17 podniebnych koszmarów - Stephen King, Bev Vincent - ebook + audiobook

17 podniebnych koszmarów ebook i audiobook

Stephen King, Vincent Bev

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zapnijcie pasy, przed wami lot pełen koszmarów wybranych dla was przez Stephena Kinga i Beva Vincenta. Pasjonująca antologia, lektura w sam raz na lotnisko bądź do samolotu, zawierająca między innymi nowe opowiadania Joe Hilla i Stephena Kinga. Stephen King napisał także przedmowę i wprowadzenia do wszystkich utworów.

Stephen King nie znosi latać. I wraz ze współredaktorem, Bevem Vincentem, pragnie podzielić się tym strachem przed lataniem z wami.
Witajcie w "17 podniebnych koszmarach", antologii opowiadającej o nieszczęściach, które mogą was spotkać, kiedy jesteście jedenaście kilometrów nad ziemią i pędzicie z prędkością ponad ośmiuset kilometrów na godzinę, zamknięci w metalowej rurze (jak - brrr! - w trumnie) z około setką obcych ludzi. To książka o wszelkich zdarzeniach mogących zmienić waszą podróż po przyjaznym niebie w horror, w tym także takich, których dotąd nawet sobie nie wyobrażaliście… ale o których teraz już nie będziecie mogli przestać myśleć, gdy następnym razem wsiądziecie do samolotu i oddacie swój los w ręce obcego człowieka.

Antologia zawieraja nowe utwory Joe Hilla i Stephena Kinga, a także czternaście klasycznych opowiadań oraz jeden wiersz. Teksty takich autorów jak Richard Matheson, Ray Bradbury, Roald Dahl, Dan Simmons sprawiają, że zbiór "17 podniebnych koszmarów" jest, jak ujmuje to King, "idealną lekturą do samolotu, zwłaszcza podchodzącego do lądowania podczas burzy… Nawet jeśli siedzicie bezpiecznie na ziemi, lepiej mocno zapnijcie pasy".
Przerażająca książka, która sprawi, że dobrze się zastanowicie, zanim zdecydujecie, w jaki sposób chcecie podróżować.

Stephen King jest autorem ponad pięćdziesięciu światowych bestsellerów. Najnowsze to Trylogia o Billu Hodgesie - "Pan Mercedes" (nagrodzona Edgar Award dla najlepszej powieści), "Znalezione nie kradzione" i "Koniec warty" - oraz zbiór opowiadań "Bazar złych snów".
Na podstawie jego cyklu "Mroczna wieża" powstał film z Idrisem Elbą i Matthew McConaugheyem w rolach głównych. W 2014 roku King otrzymał National Medal of Arts, a w roku 2003 National Book Foundation Medal za zasługi dla literatury amerykańskiej. Mieszka w Bangor w stanie Maine ze swoją żoną, pisarką Tabithą King.

Bev Vincent jest autorem kilku książek, z których najnowsza to "The Dark Tower Companion", oraz ponad osiemdziesięciu opowiadań, zamieszczonych między innymi w "Alfred Hitchcock’s Mystery Magazine", "Ellery Queen’s Mystery Magazine", "The Blue Religion" i "Ice Cold". Jego utwory były nominowane do Bram Stoker Award, Edgar Award i ITW Thriller Award. Od 2001 roku prowadzi rubrykę "News from the Dead Zone" w każdym numerze pisma "Cemetery Dance". Nie ma nic przeciwko lataniu, ale nie obraziłby się, gdyby ktoś wynalazł urządzenie do teleportacji. Mieszka z żoną w Teksasie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 10 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
3,5 (118 ocen)
27
30
36
21
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TaZPrzeciwkaCoMaKota

Całkiem niezła

Miło się czyta. Nic odkrywczego, mało straszne, ale można śmiało poświęcić jeden wieczór 🙂 jest tylko jedna rzecz, która potwornie mnie irytuje we wszelkich antologiach. Gdy jest dużo opowiadań i większość zajmuje podobną liczbę stron np około 20tu, zawsze, ZAWSZE znajdzie się jeden autor, który wybierze do antologii opowiadanie na np 70. To mnie naprawdę denerwuje... Wiem, że tu nie każdy z nich żyje, po prostu ogółem nawiązuję do antologii 😉
00
kukis

Całkiem niezła

Niezła, jednak historie są w jakiś sposób powtarzalne. Lekka, przyjemna, jednak nie jest zachwycająca.
00
EjTyEwel

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna antologia!
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału:

FLIGHT OR FRIGHT

17 TURBULENT TALES

 

FLIGHT OR FRIGHT copyright © 2018

Edited by Stephen King and Bev Vincent

All rights reserved

 

Ilustracja na okładce:

Amund Bjørnstad

 

Redaktor prowadzący:

Joanna Maciuk

 

Redakcja:

Joanna Habiera

 

Korekta:

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8169-576-3

 

Warszawa 2019

 

Wydawca:

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Przedmowa i wprowadzenia do opowiadań © 2018, Stephen King

E. Michael Lewis, Ładunek; pierwsze wydanie w Shades of Darkness, Barbara i Christopher Roden (red.), Ash-Tree Press © 2008. Przedruk za zgodą autora.

Arthur Conan Doyle, Groza przestworzy; pierwsze wydanie w „The Strand Magazine” © 1913.

Richard Matheson, Koszmar na wysokości sześciu tysięcy metrów; pierwsze wydanie w Alone By Night, Michael & Don Congdon (red.), Ballantine Books © 1961. Przedruk za zgodą spadkobierców autora i Don Congdon Associates, Inc.

Ambrose Bierce, Latająca maszyna; pierwsze wydanie w Fantastic Fables, Putnam © 1899.

E.C. Tubb, Lucyferze!; pierwsze wydanie w Vision of Tomorrow #3 © 1969. Przedruk za zgodą Cosmos Literary Agency i spadkobierców autora.

Thomas Carlisle Bissell, Kategoria piąta; pierwsze wydanie w The Normal School © 2014. Przedruk za zgodą autora.

Dan Simmons, Dwie minuty czterdzieści pięć sekund; pierwsze wydanie w „Omni Magazine” © 1988. Przedruk za zgodą autora.

Cody Goodfellow, Diablitos; pierwsze wydanie w A Breath from the Sky: Unusual Stories of Possession, Scott R. Jones (red.), Martian Migraine Press © 2017. Przedruk za zgodą autora.

John Varley, Nalot; pierwsze wydanie w „Asimov’s Science Fiction” © 1977. Przedruk za zgodą autora.

Joe Hill, Jesteście wolni © 2018.

David J. Schow, Ptaki Wojny; pierwsze wydanie w A Dark and Deadly Valley, Mike Heffernan (red.), Silverthought Press © 2007. Przedruk za zgodą autora.

Ray Bradbury, Latająca machina; pierwsze wydanie w The Golden Apples of the Sun, Doubleday & Company © 1953. Przedruk za zgodą Don Congdon Associates, Inc.

Bev Vincent, Zombi w samolocie; pierwsze wydanie w Dead Set, 23 House Publishing © 2010. Przedruk za zgodą autora.

Roald Dahl, Nie zestarzeją się nigdy; pierwsze wydanie w formie książkowej w Over To You: Ten Stories of Flyers and Flying, Reynal & Hitchcock © 1946. Przedruk za zgodą The Roald Dahl Story Company Limited.

Peter Tremayne, Morderstwo w powietrzu; pierwsze wydanie w The Mammoth Book of Locked Room Mysteries and Impossible Crimes, Mike Ashley (red.), Robinson © 2000. Przedruk za zgodą autora.

Specjalista od turbulencji © 2018, Stephen King.

James L. Dickey, Spadanie; pierwsze wydanie w „The New Yorker”© 1967. Przedruk za zgodą spadkobierców autora oraz Raines & Raines.

Posłowie © 2018, Bev Vincent.

Antologia dedykowana wszystkim pilotom, prawdziwym i fikcyjnym, którzy sprowadzili swoje samoloty na ziemię po koszmarnym locie i bezpiecznie dowieźli pasażerów do celu.

Do tego grona należą:

Wilbur Wright

Chesley Sullenberger

Tammie Jo Shults

Vernon Demerest

Robert Pearson

Eric Gennotte

Tim Lancaster

Min-Huan Ho

Eric Moody

Peter Burkill

Bryce McCormick

Robert Schornstheimer

Richard Champion de Crespigny

Robert Piché

Brian Engle

Ted Striker

 

PRZEDMOWA

STEPHEN KING

Czy na tym nowoczesnym, zdominowanym przez technologię świecie są ludzie, którzy lubią latać? Może trudno w to uwierzyć, ale jestem pewien, że tak. Na przykład piloci, większość dzieci (choć nie te najmłodsze; źle znoszą zmiany ciśnienia) oraz rozmaici entuzjaści aeronautyki, chyba jednak nikt więcej. Dla reszty z nas podróż samolotem pasażerskim jest doświadczeniem równie urokliwym i ekscytującym jak badanie przezodbytnicze. Współczesne lotniska to zazwyczaj zatłoczone zoo, w których cierpliwość i uprzejmość wystawiane są na najcięższą próbę. Jedne loty się opóźniają, inne zostają odwołane, bagaże są przerzucane z miejsca na miejsce jak worki grochu i często nie docierają do celu razem z właścicielami, którzy rozpaczliwie potrzebują czystych koszul czy choćby jednego kompletu świeżej bielizny.

Jeśli masz lot wczesnym rankiem, niech Bóg ma cię w swojej opiece. Oznacza to, że musisz zwlec się z łóżka o czwartej nad ranem po to tylko, żeby przejść odprawę równie skomplikowaną i stresującą jak wyjazd z małego, skorumpowanego kraju południowoamerykańskiego w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku. Czy masz dokument ze zdjęciem? Czy dopilnowałeś, by szampon i odżywka znajdowały się w małych, plastikowych, przezroczystych butelkach? Czy jesteś gotowy zrzucić buty i poddać swoje elektroniczne gadżety napromieniowaniu? Czy wiesz na pewno, że nikt inny nie pakował twoich bagaży ani nie miał do nich dostępu? Czy godzisz się na to, żeby cię prześwietlono od stóp do głów, a potem może na dokładkę obmacano twoje części intymne? Tak? To dobrze. A może się jeszcze okazać, że na twój samolot sprzedano więcej biletów, niż jest miejsc, lot opóźni się z uwagi na mechaniczną usterkę lub złą pogodę bądź zostanie odwołany z powodu awarii komputerów. No i powodzenia, jeśli liczysz na to, że uda ci się dostać bilet bez rezerwacji; większą szansę masz na wygraną w zdrapkach.

Pokonujesz te przeszkody po to, żeby wsiąść do machiny, którą jeden z autorów zamieszczonych w tej antologii nazywa „wyjącą skorupą śmierci”. Czy to nie lekka przesada, możecie zapytać, nie mówiąc już o tym, że fakty temu przeczą? Zgoda. Samoloty rzadko stają w płomieniach (choć wszyscy widzieliśmy szokujące nagrania z telefonów komórkowych, pokazujące silniki buchające ogniem dziewięć tysięcy metrów nad ziemią), a podróże lotnicze przeważnie nie kończą się śmiercią (według statystyk bardziej prawdopodobne jest, że zginiesz, przechodząc przez ulicę, zwłaszcza jeśli jesteś cholernym bałwanem, który zamiast patrzeć, czy coś jedzie, gapi się w telefon komórkowy). A jednak rzeczywiście wsiadasz do czegoś, co w gruncie rzeczy jest rurą wypełnioną tlenem i spoczywającą na wielu tonach łatwopalnego paliwa lotniczego.

Kiedy już twoja rura z metalu i plastiku zostaje szczelnie zamknięta (niczym – brrr! – trumna) i odrywa się od pasa startowego, ciągnąc za sobą swój malejący cień, jedno tylko jest pewne, fakt tak nieunikniony, że nie ma potrzeby ujmować go w kategoriach statystycznych: spadniesz z powrotem na ziemię. Tak każe grawitacja. Pytanie, gdzie to się stanie, dlaczego i w ilu kawałkach (optymalny wariant jest taki, że w jednym). Jeśli ponowne spotkanie z matką ziemią nastąpi na półtorakilometrowym betonowym pasie (przy odrobinie szczęścia, u celu twojej podróży, chociaż w razie konieczności każdy kawałek utwardzonej nawierzchni się nada), wszystko gra. Jeśli nie, twoje szanse na przetrwanie gwałtownie maleją. To też jest fakt statystyczny, który nawet najbardziej doświadczeni podróżni muszą brać pod uwagę, kiedy ich samolot wpada w dziurę powietrzną na wysokości dziewięciu tysięcy metrów.

W takich chwilach nie panujesz nad sytuacją. Nie możesz zrobić nic konstruktywnego; pozostaje ci tylko sprawdzić, czy masz zapięty pas bezpieczeństwa, podczas gdy talerze i butelki brzęczą w kuchni, schowki bagażowe się otwierają, dzieci wrzeszczą, twój dezodorant traci moc, a stewardesa oznajmia przez głośniki: „Kapitan prosi, aby pozostali państwo na swoich miejscach”. Zatłoczona rura, w której lecisz, trzęsie się, kolebie, drży i trzeszczy, a ty masz czas na refleksję o kruchości swojego ciała i tym jednym, jedynym niezbitym fakcie: prędzej czy później spadniesz z powrotem na ziemię.

A zatem, skoro dostarczyłem wam już materiału do przemyśleń na następną podróż w przestworzach, pozwólcie, że zadam następujące pytanie: czy istnieje jakaś, jakakolwiek ludzka czynność, która byłaby lepszym motywem przewodnim antologii opowiadań z dreszczykiem takiej jak ta, którą teraz trzymacie w rękach? Sądzę, że nie, panie i panowie. Tu jest wszystko: klaustrofobia, lęk wysokości, utrata kontroli nad własnym losem. Nasze życie zawsze wisi na włosku, ale nigdy nie jesteśmy tego bardziej świadomi niż w chwili, kiedy schodzimy ku LaGuardii w gęstych chmurach i strugach ulewnego deszczu.

Uwaga natury osobistej: redaktor niniejszej antologii znosi latanie znacznie lepiej niż kiedyś. Dzięki mojej karierze pisarskiej przez ostatnich czterdzieści lat dużo podróżowałem samolotami i mniej więcej do tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku za każdym razem było to dla mnie przerażające doświadczenie. Rozumiałem teorię lotu, rozumiałem statystyki wykazujące, że zagrożenie jest minimalne, ale nic to nie pomagało. Przyczyną po części było moje pragnienie (które mam do dziś), by w pełni panować nad sytuacją. Kiedy siedzę za kółkiem, czuję się bezpiecznie, bo ufam sobie. Kiedy kierowcą jest ktoś z was… niekoniecznie (przykro mi). Gdy wchodzisz na pokład samolotu i zajmujesz przydzielone ci miejsce, oddajesz swój los w ręce ludzi, których nie znasz; ludzi, których może nawet nigdy nie zobaczysz.

Wyobraźnia, która z biegiem lat wyostrzyła mi się jak brzytwa, także nie ułatwia podniebnych podróży. Przydaje się, kiedy siedzę za biurkiem i wymyślam opowieści, w których straszne rzeczy przydarzają się bardzo sympatycznym ludziom, natomiast nie pomaga, gdy jestem uwięziony w samolocie, który wjeżdża na pas startowy, chwilę się waha, po czym wyrywa naprzód z prędkością, jaka dla samochodu rodzinnego byłaby samobójcza.

Wyobraźnia jest mieczem obosiecznym i w tych wczesnych latach, kiedy latałem coraz częściej w sprawach zawodowych, nazbyt łatwo było się nim skaleczyć. Nazbyt łatwo przychodziły myśli o wszystkich ruchomych częściach silnika za oknem, których było tak wiele, że prawie pewne wydawało się, że prędzej czy później co najmniej jedna z nich się zbuntuje i przestanie harmonijnie współdziałać. Wyłapywałem nawet najmniejszą zmianę dźwięku w pracy silników, byłem niemal pewien, dlaczego samolot nagle przechylił się na bok, a moja pepsi (alarmująco!) przechyliła się razem z nim w małym plastikowym kubku.

Jeśli pilot przychodził zamienić parę słów z pasażerami, zastanawiałem się, czy drugi pilot jest kompetentny (równie kompetentny jak pierwszy być nie mógł, skoro pełnił funkcję rezerwowego). Może samolot leciał na autopilocie, ale co będzie, jeśli autopilot nagle padnie, kiedy pilot rozprawia z kimś o szansach Yankees na mistrzostwo, i maszyna runie na ziemię? A jeśli zamki luku bagażowego puszczą? Jeśli podwozie się zatnie? Albo wyleci jedno z okien, wadliwe, ale dopuszczone do użytku przez kontrolera jakości rozkojarzonego myślami o czekającej w domu ukochanej? Skoro już o tym mowa, co się stanie, jeśli uderzy w nas meteoryt i kabina ulegnie dekompresji?

W połowie lat osiemdziesiątych te obawy zelżały dzięki mojemu rendez-vous ze śmiercią podczas lotu z lotniska Farmingdale w Nowym Jorku do Bangor w stanie Maine. Nie wątpię, że wielu ludzi – część z nich może w tej chwili czyta niniejszą książkę – przeżyło na pokładzie samolotu chwile grozy, których przyczyną mogło być wszystko – od nagłego złożenia się przedniego podwozia po ześliźnięcie się maszyny z oblodzonego pasa startowego, ja jednak byłem wtedy tak bliski śmierci, że bardziej się nie da, przynajmniej jeśli chce się móc później o tym opowiedzieć.

Było późne popołudnie. Na niebie ani jednej chmurki. Wyczarterowałem leara 35, w którym pasażer podczas startu czuł się, jakby miał rakietę przyczepioną do tyłka. Latałem tym samolotem wiele razy. Znałem pilotów i ufałem im, bo i dlaczego nie? Ten w fotelu po lewej zaczynał za sterami myśliwca na wojnie w Korei, wyszedł cało z wielu misji bojowych i od tamtego czasu wylatał dziesiątki tysięcy godzin. Wyjąłem powieść do czytania i zbiór krzyżówek, spodziewając się spokojnej podróży i miłego powrotu do żony, dzieci i psa.

Weszliśmy na pułap dwóch tysięcy metrów i właśnie zastanawiałem się, czy moja rodzina da się namówić na wieczorne wyjście do kina, kiedy lear jakby przywalił w mur. W tamtej chwili byłem święcie przekonany, że zderzyliśmy się z innym samolotem i że wszyscy trzej – obaj piloci i ja – zginiemy. Mała kuchnia otworzyła się i wyrzuciła z siebie całą zawartość. Poduszki z wolnych foteli wystrzeliły w górę. Mały odrzutowiec przechylił się… przechylił się jeszcze bardziej… po czym przewrócił się na grzbiet. Czułem to, ale nie widziałem. Miałem zamknięte oczy. Nie przewinęło się przede mną całe moje życie. Nie pomyślałem: „Przecież jeszcze tyle miałem do zrobienia”. Nie było uczucia pogodzenia się (ani niepogodzenia) z losem. Była tylko pewność, że wybiła moja godzina.

I wtedy samolot wyrównał lot. Drugi pilot wrzeszczał z kokpitu: „Steve! Steve! Wszystko u ciebie w porządku?”.

Powiedziałem, że tak. Spojrzałem na przejście między siedzeniami, w którym walały się porozrzucane rzeczy, wśród nich kanapki, sałatka i kawałek sernika z truskawkami. Popatrzyłem na zwisające żółte maski tlenowe. Zapytałem – nad podziw spokojnym głosem – co się stało. Moja dwuosobowa załoga wtedy jeszcze tego nie wiedziała, podejrzewali tylko, a później potwierdzili, że cudem uniknęliśmy zderzenia z boeingiem siedemset czterdzieści siedem linii Delta i wpadliśmy w jego strumień gazów wylotowych, który miotał nami jak wicher papierowym samolocikiem.

Od tamtego czasu podchodzę do podróży lotniczych ze znacznie większą ufnością, przekonałem się bowiem na własnej skórze, jak silne ciosy mogą znieść nowoczesne samoloty i jak spokojni i wprawni potrafią być dobrzy piloci (czyli większość) w kryzysowych sytuacjach. Jeden z nich powiedział mi: „Ćwiczysz i ćwiczysz po to, żebyś dokładnie wiedział, co masz robić w chwili, kiedy sześć godzin bezdennej nudy przejdzie w dwanaście sekund najwyższego niebezpieczeństwa”.

W opowiadaniach zawartych w tej książce znajdziecie wszystko: od gremlina siedzącego na skrzydle boeinga siedemset dwadzieścia siedem do przezroczystych monstrów żyjących wysoko ponad chmurami. Będą podróże w czasie i samoloty widma. Co najistotniejsze, doświadczycie tych dwunastu sekund przejmującej grozy, gdy zdarza się najgorsze, co w przestworzach może się zdarzyć. Będziecie mieli do czynienia z klaustrofobią, tchórzostwem, przerażeniem i przebłyskami odwagi. Jeżeli planujecie podróż liniami Delta, American, Southwest lub jakimikolwiek innymi, radzę zabrać książkę Johna Grishama albo Nory Roberts zamiast tej antologii. Nawet jeśli siedzicie bezpiecznie na ziemi, lepiej mocno zapnijcie pasy.

Bo czeka was ostra jazda.

Stephen King

2 listopada 2017

 

ŁADUNEK

E. MICHAEL LEWIS

E. Michael Lewis, który będzie pilotem naszego dziewiczego lotu, studiował pisarstwo na University of Puget Sound i mieszka na północno-zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Jego specjalista od załadunku wprowadzi was na pokład lockheeda C-141A starlifter (samolot tej samej marki, podobno nawiedzony, można oglądać w muzeum sił powietrznych w bazie McChord), który startuje z Panamy z misją transportową do Stanów Zjednoczonych. Starlifter to powietrzny wół roboczy, na krótkich dystansach zdolny przewieźć do trzydziestu pięciu ton ładunku. W luku pomieści stu spadochroniarzy, stu pięćdziesięciu żołnierzy w pełnym ekwipunku, ciężarówki i dżipy, nawet międzykontynentalne rakiety balistyczne Minuteman. A także mniejsze ładunki. Na przykład trumny. Niektóre opowieści mrożą krew w żyłach; ta na długo zapadnie wam w pamięć. Sprawi, że ciarki będą wam pełzły po grzbiecie, centymetr po centymetrze…

Witajcie na pokładzie.

LISTOPAD 1978

Śnił mi się ładunek. Luk samolotu wypełniały tysiące skrzyń z surowej sosny, najeżonych drzazgami, które przebijają rękawice robocze. Każda skrzynia ostemplowana była zagadkowymi liczbami i dziwacznymi akronimami, jarzącymi się bladym czerwonym światłem. Podobno zawierały opony do dżipów, niektóre wielkie jak domy, inne małe niczym świece zapłonowe, a wiązania, którymi przytroczono je do palet, przypominały pasy kaftana bezpieczeństwa. Próbowałem sprawdzić wszystkie po kolei, ale było ich za dużo. Skrzynie poruszyły się z cichym szelestem i zwaliły na mnie. Nie mogłem dosięgnąć interkomu, żeby ostrzec pilota. Samolot przekręcił się wokół swojej osi i ładunek przygniótł mnie tysiącami małych, ostrych palców, potem miażdżył duszącym ciężarem, gdy runęliśmy ku ziemi i się rozbiliśmy, brzęczenie interkomu przypominało krzyk. Słyszałem jeszcze inny dźwięk, dochodzący z wnętrza skrzyni koło mojego ucha. Coś się w niej szamotało, coś przesiąkłego wilgocią i skalanego, coś, czego nie chciałem zobaczyć, coś, co pragnęło się wydostać na zewnątrz.

Dźwięk przeszedł w stukot podkładki do pisania o metalową ramę mojego koszarowego łóżka. Szybko otworzyłem oczy. Szeregowy – nowy w bazie, sądząc z przepoconego kołnierza – stał nade mną, trzymając podkładkę jak tarczę na wypadek, gdybym zaliczał się do ludzi gotowych urwać innym głowę za to tylko, że wykonują swój obowiązek.

– Sierżancie Davis – powiedział. – Wzywają pana na płytę lotniska.

Usiadłem i się przeciągnąłem. Podał mi podkładkę, na której był manifest ładunkowy: rozłożony HU-53 z załogą, mechanikami i personelem medycznym. Cel podróży nic mi nie mówił.

– Lotnisko Timehri?

– To pod Georgetown w Gujanie. – Kiedy spojrzałem na niego pustym wzrokiem, dodał: – Dawna kolonia brytyjska. Timehri to była baza lotnicza Atkinson.

– Na czym polega zadanie?

– Masowa ewakuacja medyczna ekspatriantów z miejscowości o nazwie Jonestown.

Amerykanie w opałach. Podczas służby w lotnictwie wielokrotnie ratowałem Amerykanów w opałach. Trzeba przyznać, że dawało to znacznie większą satysfakcję od wożenia opon dżipów. Podziękowałem szeregowcowi i pospiesznie włożyłem czysty kombinezon.

Już się cieszyłem na kolejne Święto Dziękczynienia w Panamie, w bazie lotniczej Howard – trzydziestostopniowe temperatury, faszerowany indyk w mesie, futbol w radiu i pod dostatkiem czasu wolnego, żeby się porządnie upić. Transport z Filipin przybył zgodnie z planem, żadnych kłopotów z pasażerami ani ładunkiem. A teraz to.

Doświadczony specjalista od załadunku przywykł do myśli, że w każdej chwili coś może przerwać wypoczynek. C-141 starlifter był największym samolotem transportowym dowództwa sił powietrznych, zdolnym przewieźć trzydzieści pięć ton ładunku lub dwustu gotowych do walki żołnierzy w dowolne miejsce na świecie. Wysoko osadzone, skośne skrzydła długości połowy boiska futbolowego opadały jak u nietoperza nad płytą lotniska. Z zadartym ogonem w kształcie litery T, bocznie uchylnymi drzwiami luku i wbudowaną rampą załadowczą, starlifter nie miał sobie równych wśród transportowców. Jako specjalista od załadunku – czyli połączenie stewardesy ze specem od przeprowadzek – miałem za zadanie upakować ładunek możliwie najciaśniej i najbezpieczniej.

Kiedy wszystko znalazło się na pokładzie, a grafik rozmieszczenia ładunku został wypełniony, przyszedł ten sam szeregowy, który mnie obudził. Właśnie obsobaczałem panamską załogę naziemną za to, że porysowali kadłub.

– Sierżancie Davis, zmiana planów! – krzyknął, próbując przebić się przez skowyt wózka widłowego. Podał mi nowe wytyczne.

– Więcej pasażerów?

– Nowi pasażerowie. Personel medyczny zostaje – dorzucił coś niezrozumiałego o zmianie charakteru misji.

– Co to za ludzie?

Znów musiałem wytężyć słuch, żeby zrozumieć. A może, z narastającym uczuciem ciężkości na żołądku, zrozumiałem dobrze, tylko chciałem, by powtórzył. W nadziei, że się przesłyszałem.

– Rejestracja zmarłych! – krzyknął.

Przynajmniej miałem wrażenie, że tak powiedział.

***

Timehri było typowym lotniskiem Trzeciego Świata – dość duże, by usiadł na nim 747, ale wyboiste i zabudowane przerdzewiałymi blaszanymi barakami. Otaczająca pas niska dżungla wyglądała, jakby dopiero przed godziną zmuszono ją do odwrotu. Startowały i lądowały helikoptery, na płycie roiło się od amerykańskich żołnierzy. Zrozumiałem, że jest źle.

Kiedy wysiadłem, rozprażony asfalt groził stopieniem podeszew moich butów, jeszcze zanim wsunąłem kliny pod koła. Przyszła załoga naziemna, złożona z amerykańskich żołnierzy. Chcieli jak najszybciej wyładować i złożyć śmigłowiec. Jeden z nich, nagi do pasa, przewiązany w talii koszulą, podał mi manifest ładunkowy.

– Nie rozgaszczaj się – uprzedził. – Jak śmigłowiec poleci, ładujemy do pełna. – Wskazał ruchem głowy za siebie.

Spojrzałem na falujący w upale pas startowy. Trumny. Rzędy matowych aluminiowych skrzyń lśniły w bezlitosnym tropikalnym słońcu. Takie same widziałem przed sześciu laty, w Sajgonie, podczas moich pierwszych lotów w roli specjalisty od załadunku. Aż przewróciło mi się w żołądku, może dlatego, że nie miałem ani chwili wytchnienia, a może przez to, że od dawna nie woziłem sztywnych. Przełknąłem ślinę. Sprawdziłem cel lotu: Dover, Delaware.

***

Załoga naziemna wstawiła do luku nowy moduł wypoczynkowy i wtedy dowiedziałem się, że zabieramy dwóch pasażerów.

Pierwszym okazał się młody chłopak, na oko świeżo po szkole średniej, o czarnych najeżonych włosach. Miał na sobie za duży mundur tropikalny, czysty, wykrochmalony, z dystynkcjami kaprala. Powiedziałem „Witam na pokładzie” i podszedłem, aby pomóc mu wejść drzwiami dla załogi, on jednak gwałtownie się odsunął i omal nie uderzył głową w górną krawędź niskiej framugi. Chyba odskoczyłby do tyłu, gdyby miał dość miejsca. W moje nozdrza uderzył jego zapach, mocny i medyczny – maść vicks vaporub.

Za nim, także bez mojej pomocy, wsiadła pielęgniarka. Jej ruchy, gesty, strój, wszystko to dowodziło rzeczowości i profesjonalizmu. Patrzyłem na nią nieruchomym wzrokiem. Znałem ją. Była jedną z tych, które w pierwszych latach służby regularnie woziłem z bazy Clark na Filipinach do Da Nang i z powrotem. Porucznik o stalowym spojrzeniu i srebrzystych włosach. Jasno dała mi wtedy do zrozumienia – i to niejeden raz – że byle osioł bez matury mógłby wykonywać moją pracę lepiej niż ja. Na mundurze miała naszywkę z nazwiskiem Pembry. Położyła dłoń na plecach chłopaka i skierowała go w stronę miejsc siedzących. Jeśli mnie rozpoznała, pominęła to milczeniem.

– Siadajcie, gdzie chcecie – powiedziałem. – Jestem sierżant Davis. Startujemy za niecałe pół godziny, więc się rozgośćcie.

Chłopak stanął jak wryty.

– Nie uprzedziłaś mnie – warknął do pielęgniarki.

Ładownia starliftera najbardziej przypomina wnętrze kotłowni, wszystkie przewody grzewcze, chłodzące i tłoczne są na wierzchu, nie schowane jak w samolocie pasażerskim. Dwa rzędy trumien ciągnęły się przez całą długość luku, z przejściem pozostawionym pośrodku. Było ich sto sześćdziesiąt, ułożonych w stosach po cztery. Żółte siatki ładunkowe zabezpieczały je przed upadkiem. Patrzyliśmy za nie, na światło słoneczne, które znikało za zamykającymi się drzwiami ładowni, pogrążając nas w krępującym półmroku.

– Tak najszybciej wrócisz do domu – powiedziała do niego bezbarwnym tonem. – Chcesz wrócić do domu, prawda?

W jego głosie brzmiało podszyte strachem oburzenie.

– Nie chcę ich widzieć. Chcę siedzieć przodem do kierunku lotu.

Gdyby chłopak się rozejrzał, zobaczyłby, że nie ma miejsc zwróconych przodem do kierunku lotu.

– Spokojnie – powiedziała, znów ciągnąc go za ramię. – Oni też wracają do domu.

– Nie chcę na nich patrzeć – zaprotestował, kiedy popchnęła go w stronę miejsca najbliższego małych okien. Nie zapiął pasów, więc Pembry schyliła się i zrobiła to za niego. Chwycił podłokietniki jak panikarz poprzeczkę zabezpieczającą na kolejce górskiej. – Nie chcę o nich myśleć.

– Rozumiem. – Przeszedłem na przód ładowni i zgasiłem światła. Długie metalowe pojemniki utonęły w ciemności, rozpraszanej tylko czerwonym blaskiem dwóch sygnalizatorów gotowości do skoku. Wróciłem z poduszką dla chłopaka.

Na swoim luźnym mundurze miał naszywkę „Hernandez”. Podziękował mi, ale nie puścił podłokietników.

Pembry usiadła obok niego i zapięła pasy. Schowałem ich ekwipunek i przystąpiłem do ostatniej kontroli przed startem.

***

Kiedy już byliśmy w powietrzu, zaparzyłem kawę na elektrycznej kuchence. Pembry podziękowała, ale Hernandez się napił. Plastikowy kubek drżał mu w rękach.

– Boisz się latać? – spytałem. W siłach powietrznych to się zdarzało. – Mam dramamine…

– Nie boję się latać – wycedził. Patrzył za moje plecy, na skrzynie w ładowni.

Czas obsłużyć załogę. Dawniej do każdego samolotu przypisana była jedna stała ekipa, ale dowództwo sił powietrznych szczyciło się wymiennością swojego personelu, tym, że załoga, która pierwszy raz spotyka się na płycie lotniska, może polecieć dowolnym starlifterem na kraniec świata. Każdy w kokpicie doskonale wiedział, na czym polega moja praca, i vice versa.

Poszedłem do kabiny pilotów i zastałem wszystkich na stanowiskach. Drugi mechanik siedział najbliżej drzwi, pochylony nad przyrządami.

– Czwarty wyrównuje obroty, trzymaj przepustnicę zdławioną – polecił. Jego markotna twarz i akcent z Arkansas wydały mi się znajome. Przez siedem lat służby w starlifterach latałem już chyba z każdym, z kim się dało. Podziękował mi, kiedy postawiłem czarną kawę na jego stoliku. Według naszywki na kombinezonie nazywał się Hadley.

Mechanik pokładowy siedział pośrodku, na miejscu zwykle zarezerwowanym dla inspektora misji, będącego zmorą załóg sił powietrznych. Poprosił o dwie kostki cukru, po czym wstał i wyjrzał przez kopułę nawigatora na przemykający wokół błękit.

– Przepustnica czwartego zdławiona, zrozumiałem – odpowiedział pilot. Choć to jego wyznaczono na dowódcę samolotu, i on, i drugi pilot byli tak typowymi przedstawicielami braci lotniczej, że właściwie trudno ich było odróżnić. Obaj pili kawę z podwójną śmietanką. – Próbujemy ominąć dziury powietrzne, ale nie będzie łatwo. Uprzedź pasażerów, żeby przygotowali się na turbulencje.

– Tak jest, kapitanie. Coś jeszcze?

– Dziękuję, sierżancie Davis. To wszystko.

– Tak jest.

Nareszcie można się odprężyć. Kiedy poszedłem przybrać pozycję horyzontalną w piętrowym łóżku dla załogi, zauważyłem, że Pembry kręci się koło modułu wypoczynkowego.

– Pomóc coś znaleźć?

– Dodatkowy koc?

Wyciągnąłem go ze schowka między kuchenką i latryną. Zagryzłem zęby.

– Coś jeszcze?

– Nie – powiedziała, zdejmując wyimaginowany kłaczek z wełnianego koca. – Wiesz, lataliśmy już razem.

– Tak?

Uniosła brew.

– Chyba powinnam cię przeprosić.

– Nie trzeba, pani porucznik – powiedziałem. Ominąłem ją i otworzyłem lodówkę. – Mogę za jakiś czas podać coś do jedzenia, jeśli…

Położyła dłoń na moim ramieniu, tak jak wcześniej na ramieniu Hernandeza. To niepodzielnie zawładnęło moją uwagą.

– Czyli mnie pamiętasz.

– Tak jest, pani porucznik.

– Ostro cię traktowałam w czasie tamtych lotów ewakuacyjnych.

Wolałem, żeby nie była tak bezpośrednia.

– Mówiła pani, co myślała. Dzięki temu stałem się lepszym specjalistą od załadunku.

– Mimo wszystko…

– Naprawdę nie trzeba. – Dlaczego kobiety nie potrafią zrozumieć, że przeprosiny tylko pogarszają sprawę?

– Niech będzie. – Jej harda twarz złagodniała, nabrała szczerego wyrazu i nagle dotarło do mnie, że pani porucznik chce porozmawiać.

– Jak się ma pacjent?

– Odpoczywa. – Pembry nadrabiała miną, ale czułem, że pragnie powiedzieć coś więcej.

– Co mu się stało?

– Był jednym z pierwszych na miejscu – wyjaśniła. – I pierwszy się stamtąd zabrał.

– Z Jonestown? Było aż tak źle?

Wróciła twarda, chłodna mina, którą tak dobrze pamiętałem z naszych dawnych lotów ewakuacyjnych.

– Wylecieliśmy z Dover na polecenie Białego Domu pięć godzin po nadejściu wiadomości, co się stało. Chłopak zajmuje się prowadzeniem dokumentacji medycznej, sześć miesięcy służby, nigdzie jeszcze nie był, nie zaznał w życiu żadnej traumy. A tu nagle znalazł się w południowoamerykańskiej dżungli wśród tysiąca trupów.

– Tysiąca?

– Jeszcze nie policzyli, ale na to wygląda. – Musnęła swój policzek grzbietem dłoni. – W tym dużo dzieci.

– Dzieci?

– Całe rodziny. Wszyscy wypili truciznę. Podobno to jakaś sekta. Ktoś mi powiedział, że rodzice najpierw zabili swoje dzieci. Nie wiem, co może skłonić człowieka, by zrobił coś takiego najbliższym. – Pokręciła głową. – Prowadziłam w Timehri selekcję poszkodowanych. Hernandez mówił, że smród był niewyobrażalny. Musieli pryskać ciała środkami owadobójczymi i przeganiać wielkie, głodne szczury. Opowiadał, że kazali mu przebijać trupy bagnetem, żeby spuścić z nich gazy. Potem spalił swój mundur. – Samolotem szarpnęło i przestąpiła z nogi na nogę, by utrzymać równowagę.

Poczułem obrzydliwy ucisk w gardle i starałem się nie wyobrażać sobie tego, o czym mówiła. Usiłowałem powstrzymać grymas cisnący się na usta.

– Kapitan uprzedza, że może mocno rzucać. Lepiej niech pani zapnie pasy. – Odprowadziłem ją na miejsce. Hernandez siedział rozwalony, z rozdziawionymi ustami. Wyglądał, jakby przegrał barową bójkę, i to sromotnie. Wróciłem do siebie, położyłem się na moim łóżku i zasnąłem.

***

To samo powie wam każdy specjalista od załadunku: spędzając tak dużo czasu w powietrzu, po prostu ignorujesz ryk silników. Przekonujesz się, że w zasadzie nic nie może zakłócić ci snu. Twój umysł jednak pozostaje czujny i budzi się na każdy niezwykły dźwięk, tak jak to było podczas pamiętnego lotu z Yokoty do Elmendorfu, kiedy dżip zerwał się z mocowań i wpadł w skrzynię racji żywnościowych. Wszędzie walały się plasterki suszonej wołowiny. Załoga naziemna usłyszała ode mnie kilka cierpkich słów, ma się rozumieć.

Nic więc dziwnego, że teraz ocknąłem się na dźwięk krzyku.

Zerwałem się, wyskoczyłem z łóżka, bez namysłu pobiegłem za moduł wypoczynkowy. Zobaczyłem Pembry. Stała przed Hernandezem, uchylała się przed jego młócącymi powietrze rękami i mówiła spokojnie, głosem zagłuszanym przez ryk silnika. Hernandeza słychać było aż za dobrze.

– Słyszałem je! Słyszałem je! Są w środku! Te wszystkie dzieci! Te wszystkie dzieci!

Położyłem dłoń na jego ramieniu i mocno ścisnąłem.

– Uspokój się!

Przestał się miotać. Zrobił zawstydzoną minę. Jego oczy wpiły się w moje.

– Słyszałem, jak śpiewały.

– Kto?

– Dzieci! Wszystkie… – Bezradnym gestem wskazał nieoświetlone trumny.

– Przyśniło ci się – powiedziała Pembry. Jej głos lekko drżał. – Przez cały czas byłam przy tobie. Spałeś. Nie mogłeś nic usłyszeć.

– Wszystkie te dzieci nie żyją – odparł. – Wszystkie. Nie wiedziały. Skąd mogły wiedzieć, że piją truciznę? Kto daje własnemu dziecku truciznę do picia? – Puściłem jego ramię i spojrzał na mnie. – Masz dzieci?

– Nie – powiedziałem.

– Moja córka ma półtora roku – oznajmił. – Synek trzy miesiące. Trzeba się z nimi ostrożnie obchodzić, mieć do nich cierpliwość. Moja żona jest w tym świetna, wiecie? – Dopiero teraz zauważyłem, że strużki potu spływają mu po czole i grzbietach dłoni. – Ale ja też jakoś sobie radzę, to znaczy, to dla mnie totalnie trudne, ale w życiu bym ich nie skrzywdził. Przytulam je, śpiewam im i… i gdyby ktoś chciał im zrobić coś złego… – Złapał mnie za rękę, którą go wcześniej trzymałem. – Kto daje własnemu dziecku truciznę?

– To nie twoja wina – powiedziałem.

– Nie wiedziały, że to trucizna. Nadal nie wiedzą. – Przyciągnął mnie do siebie i szepnął mi na ucho: – Słyszałem, jak śpiewały. – Przysięgam, na te słowa ciarki mnie przeszły.

– Pójdę sprawdzić – odparłem, po czym zdjąłem latarkę ze ściany i ruszyłem przejściem między trumnami w głąb luku.

Istniał praktyczny powód, żeby poszukać źródła tego dźwięku. Jako specjalista od załadunku wiedziałem, że wszelkie niezwykłe odgłosy oznaczają kłopoty. Ktoś opowiedział mi kiedyś historię, jak pewna załoga przez cały lot słyszała kota miauczącego w ładowni. Specjalista od załadunku nie mógł go znaleźć i w końcu uznał, że pasażer na gapę sam wyjdzie z ukrycia podczas rozładunku. Tyle tylko, że „miauczenie” okazało się dźwiękiem osłabionej belki zabezpieczającej, która wygięła się w chwili zetknięcia kół z pasem startowym, przez co na podłogę wypadły trzy tony materiałów wybuchowych i lądowanie nagle stało się bardzo emocjonujące. Dziwne odgłosy nigdy nie wróżyły nic dobrego i głupotą byłoby je zlekceważyć.

Oglądałem klamry i siatki ładunkowe, pochylałem się i nasłuchiwałem, wypatrywałem poruszonych trumien, przetartych pasów, wszelkich oznak, że coś rzeczywiście mogło się stać. Poszedłem w głąb wzdłuż jednego rzędu, wróciłem wzdłuż drugiego, sprawdziłem nawet drzwi ładowni. Nic. Wszystko na swoim miejscu, moja jak zawsze fachowa robota.

Podszedłem do nich między trumnami. Hernandez łkał z głową w dłoniach. Pembry siedziała obok i głaskała go po plecach, tak jak kiedyś robiła mi matka.

– Wszystko w porządku, Hernandez. – Włożyłem latarkę z powrotem do uchwytu w ścianie.

– Dzięki – odparła Pembry za niego, po czym powiedziała do mnie: – Dałam mu valium, powinien się zaraz uspokoić.

– Sprawdziłem tylko dla formalności – zapewniłem. – Teraz trochę odpocznijcie.

Wróciłem do łóżka i zastałem je zajęte przez Hadleya, drugiego mechanika. Położyłem się na dolnym, ale nie mogłem zasnąć. Usiłowałem nie myśleć o przyczynie, dla której trumny znalazły się w moim samolocie.

Słowo „ładunek” to eufemizm. Mogło oznaczać wszystko, od osocza krwi przez limuzyny Secret Service, po sztaby złota, moim zadaniem było to zapakować i przewieźć, nic więcej, i w miarę możliwości uwinąć się z tym jak najszybciej.

Tylko ładunek, pomyślałem. Ale całe rodziny, które się zabiły… dobrze, że mogłem zabrać je z dżungli, oddać w ręce najbliższych – lekarze, którzy dotarli tam pierwsi, wszystkie chłopaki na miejscu zdarzenia, nawet moja załoga, przybyliśmy za późno, by zrobić coś więcej. Mgliście, niekonkretnie myślałem o tym, żeby mieć dzieci, i wkurzało mnie, że są na tym świecie ludzie gotowi je krzywdzić. A tamci rodzice zrobili to z własnej woli, prawda?

Nie mogłem się uspokoić. Znalazłem na łóżku złożony stary „New York Times”. Pokój na Bliskim Wschodzie za naszego życia, przeczytałem. Obok artykułu zdjęcie uścisku dłoni prezydenta Cartera i as-Sadata. Zapadałem w sen, kiedy usłyszałem krzyk Hernandeza.

Zwlokłem tyłek z łóżka. Pembry stała z dłońmi przyciśniętymi do ust. Pomyślałem, że Hernandez ją uderzył, podszedłem więc do niej i odciągnąłem jej ręce od twarzy, wypatrując urazu.

Żadnych obrażeń. Zajrzałem za jej ramię i zobaczyłem, że Hernandez siedzi na swoim miejscu, z oczami wlepionymi w ciemność, jakby wpatrywał się w ekran telewizora kolorowego.

– Co się stało? Uderzył panią?

– Znów… znów to usłyszał – wyjąkała i na powrót podniosła dłoń do twarzy. – Powinieneś… powinieneś jeszcze raz sprawdzić. Powinieneś sprawdzić…

Samolot zmienił kąt pochylenia i wpadła na mnie, najpierw lekko, potem, kiedy łapiąc równowagę, chwyciłem ją za łokieć, całym ciężarem. Beznamiętnie napotkałem jej spojrzenie. Odwróciła wzrok.

– Co się stało? – zapytałem znowu.

– Też to usłyszałam – powiedziała Pembry.

Moje oczy powędrowały ku ciemnemu przejściu między trumnami.

– Teraz?

– Tak.

– I brzmiało to tak, jak mówił? Jak śpiew dzieci? – Czułem, że jeszcze trochę, a zacznę nią potrząsać. Czy oni oboje oszaleli?

– Jakby dzieci się bawiły – powiedziała. – Jak… dźwięki z placu zabaw, wiesz? Dźwięki dziecięcej zabawy.

Szukałem w myślach przedmiotu bądź zbioru przedmiotów, które upchnięte na pokładzie C-141 starliftera i wiezione dwanaście tysięcy metrów nad Morzem Karaibskim mogłyby wydawać dźwięki przypominające odgłosy dziecięcej zabawy.

Hernandez poruszył się i oboje skupiliśmy uwagę na nim. Uśmiechnął się żałośnie.

– A nie mówiłem?

– Pójdę sprawdzić – powiedziałem.

– Niech się bawią – stwierdził Hernandez. – Chcą się bawić, to wszystko. Ty nie chciałeś, kiedy byłeś mały?

Gwałtownie powróciły wspomnienia dzieciństwa, niekończących się wakacji, wypraw rowerowych, otartych kolan, powrotów o zmierzchu do domu, gdy mama witała mnie słowami „No i zobacz, jakiś ty brudny”. Ciekaw byłem, czy ekipy ewakuacyjne umyły ciała przed włożeniem ich do trumien.

– Wyjaśnię to – zapewniłem ich. Znów poszedłem po latarkę. – Zostańcie tu.

Wykorzystałem ciemność, żeby się odciąć od bodźców wzrokowych, wyostrzyć słuch. Turbulencje osłabły i latarki używałem tylko po to, by się nie potykać o siatkę zabezpieczającą ładunek. Nasłuchiwałem wszelkich nowych, niezwykłych dźwięków. Na pewno przyczyn było więcej niż jedna – zapewne połączenie kilku czynników – takie odgłosy nie mogą, ot tak, rozbrzmiewać i cichnąć. Wyciek paliwa? Pasażer na gapę? Myśl, że w jednej z tych skrzyń może się czaić wąż czy inna bestia z dżungli, pobudziła wszystkie moje zmysły, przypomniała sen, który nawiedził mnie ostatniej nocy.

Przy drzwiach ładowni zgasiłem latarkę i wytężyłem słuch. Sprężone powietrze. Cztery silniki turbowentylatorowe Pratt and Whitney. Trzeszczenie kadłuba. Łopotanie pasów zabezpieczających.

I nagle coś. Wyraźny dźwięk, z początku przytłumiony i rozległy, jakby dochodził z głębi pieczary, a potem czysty i niechciany, niby słowa przypadkiem złowione uchem przyłożonym do dziurki od klucza.

Dzieci. Śmiech. Jak na długiej przerwie w podstawówce.

Otworzyłem oczy i poświeciłem latarką po srebrnych skrzyniach. Tłoczyły się wokół mnie, jakby na coś czekały.

Dzieci, pomyślałem. Tylko dzieci.

Pobiegłem obok Hernandeza i Pembry do modułu wypoczynkowego. Nie mogę wam powiedzieć, co zobaczyli na mojej twarzy, ale jeśli choć trochę przypominało to obraz, który ukazał mi się w lustrze nad umywalką w latrynie, na ich miejscu poczułbym przerażenie, a zarazem ulgę, że jednak nie zwariowali.

Przeniosłem wzrok z lustra na interkom. Wszelkie problemy z ładunkiem należy niezwłocznie zgłaszać – tak kazał regulamin – ale co miałbym powiedzieć kapitanowi? Kusiło mnie, by pozbyć się tego wszystkiego, wyrzucić trumny z samolotu i mieć święty spokój. Gdybym zgłosił, że w ładowni wybuchł pożar, zeszlibyśmy poniżej trzech tysięcy metrów, żebym mógł posłać cały ładunek na dno Zatoki Meksykańskiej. Nikt by o nic nie pytał.

Wtedy znieruchomiałem, wyprostowałem się, próbowałem zebrać myśli. Dzieci. Nie potwory, nie demony, po prostu odgłosy dziecięcej zabawy. Nic, co miałoby cię dorwać. Nic, co mogłoby cię dorwać. Otrząsnąłem się i postanowiłem poszukać pomocy.

Wróciłem do Hadleya. Wciąż spał. Na jego piersi leżała książka w miękkiej oprawie, rozłożona jak namiot, z pozaginanymi rogami kartek i okładką przedstawiającą dwie kobiety splecione w namiętnym uścisku. Potrząsnąłem jego ramieniem i usiadł prosto. Przez chwilę obaj milczeliśmy. Potarł dłonią policzek i ziewnął.

Wreszcie spojrzał prosto na mnie i jego twarz wykrzywił grymas niepokoju. Odruchowo sięgnął po przenośny aparat tlenowy. Zaraz jednak odzyskał rezon.

– Co jest, Davis?

Szukałem słów.

– Ładunek – powiedziałem. – Chyba… chyba się przesunął. Potrzebuję pomocy.

Jego zaniepokojenie przeszło w irytację.

– Zgłosiłeś to?

– Nie – powiedziałem. – Na razie… na razie nie chcę robić zamieszania. Może to nic takiego.

Skrzywił się, a ja pomyślałem, że teraz się od niego nasłucham, ale tylko wstał i ruszył za mną w głąb ładowni. Sama jego obecność wystarczyła, by powróciły moje wątpliwości, mój profesjonalizm. Szedłem raźniej, oczy otworzyły mi się szerzej, żołądek wrócił na swoje miejsce.

Zastałem Pembry siedzącą obok Hernandeza. Oboje udawali obojętnych. Hadley zerknął na nich bez zainteresowania i dalej szedł za mną między trumnami.

– Może trzeba włączyć światła? – zasugerował.

– Nie pomogą – powiedziałem. – Proszę. – Podałem mu latarkę i zapytałem: – Słyszy pan?

– Co miałbym słyszeć?

– Proszę posłuchać.

Tylko silniki i prąd strumieniowy.

– Nic nie…

– Ciii! Niech pan słucha.

Otworzył usta, po czym je zamknął. Silniki przycichły i nadciągnęły znajome odgłosy, spłynęły na nas jak para wodna, otoczyły mgłą dźwięku. Dopiero kiedy zauważyłem, że drżą mi ręce, zorientowałem się, jak bardzo jest mi zimno.

– Co to, do cholery? – spytał Hadley. – Brzmi jak…

– Nie – przerwałem mu. – To niemożliwe. – Wskazałem ruchem głowy metalowe skrzynie. – Wie pan, co jest w środku, prawda?

Nie odpowiedział. Dźwięki przez chwilę jakby przelewały się wokół nas, to bliskie, to znowu odległe. Próbował wodzić za nimi światłem latarki.

– Skąd to dochodzi?

– Nie wiem. Ulżyło mi tylko, że pan też to słyszy.

Mechanik podrapał się po głowie. Miał ściągniętą twarz, jakby połknął jakieś paskudztwo i nie mógł pozbyć się goryczy z ust.

– A niech mnie – wycedził.

Dźwięki nagle ucichły, tak jak poprzednio, i w nasze uszy wdarł się ryk silników.

– Zapalę światła. – Niepewnie odsunąłem się od niego. – Nie zgłoszę tego kapitanowi.

Odpowiedział konspiracyjnym milczeniem. Kiedy wróciłem, zastałem go przy oglądaniu jednego rzędu trumien przez siatkę zabezpieczającą.

– Musisz zrobić przeszukanie – stwierdził głucho.

Nie zareagowałem. Wiele razy przeszukiwałem ładunek podczas lotu, ale nigdy w takich okolicznościach, nawet nie wtedy, gdy woziłem poległych żołnierzy. Jeśli wszystko, co powiedziała Pembry, było prawdą, otwarcie jednej z tych trumien wydawało się najgorszym pomysłem z możliwych.

Drgnęliśmy, gdy rozległ się kolejny dźwięk. Wyobraźcie sobie mokrą piłkę tenisową. Teraz wyobraźcie sobie odgłos, z jakim piłka odbija się od kortu – takie głuche ŁUP – jakby ptak uderzył w kadłub samolotu. Dźwięk rozbrzmiał znowu, tym razem już na pewno wewnątrz ładowni. Samolotem na chwilę wstrząsnęły turbulencje, po czym nastąpiło kolejne łupnięcie. Dochodziło z trumny u stóp Hadleya, co do tego nie było wątpliwości.

To nic poważnego, próbowała powiedzieć jego twarz. Coś nam się uroiło. Dźwięk z jednej trumny nie może strącić samolotu. Duchy nie istnieją.

– Co teraz?

– Musimy zobaczyć – powiedział.

Krew znów spłynęła mi do żołądka. Zobaczyć, powiedział. Nie chciałem zobaczyć.

– Przekaż pilotom, żeby unikali turbulencji – zarządził. W tej chwili zrozumiałem, że mi pomoże. Chociaż wcale nie chciał.

– Co robicie? – spytała Pembry. Stała z boku, kiedy zdjąłem siatkę ładunkową z rzędu trumien, a mechanik porozpinał pasy zabezpieczające. Hernandez spał ze zwieszoną głową; środki uspokajające w końcu zaczęły działać.

– Musimy sprawdzić ładunek – oznajmiłem sucho. – Możliwe, że jest źle wyważony. Część mogła się poprzesuwać podczas lotu.

Złapała mnie za ramię, kiedy przechodziłem obok.

– To tylko dlatego? Że ładunek się poprzesuwał?

W jej głosie brzmiała nuta desperacji. Powiedz, że to było złudzenie, prosiły jej oczy. Powiedz tak, a ci uwierzę i pójdę się przespać.

– Tak sądzimy. – Kiwnąłem głową.

Ramiona jej opadły, na twarz wypłynął uśmiech zbyt szeroki, aby był prawdziwy.

– Dzięki Bogu. Myślałam, że tracę rozum.

Poklepałem ją po ramieniu.

– Proszę usiąść, zapiąć pasy i odpocząć – poradziłem jej, a ona posłuchała.

Nareszcie robiłem coś konkretnego. Ja, specjalista od załadunku, mogłem zakończyć cały ten nonsens. Przystąpiłem więc do pracy. Odpiąłem pasy, wdrapałem się na stos trumien, wysunąłem górną, zniosłem na dół, zabezpieczyłem, zdjąłem następną, zabezpieczyłem i tak dalej. Niech żyje powtarzalność.

Dopiero kiedy doszliśmy do dolnej trumny, tej hałasującej, Hadley znieruchomiał. Stał i patrzył na mnie, kiedy wyciągnąłem ją na tyle, żeby dokładnie jej się przyjrzeć. Trzymał się pewnie na nogach, a jednak z całej jego postaci biła odraza, coś, co mógłby ukryć przy piwie z buńczucznymi weteranami lotnictwa. Nie teraz jednak. Nie przy mnie.

Pobieżnie obejrzałem podłogę w miejscu, gdzie trumna dotąd stała, zerknąłem na sąsiednie skrzynie. Żadnych uszkodzeń ani widocznych wad.

Rozległ się dźwięk – znowu to wilgotne „łup”. Z wnętrza trumny. Obaj drgnęliśmy. Mechanik nie zdołał ukryć chłodnego obrzydzenia. Ja powstrzymałem dreszcz.

– Musimy ją otworzyć – powiedziałem.

Hadley nie oponował, ale jego ruchy, jak moje, były powolne. Usiadł w kucki i, mocno trzymając jedną dłoń na wieku trumny, drugą odpiął klamry po swojej stronie. Ja zająłem się tymi koło mnie. Kiedy je odciągałem, mój palec ślizgał się na zimnym metalu i lekko drżał. Położyłem dłoń na wieku. Nasze spojrzenia spotkały się i w ostatniej chwili, zanim straciliśmy resztki determinacji, razem otworzyliśmy trumnę.

***

Najpierw uderzył nas zapach: mieszanka zgniłych owoców, środka odkażającego i formaliny, do tego gnój i siarka, wszystko to przebijające przez woń plastiku. Fetor rozszedł się po ładowni, szczypał w nos. Światło górnych lamp padło na dwa czarne, błyszczące worki na zwłoki, śliskie od skroplonej pary i nieczystości. Wiedziałem, że w środku będą ciała dzieci, a jednak ten widok mnie zadziwił, zabolał. Jeden worek krzywo leżał na drugim i natychmiast zrozumiałem, że jest w nim więcej niż jedno dziecko. Moje oczy przebiegły po nasiąkłym wilgocią plastiku, wychwytując zarys ręki, kontur profilu. U dołu rysował się odrębny, skulony kształt. Wielkości małego dziecka.

Wtedy samolot zadrżał jak przerażony kucyk i górny worek zsunął się na bok, odsłaniając ośmio-, najwyżej dziewięcioletnią dziewczynkę, okrytą plastikiem tylko do pasa. Leżała wciśnięta jak szalony człowiek guma w kąt skrzyni, jej obrzmiały brzuch, pokłuty bagnetami, zdążył znów spuchnąć, powyginane kończyny były grube jak konary drzewa. Skóra z pigmentem zachowała się tylko na jej twarzy, czystym, niewinnym obliczu cherubina.

To właśnie jej twarz uzmysłowiła mi koszmar sytuacji, sprawiła prawdziwy ból. Jej słodka twarz.

Moja dłoń zacisnęła się na krawędzi trumny, boleśnie, aż knykcie zbielały, ale nie śmiałem jej stamtąd zabrać. Coś utkwiło mi w gardle i zmusiłem się, żeby przełknąć.

Tłusta, lśniąca mucha wyszła z worka i leniwie pofrunęła w stronę Hadleya. Powoli dźwignął się z podłogi, napiął mięśnie, jakby w przygotowaniu do przyjęcia ciosu. Patrzył, jak owad się wznosi i niezgrabnym lotem przecina powietrze. Zrobił krok w tył, machnął ręką, trafił muchę – usłyszałem plaśnięcie – i z jego ust wyrwał się zdławiony okrzyk obrzydzenia. Zły czar prysł.

Wstałem. Krew pulsowała mi w skroniach, nogi uginały się pode mną. Przytrzymałem się sąsiedniej trumny, czując, że coś zjełczałego podchodzi mi do gardła.

– Zamknij to – wymamrotał Hadley, jakby miał usta pełne jedzenia. – Zamknij to.

Ręce miałem jak z gumy. Zebrałem się w sobie, podniosłem nogę i kopnąłem wieko. Opadło z hukiem pocisku artyleryjskiego. Ciśnienie rozsadzało mi uszy jak podczas szybkiego obniżania lotu.

Hadley położył dłonie na tyłku i spuścił głowę, ciężko oddychając ustami.

– Jezu – wychrypiał.

Zobaczyłem ruch. Pembry stała obok rzędu trumien, z twarzą wykrzywioną grymasem odrazy.

– Co… to… za… smród?

– Wszystko w porządku. – Odzyskałem władzę w jednej ręce i wykonałem nią, miałem nadzieję, niedbały gest. – Wiemy już, na czym polegał problem. Tyle że trzeba było zajrzeć do środka. Może pani spokojnie usiąść.

Pembry objęła się wpół i wróciła na miejsce.

Jeszcze kilka głębokich oddechów i smród rozproszył się na tyle, że mogliśmy przystąpić do działania.

– Musimy ją zabezpieczyć – powiedziałem do Hadleya.

Spojrzał na mnie z podłogi oczami zwężonymi w szparki. Miał zaciśnięte pięści i hardo wyprężony tors. Kąciki jego oczu lśniły wilgocią. Nic nie powiedział.

Kiedy zapiąłem klamry, trumna znów stała się tylko ładunkiem. Z wysiłkiem wsunęliśmy ją z powrotem na miejsce. Po kilku minutach wszystkie skrzynie były ułożone jak należy, zabezpieczone pasami i siatką ładunkową.

Hadley zaczekał, aż skończę, po czym przeszedł ze mną na przód luku.

– Powiem kapitanowi, że rozwiązałeś problem – stwierdził. – I może już wrócić do normalnej prędkości.

Kiwnąłem głową.

– Jeszcze jedno – rzucił. – Jeśli zobaczysz gdzieś tę muchę, zabij ją.

– A pan jej nie…

– Nie.

Nie wiedziałem, co jeszcze powiedzieć, więc poprzestałem na:

– Tak jest.

Pembry siedziała na swoim miejscu i, ze zmarszczonym nosem, udawała, że śpi. Hernandez usiadł prosto, z półotwartymi oczami. Dał znak, żebym podszedł i się schylił.

– Wypuściłeś je, żeby się mogły pobawić? – spytał.

Stałem nad nim i milczałem. Poczułem w sercu to samo ukłucie żalu, co dawno temu, w dzieciństwie, kiedy kończyły się wakacje.

Wylądowaliśmy w Dover, trumny wynieśli żołnierze w mundurach galowych, ofiarom zapewniono godny pochówek. Słyszałem, że później zrezygnowano z tego ceremoniału i samoloty z kolejnymi ciałami witał tylko kapelan lotnictwa. Pod koniec tygodnia byłem z powrotem w Panamie, z brzuchem pełnym indyka i taniego rumu. Później poleciałem na Wyspy Marshalla z zaopatrzeniem dla tamtejszej bazy pocisków kierowanych. Dowództwo sił powietrznych zawsze ma jakiś ładunek do przewiezienia.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

PRZEDMOWA

ŁADUNEK

GROZA PRZESTWORZY

KOSZMAR NA WYSOKOŚCI SZEŚCIU TYSIĘCY METRÓW

LATAJĄCA MASZYNA

LUCYFERZE!

KATEGORIA PIĄTA

DWIE MINUTY CZTERDZIEŚCI PIĘĆ SEKUND

DIABLITOS

NALOT

JESTEŚCIE WOLNI

PTAKI WOJNY

LATAJĄCA MACHINA

ZOMBI W SAMOLOCIE

NIE ZESTARZEJĄ SIĘ NIGDY

MORDERSTWO W POWIETRZU

SPECJALISTA OD TURBULENCJI

SPADANIE

POSŁOWIE: WAŻNY KOMUNIKAT Z KABINY PILOTÓW

O AUTORACH