AC Milan. Nieśmiertelni. Historia legendarnej drużyny - Luigi Garlando, Arrigo Sacchi - ebook

AC Milan. Nieśmiertelni. Historia legendarnej drużyny ebook

Luigi Garlando, Arrigo Sacchi

4,3

Opis

 

Zawsze uważałem, że piłka nożna nie jest tylko defensywna albo tylko ofensywna. Grając w piłkę trzeba umieć robić wszystko”.
Arrigo Sacchi

Dla drużyny AC Milanu z sezonu 1988/89 liczyło się przede wszystkim widowisko, a nie wynik za wszelką cenę. Taką filozofię i sposób rozumienia piłki zaszczepił zawodnikom Arrigo Sacchi. „Prorok z Fusignano” wprowadził zasady, które stały się cenną szkołą dla jego najlepszych następców.

Jak to się stało, że najbardziej heretycki trener na świecie stworzył wspaniały zespół, który przeszedł do historii jako Nieśmiertelni i został uznany przez UEFA za najlepszą drużynę wszech czasów?

Po ponad 30 latach od zdobycia Pucharu Europy Mistrzów Krajowych w 1989 roku Sacchi opowiada o wyczynie, który wywarł ogromny wpływ na współczesny futbol: od mgły w Belgradzie przez gole widma w meczach z Crveną Zvezdą i Werderem Brema po zwycięstwo 5:0 nad wielkim Realem Madryt na San Siro i wygraną w finale ze Steauą Bukareszt. Przytacza historie z boiska i z szatni, zdradza kulisy walki z Berlusconim o sprowadzenie Franka Rijkaarda, mówi o problemach Ruuda Gullita i wyjaśnia, dlaczego nigdy nie chciał słyszeć komplementów od Marco van Bastena.

Nieznane wcześniej historie, smakowite anegdoty, bezcenne zapiski z trenerskiego dziennika, który przez te wszystkie lata leżał w szufladzie i został opublikowany po raz pierwszy – to wszystko sprawia, że AC Milan. Nieśmiertelni. Historia legendarnej drużyny jest lekturą obowiązkową zarówno dla milanistów, jak i wszystkich miłośników pięknego futbolu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (12 ocen)
8
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prezesowi, Gallianiemu, piłkarzom

KSIĘŻYC NAD DZWONNICĄ

Luigi Garlando

To, że pisarz kibicujący Interowi upamiętnia Puchar Mistrzów zdobyty przez Milan, może się wydawać podejrzane. To tak, jakby generał George Custer napisał biografię Siedzącego Byka.

W rzeczywistości jednak sukces przedstawiony w tej książce unosi się wysoko nad dzwonnicami, przekracza granice jakiejkolwiek przynależności.

Wygranie Pucharu Mistrzów przez Arrigo Sacchiego w 1989 roku było wydarzeniem, które zredefiniowało grę w piłkę, i to nie tylko na poziomie krajowym. Jak ujął to dziennik „L’Équipe” po finale w Barcelonie: „Futbol nie będzie już taki sam”. Brzmiało dobrze. Tamten Milan, który przerobił lekcję wielkiego Ajaksu z nowoczesnym pressingiem, zbudował pewien model, wywołał echo trwające do dziś. Bez tamtego Milanu nie powstałaby Barcelona Pepa Guardioli ani nawet Atalanta Gian Piero Gasperiniego.

Szczególnie dla Włochów tamten Milan był niczym innowacja Dicka Fosbury’ego, która zmieniła historię: najpierw skakało się brzuchem nad poprzeczką, a później plecami. Najpierw wygrywaliśmy Puchary Mistrzów, podchodząc z szacunkiem do tradycji defensywnej, a później wygrywaliśmy je, biegając do przodu, z piłką lub bez piłki, ciągle atakując, nawet na Santiago Bernabéu, szukając piłki nie po to, żeby zaczynać od środka, ale po to, żeby się przy niej utrzymywać. Coś zupełnie nowego. Rewolucja. Sacchi odsunął palec od wyniku i wskazał nim w stronę Księżyca: oczekiwał piękna.

Z tego powodu triumf w Barcelonie był bezprecedensowy, był absolutnym pierwszym razem, tak jak pierwszy krok na Księżycu, i jako taki 30 lat później zasługuje na uczczenie.

Trzej astronauci Apollo 11, którzy wylądowali tam w roku zdobycia Pucharu Mistrzów przez drużynę Nereo Rocco, zostawili na satelicie pamiątkową tablicę nie w imieniu Amerykanów, ale „w imieniu rodzaju ludzkiego”.

Tak samo, zachowując odpowiednie proporcje, triumf z 1989 roku i piękno tamtego Milanu, uznanego przez UEFA za najlepszą drużynę wszech czasów, zasługują na uczczenie w sposób powszechny, a nie stronniczy. Ponieważ piękno podoba się wszystkim kochającym futbol. Ta drużyna, która niespodziewanie rozkwitła na łące naszej tradycji, rozkochała w sobie wielu. Nie tylko kibiców Milanu. Ja znajdowałem się wśród nich.

I jako że byłem podekscytowany odkryciem sekretnych kodów Sacchiego – czyli dziennika z tamtego sezonu, który „Czarodziej” tworzył dzień po dniu, zapisując harmonogramy pracy, oceny piłkarzy, spostrzeżenia dotyczące meczów, i który ujawniamy na tych stronach – jestem pewien, że dostarczą one emocji także czytelnikom będącym po prostu pasjonatami futbolu. Nie tylko kibicom Milanu.

Dlatego, koniec końców, nie jest aż tak bardzo podejrzane, że do powstania tej książki rękę przyłożył interista.

FINAŁ – AKT PIERWSZY

Barcelona, 24 maja 1989

Plan treningów w dniach poprzedzających finał w Barcelonie. Tłumaczenie od strony 249

Podczas odprawy w przeddzień finału otwieram gazetę i czytam piłkarzom kilka linijek artykułu Gianniego Brery, który pisze mniej więcej tak: „Milan zmierzy się z mistrzami wymiany podań ze Wschodu. Będzie musiał wyczekiwać i zapolować na nich w kontrataku”. Używa właśnie czasownika „zapolować”, który tak bardzo lubi.

Ja od dwóch lat uczę drużynę czegoś zupełnie odwrotnego, pytam jednak chłopaków: „Takiej rady udziela nam najbardziej poważany włoski dziennikarz sportowy. Powinniśmy go posłuchać?”.

Wstaje Ruud Gullit i mówi: „Jutro będziemy ich atakować od pierwszej minuty”.

Dobrze. Dwa lata nauki nie poszły na marne.

Następnego dnia prawie godzinę zajmuje nam przejechanie krótkiego odcinka z naszego hotelu na Camp Nou. Las Ramblas i inne ulice Barcelony zostały opanowane przez wielką czerwono-czarną falę: 90 tysięcy kibiców przybyło, by nas wspierać. Setka samolotów, 700 autokarów, pięć tysięcy samochodów, statek… W całej historii futbolu nie było jeszcze takiej pielgrzymki. Reżim Nicolae Ceauşescu nie zezwolił na wyjazd z Rumunii kibiców Steauy Bukareszt, dlatego wszystkie bilety przypadły nam.

Nasz autokar przemieszcza się pośród tłumu w tempie spacerowym, niczym lodołamacz. Policja konna z trudem toruje nam drogę, wymachując pałkami. Kibice krzyczą, śpiewają, machają, uderzają rękami w boki pojazdu, jakaś dziewczyna w delirium rozpina koszulę i pokazuje wszystko.

Nawet Pietro Paolo Virdis, który w autokarze zawsze czyta książkę, jest zmuszony wyjrzeć przez okno. Niezapomniany widok.

Franco Baresi pyta: „Trenerze, kto się będzie tłumaczył przed tymi wszystkimi ludźmi, jeśli przegramy?”.

Odpowiadam mu: „Franco, myśl tylko o tym, że wygramy”.

To jest nasz mecz. Jesteśmy silniejsi. Nie możemy przegrać.

Gdzieś tam w tłumie są także moi przyjaciele z Fusignano, którzy przyjechali mikrobusem spod Baru dei Repubblicani. Jest nawet Alfredo Belletti, mój nauczyciel ze szkoły i nauczyciel życia. Przyjechał do Barcelony w przeddzień meczu ze szczoteczką, pastą do zębów i bielizną na zmianę w reklamówce ze sklepu Coop. Pokój znalazł tylko w luksusowym hotelu Princesa Sofia, który kosztował 650 tysięcy lirów za noc. Przyjaciele mówili: „Alfredo, pospiesz się, bo idziemy na Ramblas”. Odpowiedział: „Avì mica capì. Nie zrozumieliście. Żeby ograniczać wydatki, od razu kładę się do łóżka i nie wiem nawet, czy jutro pójdę na mecz…”.

Silvio Berlusconi dołącza do nas przy szatni, wewnątrz Camp Nou. Opowiadam mu o niesamowitym przejeździe autokarem: „Powinien był pan jechać razem z nami, prezesie…”.

Jest pod wrażeniem struktury stadionu.

Pytam go: „Wie pan, że jest tu nawet kaplica?”.

„Naprawdę? Gdzie?”

Znika, potem wraca i melduje: „Arrigo, pomodliłem się. I wyjaśniłem Wszechmogącemu, że ci ze Steauy to sami komuniści. Będzie z nami”.

Chłopcy siedzą ze wzrokiem utkwionym między butami, skoncentrowani. Zostało tylko kilka minut do rozpoczęcia finału. Czują ciężar odpowiedzialności oraz historii. Przechodzę obok i dotykam głowy każdego z nich.

Wychodzimy. Widok przepełnionego stadionu jest cudowny, wywołuje gęsią skórkę. Ściany ludzi sięgające nieba. Patrzy na nas cały świat. Mamy na sobie białe koszulki. Carlo Ancelottiemu dałem numer 11, bo grając z nim, wydaje się szybszy…

Alberico Evani wyleczył kontuzję, ale nie jest jeszcze w optymalnej formie, dlatego wystawiłem skład, który mierzył się z Realem Madryt w półfinale, z Carlo po lewej stronie.

Martwił się tym wyborem. Wyjaśniłem mu: „Spokojnie, w pobliżu zawsze będziesz miał dwóch albo trzech kolegów, będziesz musiał się poruszać tylko na niewielkiej przestrzeni”. Wiedziałem, że z jego inteligencją i doskonałym wyczuciem czasu wykona plan bez kłopotu. Diego Maradona powiedział mi kiedyś: „U ciebie nawet Ancelotti staje się szybki”. Uściśliłem: „Nie jest szybki. Dociera jako pierwszy”.

Sędzia, Niemiec Karl-Heinz Tritschler, gwiżdże, rozpoczynając finał pośród niesamowitej wrzawy. Oni zaczynają. Doskakujemy do nich momentalnie. Atakujemy od pierwszej sekundy, tak jak obiecał Ruud. Nie czekamy, nie polujemy.

Walczę o Puchar Mistrzów, o którym marzyłem od dziecka, siedząc przed telewizorem Lorenzo Zagonariego.

REAL U ZAGONARIEGO

Moje pierwsze Puchary Mistrzów

Luźne notatki Sacchiego; wymienia tu cechy idealnego piłkarza, podkreśla, co jest ważne w nowoczesnej piłce nożnej, i zaznacza, że „futbol rodzi się w głowie, nie w nogach”

Lorenzo Zagonari zakładał, że będzie miał prawo do uderzenia otwierającego i że przeciwnikowi zadrży ręka. Dlatego z optymizmem postawił milion lirów na partyjkę. Bilard, odmiana włoska. Przegrał 18 partyjek z rzędu. Najwyraźniej przeciwnikowi ręka nie zadrżała.

Biorąc pod uwagę, że w 1968 roku mój ojciec kupił mieszkanie w Milano Marittima za sześć milionów, można powiedzieć, że Lorenzo za jednym zamachem przepuścił trzy mieszkania na riwierze.

Galassi, jego przeciwnik, który zbudował między innymi mój obecny dom, miał niezły tupet. Kiedy Zagonari poddał się po 18. porażce, Galassi zaproponował: „Zagrajmy jeszcze raz. Nie wydaje mi się, bym był od ciebie lepszy”.

To, że Fusignano przeszło z cywilizacji rolniczej do przemysłowej, wynika także z tego, że synowie bogatych właścicieli ziemskich, jak Lorenzo Zagonari, świetnie się bawili, a w pewnym momencie zauważyli, że jeśli nie zainwestują w działalność produkcyjną, to szybko roztrwonią rodzinną fortunę.

Lorenzo na przykład przekonał ojca, żeby wejść w spółkę i sprzedać cztery farmy, by kupić fabrykę. W rzeczywistości pieniądze ze sprzedaży dwóch farm miały pójść na pokrycie długów hazardowych, a z pozostałych dwóch – na uruchomienie działalności przemysłowej.

Rozpocząłem od Lorenzo Zagonariego, ponieważ moja długa historia z Pucharem Mistrzów miała swój początek u niego w domu. To przed jego telewizorem, chłonąc grę legendarnej drużyny Realu Madryt, zacząłem zakochiwać się w piłce nożnej, którą kochałem przez całe życie.

W 1954 roku telewizory były jeszcze rzadkością. W Fusignano miały je tylko dwie rodziny, a jedną z nich była właśnie rodzina Lorenzo Zagonariego, która mieszkała kilometr od mojego domu. Miałem osiem lat, kiedy odbywały się mistrzostwa świata w Szwajcarii. Kibicowałem wielkim Węgrom, wirtuozom gry ofensywnej.

W tamtych czasach w regionie Romanii rywalizacja między komunistami a katolikami była wyjątkowo zacięta, wystarczy przypomnieć sobie filmy o Don Camillo i pośle Peppone. Mama pytała mnie zdumiona: „Dlaczego kibicujesz Węgrom, skoro tam są komuniści?”.

Tamtego lata pojechaliśmy na wakacje do San Mauro Mare (miejscowość między Cesenatico a Bellarią) razem z wujostwem z Lecce. Zatrzymaliśmy się w Hotelu Pieroni. Któregoś dnia nie mogli mnie znaleźć. Zniknąłem. Ojciec zauważył, że w pewnym barze w miasteczku był jeden z pierwszych telewizorów. „Moim zdaniem poszedł tam”, domyślił się.

Miał rację.

Posadzili mnie na stoliku jak na tronie, przed wszystkimi. Grał Urugwaj. Podziwiałem atletyczną siłę kilku ciemnoskórych gigantów oraz determinację kapitana Obdulio Vareli, „El Negro Jefe” (Czarnego Szefa). Ale mój futbol był inny. Już wtedy kochałem drużyny, które chciały dominować i zachwycać pięknem, a nie siłą.

Real Madryt, zwycięzca pierwszych pięciu Pucharów Mistrzów, w telewizorze Lorenzo Zagonariego miał nieodparty urok, wpatrywałem się w jego grę szeroko otwartymi oczami. Niesamowicie było widzieć na te wszystkie gwiazdy, które ciągle atakowały, szanując duszę futbolu, powstałego jako gra ofensywna, a później zredukowanego do defensywy. Słabo pamiętam finał z Fiorentiną z 1957 roku, znacznie lepiej zaś ten wygrany z Milanem Juana Schiaffino i Nilsa Liedholma rok później.

Ekscytowało mnie obserwowanie Alfredo Di Stéfano, który był zawodnikiem wszechstronnym. A później doszedł jeszcze pułkownik Ferenc Puskás… Zapytałem kiedyś Di Stéfano, jaki był Puskás, a on mi powiedział: „Groźniejszy z odległości 30 metrów od bramki niż zwykły piłkarz z pięciu”. Paco Gento grał tak szeroko, że na dobrą sprawę krył go sędzia liniowy. Wypuszczał sobie piłkę, ruszał bardzo szybko, nie do zatrzymania, i przedryblowywał nawet chorągiewkę. Kiedyś towarzyszyłem mu w Mediolanie. Sympatyczny.

Jako dzieciak uwielbiałem Real Madryt, Węgry, Brazylię. W wieku nastoletnim oszalałem na punkcie Ajaksu, ponieważ zrozumiałem, że ta drużyna zrobiła krok naprzód. Tak jak wtedy, kiedy my wygraliśmy Puchar Mistrzów i „L’Équipe” napisał: „Gdy się patrzy na ten Milan, widać, że futbol nie będzie już taki sam”. Zaczynała się nowa epoka.

Ajax tworzył zachwycający spektakl. Był tylko jeden kłopot: w telewizorze prawie nie dało się tego oglądać, ponieważ robili wąskie kadry, a holenderska fala rozlewała się po całym boisku. Za każdym razem ryzykowałem, że spadnę z krzesła, bo wyginałem się, próbując zajrzeć na tę część murawy, której nie było widać. Jeśli dziś doskwiera mi ból karku, to jest w tym też trochę winy Ajaksu, przez który wykręcałem sobie szyję.

Johan Cruijff był fantastycznym piłkarzem, bez żadnych wad. Dla mnie zawodnik jest wielki, jeżeli spełnia następujące warunki: gra z drużyną, dla drużyny, na całym boisku i przez cały czas. Właśnie taki był Cruijff, miał wszystko.

Gullit na przykład nie potrafił spajać drużyny tak, jak robił to Cruijff, dlatego nie ustawiałem go jako ofensywnego pomocnika, nawet jeśli bardzo tego chciał. Wolałem Roberto Donadoniego, który nie strzelał wielu goli, ale na tej pozycji był odpowiednim elementem układanki.

Kiedy Ajax wychodził pressingiem i tracił piłkę, jako pierwszy cofał się właśnie Cruijff, ponieważ był najszybszy i oszczędzał wysiłku kolegom.

Znakomici byli nie tylko piłkarze, lecz także klub. Wzór.

Ajax miał dwóch wybitnych trenerów: Rinusa Michelsa i Ştefana Kovácsa. Kiedy przybył Rumun Kovács, Holendrzy – którzy mają o sobie zbyt wysokie mniemanie, o czym przekonałem się przy Marco van Bastenie – zaczęli marudzić. Cruijff i Neeskens, kapitan, poszli porozmawiać o tym z prezesem Ajaksu.

Przyjął ich i zapytał: „Macie kłopoty rodzinne? Zepsuł się samochód? Chcecie pomówić o kontrakcie? Nie? To po co tu przyszliście?”.

„Żeby porozmawiać o drużynie”, wyjaśnili.

„Przykro mi, o tym możecie rozmawiać tylko z waszym trenerem. Dobrego dnia, panowie”.

Również Holendrzy szanowali ducha futbolu, który powstał jako sport drużynowy, a później został zredukowany do gry indywidualnej. Tamten Ajax grał piękny, dominujący futbol, chciał zwyciężać w wielkim stylu, kultywował wartości. Tak jak robiliśmy to my. Z jedną tylko różnicą: oni kładli większy nacisk na technikę, my na poruszanie się. Byliśmy do tego zmuszeni.

Ja miałem tylko Donadoniego, Gullita i van Bastena, którzy z łatwością mijali dryblingiem przeciwników. Evaniemu nie zawsze się to udawało, Angelo Colombo też nie, a co dopiero Ancelottiemu z tymi zmaltretowanymi nogami… Musieliśmy stworzyć sobie przestrzeń, poruszając się inteligentnie i kolektywnie.

Zacząłem trenować w 1973 roku, w samym środku holenderskiej piłkarskiej rewolucji. Miałem 27 lat i już od dawna wiedziałem, że nigdy nie zostanę zawodowym piłkarzem. Jako dzieciak grałem na skrzydle, później przesunięto mnie na środek pola, następnie do obrony, w końcu znalazłem się poza składem. Niezbyt chwalebna droga. Przyjaciele nazywali mnie Angelillo, ale tylko dlatego, że byłem kibicem Interu, w przeciwieństwie do mojego starszego brata Gilberto, milanisty.

Antonio Valentín Angelillo był wspaniałym napastnikiem. W sezonie, w którym strzelił 33 gole, widziałem, jak zdobył cudowną bramkę w meczu z Bologną. Mój ojciec, który pochodził z Mandello del Lario, zabierał mnie często na mecze Lecco, gdzie grali Antonio Pasinato, Bengt Lindskog, Beniamino Di Giacomo, Sergio Clerici, a także Italo Galbiati, który pracował ze mną w Milanie. Raz pojechaliśmy do Vicenzy zobaczyć Juve. Goście prowadzili jednym golem. W 90. minucie Mario Maraschi oddał wspaniały strzał sprzed pola karnego, a gdy piłka znajdowała się w powietrzu, sędzia odgwizdał koniec meczu. Futbolówka wcisnęła się w sam róg bramki. Stadion zagotował się ze złości. Tamtego dnia straciłem trochę sympatii do Juventusu.

Ojciec z prowincji Lecco, matka z Romanii. Jestem synem dwóch przeciwstawnych temperamentów.

Od mojego ojca Augusto, człowieka z północy, o solidnej kulturze pracy, nauczyłem się poczucia obowiązku oraz absolutnej nieustępliwości i zaangażowania. Był wspólnikiem dwóch fabryk obuwia, wychodził z domu o siódmej rano, wracał tylko na obiad, a po kolacji pracował jeszcze do drugiej w nocy.

Ja współpracowałem z klubem filmowym z Fusignano. Pierwszym filmem, jaki wyświetliliśmy, był Pancernik Potiomkin. Kiedy zacząłem trenować, nie oglądałem już filmów. Wydawało mi się, że to kradnie czas, który mogę poświęcić na pracę.

Przez 27 lat całkowicie poświęcałem się piłce nożnej. Stres był wartością dodaną, elementem rozwoju, ale w dłuższej perspektywie mnie wykończył. W 2001 roku, po zwycięskim meczu Parmy w Weronie, zdałem sobie sprawę, że nie czuję żadnej radości, zrozumiałem, że w środku jestem pusty, i zrezygnowałem. Przestraszyłem się. Poszedłem do psychiatry i zapytałem go, czy ta pustka, którą czuję, jest normalna, a on mi odpowiedział: „Te 27 lat, które przeżył pan wcześniej, nie były normalne”.

Po mojej matce Lucii odziedziczyłem pasję, energię, marzenia i tę szczyptę szaleństwa typową dla regionu Romanii. Paolo Maldini obwołał mnie „wizjonerem”, co jest uprzejmym sposobem na nazwanie mnie szaleńcem… Tak jak zrobił Roberto Baggio podczas mundialu w USA w 1994 roku, stukając się w skroń. W pobliżu Imoli zbudowano dwa domy wariatów. Podobno mieszkańcy Romanii, którzy żyją w tym rejonie, między Imolą, Lugo i Fusignano, poczuli się urażeni.

Ja uważam, że aby osiągnąć ważne cele, potrzebne są marzenia, trochę szaleństwa, a przede wszystkim mnóstwo, mnóstwo pracy. Dzięki swojej podwójnej duszy miałem już to we krwi.

Kiedyś Gianni Brera napisał o mnie tak: „Ci półkrwi są najbardziej niebezpieczni”.

Mój ojciec był dobrym piłkarzem. Paolo Mazza, który trenował go w Portuense, w klubie z prowincji Ferrara, gdzie tata wstąpił do lotnictwa torpedowego, potem zabrał go do SPAL.

Po latach ojciec zadzwonił do niego z prośbą, żeby rzucił na mnie okiem. W ten sposób trafiłem na testy do SPAL i Mazza potwierdził, że jest wytrawnym koneserem piłki nożnej, kompletnie mnie ignorując.

Pierwszy problem, jakiemu musiałem stawić czoła jako trener, to sprawa z libero. Nie miałem go. Szefem klubu Fusignano, grającego w Seconda Categoria[1], był Alfredo Belletti, mój dawny nauczyciel łaciny, były partyzant, bibliotekarz, animator klubu filmowego, geniusz. Napisał potężny, liczący 1226 stron tom o historii naszego miasteczka. A i tak musieli go powstrzymać, w przeciwnym razie pisałby dalej. „Fusignano ma osiem tysięcy mieszkańców. Gdybyś miał napisać historię Mediolanu, wyszłoby ci kilkadziesiąt tomów”, powtarzałem mu.

Belletti przez 25 lat organizował konferencje corelliańskie i sprowadził do nas Claudio Abbado, Daniela Barenboima, Riccardo Mutiego oraz innych znamienitych dyrygentów z zagranicy, ponieważ kompozytor Arcangelo Corelli, mistrz epoki baroku, urodził się właśnie w Fusignano.

Powiedziałem mu: „Alfredo, potrzebuję libero”.

„Ach tak? A jaki dasz mu numer?”, zapytał.

„Numer 6”.

Wszedł do szatni i po chwili wrócił z koszulką z numerem 6: „Trzymaj. Teraz dzięki ideom i pracy stwórz sobie libero”.

Natychmiast zrozumiałem, że nie mieliśmy ani jednej liry do wydania.

Idee i praca. W spryt przestałem wierzyć już jako dzieciak, kiedy miałem dziesięć lat.

Ojciec zabrał mnie w podróż do naszych klientów za granicę. Eksportowaliśmy 90 procent produkowanego przez nas obuwia: do Niemiec, Austrii, Holandii…

W naszych stronach zawsze mówiło się o Niemcach jako o niezbyt pojętnych Szkopach, podczas gdy my, Włosi, byliśmy spryciarzami. Jednakże podczas tamtego wyjazdu zauważyłem, że najbardziej upokarzające prace wykonują Włosi, Hiszpanie i Turcy, podczas gdy prawie wszyscy Niemcy jeżdżą mercedesami. Zapytałem więc: „Przepraszam, tato, ale czy to nie my jesteśmy spryciarzami, a oni niemotami?”.

Tak więc w wieku dziesięciu lat definitywnie stwierdziłem, że spryt się nie opłaca, i zacząłem ufać wyłącznie ideom oraz pracy.

Puchary Mistrzów zdobyte przez Wielki Inter świętowałem jako kibic, ale bez radości i zachwytu, jakie odczuwałem po triumfach Realu Madryt i Ajaksu, co wynikało właśnie z tego, że zostały zdobyte dzięki grze opartej bardziej na sprycie niż na pięknie.

Helenio Herrera po przyjściu do Interu zaczął grać systemem czystym, co oznaczało ustawienie środkowego obrońcy, dwóch bocznych obrońców, dwóch defensywnych pomocników – którymi byli między innymi Bruno Bolchi i Franco Zaglio, a więc bardzo ofensywni – prawoskrzydłowego, lewoskrzydłowego, dwóch półskrzydłowych, z których jednym był właśnie Angelillo, nominalny atakujący, oraz środkowego napastnika Eddiego Firmaniego.

W pierwszych meczach Inter grał w ten odważny i widowiskowy sposób, zwyciężając i strzelając gole na pęczki. Wybrałem się do Padwy, żeby obejrzeć tę drużynę w meczu z Padovą trenera Nereo Rocco, zespołem, który miał przerażających obrońców, jak Aurelio Scagnellato i Ivano Blason. Jeden cię nokautował, a drugi wykańczał. Na środku pola grał bardzo dobry Argentyńczyk Humberto Rosa. W ataku mieli Amosa Marianiego, niezwykle szybkiego prawoskrzydłowego, oraz Sergio Brighentiego, walecznego środkowego napastnika.

Po dziesięciu minutach gry Inter objął prowadzenie i dalej atakował. Zawodnicy Padovy przekroczyli środek boiska pięć razy, ale strzelili dwa gole i trafili w słupek… Następnego dnia Brera i reszta dziennikarzy rzucili się na biednego Herrerę. Zarzucili mu, że jest minus habens, głupi, że nie zna się na taktyce.

Ale czym jest taktyka? To czekanie na błąd przeciwnika i wykorzystanie go.

„Il Mago”, który był człowiekiem światowym, powiedział: „Ach tak? Tego chcecie? No to ja was zadowolę…”.

W listopadzie sprowadził z Torino Costanzo Balleriego i ustawił go jako ostatniego obrońcę. Później wpadł na ten genialny pomysł z Giacinto Facchettim, bocznym defensorem, który bronił, atakując. Giacinto, wspaniały piłkarz, idealnie pasowałby do mojego Milanu. Był obunożny, miał mocny strzał, dobrze grał głową… Zdobywał tyle bramek, że zachwycony Brera poprosił Herrerę, by ustawił go w ataku. Byłem na trybunach w Bolonii, kiedy Facchetti grał na lewym skrzydle. Nie dotknął piłki.

Logiczne. Jego siłą było doskonałe wyczucie czasu, co pokazał w zakończonym golem wspaniałym 70-metrowym kontrataku w meczu z Liverpoolem na San Siro.

Tamten Inter wygrywał dzięki indywidualnym wyczynom. Carlo Tagnin przyglądał się fotografii Di Stéfano, którą dał mu Herrera, a później szukał argentyńskiego piłkarza we wszystkich strefach boiska, nawet kiedy ten schodził, żeby ugasić pragnienie.

Herrera nie był już Il Mago z Barcelony, dostosował się, stał się italianistą, co przytrafiło się także Svenowi-Göranowi Erikssonowi i niemal wszystkim zagranicznym trenerom, którzy do nas trafili. Próbowano znormalizować również mnie, ale to się nie udało.

Jak już wspomniałem, jako kibic cieszyłem się oczywiście ze zdobycia przez Inter dwóch Pucharów Mistrzów, ale bez entuzjastycznego zachwytu. Byłem już bardzo wymagający, oczekiwałem odwagi, dominacji, piękna. Oprócz zwycięstw mojego Interu fascynowała mnie gra Realu Madryt, lecz także Benfiki, choć pokonanej przez Milan w finale na Wembley w 1963 roku. Ostatnio przypomniał mi o tym José Altafini: „Wszyscy byliśmy cofnięci, a później wychodziliśmy z kontratakiem…”. Nawet wtedy, kiedy Benfica po upływie kwadransa drugiej połowy grała w dziesiątkę po brutalnym faulu Gino Pivatelliego na Mário Colunie, który musiał opuścić boisko.

Trzy miesiące po zdobyciu Pucharu Mistrzów Pivatelli został moim trenerem w Baracca Lugo. Kilka razy dał mi zagrać, a gdy tylko przejmowałem piłkę, wrzeszczał: „Podaj do Polliniego! Podaj do Polliniego! Podaj do Polliniego!”.

Raz zapytałem: „Przepraszam, trenerze, a jeśli Pollini zostanie w domu, to co ja mam zrobić?”.

Jaką samoocenę może mieć piłkarz wykluczony z budowania akcji?

Dlatego w moich drużynach zawsze wymagałem od wszystkich 11 zawodników, by aktywnie uczestniczyli w grze.

Kiedy odbywałem służbę wojskową w Turynie, poszedłem zobaczyć Benficę z Juve. Pełniłem wartę w szpitalu wojskowym, na oddziale psychiatrycznym. Mieliśmy zastęp nieszczęśników. Na poranny apel jeden przychodził w kapciach, drugi w spodenkach… Pewnego dnia kapitan się wściekł i rozkazał: „Dzisiaj żaden nie wychodzi!”. Bo my każdego wieczoru ruszaliśmy na miasto.

Nie mogłem jednak przegapić półfinału Pucharu Mistrzów, emocji na żywo związanych ze sportem, który kochałem najbardziej. Wybrałem się nawet na treningi obu drużyn… Wyjaśniłem pułkownikowi, że jestem kibicem Juventusu, a on mi powiedział: „Spokojnie, Arrigo, przyjdź do mnie do domu i stamtąd cię wypuszczę”.

Eusébio strzelił, a Benfica szalała, ponieważ Juventus trzymał Giancarlo Bercellino i Alberto Coraminiego z tyłu i znajdował się w ciągłej mniejszości wobec drużyny, która budowała akcje z udziałem wszystkich swoich zawodników. Z jednej strony taktyka, czyli wyczekiwanie na błąd rywala, z drugiej strony strategia, czyli realizowany plan działania.

Dwadzieścia lat po tamtym turyńskim wieczorze, w 1988 roku, sam stałem się częścią widowiska, które kochałem całe życie, poczynając od pierwszych meczów oglądanych w telewizorze Lorenzo Zagonariego: najbardziej prestiżowych rozgrywek, pozwalających zdobywać Złote Piłki i bogacących kluby.

Przystąpiłem do nich głodny dominacji i piękna, z wartościami, które przekazały mi Real Madryt i Ajax. Ze strategią, nie z taktyką. Z siłą idei i pracy, których nauczył mnie Alfredo, bibliotekarz od Corellego. Mój Milan nie miał uważać się za spryciarza, bo podczas służbowych wyjazdów z ojcem szybko się przekonałem, że spryt nie jest opłacalny.

Kiedy prezes Silvio Berlusconi po raz pierwszy rozmawiał ze mną jako nowym trenerem Milanu, zlecił mi stworzenie drużyny zdolnej „podbić świat”.

Nie zwróciłem mu uwagi, że w poprzednim sezonie Milan zajął piąte miejsce w lidze i musiał grać w barażu, żeby awansować do Pucharu UEFA. Nie okazałem sceptycyzmu ani nie kpiłem z ambicji prezesa.

Ucieszyłem się, myśląc: „Wreszcie jakiś wspaniały projekt! Od 15 lat proszą mnie tylko o utrzymanie…”.

Odpowiedziałem Berlusconiemu: „Prezesie, i pan, i ja mamy wielkie marzenie. Teraz pozostaje nam tylko przekonać drużynę i uczynić nasze marzenie wspólnym wyzwaniem”.

Zanim jednak ruszymy do zakazanego ogrodu Pucharu Mistrzów, dobrze byłoby przypomnieć, jak trafiłem do Milanu.

[1] Ósmy, przedostatni poziom rozgrywek we Włoszech, piąty poziom rozgrywek amatorskich [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].

La Coppa degli Immortali. Milan 1989: la leggenda della squadra più forte di tutti i tempi raccontata da chi la inventò

Copyright © Baldini+Castoldi s.r.l. – Milano 2019

Copyright © for the translation by Barbara Bardadyn 2021

Tłumaczka dziękuje trenerowi Robertowi Podolińskiemu oraz Dominikowi Guziakowi i Piotrowi Dumanowskiemu z Eleven Sports za pomoc w znalezieniu odpowiednich określeń dotyczących kwestii taktycznych.

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021

Redakcja – Adrian Kyć

Korekta – Agnieszka Zygmunt

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografia na okładce – Bob Thomas Sports Photography / Getty Images

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2021

ISBN EPUB: 9788382102093ISBN MOBI: 9788382102086

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz

Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Księżyc nad dzwonnicą
Finał – akt pierwszy
Real u Zagonariego
Ja, Baudo i Carrà
Pressingiem po Scudetto
Borghi czy Rijkaard?
Europa nas dostrzega
Kamerdyner Colombo
Van Basten stawia szampana
Książka Virdisa
Tygrys we mgle
„Trenerze, dzieciak się trzęsie…”
Gwizdanie trapa
Tasso ma rację
Koszmary Maldiniego
Milan Paradiso
Grać dobrze
Finał – akt drugi
Miód i biżuteria
Zmarnowana lekcja
Posłowie do polskiego wydania
Wyniki
Strona redakcyjna