Szefowa wszystkich szefów - Aleksandra Tyl - ebook + audiobook + książka

Szefowa wszystkich szefów ebook i audiobook

Aleksandra Tyl

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Marek pracuje jako przedstawiciel handlowy. Zarabia sporo, ale nie na tyle dużo, by pozwolić sobie na wszystko. Zaczyna doskwierać mu poczucie, że choć dobiega trzydziestki – nie odniósł sukcesu, nie ma nawet własnego mieszkania, a czas przecież biegnie tak nieubłaganie.

Nadchodzi jednak dzień, gdy na skutek splotu wydarzeń Marek doznaje olśnienia. Znajduje sposób, by w szybkim tempie zdobyć to, o czym wcześniej marzył – a nawet więcej! Dużo więcej! Pieniądze, respekt, władzę. Trzeba się tylko wyrwać z systemu. Założyć mafię. I zostać szefem. Tym głównym, którego wszyscy się słuchają, przed którym drżą i który kręci światem.

Plan, może i naiwny, a jednak znajdują się chętni. Najpierw koledzy z pracy, owładnięci myślą zdobycia szybkiej kasy, potem znajomi znajomych. W magazynie, na tyłach manufaktury, powstaje tajne miejsce spotkań. Organizacja rusza. I wtedy pojawia się kobieta…

W tej komedii nie znajdziecie krwawych porachunków, spektakularnych pościgów ani nawet strzelaniny. To komedia ANTYsensacyjna. Uprzejmie prosimy nie brać przykładu z bohaterów!

Polecamy także inną książkę z serii Komedie ANTY: "Zgodne małżeństwo".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 52 min

Lektor: Józef Pawłowski

Oceny
4,0 (19 ocen)
11
2
2
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EDZIAg73

Z braku laku…

Zagmatwana, męcząca.
00
marzenawoj1

Nie oderwiesz się od lektury

polecam. Lekka, zabawna historia. Na urlop idealna.
00
karkry

Nie oderwiesz się od lektury

zabawna. luźna. polecam
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Grupa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tura In­spi­ruje Sp. z o.o., 2023
Wszel­kie prawa za­strze­żoneAll ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wane ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­lane w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgody wy­dawcy.
Re­dak­cja: Be­ata Ma­zur
Ko­rekta: Ju­styna Ja­kub­czyk
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Iza­bela Sur­dy­kow­ska-Ju­rek
Gra­fiki: Stock.adobe.com – Co­py­ri­ght © by Александр Марченко (ko­bieta); Olena (pie­nią­dze)
Zdję­cie au­torki na okładce: Se­ba­stian Wolny
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
ISBN 978-83-67173-55-1
Gdańsk/War­szawa 2023
Wy­daw­nic­two Pro­zamiza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.plwww.pro­zami.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Roz­dział 1

Nie wiem, co mi od­biło, że na im­pre­zie fir­mo­wej pod­sze­dłem do na­rze­czo­nej pre­zesa i wy­zna­łem jej mi­łość. To było spon­ta­niczne. Pa­trzy­łem na nią, gdy stała sa­mot­nie, są­cząc le­ni­wie drinka. Mia­łem wra­że­nie, że jest smutna. To aku­rat mnie nie dzi­wiło, bo prze­cież trudno być za­do­wo­lo­nym, gdy ma się za fa­ceta ły­sie­ją­cego, oty­łego, wąt­pli­wej urody i w do­datku star­szego o trzy­dzie­ści lat roz­wod­nika z ba­ga­żem ży­cio­wych do­świad­czeń.

Ona była młoda, miała ja­kieś dwa­dzie­ścia sześć lat, może dwa­dzie­ścia osiem – tyle co ja. I była ładna. Miała piękną twarz, cza­sem zbyt krzy­kli­wie uma­lo­waną, ale na­dal ładną, z wą­skimi de­li­kat­nymi ustami, które czę­ściej ukła­dały się w kre­skę niż uśmiech, co zwra­cało moją uwagę i po­zwa­lało snuć do­my­sły.

Była drob­nej po­stury, ale bar­dzo zgrabna. I no­siła ubra­nia, które pod­kre­ślały wszyst­kie za­lety fi­gury.

Wie­dzia­łem, że ma na imię Julka, chyba od Ju­lii albo od Ju­lity. Bor­cuch mó­wił na nią „Myszko”.

Nie pa­so­wali do sie­bie. Wy­obra­ża­łem so­bie, że ona bar­dzo się z nim mę­czy. Że sama nie wie, dla­czego z nim jest. Może drę­czył ją brak wiary w sie­bie i dla­tego za­do­wo­liła się na­szym pre­ze­sem, bę­dą­cym już u schyłku ży­cia. Wie­kowo nie był aż tak stary, w końcu pięć­dzie­siąt sześć lat to dla nie­któ­rych do­piero śro­dek, a na­wet po­czą­tek, ale Bor­cuch wy­glą­dał na scho­ro­wa­nego. Miał bladą twarz i pod­krą­żone oczy. Z po­wodu nad­wagi, a za­pewne też wielu in­nych cho­rób, któ­rych się tylko do­my­śla­łem – cu­krzycy, nad­ci­śnie­nia – pu­chły mu nogi i dło­nie. Cza­sem od­no­siło się wra­że­nie, że za chwilę pęk­nie. Nie było w nim daw­nej ener­gii, na­wet gdy znaj­do­wał się przy na­rze­czo­nej. Wy­raź­nie ucho­dziło z niego ży­cie. Ob­sta­wia­łem więc, że długo już gość nie po­cią­gnie.

A mo­gła mieć każ­dego. Z jej urodą, a na­wet z tym dziec­kiem, które miała z kimś in­nym, mo­głaby zna­leźć so­bie od­po­wied­niego – mło­dego, ener­gicz­nego, przy­stoj­nego – fa­ceta, cho­ciażby mnie.

Było mi jej żal, że musi spę­dzać czas z tym dzia­dem. O tym, że spę­dza z nim czas także w łóżku, wo­la­łem w ogóle nie my­śleć. Cza­sem, gdy po­ja­wiał mi się w gło­wie taki nie­chciany ob­raz, wy­obra­ża­łem so­bie, że ona pod­czas seksu z Bor­cu­chem za­myka oczy i my­śli o kimś przy­stoj­niej­szym, na przy­kład o mnie.

Nie wiem wpraw­dzie, czy w ogóle mnie ko­ja­rzyła, bo prze­cież ni­gdy nie zo­sta­li­śmy so­bie przed­sta­wieni. Pa­trzy­łem na nią do­tąd tylko zza swo­jego biurka, kiedy przy­cho­dziła cza­sem do firmy, w po­rze lun­chu i ra­zem z Bor­cu­chem szli na obiad do re­stau­ra­cji.

Kiedy więc zo­ba­czy­łem ją na tej im­pre­zie, naj­pierw w to­wa­rzy­stwie Bor­cu­cha i ich zna­jo­mych, a póź­niej samą, po­my­śla­łem, że to moja szansa. Albo że to jej szansa. Albo że to szansa dla nas obojga. Wła­ści­wie nie wiem, co so­bie po­my­śla­łem, bo nie przy­glą­da­łem się wła­snym my­ślom. Po pro­stu pod­sze­dłem do niej, gdy tylko nada­rzyła się ku temu oka­zja. Może my­śla­łem, że ona na to czeka? Może wy­obra­ża­łem so­bie, że je­stem ni­czym ten książę na ru­maku, który wy­rwie ją z rąk smoka? Nie mam po­ję­cia, co mną wtedy po­wo­do­wało. Nie by­łem na­wet prze­cież pi­jany, le­d­wie na­po­częte dru­gie piwo nie da­wało oznak upo­je­nia. Trzy­ma­łem się pew­nie i choć przez mo­ment bły­snęła myśl, że może pre­zes w tym cza­sie wróci i nie zdą­żymy uciec, nim zdzieli mnie w twarz, to nie ba­łem się ta­kiego sce­na­riu­sza. Na­wet widmo ewen­tu­al­nej utraty pracy nie było dla mnie prze­szkodą.

Pod­sze­dłem z lek­kim uśmie­chem. Spoj­rzała na mnie bez szcze­gól­nego za­in­te­re­so­wa­nia, jej oczy nie wy­ra­żały do­słow­nie nic, a usta miała jak zwy­kle uło­żone w neu­tralną kre­skę.

– Do­bry wie­czór – przy­wi­ta­łem się zmy­sło­wym gło­sem.

Ona tylko ski­nęła głową, po czym od­wró­ciła wzrok, wy­pa­tru­jąc ko­le­ża­nek lub na­rze­czo­nego.

– Do­bry wie­czór – po­wtó­rzy­łem. – Piękny wie­czór. Nie taki piękny jak ty... – Za­wa­ha­łem się, czy wy­pada zwra­cać się do niej po imie­niu, ale prze­cież by­li­śmy w po­dob­nym wieku.

– Słu­cham? – spy­tała, pa­trząc te­raz na mnie. Udało mi się jed­nak zwró­cić jej uwagę.

– Po­wie­dzia­łem, że wie­czór jest piękny. Ale byłby pięk­niej­szy, gdy­by­śmy stąd ucie­kli. Za­ko­cha­łem się w to­bie, nie mogę prze­stać o to­bie my­śleć – wy­szep­ta­łem, na­chy­la­jąc się ku niej.

O mało nie za­krztu­siła się drin­kiem. Po­tem spoj­rzała na mnie z góry. Nie wiem, jak to moż­liwe, bo prze­cież była o głowę niż­sza. A jed­nak mia­łem wra­że­nie, że jest po­nad mną i pa­trzy na mnie z góry. W jej wzroku było coś nie­po­ko­ją­cego.

– Za wy­so­kie progi jak na twoje nogi – wy­ce­dziła zdu­mie­wa­jąco lekko, a przy tym z taką pew­no­ścią sie­bie, jakby nie miała co do swo­ich słów żad­nych, ale to żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Wtedy przy­szły jej dwie ko­le­żanki. Za­in­te­re­so­wały się, kim je­stem, a ona coś tam im od­po­wie­działa, chyba że je­stem ni­kim i że pod­bi­jam do niej, że je­stem ja­kiś chyba wa­riat. Śmiały się, nie­mal za­no­siły się tym śmie­chem. Py­tały, z czym do lu­dzi, i to py­ta­nie chyba skie­ro­wane było do mnie.

Ale le­dwo co­kol­wiek sły­sza­łem. Tylko ten śmiech.

Na­zwała mnie ni­kim. NI­KIM?

Kurwa mać. Ja pier­dolę.

A ten łysy ob­lech to niby jest ktoś? Bo jest pre­ze­sem?

Kiedy wra­ca­łem do swo­jego sto­lika, nie­mal na oślep, ogłu­szony fa­talną re­ak­cją tych ko­biet, sta­ra­łem się trzy­mać pion. To zna­czy sze­dłem pro­sto, ale we­wnątrz czu­łem się przy­gięty, nie­mal zno­kau­to­wany. Jak­bym do­stał pię­ścią w brzuch.

W po­ło­wie drogi, gdy mi­ja­łem ko­legę z działu pro­duk­cji, jed­nego z tych typ­ków, któ­rzy na­wet na im­prezy fir­mowe przy­cho­dzą w ro­bo­czych blu­zach, za­uwa­ży­łem, że na mnie spoj­rzał. Po pro­stu uniósł wzrok i spoj­rzał. Zwy­czaj­nie, prze­lot­nie, jak na prze­cho­dzą­cego obok. Ale mnie to tak wkur­wiło, że pod­sko­czy­łem do niego, chwy­ci­łem za tę bluzę i mia­łem ochotę mu przy­wa­lić. Opa­no­wa­łem się jed­nak.

– Pier­dol się – wy­ce­dzi­łem wprost do jego ucha.

Był prze­ra­żony, nie­mal sły­sza­łem, jak bije mu serce. Pa­trzył na mnie oczami jak spodki.

– O co ci cho­dzi, stary? – spy­tał.

Ale ze mnie już tro­chę ze­szło to ci­śnie­nie. Po­lu­zo­wa­łem uścisk.

Na­gle po­czu­łem, jak ktoś mnie ła­pie za ma­ry­narkę.

– Masz pro­blem, fra­je­rze? – Usły­sza­łem agre­sywny głos za ple­cami.

To byli ko­le­dzy tam­tego, wszy­scy z działu pro­duk­cji, w ta­kich sa­mych blu­zach, tro­chę już pod­chmie­leni. Ale wa­leczni. Mimo że je­den w oku­la­rach.

Ro­zej­rza­łem się za wła­snymi ko­le­gami. Stali nie­opo­dal, wpa­tru­jąc się w nas z cie­ka­wo­ścią. Ża­den się nie ru­szył, żeby mi po­móc.

– Szu­kasz za­czepki? – do­py­ty­wał je­den z tych z pro­duk­cji. – To da­waj, da­waj, po­każ, co po­tra­fisz. – Za­czął pod­ska­ki­wać i wy­su­wać ręce zwi­nięte w pię­ści jak bok­ser.

– Nie szu­kam za­czepki – wy­ja­śni­łem, sta­ra­jąc się, żeby mój głos brzmiał te­raz spo­koj­nie. Co tu dużo ga­dać, nie mia­łem z nimi szans, a nie chcia­łem wzbu­dzać sen­sa­cji wśród go­ści i nie­do­szłej uko­cha­nej.

– Prze­proś ko­legę, lesz­czu – na­ka­zał oku­lar­nik.

– Prze­pra­szam – wy­du­ka­łem i spu­ści­łem wzrok. Chcia­łem odejść, ulot­nić się, znik­nąć.

Na­prawdę nie wiem, co mi strze­liło, żeby pod­ry­wać na­rze­czoną szefa, a wkrótce po­tem na­wrzu­cać ko­le­dze z działu pro­duk­cji.

To nie był mój naj­lep­szy wie­czór.

A jed­nak je­den z tych, które dzięki splo­tom róż­nych wy­da­rzeń po­tra­fią wpły­nąć na resztę ży­cia.

**

Czu­łem nie­smak. Do sie­bie i do świata. Za to, jak ten świat mnie dziś po­trak­to­wał. I za to, jak ja po­trak­to­wa­łem sie­bie. Czu­łem nie­smak do wszyst­kich ko­biet, wciąż w uszach brzmiał mi śmiech Julki i jej ko­le­ża­nek. Wciąż dźwię­czało mi w uszach słowo „NIKT”. By­łem dla nich ni­kim.

Po­wi­nie­nem ja­koś się od­wi­nąć, coś po­wie­dzieć. Coś, co po­szłoby im w pięty. Ale nie umia­łem, za­wsty­dziły mnie. Nie tak miał się po­to­czyć ten wie­czór. Za­bra­kło mi pew­no­ści sie­bie. Uwa­żam się za lep­szego od Bor­cu­cha, a jed­nak pod­skór­nie wy­czu­łem, że nie mam z nim szans. Dla nich by­łem ni­kim, ran­do­mem z działu han­dlo­wego, ude­rza­ją­cym do na­rze­czo­nej pre­zesa.

Czu­łem też nie­smak z po­wodu nie­pod­ję­cia rę­ka­wicy. Oku­lar­nik, drobny i nieco już za­wiany, wy­zwał mnie na po­je­dy­nek. A ja stchó­rzy­łem. Bo czu­łem się nie­pew­nie. Bo on, choć drobny i nie­po­zorny, był jed­nak wa­leczny i miał obok sie­bie ko­le­gów. Moi kum­ple pa­trzyli tylko. Jakby byli w ki­nie, bra­ko­wało im tylko po­pcornu.

Spy­ta­łem póź­niej, dla­czego mnie nie wsparli. Po­wie­dzieli, że wzięli tę sy­tu­ację za żart. Bo kto nor­malny ry­zy­ko­wałby bi­ja­tykę na im­pre­zie fir­mo­wej, pod okiem pre­zesa, prze­cież to mo­głoby skoń­czyć się zwol­nie­niem z pracy, a w tych cza­sach nie­ła­two o nową. A kre­dyty każdy ma.

No tak, więc znów pre­zes górą. Jak król. Na­wet kum­ple sprze­da­liby mnie przy pierw­szej oka­zji. Albo da­liby mnie za­bić oku­lar­ni­kowi. Bo praca.

Kuźwa. Co za świat.

Wy­sze­dłem stam­tąd, choć im­preza do­piero się roz­krę­cała i wła­śnie po­dali gu­lasz. By­łem głodny, bo te ka­na­peczki, które ser­wo­wano o dwu­dzie­stej jako star­ter, były bez­na­dziej­nie małe i wszy­scy cze­kali na praw­dziwe żar­cie. Do­cho­dziła dwu­dzie­sta druga. Ten gu­lasz za­pla­no­wano aż tak późno chyba z oszczęd­no­ści. Może pre­zes miał na­dzieję, że więk­szość go­ści się wy­kru­szy i mało kto zje, ale wszy­scy zo­stali. Poza mną.

Zde­cy­do­wa­łem się wra­cać do domu pie­chotą. Chcia­łem ochło­nąć, a ruch za­wsze do­brze mi ro­bił. Poza tym z Sa­skiej Kępy, gdzie od­by­wała się im­preza – do Śród­mie­ścia, gdzie wy­naj­mo­wa­łem miesz­ka­nie, nie było da­leko. Czter­dzie­ści mi­nut, może go­dzina. Wy­star­czyło przejść przez most i po­tem skrę­cić na Po­wi­śle. Mia­łem na­dzieję, że po szyb­kim mar­szu i do­tle­nie­niu mó­zgu chłod­nym, choć pra­wie już ma­jo­wym po­wie­trzem mój umysł nieco się uspo­koi i wpłyną do niego ja­śniej­sze my­śli.

Sze­dłem ener­gicz­nie, a za­ra­zem nie­spiesz­nie, wdy­cha­jąc po­wie­trze no­sem, a wy­dy­cha­jąc ustami. Ta me­toda po­dobno jest naj­bar­dziej sku­teczna na stres. Mia­sto jesz­cze nie spało, wciąż jeź­dziły tram­waje i au­to­busy. Spa­ce­ro­wi­czów jed­nak o tej po­rze było już zde­cy­do­wa­nie mniej. Przez most sze­dłem sam, co było tro­chę zdu­mie­wa­jące, bio­rąc pod uwagę fakt, że pod mo­stem tęt­niło ży­cie. Mło­dzież chyba już czuła ma­jówkę, roz­pa­lano pierw­sze ogni­ska i – mimo chłodu – za­bawa na nad­wi­ślań­skich pla­żach trwała w naj­lep­sze.

Ale most był wy­lud­niony. Tu­taj zbyt wiało dla pie­szych. Ja też ża­ło­wa­łem, że nie mam czapki ani kap­tura. Uszy mar­zły jak zimą.

By­łem już nie­mal w po­ło­wie. Od­dy­cha­łem mia­rowo, skon­cen­tro­wany na od­de­chu. Tro­chę zmę­czony, bo ta­kie od­dy­cha­nie wcale nie jest swo­bodne. Przy­sta­ną­łem więc, żeby dać płu­com od­po­cząć. Pode mną czarna toń, nade mną nie­wi­doczne gwiazdy. Po bo­kach gdzie­nie­gdzie skrzące się ogni­ska, a w od­dali świa­tła mia­sta. Być może byłby to przy­jemny wi­dok, ale nie dziś, kiedy uszy nie­mal mi za­mar­zły. Roz­wa­ża­łem na­wet, czy nie wsiąść do ostat­niego tram­waju.

Na­gle mój wzrok za­re­je­stro­wał coś nie­ty­po­wego. Świa­do­mość jesz­cze nie po­tra­fiła roz­szy­fro­wać tego ob­razu, ale w głębi po­czu­łem nie­po­kój.

To był męż­czy­zna.

Za­uwa­ży­łem go ką­tem oka. Ja­kieś cztery me­try z pra­wej. Zer­k­ną­łem po­now­nie.

Stał i – po­dob­nie jak ja – pa­trzył w wodę.

Tyle że on stał po dru­giej stro­nie ba­rierki.

Kurwa!

W tej chwili nie czu­łem już uszu, jakby od­mar­zły. Całe ciało mi się roz­grzało, chyba ad­re­na­liną. Serce za­częło moc­niej bić.

O kurde, kurde! Co mam ro­bić? Po cho­lerę, sze­dłem przez ten most, te­raz mu­szę pod­jąć de­cy­zję.

Fa­cet to się od­chy­lał, to wra­cał do po­zy­cji, jakby nie­zde­cy­do­wany. Albo jakby od­li­czał do skoku.

Trzy­mał się ba­rierki i wy­glą­dał tro­chę jak Bat­man, tak mi się sko­ja­rzyło, cho­ciaż nie miał żad­nego dzi­wacz­nego stroju, był w gar­ni­tu­rze. Ele­gan­cik.

W pierw­szym od­ru­chu chcia­łem spy­tać, czy mu nie zimno. Po­tem my­śli za­częły na­pły­wać mi jak osza­lałe. Co ro­bić w ta­kiej sy­tu­acji, jak go po­wstrzy­mać? Krzyk­nąć: „Nie skacz! Każdy pro­blem jest do roz­wią­za­nia!”. A je­śli on wi­dzi to ina­czej? Cho­lera ja­sna, mo­głem zo­stać w tym klu­bie!

Mam mu zro­bić wy­kład o war­to­ści ży­cia? Ale nie je­stem prze­cież psy­cho­lo­giem.

Od­chy­lał się i wra­cał – jak dziecko cier­piące na cho­robę sie­rocą. Bu­ja­nie, bu­ja­nie.

Może po­wi­nie­nem iść da­lej, udać, że go nie wi­dzia­łem? Niech się tak buja sam.

A je­śli sko­czy? To sko­czy. Mnie prze­cież nic do tego.

Ale sta­łem jak spa­ra­li­żo­wany. Cho­lerny most. Pu­sty. Ostatni tram­waj prze­je­chał.

Z cze­lu­ści wspo­mnień wy­do­były się na­gle na­uki z ja­kie­goś han­dlo­wego szko­le­nia. Przy­kuć uwagę. Trzeba przy­kuć uwagę. Wło­żyć stopę w drzwi, po­tem już pój­dzie.

Gość od­chy­lał się co­raz moc­niej, ką­tem oka wi­dzia­łem, że jego dło­nie już pra­wie od­kle­jają się od ba­rierki.

– Niech pan stąd nie ska­cze! Tu nie można! Jest za­kaz! – krzyk­ną­łem, ale nie za gło­śno, żeby go nie wy­stra­szyć. Mój głos był jed­nak zde­cy­do­wany i sta­now­czy.

Fa­cet spoj­rzał na mnie, zdzi­wiony.

– Ale co nie można? – spy­tał.

– Ska­kać. Jest za­kaz.

– Za­kaz ska­ka­nia do Wi­sły? – Prze­krzy­wił głowę. Moc­niej chwy­cił się ba­rierki.

Brawo ja! Po­sze­dłem za cio­sem.

– Z tego mo­stu nie można. Nie sły­szał pan?

– Nie.

– Jest za­kaz. Już od roku! Stąd prąd nie­sie aż pod Płock, a tam Wi­sła za­kręca, two­rzy roz­wi­dle­nie i ciała za­trzy­mują się na wy­sepce. Wła­dze Płocka wy­sto­so­wały apel do władz sto­licy o za­kaz, bo miały dość uprzą­ta­nia war­szaw­skich tru­pów.

– Co pan opo­wiada? – zdzi­wił się.

Wiem, durna hi­sto­ria, ale nic lep­szego nie przy­szło mi do głowy, a to przy­naj­mniej ścią­gnęło jego uwagę. Za­in­te­re­so­wał się. Na­prawdę na mnie pa­trzył. I prze­stał się od­chy­lać w stronę rzeki.

– Dziwne, że pan nie sły­szał – po­wie­dzia­łem nieco już spo­koj­niej, ro­biąc jed­no­cze­śnie mały krok w jego kie­runku. Ma­leńki, po­su­wi­sty, nie­mal nie­zau­wa­żalny, by go nie wy­stra­szyć.

– A z tam­tego można ska­kać? – spy­tał, po­ka­zu­jąc brodą most Ła­zien­kow­ski.

– Tak, tam można. Tam jest mie­li­zna. Po­zwa­lają ska­kać, bo ciało da­leko nie od­pły­nie, w tam­tym miej­scu War­szawa sprząta – wy­ja­śni­łem, sta­ra­jąc się, żeby mój głos brzmiał pew­nie. Mia­łem na­dzieję, że tym spo­so­bem ku­pię czas. Je­śli fa­cet zde­cy­duje się na skok z in­nego mo­stu, bę­dzie po­trze­bo­wał się tam prze­mie­ścić, w tym cza­sie za­wia­do­mię od­po­wied­nie służby. Grać na czas, grać na czas – po­wta­rza­łem w my­ślach.

Po­krę­cił głową, wpa­tru­jąc się w most Ła­zien­kow­ski. W tym cza­sie zro­bi­łem ko­lejny po­su­wi­sty kro­czek.

– Prze­cież to głu­pota – stwier­dził. – Abs­trak­cja. Ab­surd.

– A bo to jedna w tym kraju? – przy­zna­łem.

– A je­śli jed­nak sko­czę stąd? To co?

– Kara. Grzywna. Ol­brzy­mia.

Ko­lejny kro­czek. By­łem już pra­wie dwa me­try od niego.

– Grzywna dla nie­bosz­czyka? – spy­tał przy­tom­nie.

– Dla ro­dziny. Prze­cież ciało zo­sta­nie zi­den­ty­fi­ko­wane. Z pew­no­ścią ma pan do­ku­menty.

– Ach! – krzyk­nął, wy­szar­pu­jąc lewą dło­nią port­fel z kie­szeni ma­ry­narki. Od­rzu­cił go na ulicę.

– I tak zi­den­ty­fi­kują – po­wie­dzia­łem. – Poza tym... – Przy­bra­łem miękki ton, bar­dziej życz­liwy, ro­biąc jed­no­cze­śnie na­stępny po­su­wi­sty mały krok. – Po co ska­kać?

– Je­stem zmę­czony – wy­szep­tał, nie­mal bez­gło­śnie, ale usły­sza­łem.

– Może dziś czuje się pan nie naj­le­piej, ale ju­tro... Ju­tro też jest dzień – po­cie­szy­łem. – Ju­tro bę­dzie le­piej.

– Ju­tro... – par­sk­nął. Spoj­rzał na mnie li­to­ści­wie. – Za­pa­mię­taj, młody czło­wieku. Dziś jest wczo­raj­szym ju­trem.

Nie ogar­ną­łem. To było za trudne w tym mo­men­cie. Nie wie­dzia­łem, co od­po­wie­dzieć, dla­tego po pro­stu do­bie­głem do niego i chwy­ci­łem za ra­miona.

Ale on wtedy sko­czył. Wy­śli­znął mi się z rąk.

– Ja pier­dolę – syk­ną­łem, po­dą­ża­jąc wzro­kiem w dół. Na­wet nie usły­sza­łem pla­sku. Nic. By­łem tak prze­jęty, że mój mózg na chwilę chyba się wy­łą­czył.

Prze­bie­głem na drugą stronę mo­stu, co wcale nie było ta­kie pro­ste, zwa­żyw­szy na prze­jeż­dża­jące sa­mo­chody i tory tram­wa­jowe. Wy­chy­li­łem się, ale nic nie do­strze­głem w ciem­nej toni rzeki.

Nie wie­dzia­łem, co ro­bić.

Na­gle mój wzrok padł na port­fel rzu­cony przez fa­ceta na ulicę i na nim się skon­cen­tro­wa­łem. Nie wiem dla­czego, po pro­stu chcia­łem go oca­lić, przy­naj­mniej tę rzecz. No do­bra, po ci­chu li­czy­łem, że jest tam go­tówka. Fa­cet nie wy­glą­dał na bied­nego.

Rzu­ci­łem się na ten port­fel, ry­zy­ku­jąc ży­ciem, bo le­żał do­kład­nie na środku jezdni pro­wa­dzą­cej do Śród­mie­ścia. Le­d­wie go pod­nio­słem i od­bie­głem na chod­nik, za­dzwo­nił mój te­le­fon. Od­ru­chowo, zu­peł­nie bez­myśl­nie ode­bra­łem po­łą­cze­nie. Ma­mu­sia.

Mama za­wsze ka­zała na­zy­wać się „ma­mu­sią”, we­dług niej ta­kie okre­śle­nie wy­ka­zy­wało mię­dzy nami sil­niej­szy zwią­zek, niż gdy­bym na­zy­wał ją po pro­stu „mamą”. Oczy­wi­ście ta­kie na­zew­nic­two było bar­dziej pod są­sia­dów niż fak­tycz­nie od­zwier­cie­dlało na­szą bli­skość. Żeby się jed­nak z nią nie spie­rać, zga­dza­łem się na to i mó­wi­łem do niej „ma­mu­siu”. Była wtedy szczę­śliwa i mo­gła się chwa­lić, że syn zwraca się do niej w ten spo­sób. A są­siadki piały z za­chwytu i py­tały: „Wan­dziu, jak tego do­ko­na­łaś?”. I mama, par­don, ma­mu­sia, tłu­ma­czyła, że mó­wię tak do niej z mi­ło­ści.

Ja­sne.

Przy­mu­siła mnie. Wy­cho­wała mnie jak psa Paw­łowa. Kiedy py­ta­łem: „Mamo, zro­bisz mi ka­napki?”, uda­wała, że nie sły­szy. Do­piero kiedy zmie­nia­łem formę na: „Ma­mu­siu, zro­bisz mi ka­napki?”, re­ago­wała. Cza­sem kor­ciło mnie, żeby sa­memu so­bie ro­bić te ka­napki, na złość jej, żeby nie mu­sieć ma­mu­sio­wać, ale sa­mo­dziel­nie zro­bione nie by­łyby pew­nie tak smaczne. Ma­mu­sio­wa­łem więc, żeby do­stać je­dze­nie, kie­szon­kowe, czy­ste ubra­nia.

Do­piero gdy prze­pro­wa­dzi­łem się do War­szawy i kilku ko­le­gów, sły­sząc moją roz­mowę te­le­fo­niczną z „ma­mu­sią”, uśmiech­nęło się zna­cząco pod no­sem, za­prze­sta­łem ma­mu­sio­wa­nia w miej­scach pu­blicz­nych. Mama oczy­wi­ście ob­ra­żała się wtedy, wma­wia­jąc mi, że War­szawa ma na mnie zły wpływ. Cały czas po­wta­rzała, że mu­szę uwa­żać, by nie wpaść w złe to­wa­rzy­stwo. Bała się, że­bym nie za­prze­pa­ścił ca­łej tej pracy, jaką wy­ko­na­łem, by stać się „kimś”. Bo dla ro­dzi­ców i ich są­sia­dów by­łem „kimś”. Jako je­dyny bo­wiem spo­śród ko­le­gów z po­dwórka skoń­czy­łem stu­dia, do­sta­łem pracę i na­wet dys­po­no­wa­łem sa­mo­cho­dem służ­bo­wym.

Dla sie­bie jed­nak nie by­łem „kimś”. Dla sie­bie by­łem ni­kim, szcze­gól­nie dziś, gdy nie dość, że zo­sta­łem upo­ko­rzony na im­pre­zie, to jesz­cze nie udało mi się ura­to­wać czło­wieka przed sko­kiem. By­łem ni­kim.

– Halo! – krzyk­ną­łem do słu­chawki nie­zbyt mi­łym to­nem.

– Wy­bacz, że o tej po­rze, synku – ka­jała się mama... ma­mu­sia. – Ale wła­śnie się z oj­cem za­sta­na­wiamy, czy wy­bie­rasz się do nas na ma­jówkę? Bo chcie­li­by­śmy wy­je­chać, wła­śnie roz­ma­wiamy, bo dzwo­niła cio­cia Kry­sia i za­pro­siła nas, to zna­czy mnie i ojca. Ale je­śli chcesz przy­je­chać...

– Gość rzu­cił się z mo­stu. Na mo­ich oczach. Kuźwa.

– Jaki gość? Gdzie je­steś, synku? – za­nie­po­ko­iła się mama.

– Z im­prezy wra­cam, pie­chotą. Mo­stem sze­dłem i on tam stał. Za ba­rierką. Mu­szę chyba za­dzwo­nić po po­li­cję? Ka­retkę? Straż po­żarną? Nie wiem. Nie wiem, cho­lera ja­sna. Rzu­cił się. Do Wi­sły.

– O mój Boże! – krzyk­nęła mama. – Sły­szysz, Wło­dziu? – za­wo­łała ojca.

– Prze­żył? – do­py­ty­wał oj­ciec.

– Nie wiem. Chyba nie. Na pewno nie... – stwier­dzi­łem.

– Ni­g­dzie nie dzwoń! – za­ko­men­de­ro­wał tata. – Będą cię cią­gać po ko­mi­sa­ria­tach, żyć nie da­dzą. Fa­ce­towi już nie po­mo­żesz. Sko­czył to sko­czył.

– Tata ma ra­cję, idź stam­tąd. Co za okropne mia­sto! Ale nie wra­caj pie­chotą, za­mów tak­sówkę.

– Żad­nej tak­sówki – wciął się tata. – To ma­fia. Ze­drą z niego, ob­wiozą przez pół War­szawy, sły­sza­łem o ta­kich.

– Już ta­kich nie ma – przy­po­mnia­łem.

– Ooo, uwa­żaj, że­byś się nie po­my­lił. Wszę­dzie są. I tylko czy­hają, wiem, co mó­wię. Zo­ba­czy, że je­steś za­afe­ro­wany i może stra­ci­łeś czuj­ność, i na­kręci na ten swój licz­ni­czek do­dat­kowe stówki. Już ja ich znam, ma­fia!

Ma­fia. Oj­ciec wszę­dzie wi­dział ma­fię. Od­kąd pa­mię­tam, na­zy­wał tak więk­szość grup za­wo­do­wych i spo­łecz­nych, do któ­rych on nie na­le­żał. Ta­kie po­strze­ga­nie po­głę­biło mu się, kiedy le­żał w szpi­talu po wy­padku, któ­remu uległ w pracy. Le­ka­rze – biała ma­fia czy­hali wtedy po­dobno, żeby go szybko oskó­ro­wać, wy­jąć przy­datne na­rządy, które można by­łoby ko­muś opchnąć. Ale się nie dał. Po­noć cu­dem, bo było bli­sko.

Kiedy w tam­tym cza­sie cho­dzi­łem do ap­teki, żeby mu wy­ku­pić le­kar­stwa, a nie wszyst­kie były re­fun­do­wane, na­zy­wał far­ma­ceu­tów ma­fią w far­tu­chach. Była też ma­fia są­dow­ni­cza, ka­sta, która nie przy­znała mu od­po­wied­nio wy­so­kiego od­szko­do­wa­nia. Ojca nie stać było na do­brego praw­nika, w prze­ci­wień­stwie do firmy ubez­pie­cze­nio­wej, która dys­po­no­wała pro­fe­sjo­na­li­stami w tej dzie­dzi­nie. Re­ki­nami, któ­rzy prze­ko­nali sąd, że wy­pa­dek po czę­ści był ojca winą, skoro sam wy­brał so­bie taki za­wód, czyli był sto­la­rzem i sam so­bie tę rękę uciął. Ma­fia praw­ni­cza, niech ich chuj trza­śnie – mó­wił oj­ciec wście­kły.

I miał ra­cję. Z pie­nię­dzy, które do­stał, nie był w sta­nie nas utrzy­mać, a trudno o pracę w za­wo­dzie sto­la­rza, kiedy się nie ma ręki.

Do­brze, że mama pra­co­wała, ina­czej by­łoby kru­cho. Oj­ciec wpraw­dzie po pew­nym cza­sie zna­lazł nową pracę – w te­le­mar­ke­tingu, do któ­rego nie po­trze­bo­wał dłoni. Nie zno­sił jed­nak tej ro­boty, nie­na­wi­dził jej. Jako były sto­larz nie po­sia­dał kom­pe­ten­cji do ko­mu­ni­ka­cji z ludźmi. By­wało, że pusz­czały mu nerwy przy tej słu­chawce, ale za­ci­skał zęby, żeby za­ro­bić parę zło­tych. Swo­ich sze­fów na­zy­wał oczy­wi­ście ma­fią, wy­zy­ski­wa­czami. Bar­dziej jed­nak nie­na­wi­dził roz­mów­ców, pa­ta­ła­chów – jak zwykł o nich mó­wić, kiedy nie miał za­mó­wień. Zda­rzało się, że i im da­wał wy­kłady na te­mat ma­fii, a kon­kret­nie – ma­fij­nego dzia­ła­nia skle­pów sta­cjo­nar­nych, co cza­sem (choć rzadko) przy­no­siło efekt i wpa­dało mu za­mó­wie­nie na te garnki, które sprze­da­wał.

W sze­ro­kiej ga­mie ma­fio­sów znaj­do­wali się także księża – czarna ma­fia lub ma­fia w su­tan­nach, jak mó­wił, dla­tego nie po­zwo­lił na po­moc, któ­rej chciał mu udzie­lić nasz pro­boszcz i za­trud­nić go, na­wet bez tej ręki, jako po­moc­nika na ple­ba­nii – w ra­mach do­dat­ko­wego za­ję­cia w week­endy.

Była też ma­fia sa­mo­cho­dowa, bo nikt ojcu nie chciał opu­ścić ceny za auto, które so­bie upa­trzył, przy­sto­so­wane do jego no­wego trybu ży­cia.

Było wo­koło mnó­stwo róż­nych ma­fii, które we­dług ojca że­ro­wały na zwy­kłych lu­dziach, wzbo­ga­ca­jąc się ich kosz­tem. I za­wsze mieli le­piej niż on – który miał pod górkę.

Nie zno­sił ma­fii. Ale też chyba skry­cie ją po­dzi­wiał. Pa­mię­tam, że za dzie­ciaka oglą­da­łem ra­zem z nim Ojca chrzest­nego – wszyst­kie czę­ści, Czło­wieka z bli­zną, Don­nie Bra­sco, a po­tem na­wet Ro­dzinę So­prano. Śle­dził losy bo­ha­te­rów z za­par­tym tchem i zwykł po­wta­rzać wtedy: „Patrz, synu, to są praw­dziwi męż­czyźni. A ro­dzina jest naj­waż­niej­sza”.

– Więc przy­je­dziesz do nas na ma­jówkę? – do­py­ty­wała mama. Le­d­wie ją sły­sza­łem, tak by­łem owład­nięty my­ślami o tym, co ro­bić. Za­dzwo­nić na po­li­cję lub po po­go­to­wie czy od­pu­ścić?

– Kiedy ma­jówka? – spy­ta­łem po dłuż­szej chwili, gdy za­nie­po­ko­iła się, że nie od­po­wia­dam.

– Za ty­dzień.

– Nie, to ra­czej nie – od­par­łem od­ru­chowo, bo prze­cież nie mia­łem żad­nych pla­nów na za ty­dzień. – Może jed­nak we­zwę po­li­cję? Może go ura­tują?

– No je­śli masz czas na prze­słu­cha­nia, to so­bie dzwoń – po­wie­dział tata gdzieś w tle. – Ale sam zo­ba­czysz, ta po­li­cyjna ma­fia szybko ze świadka zrobi z cie­bie oskar­żo­nego, żeby im się sta­ty­styki zga­dzały – za­wy­ro­ko­wał.

– A, to nie – przy­zna­łem, przy­spie­sza­jąc kroku. – To jed­nak nie dzwo­nię.

By­łem już nie­mal na końcu mo­stu. Prze­ana­li­zo­wa­łem bły­ska­wicz­nie, że przez te trzy mi­nuty gość zdą­żył za­chły­snąć się wodą, za­mar­z­nąć lub pójść na dno. Nie było sensu wzy­wać służb, bo prze­cież za­nim by go od­na­leźli, upły­nę­łoby pew­nie ko­lejne kilka go­dzin, po któ­rych może na­wet do­pły­nąłby już z nur­tem do Płocka.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Książki Alek­san­dry Tyl

Mi­łość wy­czy­tana z nut

Aleja Bzów

Szczę­ście pach­nie bzem

Ma­giczne lato

Kar­me­lowa je­sień

Aniel­ska zima

Sza­lona wio­sna

Wschody i za­chody słońca

Leo! Znowu ty? Nie­cny plan

Leo! Znowu ty? Byle do przodu

Zgodne mał­żeń­stwo

Ostat­nia po­dróż

.

Po­wie­ści oby­cza­jowe, kry­mi­nały, thril­leryWcią­ga­jące i nie­ba­nalneZa­czy­taj się!

www.pro­zami.pl

Księ­gar­nia wy­sył­kowawww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl