To nie musi być państwowe - Jakub Woziński - ebook + książka

To nie musi być państwowe ebook

Jakub Wozinski

3,5

Opis

Prowokacyjna, pełna przykładów historycznych jak i współczesnych, napisana z bezwzględną logiką a także z wielką pasją. Obok To nie musi być państwowe nie można przejść obojętnym. Tę książkę trzeba przeczytać, głęboko przemyśleć przykłady, które najpewniej wywrócą do góry nogami nasze wyobrażenie o instytucji państwa i niepodważalnym dogmacie, że niektóre dziedziny życia ex definitione muszą być państwowe.

 

Zasada Ferdynanda Zweiga, że „wolność jest najtańszą, najskuteczniejszą i najlepszą sztuką rządzenia i gospodarowania” została w książce pokazana na życiowych przykładach. Nie zostawiają żadnych wątpliwości, że obywatele znacznie lepiej sami rozwiązują swoje problemy i organizują sprawy, niż jest w stanie to zrobić aparat partyjno-urzędniczy. Polecam lekturę tym wszystkim, którym bliski jest aforyzm Stanisława J. Leca, że „Z jednego systemu nie wydobędziemy się długo: ze słonecznego”.

Andrzej Sadowski, założyciel Centrum im. Adama Smitha – Pierwszego Niezależnego Instytutu w Polsce

 

Czy świat może nie być podzielony na państwa? Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić, gdyż nawet konferencje episkopatów są powoływane przez papieża na terenie danego kraju. Ta książka pomoże nam zakwestionować zastany porządek świata. Ład i postęp przestaniemy łączyć z instytucją państwa. Zadanie państwa powinno ograniczać się do ochrony własności prywatnej. Dotąd jednak tak nie było i ciągle nie jest. Państwo zawsze – wcześniej czy później – przeradza się w agencję, która w sposób zinstytucjonalizowany rozporządza człowiekiem tak, jakby był on jego własnością. Po lekturze tej książki już nigdy więcej nie przejdziemy obojętnie obok mapy politycznej świata, która nie przez przypadek wisi na ścianach w państwowych szkołach.

Ks. Jacek Gniadek SVD


Jakub Wozinski (ur. 1984) – doktorant filozofii na KUL-u, tłumacz i publicysta, m.in.: „Najwyższego Czasu!”, „Uważam Rz” oraz „Uważam Rze Historia”, autor książki Historia pisana pieniądzem, czyli jak rządzący na przestrzeni wieków manipulowali polską walutą (Prohibita 2013). Prowadzi własnego bloga pod adresem:
www.pobozny-socjalizm.blogspot.com. Mieszka i pracuje w Poznaniu.


FRAGMENT KSIĄŻKI:

 

Państwowa własność stanowi na tyle powszechny element naszej rzeczywistości, że dla wielu osób jakakolwiek próba zakwestionowania jej wydaje się być walką z wiatrakami. Nie brakuje dziś niestety ludzi, którzy uważają, że wiele dziedzin gospodarki musi być z definicji całkowicie podporządkowanych państwu, gdyż w przeciwnym razie żaden podmiot prywatny nie pofatygowałby się o dostarczenie ważnych z cywilizacyjnego punktu widzenia dóbr i usług. Jeszcze inni twierdzą, że pewne dziedziny życia społecznego stanowią rodzaj służby, za którą nie można pobierać żadnych opłat.

 

Pozornie takie przekonanie zdaje się potwierdzać nasze codzienne doświadczenie: każdy z nas przechadza się państwowymi chodnikami, jeździ autem po państwowych drogach oraz korzysta z państwowej komunikacji miejskiej. Niektóre branże wydają nam się zbyt deficytowe, aby jakiemukolwiek prywatnemu przedsiębiorcy chciało się w ogóle w nie inwestować. Wielu z nas (pomijając margines zagorzałych komunistów) skłonnych jest uznać, że wolny rynek wprawdzie działa dobrze w takich dziedzinach, jak motoryzacja, branża spożywcza, odzieżowa, rozrywka, czy też informatyka, ale zdecydowanie zawodzi chociażby w tworzeniu infrastruktury komunikacyjnej, zapewnianiu opieki społecznej, czy też usług sądowniczych. Zgodnie z powszechnym przekonaniem w społeczeństwie dominuje pogląd, iż wiele branż musi należeć do państwa i nie dopuszcza się w tym względzie żadnych ustępstw. Sformułowanie – „to musi być państwowe” stało się dogmatem współczesności, a jego kwestionowanie uznaje się za objaw społecznego radykalizmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (4 oceny)
2
0
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jakub Wozinski

TO NIE MUSI BYĆ PAŃSTWOWE

Warszawa 2014

Tę książkę dedykuję swojej żonie, Kasi, dziękując jej za koncepcję książki,liczne sugestie oraz wsparcie udzielone w trakcie pisania

Copyright © by Jakub Wozinski & Wydawnictwo Prohibita

Wydanie I

Warszawa 2014

ISBN:978-83-61344-63-6

Projekt okładki:

Maciej Harabasz

Przygotowanie grafiki na okładkę:

Piotr Wróbel

Redakcja i korekta:

Piotr Toboła-Pertkiewicz

Wydawca:

Wydawnictwo Prohibita

Paweł Toboła-Pertkiewicz

www.prohibita.pl

[email protected]

facebook.com/WydawnictwoProhibita

Tel. 22 424 37 36

Adres biura:

Dymińska 4, 01-519 Warszawa

Sprzedaż książki w Internecie

Wstęp

W

1850 roku, mieszkający w Nowym Jorku John Smith przechadzał się wśród lasu budynków. Tego dnia właśnie wyszedł z prywatnej Mercantile Library of New York. Po uiszczeniu skromnej opłaty subskrypcyjnej mógł wypożyczyć książkę z biblioteki, która od trzydziestu lat udostępniała swój liczny księgozbiór. Kątem oka spostrzegł, że ulicą mknie właśnie pojazd jednej z prywatnych drużyn strażackich, a woźnica krzyczy na przechodniów, aby zeszli z drogi. Jego uwagę przykuła wiadomość z Wall Street, zauważona w sprzedawanej przez gazeciarza popołudniówce. Dotyczyła akcji jednej z hut, w którą zainwestował i głosiła, iż właściciel przewiduje wzrost produkcji. Smith uśmiechnął się: oznaczało to, że akcje zdrożeją. Na giełdzie grała wtedy cała jego rodzina, a państwowe obligacje należały jeszcze do rzadkości.

Smith zamierzał tego samego dnia odwiedzić swojego brata, dlatego sięgnął do kieszeni po banknot dziesięciodolarowy, wyemitowany w jednym z nowojorskich banków. Jego brat mieszkał kilkadziesiąt kilometrów na zachód od miasta, dlatego John zamierzał udać się tam jedną z prywatnych linii kolejowych. Przypomniał sobie jednak, że brat prosił go o zakup morfiny w aptece. Nie potrzebował do tego żadnej recepty, więc od razu kupił większy zapas, tak, aby starczyło na dłużej.

Sięgając do kieszeni natknął się na schowaną w kaburze broń, którą kupił bez żadnego pozwolenia w zeszłym miesiącu, gdy postanowił wybrać się za miasto. Zabrał wtedy całą rodzinę i specjalnym powozem udali się jedną z prywatnych dróg na wieś – w całym stanie było ich wtedy ponad 4 tysiące mil. Smith miał czwórkę dzieci, które posyłał do prywatnych szkół, pomimo braku obowiązku szkolnego. Najmłodszy syn miał cztery lata i uczęszczał do jednego z setek prywatnych przedszkoli w mieście.

Smith cieszył się na wizytę u brata, gdyż zamierzał razem z nim wznieść się balonem w powietrze. Nie wymagano na to wówczas żadnej licencji. Chciał przypomnieć bratu o tym, żeby przygotował sprzęt, dlatego wszedł do biura jednej z prywatnych firm telegraficznych, której pracownik w ciągu paru chwil przekazał liczącą 10 słów wiadomość. Choć nie mówił mu o tym wcześniej, Smith miał do brata jeszcze jeden interes: chciał mu zaproponować wspólne poszukiwanie złóż nafty. Eksploatacja kopalin nie podlegała ograniczeniom, dlatego chciał wspólnie dokonać próbnych wykopów u podnóża Appalachów.

Gdy już prawie wsiadał do dorożki mającej zabrać go na dworzec, przypomniał sobie, że w weekend obiecał żonie wspólne wyjście do teatru na Broadwayu. Od wyboru bolała go głowa, gdyż nie wiedział, które przedstawienie w jednym z ponad 50 prywatnych teatrów będzie najlepsze. Kazał więc zawieźć się na Broadway, a po drodze obserwował budowę nowych kamienic mieszkalnych, z których żadna nie należała do państwa. Ich mieszkańcami byli czasami milionerzy, ale w przeważającej części mieszkali tam zwykli ludzie, którzy nie mogli liczyć na żaden państwowy zasiłek, a mimo to wiodło im się znacznie lepiej niż ich odpowiednikom gdziekolwiek indziej na świecie. Dlatego też codziennie do miasta przybywali nowi imigranci, którzy dzięki wolnemu rynkowi żyli dostatnio i nieporównanie lepiej niż w krajach, z których uciekli. A ci, którzy pragnęli jeszcze większej wolności i dobrobytu, uciekali dalej na zachód, gdzie brak państwa dawał okazję do bezprecedensowego wzbogacenia.

***

Był rok 2014 i Jan Kowalski wyszedł z jednej z państwowych bibliotek w Warszawie. Nie znalazł żadnych nowości oprócz magazynów dla kobiet, które zamawiały dla siebie znudzone bibliotekarki. Wokół budynku biblioteki wyrastał las prostokątnych bloków mieszkalnych, należących do państwa. Kątem oka Kowalski dostrzegł, że jedną z ulic mknął pojazd Państwowej Straży Pożarnej, który trąbił na nie chcące ustąpić samochody. Jego uwagę przykuła jednak wiadomość, którą ujrzał w darmowej gazecie rozdawanej na rogu ulicy przez młodego chłopaka. Minister Skarbu wyrażał radość z pomyślnego przebiegu najnowszej emisji państwowych obligacji, które Kowalski zakupił wraz z całą rodziną.

Kowalski zamierzał tego samego dnia odwiedzić jeszcze swojego brata, dlatego sięgnął do kieszeni po banknot pięćdziesięciozłotowy wyemitowany przez Narodowy Bank Polski. Jego brat mieszkał kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Warszawy, dlatego Jan musiał się tam udać pociągiem monopolistycznych Polskich Kolei Państwowych. Wtedy przypomniał sobie, że brat poprosił go o zakup leku na krążenie w aptece. Jan z przerażeniem stwierdził, że zgubił gdzieś receptę otrzymaną od licencjonowanego przez państwo lekarza, bez której mógł kupić co najwyżej witaminę C.

Wtedy niespodziewanie do Kowalskiego zbliżyła się grupka ogolonych na łyso nastolatków, którzy wyrwali mu z ręki portfel i z uśmiechem na ustach powoli oddalili się w kierunku najbliższego sklepu. Kowalski nie miał przy sobie broni i napastnicy dobrze o tym wiedzieli, gdyż nosić ją mogli tylko nieliczni, którzy uzyskali zgodę państwa – dlatego też napastnicy czuli się całkowicie bezkarni.

Kowalski westchnął głęboko, czując się zupełnie bezradny. Żałował, że nie mieszka na wsi, gdzie czasami jeździł wraz z rodziną jedną z państwowych dróg. Miał czwórkę dzieci, która już od szóstego roku życia podlegała obowiązkowi szkolnemu. Kowalski marzył o posłaniu ich do prywatnych szkół, lecz z racji wysokich podatków przeznaczanych między innymi na państwową oświatę nie było go na to stać. Najmłodsza córka miała pięć lat i uczęszczała do jednego z państwowych przedszkoli.

Kowalski cieszył się na wizytę u brata, który był licencjonowanym przez państwo pilotem i czasem zabierał go na małe wycieczki po okolicy. Choć nie mówił mu o tym wcześniej, miał do niego jeszcze jeden interes: chciał razem z nim wybrać się na wycieczkę do państwowych lasów na grzyby. Chciał go też namówić na poszukiwanie skarbów przy pomocy wykrywacza metali, ale brat zawsze mu odmawiał. „Po co szukać” – mówił – „skoro niczego cennego nie wolno nam zatrzymać”.

Gdy już prawie wsiadał do tramwaju mającego zabrać go na dworzec przypomniał sobie, że w weekend obiecał żonie wspólne wyjście do teatru. Miał do wyboru jeden z kilku państwowych teatrów oraz kilka małych, prywatnych, które jednak były zawzięcie zwalczane przez teatralny establishment. Pomyślał więc, że może lepiej zabierze żonę do kina na jeden z polskich filmów sfinansowanych z podatków przez Państwowy Instytut Sztuki Filmowej. Kupił więc dwa bilety i ruszył w stronę dworca.

Po drodze mijał siedziby państwowych urzędów i uczelni oraz bloki należące do państwowych spółdzielni mieszkaniowych. W centrum miasta stało nieco wieżowców, które jednak należały przede wszystkim do państwowych gigantów lub międzynarodowych korporacji żyjących w symbiozie z państwem. W pewnym momencie nad jego głową przeleciał samolot lądujący właśnie na państwowym lotnisku Okęcie. Gdy już wsiadał do pomazanego farbą wagonu nagle przypomniał sobie, że zapomniał odebrać listu poleconego z państwowej poczty, lecz machnął na to ręką, będąc pewnym, że była to przesyłka z Zakładu Ubezpieczeń, informująca go o waloryzacji zasiłku dla bezrobotnych, który pobierał.

Z kraju Kowalskiego co roku wyjeżdżały tysiące osób, które nie widziały dla siebie żadnej przyszłości. Na miejscu zostawali na ogół ci, którzy umiejętnie odnajdywali się w jednej z państwowych instytucji lub firm żyjących w symbiozie z państwem. Ojczyzna Kowalskiego wyludniała się, gdyż dzietność należała w niej do jednej z najniższych na świecie. W wielu miejscach na Ziemi było jeszcze gorzej. Nawet w dalekiej Ameryce lata największej wolności już dawno przeminęły.

***

Państwowa własność stanowi na tyle powszechny element naszej rzeczywistości, że dla wielu ludzi jakakolwiek próba zakwestionowania jej wydaje się być walką z wiatrakami. Nie brakuje dziś niestety ludzi, którzy uważają, że wiele dziedzin gospodarki musi być z definicji całkowicie podporządkowanych państwu, gdyż w przeciwnym razie żaden podmiot prywatny nie pofatygowałby się do dostarczania ważnych z cywilizacyjnego punktu widzenia dóbr i usług. Jeszcze inni twierdzą, że pewne dziedziny życia społecznego stanowią rodzaj służby, za którą nie można pobierać żadnych opłat.

Pozornie takie przekonanie zdaje się potwierdzać nasze codzienne doświadczenie: każdy z nas przechadza się państwowymi chodnikami, porusza się po państwowych drogach oraz korzysta z państwowej komunikacji miejskiej. Niektóre branże wydają nam się zbyt deficytowe, aby jakiemukolwiek prywatnemu przedsiębiorcy chciało się w ogóle w nie inwestować. Wielu z nas (pomijając margines zagorzałych komunistów) skłonnych jest uznać, że wolny rynek wprawdzie działa dobrze w takich dziedzinach, jak motoryzacja, branża spożywcza, odzieżowa, rozrywka, czy też informatyka, ale zdecydowanie zawodzi chociażby w tworzeniu infrastruktury komunikacyjnej, zapewnianiu opieki społecznej, czy też usług sądowniczych. Zgodnie z powszechnym przekonaniem, w społeczeństwie dominuje pogląd, iż wiele branż musi należeć do państwa i nie dopuszcza się w tym względzie żadnych ustępstw. Sformułowanie: „to musi być państwowe” stało się dogmatem współczesności, a jego kwestionowanie uznaje się za objaw społecznego radykalizmu.

Dla zdecydowanej większości naukowców zajmujących się naukami społecznymi ingerencja państwa w określone branże stanowi oczywistość. Dotyczy to osób reprezentujących całe spektrum poglądów politycznych oraz ideowych, nie zaś tylko tych, których uważa się najczęściej za socjalistów. Przekonanie o konieczności powierzenia państwu niektórych branż to jeden z niewielu elementów łączących przedstawicieli nawet najbardziej opozycyjnych wobec siebie idei. O. Józef Maria Bocheński przekonywał, że państwo musi zajmować się m.in. egzekucją prawa, więziennictwem oraz wydawaniem przepisów1; Leszek Kołakowski był przekonany, że w imię ograniczenia wyzysku państwo powinno kontrolować ceny produktów, regulować inwestycje gospodarcze oraz zapewniać odpowiednią opiekę społeczną2; Leszek Balcerowicz, pomimo deklarowanego przywiązania do idei państwa minimum, akceptuje państwowy monopol produkcji pieniądza oraz kontrolę nad sektorem bankowym3; Janusz Korwin-Mikke twierdzi niezmiennie, że zadaniem państwa jest zajmowanie się administracją, dostarczanie usług policyjnych oraz organizowanie wojska4; z kolei Jacek Hołówka argumentuje, że państwo musi wziąć w swoje ręce kontrolę nad policją oraz zwalczanie przestępczości zorganizowanej5.

Przekonania powyższych osób stanowią zaledwie cień identycznych poglądów głoszonych na całym świecie. Peter Singer uważa, że państwo powinno aktywnie działać na rzecz zmniejszenia liczby urodzeń oraz być dominującym podmiotem udzielającym pomocy najbiedniejszym6; o. Jacques Maritain OP uważał, że najpilniejszym zadaniem dzisiejszych demokracji jest udoskonalenie światowego zarządzania całą gospodarką7; zaś Karl Raimund Popper przekonywał, iż „państwo musi stać na straży tego, by nikt nie musiał godzić się na niesprawiedliwą umowę ze strachu przed śmiercią głodową lub ruiną ekonomiczną”, domagając się tym samym, aby „nieograniczony kapitalizm ustąpił interwencjonizmowi ekonomicznemu”8.

Nie bez winy za taki stan rzeczy są także ci, których powszechnie uważa się za największych obrońców nieskrępowanej przedsiębiorczości. Adam Smith, uznawany wśród dzisiejszych kręgów akademickich za jednego z twórców współczesnego liberalizmu ekonomicznego9, przyznawał państwu całkiem spore kompetencje. Uważał, iż powinno ono sprawować całkowitą kontrolę nie tylko nad armią i sądami, ale także nad drogami, portami, mostami, patentami, bankami czy też instytucjami opieki społecznej10. Inny z rzekomo bezgranicznie oddanych wolnemu rynkowi myślicieli, Friedrich von Hayek, dopuszczał jeszcze większy zakres interwencji. W jego mniemaniu państwo powinno zająć się także kontrolą czynszów, zapewnianiem mieszkań komunalnych oraz płacy minimalnej11. Jakby tego było mało, nawet kreowany na jednego z najbardziej „twardogłowych” leseferystów Milton Friedman przekonywał o konieczności nakładania przez państwo opłat za emitowanie zanieczyszczeń oraz produkcji pieniądza papierowego12.

Uderzającą cechą wspólną wszystkich powyższych opinii jest to, iż wypowiadane są z całkowitym pominięciem faktów historycznych. Niewielu jest teoretyków społecznych, którzy zadają sobie trud, aby sprawdzić, czy ich przekonanie o konieczności obecności państwa ze względu na rzekomą niemoc procesów rynkowych ma jakiekolwiek uzasadnienie w zdarzeniach z przeszłości. Zazwyczaj stwierdzenie „to musi być państwowe” traktowane jest jako apriorycznie pewne wbrew wszelkim dowodom historycznym oraz rzeczywistym zjawiskom obecnym na świecie.

Najważniejszym zadaniem niniejszej książki jest więc dostarczenie polskiemu czytelnikowi możliwie najbogatszego zbioru faktów historycznych oraz informacji dotyczących czasów nam współczesnych, które świadczą niezbicie o tym, że nie ma na świecie ani jednej branży, która nie mogłaby zostać powierzona wolnej przedsiębiorczości. Dzieje ludzkości oraz współczesność pełne są dowodów na to, że obecność państwa w każdym z sektorów gospodarki czy dziedzin życia społecznego nie wynika z tego, iż wolny rynek w nich nie działa, lecz że nie pozwala mu się działać. Państwo ingeruje we wszystkie branże nie dlatego, że wymaga tego sytuacja oraz nieudolność wolnego rynku, lecz tylko i wyłącznie z powodów politycznych.

W pracy tej świadomie pominę dyskusję nad możliwością zaprowadzenia społeczeństwa w pełni wolnorynkowego, pozbawionego jakiegokolwiek udziału państwa i skupię się przede wszystkim na wykazaniu, że każda branża, która jest powszechnie uważana za skazaną na mniejszą lub większą ingerencję państwa, potrafiła i nadal potrafi być regulowana wyłącznie przez dobrowolne procesy rynkowe.

Jednym z głównych zadań książki jest także dostarczenie faktograficznej ilustracji do błyskotliwego stwierdzenie autorstwa Murraya N. Rothbarda, iż rynek produkuje dobra, a państwo „zła”13. Tylko dobrowolne wymiany rynkowe są w stanie przynieść korzyść i dobro obydwu stronom wymiany. W przypadku państwa, jedna ze stron przy pomocy przymusu autorytarnie przywłaszcza sobie prawo do oceny tego, co dobre. W rezultacie, wszystkie towary i usługi świadczone przez państwo są obarczone podstawową wadą, którą jest nieumiejętność udzielenia drugiej stronie dobra. Państwo jest w stanie wytwarzać fizyczne przedmioty przypominające towary i wykonywać czynności naśladujące wykonywanie usługi, lecz będąc opartym na przymusie zamyka sobie drogę do satysfakcji klienta, a jednocześnie do wytwarzania dóbr. W rezultacie wszystko, co wytwarza państwo jest kiepskie i gorsze od tego, co wytwarza rynek. Pod względem cech fizycznych dzieła państwa mogą nieraz do złudzenia przypominać wytwory rynku, lecz w rzeczywistości obydwie klasy przedmiotów i usług dzieli jakościowa przepaść. Rynek dostarcza dobra i usługi; państwo – przedmioty i czynności.

Moim marzeniem jest, aby niniejsza książka mogła służyć ludziom jako kompendium wiedzy o wolnym rynku – podręczny zbiór faktów ukazujących wspaniałe dziedzictwo wolnej przedsiębiorczości. Mam nadzieję, że przyczyni się ona do tego, że filozofowie, politolodzy, socjolodzy oraz inni teoretycy społeczni wyzbędą się wreszcie bardzo irytującej maniery oskarżania wolnego rynku o nieumiejętność naturalnego regulowania ludzkich interakcji. Byłbym niezwykle uradowany, gdyby dzięki mojemu skromnemu wkładowi udało się kiedyś wreszcie doprowadzić do sytuacji, w której przynajmniej niektórzy zwolennicy obecności państwa w niezliczonej ilości branż choć raz przyznaliby uczciwie, że ich własne przekonania nie posiadają żadnego rzetelnego uzasadnienia, lecz stanowią wyłącznie wyraz ich nie popartych niczym przekonań oraz życzeniowego myślenia.

Mam też nadzieję, że moja praca pozwoli w pewnym ograniczonym stopniu wyleczyć debatę publiczną ze stwierdzeń typu: „to działa tylko w Ameryce”, „to działa tylko w małych krajach” lub też „tu w Polsce to nie zadziała”. Podawane przeze mnie przykłady pokazują wyraźnie, że nawet w Polsce, wiele branż uważanych dziś za skazanych na dominację państwa, było wcześniej regulowanych przez rynek lub też posiada chlubne, prywatne wyjątki zmagające się z wieloma przeciwnościami.

Ostatecznie bowiem głoszenie przekonania, iż niektóre idee sprawdzają się tylko na kontynencie lub w kraju X, ale już w kraju Y niekoniecznie, to wyraz daleko posuniętego relatywizmu. Prawo własności obowiązuję na całym świecie w ten sam sposób. Nie ma chyba zbyt wielu ludzi o zdrowych zmysłach, którzy głosiliby, że prawa matematyki ze Stanów Zjednoczonych nie stosują się do Europy. Niestety, nie brakuje dziś ludzi uważających, że własność prywatna może dominować jedynie w określonych krajach i w określonym czasie – a w ten właśnie sposób wiele osób przekonuje, że Polska nie może sobie pozwolić na wielką prywatyzację życia społecznego.

Osobom, które przy okazji czytania tej książki po raz pierwszy spotykają się z ideą powierzenia siłom prywatnym jak największej liczby dziedzin życia, należy się pewne wyjaśnienie. Autor tej pracy jest z przekonania libertarianinem – zwolennikiem pełnej prywatyzacji życia społecznego. Libertarianizm wykazuje wiele cech wspólnych z klasycznym liberalizmem, który na przełomie XVIII i XIX wieku urósł do rangi jednego z najbardziej wpływowych światopoglądów. Libertarianizm różni się jednak od klasycznego liberalizmu tym, że sprzeciwia się istnieniu państwa, nawet minimalnego, które postulował ten drugi.

Najważniejszym teoretykiem libertarianizmu był Amerykanin Murray N. Rothbard (1926–1995). Prezentację jego poglądów, które uchodzą za reprezentatywne dla całego nurtu, można znaleźć w przystępnej formie w jego pracy noszącej tytuł O nową wolność. Manifest libertariański. Punktem wyjścia dla libertarianizmu jest przekonanie, że każda osoba, bez wyjątku, posiada pewne fundamentalne prawa, obowiązujące niezależnie od jakiegokolwiek prawodawstwa, czy urzędowego uznania. Uznanie tych praw w najlepszy sposób zabezpiecza zarówno jednostkę, jak i ludzkie społeczności. W innych pracach Rothbard wykazywał także, że libertarianizm nie jest wcale ideą, która zrodziła się w XX wieku, lecz miała swoich protoplastów już w czasach starożytnych. Niniejsza książka stanowi więc nawiązanie do wielowiekowej tradycji zmagań o wolność, której największym wrogiem jest według libertarian państwo.

Architektura

C

o by się stało, gdyby architektem mógł być każdy, bez uzyskania stosownego pozwolenia? Gdyby nie było żadnych ograniczeń w dostępie do zawodu, a swoje projekty w oficjalnych konkursach mogły zgłaszać osoby, które nie odbyły nawet studiów architektonicznych?

Absolutnie nic – Michał Anioł nigdy nie studiował architektury, a mimo to tworzył najwspanialsze dzieła!

Przez całe wieki w Europie zawód architekta nie podlegał żadnym większym ograniczeniom, a mimo to nasza cywilizacja wzniosła się na wyżyny. Nasi odlegli przodkowie nie rozdzielali jeszcze zawodu architekta i budowniczego, dlatego projektant budynku musiał jednocześnie znać się na murarce, ciesielstwie itd. – sporą część prac wykonywał osobiście.

We wczesnym średniowieczu architektami byli praktycznie wyłącznie duchowni. To oni wznosili świątynie i klasztory, a także inne budowle o świeckim charakterze. Formy architektoniczne już wtedy odzwierciedlały kształt życia społecznego. W czasach silnie scentralizowanych monarchii merowińskiej i karolińskiej w dziedzinie architektury panował praktycznie zastój. Jakiekolwiek innowacje przyniosły dopiero czasy, gdy władza na kontynencie uległa decentralizacji – tak właśnie z końcem X wieku zrodził się styl romański14.

Od XI wieku centrum cywilizacji staje się Francja, w której władza króla była właściwie iluzoryczna. Rozciągała się ona w zasadzie wyłącznie na terytorium dzisiejszego Paryża i okolic Orleanu, a zgodnie z obowiązującym prawem status prawny króla był de facto równy zwykłemu szlachcicowi. Monarcha Francji był nawet lennikiem opata St. Denis (!)15. W tym niezwykle sprzyjającym rozwojowi społecznemu środowisku powstawały zręby nowej, wspaniałej sztuki. Dziś uznaje się, że po raz pierwszy styl gotycki – kwintesencja cywilizacji chrześcijańskiej – pojawił się przy okazji dokonanej w latach 1140–1144 przebudowy kościoła w opactwie St. Denis. Dzięki nowej konstrukcji sklepienia oraz łukom przyporowym, w mroczne świątynie poprzednich dekad wdarło się światło. Pojawiły się też nowe możliwości zdobienia.

Katedra w Amiens – piękna bryła świątyni ma swoje źródło w rozdrobnieniu politycznym średnio wiecznej Francji.

Ukoronowaniem epoki rozdrobnienia politycznego Francji – centrum ówczesnej cywilizacji – były stojące do dziś katedry budowane w latach 1140–1220 w: Laon, Chartres, Reims, Amiens, czy też paryska Notre-Dame. Styl ten przeniósł się wkrótce do innych krajów, przede wszystkim do podporządkowanej Normanom Anglii. Zachowując w świadomości, iż gusta są kwestią nie podlegającą obiektywnej ocenie, niech będzie wolno powiedzieć autorowi, iż w jego przekonaniu, budowle te stanowią szczytowe osiągnięcie architektury sakralnej, a być może i architektury w ogóle.

Co ciekawe, budowniczy gotyckich arcydzieł byli najczęściej całkowicie anonimowi i wszystko wskazuje na to, że ich wynagrodzenie za wykonaną pracę było skromne lub wręcz znikome.

Pod koniec XIII wieku, rozdrobnienie polityczne we Francji było już fikcją. Rządzącego w latach 60. króla Ludwika IX Świętego nazywano, wówczas najpotężniejszym władcą Zachodu, „Rozjemcą”. Sztuka gotycka straciła właściwe sobie podglebie i jej najbardziej twórcze ośrodki znalazły się w innej części kontynentu. Cesarstwo Niemieckie i północne Włochy były wówczas najbardziej rozdrobnionymi politycznie regionami Europy. Jeszcze w XIV wieku, potężni później Habsburgowie posiadali względnie skromne posiadłości w Austrii i Tyrolu, a Wenecja, Florencja, Mediolan, Parma, Modena i Genua konkurowały ze sobą dosłownie we wszystkim.

Podczas gdy w Niemczech w XIV i XV wieku kwitł jeszcze późny gotyk, którego osiągnięciami możemy się dziś zachwycać także w Polsce (głównie Śląsk, Małopolska), we Włoszech doszło do pewnych istotnych zmian. Uważnie studiując prace antyczne, Brunelleschi już w 1420 stworzył we Florencji przytułek dla ubogich, a wkrótce także kościół Św. Ducha. Były to pierwsze budowle stylu renesansowego, który do końca XV wieku stał się wyłączną domeną krajów północnych Włoch16.

W tym okresie działało wielu słynnych twórców, którzy przestawali być anonimowi. Nie byli już osobami duchownymi, lecz świeckimi mistrzami, pracującymi dla władców i możnych. Niestety, w tych czasach osoby prywatne nie były jeszcze w stanie zatrudnić najlepszych architektów, natomiast rozdrobnienie polityczne sprawiało, iż ci ostatni mieli bardzo wielu klientów, którzy zawzięcie o nich rywalizowali. Nie była to w pełni rynkowa sytuacja, lecz daleko posunięte rozdrobnienie polityczne Niemiec i północnych Włoch pokazuje, że słabość państwa znacznie sprzyjała rozwojowi architektury. Już od XIV wieku obydwa te regiony stanowiły główny ośrodek sztuki architektonicznej (i nie tylko, więcej o tym w haśle: Muzyka).

Dla osoby, która po raz pierwszy usłyszała o związku między rozdrobnieniem politycznym a rozwojem społecznym, a także postępem w dziedzinie architektury, teza ta może się wydać nieco dziwaczna. Warto jednak pamiętać, że zależność ta jest znana historykom i filozofom społecznym od dawna. Przytoczmy wypowiedź Pawła Jasienicy:

Mało jest rzeczy równie pouczających, jak widok mapy przedstawiającej dawne państwa kontynentu. Oto karta Niemiec z drugiej połowy XVIII wieku, a więc z czasów bardzo późnych. Jest ona usiana kolorowymi plamkami o najbardziej fantastycznych kształtach. Nie podejmę się policzyć wszystkich hrabstw, księstw, biskupstw, wolnych miast, palatynatów i elektoratów. Wydaje mi się jednak, że ich wielkość i szczupłe rozmiary doskonale wyjaśniają pochodzenie zjawisk, których tak bardzo zazdrości się Niemcom. Mam tu na myśli ich zamiłowanie do porządku, pracowitość oraz do przestrzegania prawa u siebie w domu (…)17.

Można by tu dodać jeszcze inne zjawiska, których zazdrościmy Niemcom: muzykę, literaturę, technikę, czy wreszcie architekturę. Jestem absolutnie przekonany, że gdyby nie zniszczenia z czasów II wojny światowej oraz komunizmu we wschodniej części kraju, Niemcy byłyby dziś obok Włoch najczęściej odwiedzanym przez turystów krajem na świecie.

Jasienica wypowiadał się na temat XVIII wieku, a więc epoki schyłku politycznego rozdrobnienia, lecz w XIV czy też XV wieku podziały te były jeszcze głębsze, a władza państwa jeszcze słabsza. Tymczasem w innych krajach: we Francji, Anglii, czy Polsce, państwo było wysoce scentralizowane, przez co architektura stała na o wiele niższym poziomie. Kraje te nie wydały tylu uzdolnionych twórców, co Włochy czy Niemcy, a w rzeczywistości nieustannie „importowały” z nich zdolnych architektów.

Wiele o tych czasach mówi fakt, że tacy twórcy, jak Donato Bramante, Rafael, czy też Michał Anioł, w ogóle nie byli architektami z wykształcenia. Nie posiadali żadnego zezwolenia na prowadzenie działalności, nikt nie robił im egzaminu z wiedzy o architekturze, a mimo to wszyscy podziwiamy dziś ich osiągnięcia i uznajemy za klasyczne.

Od kiedy w 1534 roku Michał Anioł Buonarotti przeniósł się z Florencji do Rzymu, stolica chrześcijaństwa zachodniego stała się żywym pomnikiem architektury. Tam właśnie w postaci kościoła Il Gesù zrodziła się sztuka baroku. Do końca XVII wieku zdecydowana większość najlepszej architektury barokowej była dziełem Włochów i Niemców: Berniniego, Borrominiego, Cartony, Vignoli, Neumanna, Dientzenhofferów, czy też Zimmermanna. W tym samym czasie budowniczy z wysoce scentralizowanych krajów, takich jak: Anglia, Francja, Rosja, Polska, czy Hiszpania stanowili najczęściej architektoniczną drugą ligę.

Około 1670 roku centrum świata architektury przeniosło się z powrotem do Francji, lecz w zupełnie innym charakterze. O ile jeszcze w XII i XIII wieku Paryż stanowił symboliczne centrum zdecentralizowanego kraju, o tyle za czasów Ludwika XIV – Króla Słońce – stolica kraju była już siedzibą najpotężniejszego państwa na świecie. Niszcząc autonomię regionów oraz prowadząc śmiałą politykę imperialną, francuscy królowie przekreślali dawne wolności, którymi cieszyły się ludy Europy. Wysiłki królewskiego kontrolera generalnego – Jeana-Baptisty Colberta – szły wówczas w kierunku totalnego podporządkowania władzy państwa wszelkich dziedzin życia (por. podobny wątek z dziedziny sztuki w rozdziale: Teatr). Jednym z elementów tych dążeń było utworzenie w 1671 roku Królewskiej Akademii Architektury, która uzyskała monopol na przyznawanie tytułu architekta oraz na prowadzenie studiów architektonicznych.

Podobne instytucje istniały już wprawdzie wcześniej, np. w rządzonym przez papieża Rzymie, czy też we Florencji. Ich kompetencje były spore, lecz nie mogły się równać z tymi, które udzielone zostały Królewskiej Akademii. Monarchowie w całej Europie powoływali królewskich architektów co najmniej od XIII wieku, lecz ci ostatni byli zawsze traktowani jako rzemieślnicy, nie urzędnicy18. Za sprawą najbardziej scentralizowanego państwa ówczesnego świata, architektura stała się częścią administracji państwa.

W 1682 roku Ludwik XIV wprowadził się do nowo powstałego pałacu w Wersalu, największej monarszej rezydencji w Europie (dla porównania: ogrody wersalskie liczyły sobie kilkaset hektarów, a największy wówczas w Polsce zaledwie 15). Król wyznaczył tym samym charakter zmian w architekturze na następne lata, a ponieważ inni władcy pozazdrościli mu siedziby tym samym rozpoczął się wyścig o najbardziej monumentalną siedzibę monarchy absolutnego. W pierwszej połowie XVIII wieku barok miał się wciąż dobrze, lecz od około 1760 roku architektura europejska zatrzymała się w rozwoju. Od tego momentu zapanował klasycyzm, który wprawdzie przyniósł wiele solidnych i rzetelnych dzieł, lecz nie był już tak twórczy jak poprzednie kierunki.

Przyczyną tych zmian było zinstytucjonalizowanie zawodu architekta i pochłonięcie go przez państwo. Architekci będący na usługach „oświeconych” monarchów stali się zwykłymi urzędnikami i przejęli ich najgorsze cechy: wygodnictwo i konformizm. Zagubili artystyczny zmysł i stali się naśladowcami minionych epok.

Jednocześnie za sprawą monarchów oświeconych i ich nadwornych, licencjonowanych architektów, dokonała się jeszcze jedna istotna zmiana, która zaciążyła na charakterze całej sztuki. Jeszcze w pierwszej połowie XVIII wieku budownictwo sakralne stanowiło jeden z filarów rozwoju architektury i, jak widzieliśmy, wyznaczało często kierunki zmian. W momencie, gdy architekci stali się służkami państwa w jego absolutnym wydaniu, zdecydowaną przewagę zyskała architektura świecka. Wielcy architekci doby gotyku czy też baroku byli często ludźmi bardzo religijnymi, tworzącymi na cześć Boga. Od czasów oświeceniowych monarchii miejsce Boga zajęło państwo i to jemu zaczęto odtąd poświęcać najwięcej uwagi.

Przed rokiem 1800 architekci bardzo rzadko tworzyli budynki publiczne. Swoje talenty wykazywali wznosząc kościoły, klasztory, ratusze, czy też pałace dla władców lub możnych. W XIX wieku najwięcej pracy mieli już jednak przy konstruowaniu rozmaitych budowli państwowych: teatrów, ministerstw, urzędów, muzeów, bibliotek, szpitali, uniwersytetów, banków, dworców, giełd czy więzień19. To dopiero pierwszy rozdział książki, lecz we wszystkich kolejnych Czytelnik znajdzie zapis tego, jak przez cały XIX wiek dochodziło do stopniowego przejmowania przez państwo kontroli nad szeregiem dziedzin życia społecznego. Proponuję, aby czytając kolejne rozdziały, każdy przypomniał sobie o wątku architektonicznym, gdyż stanowi on doskonałe uzupełnienie dla pozostałych historii opowiadanych w tej pracy.

Historycy architektury przekonują niekiedy, że dziewiętnastowieczny zamęt w architekturze europejskiej stanowił w sporej mierze wynik tego, iż mecenasami sztuki stali się nowobogaccy przemysłowcy i kapitaliści. Był to dla nich nowy świat, dlatego często wybierali projekty, których przedstawiciele dawnej arystokracji nigdy by nie zaakceptowali. Być może jest w tym trochę prawdy, lecz nie wolno zapominać o bezprecedensowej skali budownictwa publicznego, które z dnia na dzień zaczęło dominować na całym kontynencie. W tych czasach stało ono na wyższym poziomie niż dzisiejsze, lecz w sporej mierze to właśnie budynki publiczne straszyły brakiem elegancji. Każdy, kto mieszka w zachodniej Polsce wie o tym doskonale, jeśli choć raz w życiu przyjrzał się jednemu z licznych budynków pruskiej administracji publicznej, wojskowym koszarom lub szkole.

Schyłek XIX wieku to już epoka stali, a XX wiek – szkła (będę o tym wspominał także w rozdziale: Mieszkania). Już teraz napomknę, iż bez reszty szkaradny styl modernistyczny, który nieszczęśliwie do dziś dominuje, stanowi owoc inwazji państwa w dziedzinę architektury. Nie chodzi mi tu o propagowanie tezy głoszącej, że wszystko, co nowoczesne w architekturze, jest złe z definicji, lecz jedynie o proste stwierdzenie faktu, iż obecny chaos jest w sporej mierze powiązany z państwową ingerencją w rynek architektoniczny. Współcześni architekci projektują przecież liczne cuda udowadniając, że szkło, stal, czy też nawet plastik potrafią stać się integralnym składnikiem piękna. Nie można jednak zapominać, że państwo kontroluje dziś system uczelni, nadaje licencje i jest głównym zleceniodawcą. Siłą rzeczy, to właśnie od niego, a nie od sił prywatnych, zależy dziś architektoniczne oblicze świata.

Jestem głęboko przekonany, że ludzkość nie powiedziała jeszcze w tej dziedzinie ostatniego słowa. Nie wszystkie wznoszone dziś budowle stanowią wyraz pustego modernizmu i na świecie wciąż powstaje cały ogrom cennych i pięknych budowli. Z drugiej jednak strony, przekonanie, że żyjemy w czasach „post-” i „neo-” jest błędne, gdyż całkowicie abstrahuje od instytucjonalnych zmian w dziedzinie architektury, które dokonały się na przestrzeni ostatnich wieków. Wierzę, że Europa i świat może jeszcze twórczo podjąć swoje dziedzictwo, lecz wpierw architekci muszą się wyzwolić z państwowych akademii.

Biblioteki

L

eżąca na pograniczu Wschodu i Zachodu ptolemejska Aleksandria uchodziła w starożytności za stolicę książek. Egipskie miasto było światowym centrum produkcji papirusu, dlatego książek było w nim więcej niż gdziekolwiek indziej. Miejscowi władcy przeznaczali dla uczonych spore stypendia, więc miejscowa biblioteka nieustannie puchła od kolejnych pozycji. Jej sława przetrwała do czasów współczesnych – Biblioteka Aleksandryjska stanowi do dziś synonim wspaniale wyposażonej instytucji, której zniszczenie stanowiło niepowetowaną stratę dla ludzkości.

Istnienie Biblioteki Aleksandryjskiej stało się także głównym pretekstem służącym do uzasadniania konieczności ochrony kultury piśmienniczej przez Lewiatana. Skoro tak bezcenny zbiór jak ten zgromadzony przez Ptolemeuszów uległ bezpowrotnej destrukcji, nie można dopuścić do ponownej katastrofy, którą byłoby zniszczenie wielu istotnych dzieł. Dlatego sprawy w swoje ręce musi wziąć państwo – przekonują zwolennicy państwowych bibliotek.

Sęk jednak w tym, że cenne zbiory łatwiej uchronić przed zniszczeniem gdy schowa się je w wielu różnych miejscach, a nie jednym. Wielka biblioteka z Aleksandrii zawdzięczała swoje monumentalne rozmiary przede wszystkim podbojom oraz podatkom. W jej skład wchodziło wiele różnych ksiąg zdobytych na narodach całego świata. Zakochany w Kleopatrze Marek Antoniusz miał jej przekazać wiele tysięcy woluminów wywalczonych przez rzymskie legiony. Uczeni z całego świata przybywali do Aleksandrii przede wszystkim dlatego, że kusiły ich stypendia fundowane z podatków płaconych przez mieszkańców królestwa. Sprawiało to, że Biblioteka Aleksandryjska posiadała zdecydowanie uprzywilejowaną pozycję względem wszelkich prywatnych bibliotek. Zgromadzone w jednym miejscu zbiory były bardziej narażone na zniszczenie niż sieć prywatnych bibliotek, której nie było dane powstać.

Starożytny świat upadł, a wraz z nim zginęła większość starożytnych ksiąg. Umiejętność czytania i pisania we wczesnośredniowiecznej Europie była niezwykle rzadka, a jedynym miejscem, w którym wykazywano zainteresowanie książkami, były klasztory. Władcy barbarzyńskich państw byli, delikatnie mówiąc, nie obeznani z klasyczną literaturą i filozofią, dlatego w Europie wykształcił się zwyczaj, że biblioteki są prywatne – czyli kościelne.

Przez wieki to właśnie Kościół był głównym bibliotekarzem na kontynencie. Średniowieczna biblioteka znajdowała się na ogół w zakrystii kościoła, w klasztorze lub specjalnym budynku przy nim. Biblioteki służyły jednocześnie jako czytelnie i miejsce przechowywania książek, a większe dzieła przymocowywano do pulpitów za pomocą łańcuchów. Funkcjonowało nawet powiedzenie – „klasztor bez biblioteki jest jak twierdza bez zbrojowni”. Pod koniec XIV wieku w Anglii stworzono ogólnokrajowy rejestr książek klasztornych, na potrzeby którego 186 klasztorów angielskich przysłało równocześnie wykaz posiadanych ksiąg20. Europa osiągnęła wyższość względem starożytnego świata Hellenów, gdyż zbiory jej wielkiej biblioteki były rozproszone po całym kontynencie i korzystało z nich znacznie więcej osób niż garstka państwowych stypendystów z Aleksandrii.

Sytuacja nie zmieniała się praktycznie aż do XVIII wieku. W Polsce w latach 1650–1750 prawie 60% drukarni należało do Kościoła, którego klasztorne biblioteki stanowiły jednocześnie bazę dla większości uczelni. Spore znaczenie zyskiwały także biblioteki prywatne. Najsłynniejsze z nich w tym okresie posiadali: bracia Załuscy i ks. Czartoryski w Warszawie oraz gen. Czapski w Gdańsku21. Biblioteka braci Załuskich była od 1745 roku pierwszą biblioteką publiczną– pierwszą nieklasztorną. Z kolei w 1768 roku M. Gröll otworzył przy swej księgarni na Marywilu pierwszą w Polsce czytelnię oraz wypożyczalnię książek. Upowszechniająca się literatura piękna sprawiała, że wkrótce wypożyczalni było już znacznie więcej22.

Po śmierci swojego brata Andrzeja, Józef zapisał wspaniale prosperującą bibliotekę zakonowi jezuitów, lecz w 1772 roku doszło do kasaty zakonu (więcej o tym wydarzeniu w rozdziale: Edukacja) i w ten sposób bogate zbiory braci Załuskich przypadły nieoczekiwanie państwu. W 1794 roku biblioteka została wywieziona do Petersburga, co przyczyniło się do wytworzenia jej legendy. Jednocześnie zapomniano, iż twórcami jej sukcesu były osoby prywatne.

Kasata zakonu posiadającego najbogatszy księgozbiór na świecie ustanowiła precedens, który miał się wkrótce stać regułą. Przejęte przez państwo mienie Towarzystwa Jezusowego zaostrzyło apetyt na kolejne konfiskaty. W 1811 roku władze „oświeconych” Prus rozwiązały wszystkie klasztory w swoich granicach oraz skonfiskowały cały ich majątek. W samym tylko Wrocławiu wiązało się to z zamknięciem 57 klasztorów męskich oraz 17 żeńskich. Niezwykle bogata biblioteka dominikańska została upaństwowiona, a wraz z nią pozostałe należące do Kościoła23. Podobne kroki podejmowano także w zaborze rosyjskim, gdzie pretekstem do kasaty zakonów było poparcie duchowieństwa udzielone powstaniu styczniowemu24. Ze 147 męskich klasztorów funkcjonujących na ziemiach polskich w 1864 roku, w roku 1904 pozostało już tylko siedem25.

Nagle, w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat, państwo stało się największym bibliotekarzem. Przejęte od Kościoła księgozbiory posłużyły do wyposażenia tworzonych masowo, od XIX wieku, państwowych uczelni. Lewiatan ułatwił sobie w ten sposób całkowite podporządkowanie inteligencji, która odtąd siłą rzeczy musi współpracować z państwem, jeśli chce mieć dostęp do dorobku intelektualnego minionych pokoleń. Najlepiej wyposażone biblioteki są dziś własnością publiczną, ale nie wynika to z zapobiegliwości urzędników, lecz stanowi rezultat zwykłej grabieży. Z kolei państwo uzyskało dzięki konfiskatom niesłuszne miano opiekuna nauki i piśmiennictwa, choć przez wieki nie robiło praktycznie nic, aby gromadzić zbiory umożliwiające rozwój umysłowy człowieka.

Rynek wydawniczy wciąż się rozwija i co roku przybywają tysiące nowych książek. Skonfiskowane w minionych stuleciach woluminy stanowią dziś zaledwie skromną część księgozbiorów, lecz państwo znalazło nowy sposób na konfiskatę. Współcześnie zamiast przejmowania klasztornego mienia stosuje się zupełnie inny środek, o którym słyszało bardzo niewiele osób. Każdy wydawca w Polsce (i nie tylko) zmuszony jest do przestrzegania przepisu, zgodnie z którym 17 egzemplarzy każdej książki wydanej na terenie kraju musi zostać wysłanych za darmo do Biblioteki Narodowej w Warszawie oraz 16 innych bibliotek (głównie uniwersyteckich)26. Wysyłka książek jest rzekomo „darmowa” – nie płaci za nią wydawca, tylko wszyscy podatnicy utrzymujący Pocztę Polską.

Koszt wytworzenia 17 egzemplarzy danego tytułu ponosi wszakże sam wydawca. Jak zatem widać, konfiskata książek od sektora prywatnego wcale nie ustała, lecz wciąż trwa w najlepsze. Zmieniła się wyłącznie technika kradzieży.

W Polsce przepis o obowiązkowych egzemplarzach dla państwa funkcjonował już od 1780 roku, kiedy to reformatorzy uznali, że Polska musi znaleźć się w awangardzie krajów wdrażających „oświecone” reformy. Jednakże przymusową daninę na rzecz króla wprowadziły już znacznie wcześniej najbardziej scentralizowane kraje: Francja (1537), Hiszpania (1619), Wielka Brytania (1662) oraz Szwecja (1707). To nie przypadek, że dwory tych państw stały się wkrótce źródłem najbardziej radykalnych idei politycznych i filozoficznych kolejnych stuleci. Monarsze biblioteki i stypendia przyciągały nadwornych intelektualistów nawołujących do przekazania państwu jeszcze większych kompetencji oraz do sekularyzacji życia społecznego (czyli likwidacji Kościoła jako najważniejszego konkurenta w dziedzinie bibliotekarstwa oraz świata idei).

Warto mieć także świadomość, że liczba darmowych egzemplarzy przekazywanych państwu w Polsce należy do najwyższych na świecie. Podczas gdy w Rosji wymaganych jest siedem, a w Niemczech tylko dwa, polskich 17 egzemplarzy plasuje państwo polskie na samym szczycie niechlubnego rankingu.

Pomimo iż państwo nieustannie wzbogaca się o kolejne tysiące egzemplarzy książek prywatnych wydawców, jednocześnie wciąż przekonuje wszystkich i wszędzie, że prowadzenie biblioteki to deficytowe zajęcie. Skoro jednak jest ono deficytowe, to czemu istnieje tak wiele państwowych bibliotek, które zatrudniają całą armię pracowników? Czyżby państwowi bibliotekarze pracowali za darmo? Na to pytanie nie muszę chyba udzielać odpowiedzi.

Warto także zauważyć, że prowadzenie bibliotek oraz wypożyczalni może stanowić doskonały interes, lecz współcześnie w Polsce mało kto jest w stanie sprostać nieuczciwej konkurencji, do jakiej przyczynia się państwo. Wzbogacając swój księgozbiór o daniny składane przez prywatnych wydawców oraz mając do swej dyspozycji dotacje budżetowe, państwowe biblioteki nieustannie przekreślają szanse na wyłonienie się autentycznych prywatnych bibliotek i wypożyczalni takich, jak te, którymi służyły kiedyś klasztory lub warszawski księgarz Gröll.

Polska nie należy do krajów, które w ciągu ostatnich kilku wieków zasłynęłyby wolnością konkurencji w dowolnej dziedzinie. Na szczęście w wielu krajach świata udało się uniknąć takiego obrotu wydarzeń, jaki miał miejsce nad Wisłą. Najlepszym przykładem są chociażby Stany Zjednoczone, które mogą się poszczycić bogatą tradycją prywatnych bibliotek i wypożyczalni. Na nowym kontynencie nie istniała tak pokaźna sieć klasztorów jak w Europie, dlatego sieć bibliotek trzeba było zbudować od podstaw. Pierwszą pokaźną prywatną bibliotekę założył już w XVII wieku Elder William Brewster z Plymouth. Wielu innych arystokratów również posiadało własne kolekcje, ale przełom nastąpił dopiero w 1742 roku, gdy Benjamin Franklin uruchomił Library Company of Philadelphia. Księgozbiór biblioteki był uzupełniany z funduszy subskrybentów, którzy musieli najpierw zapłacić 40 szylingów za przystąpienie do projektu, a następnie 10 szylingów rocznie. Trzeba zaznaczyć, że był to spory koszt, który byli w stanie ponieść tylko zamożni Amerykanie, ale też drogie były same książki, gdyż technika druku wciąż wymagała sporych nakładów. Pomimo to, Library Company of Philadelphia napotkała konkurencję w postaci kolejnych bibliotek subskrypcyjnych:

Union Library Company, Amicable Company oraz the Association Library. Wkrótce w całych Stanach zaroiło się od lokalnych bibliotek, które stawały się coraz bardziej dostępne dla szerokich mas. W założonej w 1841 roku bibliotekce Young Men’s Association z Chicago składki członkowskie płaciło aż 10% mężczyzn w wieku 15 – 35 lat z całego miasta. Biblioteka oferowała kilka różnych stawek członkostwa oraz przystępne ceny dla jednorazowych klientów27.

Siedziba Library Company of Philadephia – jednej z pierwszych prywatnych bibliotek w Stanach Zjednoczonych.

Niestety, w ciągu XIX wieku, w Stanach Zjednoczonych wykształciło się przekonanie, że amerykańskie społeczeństwo musi naśladować rozwiązania przyjęte na Starym Kontynencie. Państwo, które w wyniku wojny secesyjnej napuchło do niespotykanych wcześniej rozmiarów, przystąpiło do tworzenia sieci państwowych uczelni posiadających swoje własne biblioteki. W połączeniu z niezniesionym od 1662 roku angielskim przepisem dotyczącym egzemplarzy obowiązkowych, państwo amerykańskie skutecznie wyeliminowało konkurencję ze strony prywatnych podmiotów.

Historia pokazuje nam dobitnie, że bibliotekarstwo było i nadal może być dochodowym zajęciem, z którym wolna przedsiębiorczość radzi sobie świetnie. Ponieważ jednak państwo to pewna idea, której zasadność trzeba nieustannie utrwalać przy pomocy naukowej propagandy, biblioteki Lewiatana zaliczają się do jego podstawowych narzędzi oddziaływania. Państwo boi się prywatyzacji bibliotek, gdyż uwolniłoby to ludzkie umysły, które nie daj Boże zaczęłyby kwestionować konieczność istnienia samego państwa. Przechodząc obok państwowych bibliotek miejmy więc świadomość, jak wielkie strategiczne znaczenie posiadają one dla obecnego status quo.

Broń

Z

akaz posiadania broni bierze swój początek w czasach, gdy ludzkość handlowała niewolnikami. Pojmani cudzoziemcy, którzy wykonywali dla swych zwycięzców szereg prac, nie mogli przecież nosić przy sobie mieczów, gdyż natychmiast zemściliby się na swoich oprawcach. Tak było w każdym starożytnym i nowożytnym państwie opartym na pracy niewolników.

Ludy europejskie czasów średniowiecza były jeszcze oparte na strukturze plemiennej, w której potencjalnym wojownikiem był każdy dorosły mężczyzna i dlatego każdy bez wyjątku mógł nosić przy sobie broń. Było to tak oczywiste, że nikt tego nawet nie próbował kwestionować. Gdyby ówczesne państwo zarządziło, że odtąd tylko jego urzędnicy będą mogli przyznawać pozwolenie na noszenie miecza u pasa, byłoby to odebrane jako gwałt i spotkałoby się z natychmiastową zbrojną rebelią.

Z czasem, gdy struktury rodowe i plemienne ustąpiły miejsca centralnym władzom pierwszych państw, możni przystąpili do niewolenia niższych warstw ludności. Ten opisywany wielokrotnie proces rzadko kiedy bywa przedstawiany z perspektywy utraty prawa do posiadania broni. Jednakże o ile niewolnicy stawali się bezbronni w momencie ich pojmania, o tyle rozbrojenia pospólstwa trzeba było dokonać przy pomocy serii ustaw i politycznych zabiegów. Proces zniewolenia został rozłożony w czasie.

W Polsce zdominowane przez szlachtę sejmiki ziemskie już w XV wieku zakazały chłopom i mieszczanom noszenia broni w miejscach publicznych28. Jeśli dołączymy do tego cały zestaw innych postanowień i przepisów uchwalonych przede wszystkim w XVI wieku, zabraniających m.in. posiadania ziemi, zmiany miejsca zamieszkania oraz sprawowania urzędów kościelnych i państwowych, wówczas zrozumiemy, że działania szlachty były dobrze przemyślane. Stanowiły preludium do dokonanego wkrótce zamachu stanu i całkowitego przejęcia władzy w państwie.

Pozornie bowiem, wymuszony na pospólstwie i mieszczanach zakaz noszenia broni, stanowił zaledwie skromną zmianę. W praktyce jednak dzięki tym postanowieniom sarmaci uzyskali przewagę fizyczną, którą potrafili wyzyskać zmieniając kształt instytucjonalny państwa. W XVII wieku chłopi byli już ubezwłasnowolnieni i najczęściej masowo zbiegali z obozów pracy zwanych dla niepoznaki folwarkami.

Dzięki rozbrojeniu całego społeczeństwa, sarmaci mogli sprawować niepodzielną władzę tak, jak rzymska arystokracja, na którą pracowały zastępy niewolników. Ten stan utrzymał się do końca I Rzeczypospolitej i został utrwalony przez państwa zaborcze, które wiedziały bardzo dobrze, że pełna kontrola nad skolonizowanym społeczeństwem wymaga pozbawienia go broni. Wyjątku dokonały tylko władze carskiej Rosji, które w 1905 roku ze względu na falę przestępczości zezwoliły na powszechny dostęp do broni. Przyniosło to ze sobą dwojakie skutki: z jednej strony bolszewicy mogli obalić carat, z drugiej zaś, dobrze uzbrojeni Polacy wywalczyli niepodległość i odparli najazd sowieckich hord.

Niewielu Polaków ma jednak świadomość, że obowiązujący wciąż zakaz posiadania broni palnej wraz z systemem przyznawanych przez państwo licencji stanowi w sporej mierze spuściznę po rozprawie z podziemiem antykomunistycznym. II wojna światowa sprawiła, że na krótko broń znów stała się powszechna. Mało się dziś o tym mówi, ale wiele ofiar agresji niemieckiej i sowieckiej dałoby się uniknąć, gdyby nie wprowadzony przez niepodległe władze Polski już w 1918 roku nakaz licencjonowania broni. Gdyby dostęp do broni był powszechny już na początku wojny, być może oszczędziłoby to wiele ofiar, które zwyczajnie nie miały czym się bronić (nie wspominając już o hekatombie powstania warszawskiego).

Na szczęście ludność szybko zaczęła się zbroić wbrew okupantom i pod koniec wojny w całym kraju istniało wiele uzbrojonych oddziałów. Władzy sowieckiej wprowadzanie komunizmu przysporzyło tak wiele kłopotów właśnie dlatego, że Polacy byli dobrze uzbrojeni i nie zamierzali składać broni. Przez kilka pierwszych lat po wojnie w całym kraju dochodziło do regularnych starć, które zaczęły później ustępować pojedynczym akcjom skierowanym przeciw niedobitkom. Dopóki jednak w polskich lasach działali antykomunistyczni powstańcy, komuniści nie mogli się czuć pewnie.

Kilkadziesiąt lat komunistycznej propagandy, które znalazły swoją kontynuację w czasach III Rzeczypospolitej sprawiły, że Polacy całkowicie zapomnieli o znaczeniu wolności posiadania broni. Co więcej, sporo wskazuje nawet na to, że wielu osobom ścisła reglamentacja dostępu do broni wydaje się być jak najbardziej pożądana i korzystna. Świadczy to jednak o nieznajomości historii oraz o akceptacji dla naruszania podstawowego prawa każdego człowieka – prawa własności. Historia poucza nas bowiem, i powinno to być dla nas wielkim ostrzeżeniem, że dla wielu krwawych dyktatorów ograniczenie dostępu do broni stanowiło preludium do dokonania ogromnego ludobójstwa.

Jeden z najbardziej krwawych dyktatorów w historii – Józef Stalin – wydał w 1929 roku zakaz posiadania broni w całym Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Upewniwszy się, że bronią będą odtąd dysponowali wyłącznie enkawudziści oraz czerwonoarmiści, przystąpił do masowego ludobójstwa. Wielki Głód, Wielka Czystka oraz inne masowe morderstwa najprawdopodobniej nie pochłonęłyby aż 20 mln ludzkich istnień, gdyby państwowi funkcjonariusze musieli stawić czoła uzbrojonym obywatelom29.

W ślad za Stalinem poszły komunistyczne Chiny, które rozbroiły swoich obywateli w 1935 roku, aby w ciągu kolejnych kilkudziesięciu lat wymordować ponad 60 mln ludzkich istnień. Strategię Stalina i Mao świetnie znał także Hitler, który tuż przed wojną, w 1938 roku zakazał Żydom oraz innym wrogim nacjom oraz grupom społecznym dostępu do broni. Nie ulega wątpliwości, że Holocaust nie dokonałby się nigdy na tak wielką skalę, gdyby nie wcześniejsze zarządzenie Hitlera.

Tragedie spowodowane zakazem posiadania broni nie kończą się jednak na II wojnie światowej oraz komunizmie. W 1971 roku prezydent Ugandy, Idi Amin, ustanowił zakaz posiadania broni, aby w ciągu następnej dekady zamordować przeszło 100 tys. chrześcijan pozbawionych możliwości obrony.

Powyższe przykłady nie świadczą oczywiście o tym, że każdy prezydent lub premier zakazujący (ograniczający) dostęp do broni pragnie wkrótce dokonać wielkiego ludobójstwa. Każdy z nich pragnie jednak zdecydowanie powiększyć zakres władzy państwa oraz przyczynić się do większej skuteczności państwowego aparatu przymusu. Doskonały przykład stanowi tu postawa amerykańskiego prezydenta Abrahama Lincolna, który niesłusznie uchodzi za wielkiego męża stanu. Po wybuchu wojny secesyjnej, do czego Lincoln usilnie dążył w celu rozszerzenia władzy państwa oraz uprzywilejowanych grup interesów, które reprezentował, wprowadzono, nieznany wcześniej w Stanach Zjednoczonych, zakaz posiadania broni. Ponieważ polityka Lincolna napotykała wiele oporu w stanach Północy, a wiele osób wyrażało otwarte sympatie dla idei ograniczonego rządu i wolności gospodarczej, o którą walczyli Konfederaci, Lincoln zaprowadził dyktaturę. Zwiódłszy cały świat, że walczy o ocalenie Unii oraz o wyzwolenie czarnoskórych niewolników, w rzeczywistości wykorzystał wojnę do wielkiego zamachu stanu na zasady życia politycznego, którymi kierował się amerykański naród. Rozbrojonych przeciwników ideowych zamykał w więzieniach, terroryzował lub deportował, dzięki czemu zdołał narzucić wszystkim swoją wolę. Na szczęście niedługo po wojnie ustawy narzucone przez Lincolna zostały zniesione, dzięki czemu Stany Zjednoczone do dziś stanowią jeden z krajów o największych swobodach obywatelskich, pomimo nieustannych zabiegów o ich ograniczenie30.

Przeciwnicy wolnego dostępu do broni zwykli argumentować, że swobodny do niej dostęp skutkuje zwiększoną przestępczością, lecz fakty mówią coś zupełnie przeciwnego. Szaleńcy, którzy dokonują głośnych ataków na dzieci w szkołach lub kinach, wybierają te miejsca, gdyż wiedzą dobrze, że na miejscu nikt oprócz nich nie będzie miał dostępu do broni. Przestępca, który wie, że może natrafić na zbrojny opór ofiary, czuje się znacznie mniej zuchwały.

Fakty pokazują dobitnie, że w krajach, w których dostęp do broni jest ściśle ograniczony, władza państwa jest znacznie silniejsza niż tam, gdzie dostęp jest swobodny. Świadczy o tym chociażby przykład Szwajcarii, gdzie broń palną można spotkać w praktycznie każdym domu, a jednocześnie władza państwa nad obywatelem jest relatywnie słaba i panuje tam rzadko spotykany gdzie indziej porządek. Natomiast kraje postkomunistyczne, takie jak Polska, w których wciąż pozwolenie na broń przysługuje tylko wybranym, odznaczają się bardzo rozdmuchanym aparatem urzędniczym oraz dużym stopniem ingerencji w gospodarkę. Tam, gdzie władza dominuje nad obywatelem w bezpośredniej konfrontacji fizycznej, tam nie musi się zanadto troszczyć o niezadowolenie społeczne wywołane jej nawet najbardziej absurdalnymi posunięciami.

Drogi

„W

szystkie drogi prowadzą do Rzymu” – tak głosi najbardziej znane powiedzenie związane z naziemnymi szlakami komunikacyjnymi. Rozbudowana ich sieć, których najważniejszym węzłem było Wieczne Miasto, stanowi do dziś główny punkt odniesienia dla wszystkich tych, którzy przekonują, że drogi powinny być bezwarunkowo państwowe. Skoro bowiem Rzymianie stworzyli coś, co pozostało w praktyce nieprześcignione do XIX wieku, twierdzi się, że stanowi to najlepszy dowód na wyższość państwowej produkcji w tej dziedzinie.

Jednakże historycy, którzy zachwycają się tą niewątpliwie monumentalną spuścizną po starożytnym Rzymie, zapominają najczęściej uzupełnić swoje wywody o wytłumaczenie prawdziwego zastosowania antycznych szlaków komunikacyjnych. Otóż rzymskimi „autostradami” rzadko kiedy poruszały się wycieczki, ludzie zdążający do pracy, czy też piekarze dowożący chleb do sklepów. Rzymskie drogi miały dwa główne zastosowania:

1) przede wszystkim przewożono nimi transporty niewolników, na których pracy oparta była cała rzymska gospodarka, a także owoce ich pracy na roli (współcześnie filarami gospodarki są przemysł i usługi, dlatego po dzisiejszych drogach przemieszczają się głównie karawany tirów oraz aut osobowych handlowców, lecz w antycznym świecie człowiek pozbawiony niewolników sam był niewolnikiem i dlatego istniał na nich nieustanny popyt)31;
2) popyt ten była w stanie zaspokoić tylko silna i sprawnie działająca armia, dla której właśnie budowano kolejne drogi, aby można ją było jak najszybciej przemieścić z dowolnego miejsca imperium w nawet najbardziej odległy zakątek starożytnego świata. Rzymskie legiony były w stanie dotrzeć z Rzymu do Anglii w tym samym czasie, co Europejczycy na początku XIX wieku przed nastaniem kolei. Podstawowym celem istnienia rzymskiej armii było zaopatrywanie obywateli w coraz to większą liczbę niewolników32.

Rzym nie stanowił w tym względzie żadnego wyjątku w starożytnym świecie. Doskonała sieć bitych dróg istniała także w starożytnych Chinach. Pierwszy cesarz Chin, Qin Shi Huang, po podporządkowaniu sobie wszystkich rywali w wyścigu po władzę, zarządził budowę ogromnej sieci dróg. Dzięki niej podlegli mu urzędnicy, posłańcy i oddziały wojskowe mogły swobodnie poruszać się po wszystkich obszarach rozległego imperium33.

W Europie wojenno-niewolniczy kompleks transportowy na szczęście upadł razem ze starożytnym Rzymem i dziś pozostały po nim tylko fragmenty dawnych pasów transmisyjnych zniewolenia. Jednakże w XX wieku system państwowych dróg ponownie zyskał na znaczeniu, a odpowiednikiem rzymskich brukowanych dróg stały się wielopasmowe autostrady, po których przemieszczają się na całym świecie miliony aut. Ponieważ wszystkie autostrady należą współcześnie do państw, ponownie podnosi się argument, że tylko państwo jest w stanie zbudować drogi co na pewno by się to nie opłacało przedsiębiorcom prywatnym.

Jednakże to, że w chwili obecnej wszystkie istotne drogi należą do państw, nie oznacza przecież, że tylko ono jest w stanie je zbudować. Pokazuje to wyłącznie, jak wielką wagę przywiązują władze każdego państwa do kontrolowania głównych szlaków komunikacyjnych. Nie można zatem mówić, że siły prywatne nie są zainteresowane budową dróg, gdyż zwyczajnie im się tego zabrania. Prywatne firmy są jedynie dopuszczane do udziału w realizacji projektów, których organizatorem jest państwo, np. jako wykonawca robót lub dzierżawca. Koncesjonowane drogi są jednak najczęściej wykorzystywane do odgrywania roli negatywnej reklamy sektora prywatnego, który, w odróżnieniu od państwa, pobiera opłaty za przejazd podległymi mu trasami.

Pierwotnie jednak drogi nigdy nie były własnością państwa. Przed nastaniem gospodarki towarowej człowiek posługiwał się prawie wyłącznie ścieżkami łączącymi ludzkie siedliska. Nie były one niczyją własnością, bo też nie wymagały żadnego nakładu pracy – wyglądały jak najzwyczajniejsze w świecie ścieżki wydeptane poprzez częste ich użytkowanie. Mało dziś wiemy o pierwotnych, bezpańskich ścieżkach z naszego kontynentu, lecz gdy Europejczycy dotarli do Ameryki Północnej, natrafili na bardzo gęstą sieć wąskich dróżek, przy pomocy których można było przemieścić się z jednego końca kontynentu na drugi. Wiele z tych dróg stanowiło wzór, na bazie którego powstały później służące do dziś drogi utwardzone, jak choćby szlak Irokezów/Mohawków, liczący 600 kilometrów i łączący miasta Buffalo i Albany34. Podobna sieć szlaków, których nikt nie mógł nazywać swoją własnością, istniała i niekiedy istnieje do dziś na każdym kontynencie. Hans-Hermann Hoppe opisuje status tych dróg oraz ich powiązanie z własnością prywatną w następujący sposób:

Pierwotnie każdy mieszkaniec wsi mógł swobodnie podróżować lokalnymi drogami wzdłuż swojej własności i mógł też przemieszczać się dalej o ile tylko przestrzeń wokół niego nie była niczyją własnością. Jednakże, jeśli w trakcie podróży natrafiał na coś, co wyglądało na czyjąś własność, czy to dom, czy pole, czy też ulica, jego wkroczenie na ten teren było uzależnione od pozwolenia właściciela lub jego zaproszenia. Podobnie, jeśli obca osoba zjawiła się na lokalnej drodze, dostęp do niej zależał od pozwolenia miejscowego właściciela. Obcy musiał zostać zaproszony przez jednego z mieszkańców na jego własność. Oznaczało to, że ludzie mogli się przemieszczać, ale nikt nie posiadał całkowicie nieograniczonego prawa wstępu. Nikt nie mógł przemieszczać się tam, gdzie chciał, bez czyjegoś pozwolenia lub zaproszenia35.

Przez wiele wieków ten schemat ograniczonego prawa wstępu był bardziej lub mniej respektowany, a jego podstawę stanowił brak publicznych dróg. Ten ład został jednak zburzony wraz z nastaniem pierwszych państw. Świetną ilustrację stanowią tu dzieje Polski, szczególnie tuż po utworzeniu państwa przez Piastów. Tak jak legiony w starożytnym Rzymie, wojska Mieszka oraz jego następców potrzebowały dobrze utrzymanych dróg, gdyż władca spędzał większość czasu na objeżdżaniu swojego dominium i łupieniu poddanych. Wiosenne roztopy lub zimowe zawieje sprawiały nieraz wiele kłopotów, dlatego dosyć wcześnie zaczął obowiązywać przymus drogowy, czyli obowiązek utrzymywania ściśle określonych, kluczowych dla księcia dróg, na których państwo stawiało stacje celne36.

Warto zwrócić uwagę, że te pierwsze państwowe drogi nie zostały przez państwo zbudowane, lecz tylko wyznaczone obywatelom do przywiązywania do nich szczególnej uwagi. Szlaki, którymi przemieszczała się książęca drużyna istniały jeszcze zanim Piastowie stworzyli swoje państwo37. Żaden państwowy urzędnik nie przyczynił się do utwardzenia lub zbudowania choćby jednego centymetra drogi, lecz zrzucił tą pracę na poddanych, którzy na dodatek musieli łożyć na to z własnej kieszeni.

Obok znaczenia militarnego, kontrola istniejących szlaków komunikacyjnych przynosiła ponadto władzy znaczne dochody z pobieranych na nich ceł. Polska była jednym z głównych krajów tranzytowych, przez który prowadziły szlaki handlowe z Rusi i Morza Czarnego na Zachód, dlatego cła narzucane handlarzom stały się pierwszorzędną kwestią dla polskich władców, żyjących kosztem kupieckich karawan. To właśnie wówczas wykształcił się zakaz budowania prywatnych dróg, który trwa w Polsce aż do dzisiaj.

Na ławie oskarżonych należy posadzić przede wszystkim króla Kazimierza III, zwanego też Wielkim38. Z dzisiejszej perspektywy może się to wydawać mało znaczącym przepisem, gdyż najczęściej między danymi dwoma miastami jest tylko jeden szlak komunikacyjny. Świadczy to jednak wyłącznie o tym, że żyjemy w epoce pokazimierzowskiej. W dawnych czasach istniało wiele alternatywnych szlaków do wyboru, dlatego zarządzenie niesławnego monarchy przyczyniło się do ogromnego podatku nałożonego na całe społeczeństwo: podrożały ceny wszystkich dóbr i usług, gdyż bezradni kupcy musieli odprowadzać państwu cło, a części z nich zwyczajnie nie było odtąd stać na podróż. Przepisy Kazimierza III obowiązywały bardzo długo – potwierdzały je jeszcze statuty piotrkowskie uchwalone za czasów Kazimierza Jagiellończyka.

Chcąc stworzyć pozory dbałości o handel i zagranicznych kupców, Kazimierz Wielki kazał także przestrzegać tzw. miru drogowego, który przewidywał, że gościńce znajdowały się pod szczególną ochroną władcy, a każdy, kto by się na nich dopuścił przestępstwa, odpowiadałby za to przed samym królem. Kary za naruszenie miru były szczególnie dotkliwe i kilkukrotnie wyższe od tych, które groziły za przestępstwo na mieniu prywatnym. W ten sposób król stwarzał zasłonę dymną dla przedsięwzięcia, które odbywało się z korzyścią wyłącznie dla niego samego39.

Od statutów Kazimierza Wielkiego bierze więc początek prawo, które zakazuje korzystania z dróg alternatywnych dla tych, którymi administruje władza. Rzecz jasna, jeżeli jesteśmy pieszymi turystami, możemy przemierzać Polskę wzdłuż i wszerz gdzie tylko nam się podoba, lecz ruch pojazdami został podporządkowany państwowym szlakom komunikacyjnym, których pierwotne przeznaczenie było celno-militarne. Ten podstawowy cel istnienia państwowych dróg – fizyczna dominacja nad społeczeństwem oraz zyski finansowe państwa – pozostał niezmieniony do dziś.

Mijały dekady, lecz w kwestii dróg nie zmieniało się prawie nic. Jedynym wyjątkiem był wzrost liczby ludności oraz powszechne użycie pojazdów. Już w drugiej połowie XIV wieku istniał w Polsce osobny zawód furmana, czyli osoby trudniącej się transportem kołowym40. Tak jak za Mieszka I państwo nie robiło absolutnie nic w kwestii utrzymania dróg; stawiało za to wciąż nowe stacje celne. Przymus drogowy wciąż obowiązywał, lecz miejscowej ludności zwyczajnie nie było stać na inwestycje w transport. Przy złej pogodzie gościńce wypełniały się błotem i były całkowicie nieprzejezdne. W reakcji na ten stan rzeczy Jan Ostroróg (1436–1501) w swym ,,Memoriale o naprawie Rzeczypospolitej” napomknął, że skoro państwo czerpie tak wielkie dochody ze stacji celnych, być może wypadałoby przeznaczyć choć część z nich na poszerzenie, utwardzenie lub naprawę dróg. Jego głos został, delikatnie mówiąc, zlekceważony. W rezultacie najlepsze drogi w kraju były tam, gdzie podłoże było skaliste, zaś tam, gdzie przeważała glina przejazd był niekiedy niemożliwy. Choć w kraju nie brakowało materiałów do budowy utwardzonych dróg, państwowych urzędników stać było wyłącznie na okresowe zmuszenie miejscowej ludności do wyłożenia najtrudniejszych do przejazdu szlaków… chrustem lub kawałkami drewna41.

Całkowity zastój w dziedzinie budowy dróg w Polsce panował właściwie aż do XIX wieku. Karoce i wozy przemieszczały się po nierównych i wąskich gościńcach, płacąc na dodatek podatek na ich utrzymanie. Nie wszędzie jednak tak było. W 1800 roku w Stanach Zjednoczonych funkcjonowało aż 69 prywatnych firm trudniących się budową dróg. Przez następne cztery dekady powstało 400 dróg, zwanych przez Amerykanów turnpikes. Największe ich zagęszczenie było w stanie Nowy Jork, gdzie już w 1821 roku sieć prywatnych dróg liczyła sobie 4 tys. mil. Były to drogi płatne, lecz cieszyły się ogromną popularnością i utrzymywane były w znacznie lepszym stanie niż państwowe. W ich budowę inwestowało wielu zwykłych Amerykanów, którzy wykupywali udziały firm budujących drogi wiedząc doskonale, że na ich budowie sami zyskują42.

Podobnie rzecz się miała w Wielkiej Brytanii, gdzie już w XVIII wieku zezwolono na zawiązywanie tzw. drogowych trustów, które przed nastaniem kolei zdążyły stworzyć na terenie Wielkiej Brytanii imponującą sieć turnpikes, liczącą sobie łącznie ponad 30 tys. mil. Tak jak w Stanach Zjednoczonych, trusty czerpały fundusze na swoje drogi z inwestycji osób prywatnych. Lokata środków pieniężnych w tak opłacalne przedsięwzięcie była wówczas bardzo popularna, a w wielu miejscach Anglii ślady dawnych, prywatnych dróg w postaci budek kontrolnych oraz znaków drogowych pozostały do dziś.

Prywatna droga firmy Highgate Archway z Wielkiej Brytanii – jedna z wielu, które budowano w XIX wieku.

Co istotne, prywatne drogi w USA oraz Wielkiej Brytanii nie przestały istnieć dlatego, że były zbyt drogie, nieefektywnie zarządzane albo, że prywatni przedsiębiorcy nie chcieli ich już więcej budować. Kres ich istnieniu przyniosły państwowe ustawy i zarządzenia z drugiej połowy XIX wieku. W przypadku USA cios padł ze strony rządu federalnego, który uruchomił masowy program budowy dróg oraz likwidacji istniejących firm, zaś w Wielkiej Brytanii w 1888 roku zwyczajnie znacjonalizowano prywatne drogi i przekazano je lokalnym władzom43. Państwa świata przygotowywały się wówczas do śmiertelnych konfliktów XX wieku, a odebranie prywatnym firmom możliwości budowy dróg stanowiło element tworzenia się struktur totalitarnych.

Wraz z pojawieniem się samochodu, rola dróg uległa bezprecedensowej zmianie. Od początku poprzedniego wieku na całym świecie przybyły miliony kilometrów utwardzonych, państwowych dróg. W rezultacie państwo uzyskało ogromny efekt propagandowy – jako właściciel wszystkich szlaków komunikacji kołowej występuje w fałszywej roli bohatera dostarczającego deficytowej i rzekomo nieopłacalnej usługi. W rzeczywistości jednak swoją pozycję hegemona w dziedzinie budowy dróg uzyskało poprzez szereg nieuczciwych zabiegów. Państwo buduje dziś wszystkie znaczące drogi, ponieważ samo sobie przyznało ten przywilej.

Pomimo tego, nawet w dzisiejszym świecie istnieją skromne wyjątki od reguły. W Anaheim, w stanie Kalifornia, istnieje licząca 10 mil droga należąca do California Private Transportation Company, która, w przeciwieństwie do wielu dzisiejszych autostrad, posiada system automatycznego pobierania opłaty44. Jej istnienie zaprzecza podnoszonemu nieraz przez przeciwników prywatyzacji dróg argumentowi, iż w przypadku wielości właścicieli dróg zapanowałby na nich chaos w dziedzinie pobierania opłat. Współczesna technika pozwala na rozwiązanie tego typu kłopotów bez najmniejszego uszczerbku dla konsumentów.

W dzisiejszym świecie drogi prywatne niestety należą do niezwykłej rzadkości – przede wszystkim dlatego, że stanowią podstawowy atrybut władzy w każdym państwie. Każdy, kto choć trochę zna historię wojskowości wie, że kontrola szlaków komunikacyjnych to podstawa przy wszelkiego rodzaju konflikcie. Dlatego też współczesne państwa utrzymują bezwzględną kontrolę nad drogami – stanowi to dla nich warunek zachowania własnej potęgi. Prywatni przedsiębiorcy są dopuszczani jedynie do wykonawstwa dróg finansowanych przez państwo lub też do okresowej dzierżawy niektórych odcinków. W tym drugim przypadku są jednak najczęściej wykorzystywani w ramach negatywnej propagandy, której celem jest przekonanie społeczeństwa o rzekomej tragedii, jaka niechybnie nastąpiłaby w razie powierzenia sektorowi prywatnemu budowy dróg (ze względu na wysokie opłaty). Większość ludzi, nie znając realiów rynku, daje się na ten argument nabrać, zapominając, iż współczesne prywatne autostrady to zaledwie atrapy prawdziwych prywatnych dróg.

Państwowa własność dróg ma jeszcze jedno, mało chwalebne oblicze. Nie ma dziś chyba miejsca na świecie, gdzie nie tworzyłyby się korki, co zazwyczaj jest tłumaczone przez względy demograficzne i techniczne. Najbardziej zatłoczone są szczególnie wielkie metropolie, gdzie państwo sięga po najbardziej absurdalne środki zaradcze. Zamiast cieszyć się z dużego zainteresowania swoimi usługami, państwowi urzędnicy zachęcają społeczeństwo do niekorzystania z państwowych dróg. W tym celu wprowadza się dodatkowe opłaty za wjazd do centrów miast (co stanowi podwójny podatek), zachęca się do korzystania z rowerów lub komunikacji miejskiej lub organizuje się dni bez samochodu. Wszystko to stanowi jedno wielkie nieporozumienie, które w normalnym świecie nigdy nie powinno mieć miejsca. Każda osoba dostarczająca daną usługę cieszyłaby się tam z klientów i nie zniechęcała ich do korzystania z niej, gdyż oznaczałoby to zmniejszenie dochodów. Państwo nie należy do normalnego świata.

Mało kto (albo prawie nikt) rozumie dziś, że korki na państwowych ulicach nie różnią się niczym od kolejek przed sklepami z okresu komunizmu45