowi czci i ofiary.

— Szkoda byłoby Aristandra — odparł Koinos. — Niech idzie ten bezczelny poeta, który był przyczyną tego, co się stało.

— Tego też szkoda — powiedział Peukestas, a widząc zdziwione spojrzenie towarzyszy, dodał: — Jeśli się sprawy uładzą, my się zabawimy jego kosztem. Niech do króla idzie Kallistenes. On pisze historię czynów Aleksandra i chełpi się, że sława Aleksandra od niego zależy. Niech mu przyrzeknie, że to, co król zrobił, przedstawi jako czyn bohaterski; zagniewany Dzeus gromem zabija bluźniercę. Aleksander lubi pochlebstwa.

Nie czekając odszedł i po chwili sprowadził filozofa, który

wszedł do sali pewnym krokiem. Podsłuchujący pod drzwiami Peukestas rzekł:

— Kallistenes niewiele skorzystał z Gorgiasa *. Nie umie przekonywać o tym, o czym sam nie jest przekonany.

— Mówi do króla jak do swych chłopców królewskich — odezwał się filozof Anaksarchos, który nie wzywany nadszedł i wraz z Peukestasem podsłuchiwał. — To Aleksander słyszał już od swojego mistrza, gdy sam był chłopcem.

Kallistenes raczej wybiegł, niż wyszedł. Anaksarchos powiedział:

— Z królami trzeba umieć mówić.

— Jak ty z Nikokreonem ** — ze złością rzucił Kallistenes. — Z tamtego mogłeś drwić pod osłoną Aleksandra. Ale spróbuj zadrwić z niego samego.

— Spróbuję — odparł Anaksarchos i obrzucając obecnych lekceważącym spojrzeniem dodał: — Wam wszystkim zda się, że największą sztuką jest zabijać. Lękacie się śmieszności. W tym tkwi przyczyna tego, co się stało, bo nie umiecie się odgryźć, chyba jak ów żydowski heros, oślą szczęką. A teraz śmieszni jesteście stojąc tu jak gromada bezradnych wyrostków i czekając, by przyszedł ktoś mądrzejszy, kto wybawi was z kłopotu.

— Idź no już i pokaż, na co cię stać prócz samochwalstwa — powiedział ze złością Krateros.

Anaksarchos wszedł i zebrani ze zdumieniem słuchali, jak zaśmiał się, a potem doszły ich słowa:

— Szkoda, że nie przyniosłem zwierciadła. Gdybyś ujrzał sam siebie, zrozumiałbyś, że robisz z siebie głupca. Jeśli nawet postanowiłeś zamorzyć się, nie musisz przy tym być brudny i śmierdzieć. Jeśli jednak chcesz, by twoja wola była prawem dla wszystkich, nie możesz sam potępiać tego, co czynisz. I Dzeusowi po to dano Temidę *** i Dike ****, by za sprawiedliwe uchodziło wszystko, co on postanowi lub zdziała. Zawołam kąpielowego, by cię ogolił i umył, bo ośmieszyłbyś się pokazując takim, jak jesteś. To jest ten Aleksander, na którego świat cały patrzy? Czy po to zwy-

•Gorgias — mówca, sofista; uczył, że nie ma prawd, wszystko jest względne **Nikokreon — król Cypru

♦** T e m i d a — bogini sprawiedliwości

**** Dike — bogini prawa

3 — Aleksander

33

ciężałeś, by zaprzepaścić wszystko, plącząc tu jak niewolnik z obawy przed ludzkimi sądami?

Z napięciem czekali, co nastąpi, Aleksander jednak nie odezwał się. Anaksarchos wyszedł i powiedział:

— Umyć króla i sprzątnąć trupa. O resztę troszczcie się sami.

Wbrew wyrokowi, Aleksander nakazał pogrzebać Klejtosa jak poległego w boju i złożył błagalne ofiary Dionizosowi. Uroczystości jednak przerwane zostały wieścią o walkach pod Zariaspą. Szczupła załoga wraz z kilkudziesięcioma ozdrowieńcami i chłopcami niespodzianie zaskoczyła rabujących pod miastem Scytów, zadając im znaczną klęskę, ale w pościgu wpadła na Spitamenesa z główną siłą i wycięta została niemal w pień. Krateros z lekką jazdą pognał na odsiecz, Aleksander zaś zostawiwszy Koinosa dla utrzymania w Sogdianie spokoju, sam ruszył do Ksenippa, gdzie schroniło się wielu buntowników, i bezlitosną rzezią zgasił ognisko buntu. Spitamenes, wyparty przez Kraterosa na pustynię, raz jeszcze usiłował wtargnąć do Sogdiany, ale dopadł go Koinos i po ciężkiej walce zmusił do odwrotu. Cios był śmiertelny, reszta stronników Spitamenesa, widząc beznadziejność oporu, zdała się na łaskę Aleksandra, zawiedzeni Scytowie i Massageci wysłali do niego poselstwo ofiarując pokój i przymierze, w zakład przysyłając głowę Spitamenesa. Jesienne słońce przestało się odbijać w kałużach krwi i oświetlać dymy pożarów, wojska, dwór i urzędy ściągały do Nautaka, gdzie Aleksander wyznaczył leże zimowe. Z wiosną zamierzał wyruszyć na Indie i zażądał z kraju uzupełnienia przerzedzonych wojsk. Ale spodziewać się ich mógł nie wcześniej niż za rok. Jasne było, że główną siłę stanowić będzie zaciąg z podbitych satrapii. Ściągnięcie i wyćwiczenie nowych zaciężników zaprzątały wszystkich. Armia, dwór i urzędy zmieniały oblicze.

Od wyruszenia z Marakandy zdać się mogło, że przeciwieństwa przygaszone zostały wspólnym niebezpieczeństwem, ujawniona po śmierci Klejtosa zależność wszystkich od króla zmusi hardy żywioł macedoński do pogodzenia się z nowym porządkiem, a los Klejtosa stanowić powinien przestrogę przed nadużywaniem cierpliwości Aleksandra. Gdy po pierwszym okresie krzątaniny i rozjazdów osiadł w Nautaka i na wzór perski organizował dwór i urzędy, Hefajstion, który pod nieobecność Aleksandra zlecone miał wyćwiczenie nowych zaciężników, zdając sprawę ze swych czynności nadmienił:

— Może z barbarzyńców uczynisz żołnierzy nie gorszych niż nasi. Trudniej będzie o dowTódców. Przybywa niedoświadczonych wojsk, a ubywa doświadczonych strategów.

Nie potrzebował wymieniać imion, Aleksander zrozumiał, kogo ma na myśli. Odparł szorstko:

— Nie tylko Makedonowie potrafią dowodzić.

— Ale klęska Farnuchesa świadczy, że nasi nie chcą podlegać obcym. Gardzą nimi dlatego, że jak niewolnicy padają przed tobą na twarz.

— Wszyscy będą padali na twarz przede mną.

— Nie wiem, czy to potrafisz wymóc. Nie radzę teraz wprowadzać tego obyczaju. Trzeba to przygotować i wyczekać sposobności.

— Trzeba to uczynić, zanim wyruszę do Indii. Persów drażni nierówność, Makedenowie muszą się z tym pogodzić.

— Ale nie możesz się ich pozbyć i wiedzą o tym.

— Jeszcze nie.

Hefajstion powiedział jak do siebie:

— Zostaniemy samotni.

— Pomnisz naszą wyprawę na Olimp? Nie było tam nikogo. Najchętniej byłbym na nim pozostał.

— Nawet beze mnie?

— Nawet bez ciebie. Choć wołałbym z tobą. Zrozumiałbyś, co to jest cały świat mieć u swoich stóp. Nawet chmury. Nie ma bogów, sam jesteś jak bóg. Jeśli jest jakiś inny, to gdzieś, gdzie nie sięga nawet ludzka myśl. Dlatego zeszedłem, na ziemi ja będę bogiem, czy jestem synem Dzeusa, czy nie.

— Napotkasz opór nie tylko u naszych, ale i w Helladzie.

— Z tym się łatwo uporam — powiedział Aleksander lekceważąco — ale chyba się mylisz. Tam nie będzie to niczym nowym. Czy sofiści nie nauczają, że bogowie to w rzeczywistości bohaterowie i prawodawcy z zapomnianych czasów? A nawet czy takim, o których wiemy, że byli tylko ludźmi, nie wznoszono w Helladzie świątyń i ołtarzy? Czy nie ma ich Lisandros i Agesilaos, zwany Wielkim? Gdy jestem bogiem dla Egipcjan i Chaldejczyków, mogę być nim dla wszystkich.

— Dla wszystkich, ale nie dla Makedonów.

Hefajstion urwał, ale dorzucił z wahaniem:

— Pamiętasz, co mówił Filotas i Klejtos?

— Dlatego nie żyją — uciął gniewnie Aleksander. — Ale masz słuszność, że to wymaga przygotowania. Teraz nadarza się sposobność, by Makedonowie zżyli się z innymi i nawykli do nowego obyczaju. Wieczory długie, możemy znów zacząć biesiadować.

Od śmierci Klejtosa urwały się tłumne uczty, zresztą walki, a potem liczne zajęcia nie pozwalały na to. Hefajstion pomyślał jednak, że znowu zacznie się nadużywanie wina, które raz już było przyczyną nieszczęścia. Od tej chwili nikt wprawdzie nie wspomniał o Klejtosie, ale jeśli Aleksander sądzi, że sprawa poszła już w zapomnienie, to myli się. Z niepokojem też szedł Hefajstion na ucztę, na którą jak poprzednio Aleksander wezwać kazał zarówno macedońskich, jak perskich dowódców i dworzan.

Nastrój zrazu był sztywny i zwarzony. Kallistenes nie przyszedł. Nie taił, że mierżą go obyczaje macedońskich dostojników, a ich lekceważenie drażniło jego pychę. Aleksander jednak zdał się tego nie dostrzegać. Rozmawiał z Eumenesem, na którego barkach spoczywała odpowiedzialność za organizację, łączrfość i zarząd zdobytych obszarów. Król wyraźnie wysuwał go na pierwsze miejsce wśród swoich dostojników, widząc w nim człowieka, który wykazywał zrozumienie jego celów; nie zważał, że budzi tym zazdrość nawet Hefajstiona, jakby rozmyślnie chciał podkreślić, że nie wojenne umiejętności ceni najwyżej. Gdy jednak skończono roznosić potrawy i zaczęły krążyć puchary, Eumenes odszedł tłumacząc się nadmiarem zajęć, a do króla przysiadł się Anaksar-chos, Aleksander skinął na Ptolemaiosa z widocznym zamiarem wciągnięcia go do rozmowy. Ptolemaios był najbardziej wykształcony spośród hetairów, wiadomo było, że pisze historię wyprawy. Gdy Anaksarchos porównał go z Tukidydesem *, podnosząc zalety dzieła o wojnie peloponeskiej, Ptolemaios rzekł lekceważąco:

— Wielkie dzieło o małej wojnie. Walka myszy, jak ją król zowie, po których zostały tylko ogony.

Anaksarchos nie pozostał dłużny:

♦ Tukidydes (ok. 460 — po 403 p.n.e.) — historyk grecki, autor Wojny peloponeskiej

— Byłbym cię porównał z Herodotem * — powiedział uszczypliwie — którego dzieło i rozmiarami, i przedmiotem znacznie przekracza Wojnę peloponeską, gdyby nie to, że Arystoteles zowie Herodota bajarzem.

— Mam wielki szacunek dla swego mistrza — odparł Ptolemaios — ale zarówno król, jak i ja nie zawsze się z nim zgadzamy. Herodot wprawdzie istotnie powtarza wiele rzeczy, które niewątpliwie są bajkami, ale zawsze zaznacza przy tym, że opiera się na cudzych wiadomościach, zostawiając je do rozważenia. Tam gdzie mówi o własnych spostrzeżeniach, można mu zaufać. Tukidydes natomiast nieraz cytuje przemówienia, rzekomo cudze, których niewątpliwie sam jest autorem, bo słyszeć ich nie mógł.

— Ale musisz przyznać, że są piękne i prawdopodobne. Zapewne tedy nie cenisz Iliady, bo ta jeszcze mniejszą niż peloponeską wojnę opiewa.

Spojrzał na Aleksandra, wiedząc, że jest wielbicielem Homera. Aleksander, który dotychczas przysłuchiwał się tylko, teraz wmieszał się:

— Wszystkie muzy ** są córami Mnemozyny, ale najstarszą i najdostojniejszą jest Kaliope. Nawet Klio nie musi się trzymać matczynej zapaski. Gdzie pamięć nie sięga, wolno jej rozumnie uzupełniać braki.

Poeta Pierion rozumiejąc, że Aleksander bierze stronę Anaksar-cha, wtrącił zwracając się do Ptolemaiosa:

— Co zdaniem twoim ważniejsze: piękno czy prawda?

— Pytasz głupio — odparł Ptolemaios. — W poezji piękno, a w historii prawda.

— Czy jedno wyklucza drugie? Czy w historii nie może być piękna, a w poezji prawdy?

Nim Ptolemaios zdążył odpowiedzieć, Peukestas, który zbliżył się i przysłuchiwał rozmowie, zapytał:

— A to, coś nam śpiewał ostatnio, z którą z muz spłodziłeś, z Kaliope czy z Klio? Czy to było piękne, czy prawdziwe?

♦Herodot (ok. 484 — ok. 425 p.n.e.) — historyk grecki, zwany „ojcem historii”, Łjutor Dziejów w 9 księgach nazwanych imionami muz

♦♦ muzy — córki Dzeusa i Mnemozyny (pamięci) — towarzyszki Apollina; Kaliope — muza eposu, Klio — historii, Euterpe — muzyki lekkiej, Talia — komedii, Melpomena — tragedii, Terpsychora — tańca, Erato — poezji erotycznej, Polihymnia — hymnów. Urania — astronomii

Za Peukestasem podchodzili macedońscy hetairowie, widocznie obiecując sobie rozrywkę, on zaś nie zważając, że Aleksander zmarszczył się na przypomnienie, ciągnął:

— Czy to może jedna z pieśni tego eposu, który piszesz o naszej wyprawie?

— Cóż ty się znasz na poezji albo wiesz o muzach — odparł Pierion lekceważąco. — Ale mogę cię objaśnić, że to była poezja lekka, której muzą jest Talia. Dlatego roześmianą maskę trzyma w ręku, że budzić ma wesołość i śmiech.

— Może Kaliope będzie na ciebie łaskawsza niż Talia, bo nie wszyscy się śmiali. Klejtos nawet porównał cię z hieną, której wycie nie jest piękne.

Aleksander zerwał się i wyszedł, za nim kilku somatofilaków * i helleńskich dworzan. Pierion również widocznie pomiarkował, że Peukestas szuka zajścia, i chciał odejść, ale ten uchwycił go za rękę mówiąc:

— Król powiada, że wy, Hellenowie, czujecie się wśród nas jak półbogowie wśród zwierząt. Ale Orfeusz umiał pieśnią poskromić nawet smoka w Kolchidzie, tedy nie lękaj się, bo zapewne i ty potrafisz. Zaśpiewaj nam coś z twego eposu.

Pierion oglądał się niespokojnie, ale otoczony był ze wszystkich stron przez macedońskich hetairów. Usiłował wywinąć się:

— Król mógłby mi wziąć za złe, że nie on pierwszy usłyszy pieśń.

— O to bądź spokojny, nie będziesz musiał sprawiać się przed nim. I nie myśl, że my nie znamy się na poezji i nie cenimy jej. Za każdy dobry wiersz otrzymasz sztukę złota.

— A za kiepski dostaniesz po gębie — dodał Krateros. — No zaczynaj, bo jeśli nie, to my zaczniemy.

Pierion poczuł się istotnie jak Orfeusz pośród bachantek, zanim rozerwały go na sztuki. Spróbował wymigać się podstępem:

— Jeśli koniecznie chcecie, pozwólcie, że pójdę po papirusy, bo z pamięci nie potrafię wam zaśpiewać.

— Widzę, że i Mnemozyna na ciebie niełaskawa. Ale potrafiłeś bez papirusów śpiewać o klęsce Farnuchesa i naszych towarzyszy,

♦somatofilak (z gr.) — stróż ciała, tytuł 7 wysokich dostojników macedońskich tedy pomódl się do matki muz i zaczynaj. My już dopomożemy twojej pamięci.

— Może od tego zaczniemy — powiedział Krateros i wymierzył Pierionowi policzek, aż echo poszło po sali.

Pierion uchwycił się za ucho, z którego pociekła krew, i zatoczył się na Peukestasa, który na odlew wyciął go w drugi policzek i tak hetairowie podawali go sobie, aż Pierion ukląkł. Z ust i nosa ciekła mu krew ze śliną, chwiał się podpierając rękoma i skomlił cicho. Peukestas obtarł rękę i powiedział:

— Może mu wystarczy.

— Jeszcze raz za Klejtosa — odparł Krateros i pięścią wyrżnął Pieriona pod brodę, a ten legł bez ruchu. Potem cała gromada śmiejąc się odeszła na swe legowiska i wzięli się do picia. Hypaspi-ści ze straży próbowali podnieść poetę, ale przelewał się przez ręce. Wiedzieli już, że wynoszą trupa. Za nimi chyłkiem wymykali się helleńscy i perscy biesiadnicy. Czuli się jak wśród drapieżnych zwierząt, ale bynajmniej nie jak półbogowie.

Dwa upory nie do złamania stały naprzeciw siebie, Aleksander jednak nie zamierzał i nie mógł ustąpić. Źródłem nieposłuszeństwa jest spoufalenie się z królem, które podważa jego powagę u Hellenów i Persów, a pogardliwe lekceważenie zniechęca do współpracy ludzi poniżanych w swej dumie. Azjaci milczeli, jak zawsze zamknięci w sobie, ale nietrudno było odgadnąć, co myślą. A co myślą Hellenowie, wprost powiedział Kallistenes, który zaproszenie na ucztę odrzucił mówiąc, że nie zamierza biesiadować ze zwierzętami. Trudno było ukarać wyniosłego a potrzebnego człowieka za to, że powtórzył słowa króla, niemniej rozgniewał Aleksandra przypomnieniem nieopatrznego odezwania. Zamiast zaproszenia filozof otrzymał rozkaz i przyszedł; siedział jednak nie jedząc i nie pijąc i z wyraźną niechęcią spozierał na beztroskie i coraz głośniejsze zachowanie się macedońskich hetairów, w miarę jak wino rozgrzewało głowy. Aleksander pił również, ale wbrew zwyczajowi nie wszczynał rozmowy. Zachowanie Make-donów zaczynało być wyzywające, głośno wymieniali drwiące uwagi o innych współbiesiadnikach. Wejście szlachetnego Persa Stamenesa zwróciło na niego uwagę. Gdy Stamenes podszedłszy do króla upadł przed nim na twarz i czołem dotknąwszy posadzki chciał wstać, chiliarcha * Polisperchon zeskoczywszy ze swej kline przytrzymał go za kark.

— Mocniej! — powiedział i śmiejąc się uderzył jego głową o podłogę.

Aleksander zerwał się i objąwszy Polisperchona wpół, wyrżnął nim o posadzkę. Zdać się mogło, że straż znowu wyniesie trupa, ale Polisperchon zbierał się pomału, Aleksander zaś powiedział spokojnie:

— Teraz ty pełzasz przede mną.

Wskazując na niego dowódcy straży rozkazał:

— Odprowadzić go do karnego oddziału. Tam się nauczy czcić króla i szanować dostojników.

Wprowadzony przez Cyrusa zwyczaj witania króla przez uderzenie czołem, będący dla Azjatów objawem czci należnej wyższej istocie, w oczach Hellenów uchodził za symbol niewolniczej służalczości i stanowił najczęstszy przedmiot pogardliwych drwin. By podkreślić, że uważa się nie za zdobywcę, lecz za prawowitego następcę królów perskich, Aleksander nie mógł tego zwyczaju uchylić, a zniesienie rzucającej się w oczy różnicy w obejściu z królem przyczyniłoby się do usunięcia źródła zadrażnień. Aleksander jednak wiedział, że u macedońskich zuchawalców nicj nie wskóra postrachem, skoro nawet los Klejtosa niczego ich nie nauczył. Gdy znalazł się sam na sam z Hefajstionem, powiedział niecierpliwie:

— Nie będę czekał sposobności, by nakazać proskinesis **. Mówiłeś, że to trzeba przygotować; czy pomyślałeś jak?

— Myślałem o tym. Ale ja bym tego nie nakazywał. Co uczynisz, jeśli odmówią? Wszystkich nie wyślesz do karnych oddziałów.

Aleksander zdał się zastanawiać. Hefajstion widział, że tylko hamuje porywczość, z jaką zwykł łamać wszelki opór. Po chwili rzucił:

— Słucham, coś wymyślił.

— Niech to nie wyjdzie od ciebie, nie będziesz musiał karać w razie nieposłuszeństwa. Możesz natomiast odmówić swych

♦chiliarcha (z gr.) — dowódca tysiąca ludzi

♦* proskinesis (gr.) — padanie na twarz względów tym, którzy nie zechcą się nakłonić. Niejeden wybierze twą łaskę, a przykład może pociągnąć innych.

— Masz słuszność. W każdym razie położę tym tamę poufałości, która jest źródłem zuchwalstwa, gdy każdy może zbliżyć się do króla, jak chce. Czy pomyślałeś też, komu zalecić, by poruszył tę sprawę?

— Z hetairów Peukestasowi. On nie lęka się śmieszności, bo umie się odgryzać. Choć przybrał perski strój, nie stracił miru u towarzyszy, bo z dawna nawykli, że lubi nowinki.

— To prawda. Sam z nim pomówię. Ale Hellenowie nie posłuchają go, choćby przez przekorę, bo nieraz im dopiekł, a na pewno pamiętają mu sprawę Pieriona. Dla nich zresztą zgoda na proski-nesis byłaby równoznaczna z uznaniem mnie za boga, bo tak zwykli cześć oddawać bóstwom.

— Będzie ci tym łatwiej bogiem się ogłosić. Na Hellenów z twego otoczenia największy wpływ ma Kallistenes, a przecie w swym opisie naszego przejścia przez Drabinę Pamfilijską przyznał ci boską moc. Pisze, że zmusiłeś do proskinesis nawet wiatr i fale.

— Przyznał mi! — powtórzył Aleksander. — Istotnie twierdzi, że moja boskość nie zależy od tego, co o moim pochodzeniu mówi moja -matka, ale co on o mnie napisze w swej Praksesis Aleksandrem *.

— Niechże cię przeto zarozumialec uczyni bogiem, skoro to od niego zależy — powiedział Hefajstion.

— Próbuj go ty nakłonić. Ze względu na Arystotelesa, który i tak za złe mi poczytuje, że nie słucham rad jego, nie chciałbym karać Kallistenesa w razie odmowy. Potrzebny mi jest zresztą jako pedagog chłopców królewskich. Uwielbiają go i może przez niego wychowani, wyzbędą się uprzedzeń, od /których nie mogą się uwolnić nasi towarzysze. Gdyby nie to, dawno usunąłbym zarozumialca.

— Wolę pomówić z Anaksarchem.

— Mów, z kim chcesz. Pamiętaj jednak, że Anaksarchos pozwolił sobie w czasie burzy zadrwić pytając, czy to ja grzmię.

— Ale zrozumiał zapewne, gdyś mu odpowiedział, że nie chcesz się takim strasznym okazywać. A jego filozofia polega na tym, że sam nie ma żadnych przekonań, ale innych potrafi przekonywać.

♦ Praksesis Aleksandrou (gr.) — czyny Aleksandra

— Próbuj! — powtórzył Aleksander. — A teraz każ mi przyprowadzić Peukestasa.

Gdy wezwany nadszedł, Aleksander popatrzył na niego surowo i zapytał:

— Czy sprzykrzyło ci się nosić przede mną tarczę Achillesa, i wolisz nosić belki i kamienie w oddziale karnym?

— Wolę nosić tarczę Achillesa — odparł Peukestas — a ty gdzie byś znalazł drugiego, co by w bitwie lubił chodzić przed tobą?

Aleksadaner widział, że niełatwo mu przyjdzie ukrócić poufałość.

— Znasz bajkę Ezopa o smoku, którego ogon się zbuntował, że zawsze wlec się musi z tyłu, i co z tego wynikło?

— Znam. Jeśli chcesz, mogę tarczę nosić za tobą. Nawet bezpieczniej dla mnie.

— Dość! — uciął Aleksander niecierpliwie. — Nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi.

— Nie udaję, ale skoro pytasz nie o to, co chcesz wiedzieć, to ci odpowiadam nie to, co chcesz słyszeć. Pewnie o tego głupca Pieriona. Niewiele straciłeś, że nie napisze tego eposu, a skoro mu płaciłeś, żeby był wesołkiem, to chcieliśmy się pośmiać.

— Po tobie przynajmniej mogłem się spodziewać, że potrafisz się odgryźć inaczej niż pięścią.

— Ja przecież biłem otwartą dłonią. To Krateros wyrżnął go pięścią. Też nic nie winien, że pięść ma jak koń kopyto.

— Teraz milcz i słuchaj: do czego prowadzi wasze wynoszenie się nad innych, pokazała klęska Farnuchesa. Ten dla mnie lepszy, kto mi lepiej służy, czy jest Hellenem, Makedonem czy Azjatą. Poza tym wszyscy dla mnie równi i jednakową cześć mają mi okazywać. A kto się odważy ośmieszać tych, co to czynią, będzie ukarany jak Polisperchon.

— Ja mogę uderzać przed tobą, czym chcesz — odparł Peukestas — a co inni poczną, tego nie wiem.

— Omówisz z Hefajstionem, jak to przeprowadzić. Teraz możesz odejść.

Peukestas wstał, po czym legł przed Aleksandrem, który zagryzł wargi, ale rzekł surowo:

— Nie błaznuj! Gdy jesteśmy sami, nie potrzebujesz tego czynić.

Peukestas wzruszył ramionami.

— Przecie cały ten perski ceremoniał to błazeństwo.

— Tak możesz myśleć, ale nie mówić, a tym mniej innym okazywać, co o tym mniemasz. Jest potrzebny i niech ci starczy, że ja tak chcę, jeśli nie rozumiesz po co.