A u nas powstanie! - Magda Podbylska - ebook + książka

A u nas powstanie! ebook

Magda Podbylska

3,8

Opis

Gdy dziadek postanowi napisać książkę, nie wiadomo, czego można się spodziewać. A książka powstała na podstawie wspomnień jego ojca – czyli pradziadka – i dotyczy zdarzeń sprzed stu lat, gdy ów pradziadek był małym Kaziem. W ten sposób pewna poznańska rodzina pozna dwa tygodnie z życia swoich przodków w czasie, gdy w Poznaniu wybuchło powstanie wielkopolskie, które umożliwiło przyłączenie terenów Wielkopolski do niepodległej Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 107

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
2
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Magda Podbylska

Copyright © Wydawnictwo BIS 2018

ISBN 978-83-7551-624-1

Wydawnictwo BIS

ul. Lędzka 44a

01-446 Warszawa

tel. 22-877-27-05, 22-877-40-33

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwobis.com.pl

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

– Ale co dziadkowi wpadło do głowy?!

– Dziadek zawsze miał różne dziwne pomysły. Tylko nie podejrzewałem, że zajmie się pisaniem książek… – Tata wziął do ręki filiżankę i głośno wypił łyk kawy.

– Nie siorb. Bo cię dziadek opisze! – powiedziała mama, a Ola i Wojtek spojrzeli na nią zaskoczeni.

– Ale ta książka chyba nie będzie o nas, co?

– Dziadek powiedział mi przez telefon, że to jest prawdziwa rodzinna historia, ale nie chciał powiedzieć nic więcej. Teraz możemy tylko czekać i trzymać kciuki, żeby wstydu nie było.

– Ale co my mamy z tym wspólnego? – Wojtek był wyraźnie niezadowolony. – Dziadek coś skombinował, a my mamy marnować na to czas?! I to podczas ferii?

– Powiedział mi, że potrzebuje naszej pomocy, bo napisał książkę dla dzieci.

– No nie mogę! Jeszcze to! A nie mógł dla dorosłych? Oby tylko nie chciał przyjechać do naszej szkoły na pogadankę! – Ola wyszła z pokoju, szurając stopami, a Wojtek wybiegł za nią.

Chłopiec przesypywał łyżeczką cukier w cukiernicy, a jego siostra przyglądała się swoim paznokciom. Siedzieli obok siebie przy stole, a naprzeciwko nich rozsiadł się dziadek ze swoją tajemniczą czerwoną reklamówką. Przed chwilą skończyli jeść śniadanie i dziadek zaczął wykonywać nerwowe ruchy. Chrząknął dwa razy, wstał od stołu, wyjął z reklamówki plik kartek i zaczął mówić nieco drżącym głosem:

– Nie jestem już młody, a czas płynie coraz szybciej. Wiele spraw chciałbym jeszcze załatwić przed śmiercią, ale boję się, że nie wszystko zdążę.

– Jesteś chory? – spytał zaskoczony tata.

Dziadek usiłował równo ułożyć kartki, ale nie najlepiej mu szło.

– Martwię się czymś innym: że gdy ja umrę, o pewnych rzeczach nigdy się nie dowiecie. Kiedy żył jeszcze mój ojciec, często opowiadał nam różne historie. – Dziadek spojrzał na Olę i Wojtka, którzy półleżąc na krzesłach, mieli znudzone miny. – Widzę, że was to wcale nie interesuje, ale mam do was prośbę. Czy mogę liczyć na to, że wysłuchacie pewnej opowieści? Nie chcę tej wiedzy zabierać ze sobą do grobu.

Zapadła całkowita cisza. Dziadek najwyraźniej uznał ją za dobrą monetę, bo ciągnął niezrażony:

– Nie chciałbym, żebyście sami po cichu czytali tę historię, bo zależy mi na tym, żeby móc z wami od razu porozmawiać. Wszystko wyjaśnić i dopowiedzieć. No i nie ukrywam, iż obawiam się, że sami nawet do niej nie zajrzycie. Czy nie mielibyście nic przeciwko temu, żebym od razu zaczął?

– No wiesz, trochę nas zaskoczyłeś… – Tata przesiadł się na sofę.

Ola spojrzała błagalnie na mamę, ale ta zajęta była zbieraniem paproszków ze stołu.

– Oczywiście, że nie – powiedziała w końcu mama. – A o czym jest ta książka? Miejmy nadzieję, że dzieciom się spodoba.

Dziadek poprawił się na krześle, założył okulary i zaczął czytać swoim niskim, gardłowym głosem.

22 grudnia 1918 r.

W kuchni Grześkowiaków zawsze panował porządek. Czysto i schludnie – tak jak powinno być w porządnej, poznańskiej chałupie. Choćby nie wiadomo jaka bieda zaglądała do garnków, musi w nich błyszczeć. To nic, że patelnia codziennie osmala się od ognia. Po obiedzie trzeba ją do czysta wyszorować. Bez marudzenia!

– Zaraz, zaraz! Napisałeś książkę o naszej rodzinie? O nas? – Tata był wyraźnie zdenerwowany. – Mam nadzieję, że tego nikt nie wyda! Przecież wiesz, że ja mam poważne stanowisko w pracy! Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby mi współpracownicy do garnków zaglądali i po kątach się ze mnie naśmiewali.

– Dzieci w szkole będą się z nas śmiać – powiedział jęczącym głosem Wojtek, a Ola ze zdenerwowania uderzyła pięścią w poduszkę.

Dziadek uśmiechnął się pod nosem.

– O naszej rodzinie, ale nie o was! – powiedział i wyprostował nogi. Spojrzał na tatę, marszcząc czoło. – Czy zawsze musisz myśleć, że wszystko kręci się tylko wokół ciebie? Najwyższy czas zrozumieć, że nie jesteś pierwszym Grześkowiakiem na tym świecie. Widzę, że dobrze zrobiłem, spisując tę opowieść. Powinniście wiedzieć co nieco o swoich przodkach. Zauważyłeś, że akcja toczy się w grudniu 1918 roku? Chyba jeszcze wtedy twoich garnków nie było na świecie, prawda?

Mama uśmiechnęła się za plecami taty i zapytała, czy ktoś ma ochotę na gorące kakao albo na kawę. Po chwili z pomocą dzieci przyniosła z kuchni pięć filiżanek. Atmosfera nieco się poprawiła.

Wojtek usadowił się wygodnie na sofie i spytał cicho:

– A to jest długie?

Dziadek spojrzał na niego zaskoczony.

– W sam raz – odpowiedział nieco urażonym głosem i poprawił okulary. – To mogę?

– Tak, tak – odpowiedziała szybko Ola. – Im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy. – I dała znak tacie, żeby się już nie odzywał.

Franek siedział na starej, heblowanej ryczce i popijając mlekiem, starał się przełknąć ogromną porcję klusek, którą włożył sobie do ust. Mama nakładała popiół z pieca na szmatę i czyściła starą, podziadkową fajerkę. Mieszkali w tym samym mieszkaniu od czasu, gdy tata poszedł do pracy. Niedaleko teatru i zamku. W oficynie, bo najlepsze lokale, te z oknami od ulicy, zajmowali przeważnie Niemcy.

– Pyszne, mateczko, pyszne! Nikt takich pysznych szarych klusek nie robi! – zachwycił się Franek, siorbiąc mleko z glinianego kubka.

– Nie zagaduj mnie, synek. – Mama uśmiechnęła się, szorując popiołem patelnię brudną od smażenia grzybów. – Tyle pracy przed świętami.

Spojrzała na wielką drewnianą beczkę kiszonej kapusty, z której wystawał okrągły szary kamień, położony na dębowych deskach. Z boku, przy ściankach widać było brzegi liści, przykrywających zawartość. Od zawsze ta sama beczka, te same dębowe deski i ten sam kamień, przechowywany od wiosny do jesieni jak najcenniejszy skarb, służyły do wyrobu kiszonej kapuchy.

– Franek, coś mniej tej kapusty dzisiaj w beczce, widzisz? Czyżby w nocy ktoś podjadał? – Mama poprawiła chusteczkę na głowie i wytarła mokre ręce w czystą ściereczkę.

– U Janka kaszana, matuś! Ojciec cały czas na froncie, gdzieś pod belgijską granicą. Chodzą słuchy, że w jego dywizji zaczęły się zwolnienia, ale czy to wiadomo, kiedy on wróci? Matka Janka pracowała u naszego Schmidta, a on połowę pracowników zwolnił. Bieda u nich zawsze była, ale teraz to nie mają co do garnka włożyć. A nasza kapusta najlepsza w całym fyrtlu, więc w tytkę jej nałożyłem i… Nikt takiej pysznej kapusty nie robi! – Franek się zaśmiał i spojrzał prosto w zmęczone oczy matki.

Mama rękawem otarła łzę i odstawiła czyste garnki i patelnię na półkę nad stołem.

– No, już mnie nie zagaduj więcej, Franek – powiedziała wzruszona.

Pochyliła się nad drewnianą skrzynią, w której przechowywali szczapy suchego drewna na opał, i wzięła jedną do ręki. Na spodzie skrzyni pomiędzy sękatymi pieńkami zauważyła długi, czarny, błyszczący przedmiot. Franek w try miga wstał od stołu, wyprostował się, przestał się uśmiechać i patrząc matce prosto w oczy, zapytał zupełnie innym, doroślejszym głosem:

– Czy mateczka mogłaby mi dać klucz od stryszku?

– Franek, czy to…? – Matka zerkała na zmianę na stojące na półce zdjęcie młodego mężczyzny w mundurze pruskiej armii i na skrzynkę z drewnem. – Czy to jest karabin?

Chłopak nie odpowiedział. Podążył za wzrokiem matki i wziął do ręki starą, wyblakłą, pokrzywioną od wilgoci fotografię, zrobioną w zakładzie na Wildzie.

– Mateczko, Szczepan chciałby, żebym walczył o wolną Polskę, jak tylko mogę. Bo wtedy on wcześniej do domu wróci. Szykujemy się, mateczko, żeby Niemcom życie uprzykrzyć. Mógłbym dostać ten klucz? Wtedy nie będę nic upychał po kątach w chałupie.

Pani Grześkowiakowa wróciła myślami do tej chwili, gdy jej najstarszy syn, Szczepek, przyszedł wieczorem z garnizonu, w mundurze pruskiej armii, pożegnać się przed wyjazdem na front. Za obcy kraj musiał teraz walczyć, za zaborcę, za wroga krew przelewać. Nigdy nie umieli się z tym pogodzić. Zaborcy wiele lat temu zajęli cały teren Polski. Podzielono się polskimi ziemiami, miastami, a nawet samymi Polakami, jakby to był kawałek placka, a nie naród. Nikt nie pytał nikogo o zdanie. I stało się tak, że niewidzialna ręka wymazała Polskę z mapy Europy.

Pani Maria podeszła do kuchennego stołu i ciągnąc za chyboczącą się gałkę, otworzyła niedużą szufladkę. Wyjęła z niej stary, duży klucz od stryszku i położyła go na dłoni syna.

– Tylko mi uważajcie na siebie. Walczyć trzeba, ale przede wszystkim trzeba żyć!

Chłopak schował klucz do kieszeni spodni, wyjął ze skrzynki z drewnem stary pruski karabin i obróciwszy się na pięcie, wybiegł z kuchni. Nucąc Lulajże, Jezuniu, przeskakiwał po kilka schodów naraz i w ten sposób wbiegł aż na poddasze kamienicy.