Anielska zima - Aleksandra Tyl - ebook + audiobook + książka

Anielska zima ebook i audiobook

Aleksandra Tyl

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy to anioły, czy ludzie?

Wyniosła i pewna siebie Kaja pragnęła wielkiej miłości i wystawnego życia.  Jej narzeczony okazał się jednak oszustem matrymonialnym, przez którego straciła nie tylko pieniądze, lecz także naraziła się na śmieszność. Przerażona perspektywą tłumaczenia się z miłosnej i finansowej klęski, uciekła przed oczami wścibskich koleżanek i zamieszkała w Polance, chcąc za wszelką cenę przekuć swoją porażkę w sukces. Las, który kupiła od naciągacza, ma być teraz jej największą inwestycją. Ale nie wszystko idzie zgodnie z planem, a długi każdego dnia rosną. Dziewczyna, przytłoczona problemami, pokornieje, uświadamiając sobie, że to wcale nie brak pieniędzy jest jej największym zmartwieniem, a szczęście kryje się gdzieś indziej, niż dotychczas myślała…

 

Polecamy także: "Magiczne lato", "Karmelowa jesień".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 516

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 52 min

Lektor: Paulina Holtz

Oceny
4,5 (152 oceny)
87
48
17
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna-60

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna jak poprzednie części. Zaskakujaca fabuła, piękny język, wiele wątków. Polecam również audiobook z wspaniałą Pauliną Holtz.
20
sabinatim

Nie oderwiesz się od lektury

Jak każda książka z tego cyklu, zachwyca lekkością pióra i zabawną historią Polanki i Warszawy.
10
JolaK1960

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze się słuchało. Dziękuję za książkę.
00
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

polecam
00

Popularność




Copyright © by Aleksandra Tyl

Copyright © by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o., 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja: Justyna Jakubczyk

Korekta: Jolanta Chrostowska-Sufa, Agnieszka Brach

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie na okładce: Copyright © by Yuliya Yafimik (fotolia.pl)

Skład i łamanie: Justyna Jakubczyk

Słupsk/Warszawa 2017

ISBN: 978-83-65897-13-8

Wydawnictwo Prozami

[email protected]

www.prozami.pl

www.literaturainspiruje.pl

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Rozdział 1

Telewizor grał za głośno, ale Janina postanowiła nie zwracać na to uwagi. Odkąd Kazimierz, pracując w polu, uległ wypadkowi, i jego prawa ręka oraz prawa noga wciąż były niesprawne, Janina zaciskała zęby, godząc się na wszelkie uciążliwości dla świętego spokoju. Obchodziła się z mężem jak z jajkiem, byle tylko nie zrzędził i nie utyskiwał na swój los.

Zauważyła, że w ostatnich miesiącach mocno posunął się w latach i zdziadział. Nie chciało mu się nawet ubierać, całe dnie spędzał w piżamie, przed telewizorem. I domagał się uwagi oraz czułości.

Janina była wyrozumiała. Wiedziała, że małżonek nie jest leniem, a tylko sytuacja, w której się znalazł, powoduje marazm i frustrację. Lubił pracować. Gospodarstwo, którym wspólnie zarządzali, było jego dumą. Teraz czuł się wykluczony, ponieważ nawet wiadra nie mógł przenieść, o innych czynnościach nie wspominając.

To z pozoru nie był groźny wypadek. Ot, podczas zbierania ziemniaków traktor stanął w polu i nie chciał ruszyć. Podenerwowany Kazimierz zbyt szybko chciał wysiąść z kabiny, żeby sprawdzić, co się stało, i niefortunnie pośliznął się na schodku, upadając na prawy bok. Uszkodził bark i złamał nogę. Dwóch młodych pomocników do tej pory się podśmiewało, wspominając jego upadek, ale Janina wiedziała, że nie ma się z czego śmiać. To nie wysokość była problemem, tylko nieszczęśliwe ułożenie ciała. Jej siostra w młodości potknęła się o krawężnik i też złamała nogę. A z kolei sąsiad, po pijaku, wypadł z okna na piętrze i nic mu się nie stało.

– Może herbaty chcesz?! – krzyknęła w kierunku salonu.

Kazimierz nie odpowiedział. Prawdopodobnie nie usłyszał, ponieważ telewizor grał naprawdę głośno. Przez moment słychać było reklamy. Janinę drażniło, że mąż, zamiast skoncentrować się na jednym programie, przeskakuje z kanału na kanał, ale doceniała, że przynajmniej jedną rękę ma sprawną, dzięki czemu sam mógł operować pilotem od telewizora.

Mimo braku odpowiedzi zaparzyła herbatę i odstawiła do ostudzenia. Kazimierz nie lubił gorącej. Wróciła do skubania kury. Na niedzielę planowała rosół. Siostra mówiła, że jest dobry na wszelkie złamania.

Dochodziła druga. Janina w myślach odhaczała kolejne punkty dnia. Nie mogła sobie przypomnieć, czy rano nakarmiła króliki. Odkąd Kazimierz został unieruchomiony, spadło na nią zbyt wiele obowiązków. Czuła się zmęczona, ale nie narzekała. Lekarze oceniali, że na wiosnę Kazimierz stanie na nogi. Teraz trzeba po prostu zacisnąć zęby i czekać.

Herbata ostygła. Janina przelała ją z dzbanka do szklanki i zaniosła mężowi. Podziękował słabym uśmiechem.

– Masz ochotę na coś do jedzenia? – spytała.

– Poczekam na obiad.

Obiad! – oświeciło ją. Za dużo rzeczy na głowie. Szykowała rosół na jutro, a przecież i dziś trzeba coś zjeść. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że w lodówce jest garnek z wołowymi bitkami, które dusiła w czwartek. Całkiem sporo, bo przecież wszystkiego nie zjedli. Wystarczy podgrzać mięso i ugotować ziemniaki. Obiad będzie gotowy za godzinę. Potem można pójść do zwierząt, posprzątać w kuchni i odśnieżyć obejście. Jak na złość pod koniec listopada mocno popadało, a na początku grudnia chwycił mróz. To nie był dobry zwiastun. W telewizji mówili, że śnieg niebawem stopnieje i być może na święta wcale już go nie będzie. A Janina lubiła białe święta. Zawsze stroiła nie tylko choinkę w domu, ale także drzewka na zewnątrz, opatulając je lampkami, które wieczorami dawały przyjemne światło.

Powłócząc nogami, wróciła do kuchni. Kura musiała poczekać. Odstawiła miskę pod okno, a przy stołku ustawiła wiadro z ziemniakami. Zawsze tak obierała, na siedząco. Kazimierz czasami się śmiał, że obierki zamiast do śmieci spadają jej do spódnicy, ale nie przejmowała się tym. Ważne, że tak było wygodnie.

Garnek z wodą postawiła na stole i sięgnęła do szuflady po nóż. Nie zdążyła jednak go wyjąć, ponieważ z sieni dobiegł ją odgłos otwieranych drzwi i czyichś ciężkich kroków. Gość najwyraźniej otrzepywał buty ze śniegu.

Janina zastygła. Kogóż licho niesie? Bezradnie rozejrzała się po kuchni, w której panował nieporządek. Nie lubiła niezapowiedzianych wizyt, zawsze ją to krępowało. A szczególnie teraz, kiedy z powodu niedyspozycyjności Kazimierza musiała przejąć w gospodarstwie wszystkie obowiązki i na rzetelne sprzątanie w domu nie starczało już czasu.

– Hop, hop, jest tu kto? – spytał męski głos i już po chwili drzwi dzielące sień od kuchni stanęły otworem.

– Wszelki duch Pana Boga chwali! – krzyknęła Janina na widok mężczyzny. – Paweł, synu! A co ty tu? Przecie do świąt jeszcze trzy tygodnie! Urlop wcześniej wziąłeś? Trzeba było zadzwonić, naszykowałabym obiad, dopiero ziemniaki obieram. – Doskoczyła do mężczyzny i uściskała go serdecznie. – Kazik! Kazimierz! – zaczęła nawoływać męża. – Wyłączaj pudło, zobacz, kto przyjechał!

– Jak ojciec? – Paweł zdjął kurtkę i niedbale rzucił na krzesło stojące w sieni.

Janina wywróciła oczami.

– Bywało lepiej. Siadaj, rozgość się, może kanapkę ci jaką zrobię? Albo jajek usmażę?

– Nie jestem głodny.

– Kazik! – krzyknęła Janina ponownie, usiłując przedrzeć się przez dźwięk telewizora. – Przyjedź no tu!

Wreszcie telewizor ucichł, a po chwili na wózku wjechał do kuchni Kazimierz.

– Paweł? – zdziwił się na widok syna.

– Wróciłem, tato. Przydam się w gospodarstwie. Przynajmniej dopóki nie wydobrzejesz.

– Z mojego powodu rzuciłeś taką dobrą robotę?! Niepotrzebnie! Jasia dobrze sobie radzi, a na wiosnę już stanę na nogi. Chyba że cię wyrzucili. – Spojrzał podejrzliwie.

– Ani nie rzuciłem, ani nie wyrzucili – wyjaśnił Paweł. – Skończył mi się kontrakt. Nie podpisałem nowego.

– Dlaczego? – spytała Janina. – Przecie Niemcy dobrze płacą, zadowolony byłeś.

– Byłem. Byłem. – Paweł westchnął. – Ale w życiu potrzebne są zmiany. Nadarzyła się okazja, żeby wrócić… Chłopaki reaktywują ten ośrodek wczasowy nad jeziorem, jesienią zaczęli remont, ale w trakcie zrodził się pomysł przebudowy i modernizacji. Potrzebują inżyniera, zaproponowali mi pracę w zamian za udziały.

– I tak po prostu się zgodziłeś? – Kazimierz nie był przekonany. – Nawet nie wiadomo, czy to wypali, czy przyniesie jakieś zyski.

– A ile można pracować u kogoś? Najwyższy czas wziąć sprawy we własne ręce. Co będzie, to będzie.

– Dzieciaku, ale przecie ile tych zysków będzie? Ile osób do podziału? To ledwie grosze dostaniesz, nie opłaca się.

– Mam oszczędności, zobaczymy. Z głodu na gospodarstwie nie umrę, dom już też wykończony, na co mam tę fortunę zbierać?

– Jak to na co? – zdziwiła się matka. – Na rodzinę. Lada chwila ślub, Mariolka pewnie chybcikiem zaciąży, dzieci się urodzą. Na rodzinę trzeba oszczędzać, samo gospodarstwo już dochodu takiego jak kiedyś nie przynosi.

– Nie ma co się martwić na zapas – powiedział z uśmiechem Paweł. – Myślałem, że się ucieszycie na mój widok. Kawy bym się napił. Mocnej, parzonej.

– Ależ się cieszymy! – krzyknęła przepraszająco Janina. – Kawki już ci robię.

– To i dla mnie – wtrącił Kazimierz. – Trzy łyżeczki cukru.

– Po moim trupie! – zaperzyła się Janina. – Co najwyżej zbożowej – dodała nieco spokojniej.

– To ojciec kawy nie pije?

– Od tego wypadku to i ciśnienie mu skacze, lepiej uważać – wyjaśniła Janina i nastawiła czajnik.

Usiedli w pokoju, który wcześniej pełnił funkcję gościnnego, lecz od czasu wypadku stał się sypialnią Kazimierza. Wersalka stale była rozłożona, bo mężczyzna lubił położyć się w ciągu dnia na drzemkę. Sprawna lewa część ciała pozwalała mu na tyle się podźwignąć, żeby nie angażować do pomocy w tym zakresie Janiny.

Naprzeciwko wersalki stał wciąż grający telewizor. Nawet teraz, mimo że był mocno ściszony, dobiegał z niego dźwięk – ku niezadowoleniu Janiny.

– Wyłączyłbyś to pudło! – krzyknęła, wnosząc kawę.

Kazimierz odburknął coś cicho, ale telewizora nie wyłączył, jedynie jeszcze bardziej go ściszył.

– A Mariolkę od razu do rodziców zawiozłeś? Nie chciała się z nami przywitać? – zainteresowała się Janina, podsuwając Pawłowi cukiernicę. – Ona pewnie niezadowolona z tego powrotu? U Niemców pewnie weselej niż u nas, można gdzieś wyjść wieczorem, zabawić się. Wy, młodzi, przecie potrzebujecie rozrywki. Szczególnie przed ślubem, bo potem to już dzieci, obowiązki, nie będzie czasu na głupoty.

– Matka w każdym razie salę już zarezerwowała. Na maj, tak jak było mówione. Zaliczkę my wpłacili, tysiąc złotych.

– W Angel’s – wtrąciła z dumą Janina. – U młodego Legranda. Elegancko będzie i z klasą… Miałam ci powiedzieć przez telefon, ale bałam się, że Mariolce może nie podpasuje. Wolałam, żeby na żywo zobaczyła, jakie u nich zmiany. No i zespół możemy wybrać, jaki chcemy, wcale nie musi być od nich. Wybierzemy taki, żeby zagrał i do tańca…

– I do różańca! – roześmiał się w głos Kazimierz. – Bylem do maja na nogi stanął, bo jak nie, to będziesz mnie na tym wózku musiała obracać.

– Wyobracam cię, jak będzie trzeba – zachichotała Janina.

– Ślubu nie będzie. – Głos Pawła z wolna przebijał się przez śmiech, zanim dotarł do uszu Janiny i Kazimierza.

– Co powiedziałeś? – Janina trzymała jeszcze usta lekko uniesione, ale oczy jej się rozszerzyły i jakby z niedowierzaniem wpatrywała się w syna.

– Ślubu nie będzie – powtórzył Paweł stanowczo i spokojnie, po czym upił łyk kawy. – Pyszna! – pochwalił. – W Hamburgu takiej nie mieli.

Janina odwróciła wzrok od syna i spojrzała na męża. Ten odchylił głowę i wciągnął głęboko powietrze do płuc, po czym ze świstem je wypuścił.

– No, słyszałaś, matka. Ślubu nie będzie – powiedział twardym, mocnym głosem.

– Nie będzie – potwierdził Paweł. – Trzeba odwołać salę, orkiestry na szczęście jeszcze nie zamówiliśmy.

– Ale co się stało? Dziecko, co się stało? – Janina poczuła, jak wbrew sobie zaczyna przybierać płaczliwy ton, a broda nieznacznie jej drga, jak zawsze, kiedy odczuwała stres. – Pokłóciliście się z Mariolką? Tak przecie bywa. Najlepsze pary się kłócą. Ale żeby zaraz odwoływać ślub?

– Matka ma rację. Nie ma co w pośpiechu decyzji podejmować… – Kazimierz też minę miał nietęgą. Starał się nie okazywać podenerwowania, ale dało się zauważyć, jak redukuje napięcie, ściskając pilota od telewizora.

– Nie będzie ślubu. – Paweł nie miał wątpliwości. – I nie ma co gadać. Wróciłem i zaczynam nowy rozdział życia. Bez Mariolki.

– Jak to? To ona została? – spytała pośpiesznie Janina.

– Ano została.

– Ale jak to? Chyba należą nam się jakieś wyjaśnienia? – Janina nie odpuszczała. Wyrzucała z siebie słowa, patrząc to na syna, to na męża.

– Owszem – zgodził się Paweł. – Mariola ma już nowego narzeczonego, tyle w temacie.

– Że co? – Janina niemal zakrztusiła się śliną.

– Mamo. – Paweł spojrzał na matkę zmęczonym wzrokiem. – Nie chcę o tym rozmawiać.

– Ale co ty opowiadasz, chłopie – wtrącił ojciec. – Przecie dopiero co Gawińska razem z matką salę zamawiały, to było nie dalej jak tydzień temu. Toć teściowa twoja o niczym by nie wiedziała?

– W ubiegły czwartek – przypomniała sobie Janina. – Zresztą, co ja gadam. Wczoraj się z nią widziałam w sklepie, rozmawiałyśmy o orkiestrze, że ustalimy z wami wszystko, jak na święta przyjedziecie.

– No to już nie ma co ustalać – powiedział Paweł.

– Matko Boska Przenajświętsza. – Janina przeżegnała się i złożyła ręce na piersiach. Oddychała płytko, nerwowo, strzelając oczami to na boki, to w górę, jakby intensywnie o czymś myślała. Nagle jej wzrok spoczął na mężu. Wymienili się spojrzeniami.

Kazimierz odchrząknął i poprawił się na wózku. Janina nagle wstała i strzepnęła ze spódnicy niewidzialne pyłki.

– No dobrze, nie ma co. Zmęczony jesteś, synku, potem porozmawiamy. Ziemniaki nastawię, obiad zjesz, odpoczniesz, może wieczorem coś uradzimy. Zaraz ci przyszykuję pokój na górze, może się zdrzemniesz przed jedzeniem.

– Nie ma potrzeby, mamo. Wszedłem tylko się przywitać i idę do siebie.

– Ale jak do siebie – zaoponowała Janina. – Jak do siebie? U nas pokój, jedzenie. Nigdzie cię nie puszczę. Odpoczniesz, kąpiel weźmiesz, później herbaty ci gorącej zrobię. Z miodem, z cytryną, goździkami, najlepsza w zimie. Zaraz poczujesz się lepiej. A potem porozmawiamy.

– Za obiad dziękuję, nie jestem głodny. A na herbatę wpadnę wieczorem. I jednak wolę do siebie.

– Ale… – Janina spojrzała na męża.

– Chodzi o to, że w twoim domu… – podjął niepewnie Kazimierz – mieszka… ktoś… no… kobieta konkretnie znaczy się. Już od lata.

– Letniczka – dodała szybko Janina i uśmiechnęła się słabo. – Tyle że przez jesień mieszkała i teraz zimą też…

– A od października nie płaci – wtrącił Kazimierz.

– No już ty daj spokój, Kazik – zganiła go Janina. – Nie wygonimy przecie dziewczyny w najgorszy mróz, niech sobie mieszka.

– Ale grzać trzeba! I prądu też zużywa. A nie płaci.

– Zapłaci.

– Wynajęliście mój dom? – zdziwił się Paweł.

– A to ci nie mówiłam? – Janina udała zaskoczoną pytaniem.

– No wiesz – Kazimierz szybko stanął w obronie żony – zawsze to grosz jakiś wpadnie, a dziewczyna szukała pokoju na lato, dom stał pusty… Pusty dom niszczeje…

– Tyle że mamy już grudzień – zauważył Paweł.

– No właśnie. – Janina rozłożyła ręce. – Miała być tylko przez wakacje, a teraz nie wiadomo, co zrobić… Grzecznie zwracałam uwagę, że to już tyle miesięcy, no i że nie płaci już od dwóch. Ale co zrobić, no przecie nie przegonię…

– Ja przegonię. – Paweł wstał.

– Oj, Pawełku! – Janina załamała ręce. – Toć nie wypada, co ludzie powiedzą, że my letniczkę wygonili.

– To ty się ludźmi bardziej przejmujesz niż własnym synem? – spytał spokojnie Paweł. – Ja domu potrzebuję, swojego. Ciszy, spokoju.

– Ma rację – zgodził się ojciec. – Nas dziewucha nie słucha, wodzi za nos, nie płaci i tylko na tym wynajmie tracimy. Niech Paweł zrobi porządek, za grzeczni byliśmy, Jania, trza było babę za fraki i wyprowadzić z domu.

– Mój Boże, tylko nie za fraki. Krzywdy jej jakiej nie zrób, Pawełku. Po dobroci trzeba się rozmówić.

– Dam sobie radę, mamo. Od kiedy nie płaci?

– Od października. Trzysta złotych my brali, tyle, żeby na opłaty było… – wyjaśniła pośpiesznie Janina.

– Mówiłem, żeby z pińcet wziąć – wtrącił Kazimierz. – To nie słuchała.

**

Kaja podgłośniła muzykę w telefonie i usiadła w pozycji kwiatu lotosu. Spokojne rytmy indyjskiej pieśni miały ją wyciszyć. Oddychała głęboko, usiłując wyrzucić z siebie napięcie, które nie odpuszczało od tygodnia. Wręcz przeciwnie, każdego dnia czuła się bardziej spięta i poirytowana.

Nie wiedziała, co robić. Jesienią ogrodziła las kupiony od oszusta, korzystając z przekazanych przez koleżankę pieniędzy, wynajęła gospodarzy ze świniami i szukała trufli. Nie znalazła ani jednej. Powrót do Wrocławia nie wchodził w grę, czułaby się pokonana. Już czuła się pokonana. Jednak porażka przeżywana w samotności mimo wszystko trochę mniej boli niż wtedy, kiedy czuć na sobie palący wzrok innych. Poza tym zawsze jeszcze istniała mała iskierka nadziei, że mimo wszystko – mimo wszystkich złych decyzji, nieprzychylności losu i ludzi, mimo całego pecha, frustracji i głupoty – jeszcze da się coś z tego lasu wykrzesać. Byle choć trochę się odkuć.

Tyle że pomysły nie nadchodziły, napięcie natomiast wzrastało.

Daisy zaczęła szczekać na dole, a potem ujadać. Kaja, zirytowana nagłym hałasem, niechętnie zmieniła pozycję i wysunęła nogę. Energicznym kopnięciem zamknęła drzwi. Ponownie podwinęła nogi, udając, że jest kwiatem lotosu. Udawała też, że nie dochodzą do niej żadne inne dźwięki oprócz tych, które wypływają z głośnika telefonu.

Ale pies dalej ujadał, jakby po salonie biegał co najmniej tuzin kotów.

– Cholera jasna – warknęła półgłosem Kaja.

Próbowała skupić się na muzyce i własnych ponurych myślach, ale im bardziej usiłowała nie słyszeć szczekania, tym bardziej jej przeszkadzało.

Wreszcie, zdecydowana wypuścić ujadającą Daisy na dwór, podźwignęła ciało z podłogi, wyłączyła muzykę, a telefon włożyła do kieszeni i ciężkim krokiem wyszła z pokoju.

Już na schodach odczuła dziwny niepokój. Zauważyła walizki stojące na dole przy drzwiach wejściowych.

– Daisy? – spytała cicho, choć wiedziała, że suczka i tak nie usłyszy.

Kaja wzięła głęboki oddech, by dodać sobie otuchy, i weszła do salonu.

Daisy, warcząc i ujadając, biegała dookoła sofy, na której leżał mężczyzna, opierając nogi o oparcie. Oczy miał przymknięte, a jedna dłoń ciężko opadała na czoło.

– Daisy! – krzyknęła Kaja! – Bierz go! Bierz go!

Mężczyzna z wolna usiadł. Daisy odskoczyła od sofy i ukryła się za nogami Kai. Wciąż szczekała.

– Bierz go! – piskliwym głosem rozkazywała Kaja, nie zważając na to, że pies boi się bardziej niż ona.

Mężczyzna nagle wystawił zęby i warknął, na co Daisy z piskiem uciekła do kuchni. Facet parsknął śmiechem.

– No i po zabawie – powiedział, przeciągając się. – Śmieszny szczurek, ale ten jazgot na dłuższą metę męczący – dodał poważniej.

– Proszę stąd wyjść! Natychmiast! – krzyknęła Kaja. – Bo zadzwonię po policję!

– A proszę bardzo. Bardzo proszę. Tylko na to czekam. Tak się składa, że to mój dom.

– Słucham?! To dom państwa Polniaków i ja go wynajmuję! Natychmiast proszę go opuścić!

– Wynajmuję od lata, tak? A od dwóch miesięcy nie płacę?

Kaja na moment się zmieszała, ale szybko odzyskała fason.

– I co? Nasłali pana, żeby się mnie pozbył? Bo nie płacę? A proszę bardzo, wezwijmy policję, z pewnością się ucieszą, kiedy powiem, że dom wynajmowałam nielegalnie, bez żadnej umowy, a Polniakowie nie odprowadzają podatków. To co, zadzwonić? – Ostentacyjnie wymachiwała telefonem.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Ma pan pięć sekund, żeby opuścić ten dom – zagroziła, wystukując numer alarmowy.

**

Było zimno. Termometr wskazywał minus piętnaście stopni. Komendant Grzelak wpatrywał się w szybę, zastanawiając się, dlaczego mróz nie wyrysował na niej żadnych wzorów. Pamiętał czasy, kiedy wszystkie okna w komisariacie pokryte były warstwą połyskującego szronu. Kiedyś, kiedy jeszcze posterunek żył i oprócz niego pracowało tu dwóch policjantów. To były czasy… Westchnął i zapalił papierosa. Przez chwilę obserwował smugę dymu rozpraszaną gorącym powietrzem z elektrycznej starej farelki.

Dochodziła czternasta i nic się nie działo.

Grzelak odchylił się na krześle. Rzucił okiem na ekran komputera, na którym migał czarny kursor. Nowa książka. Napisane zaledwie trzy zdania.

Grzelak chciał i zarazem nie chciał dalej pisać. Po pierwsze dlatego, że palce mimo wszystko zgrabiały, bo choć dogrzewał się piecykiem, to i tak było zimno, a po drugie dlatego, że nie miał motywacji, choć pomysłów na drugą część kryminału mu nie brakowało.

Tydzień wcześniej rozesłał pierwszą swoją książkę do kilkunastu wydawców i wciąż czekał na jakikolwiek odzew. Alicja uprzedzała wprawdzie, że to może potrwać, powiedziała także, że czasem w ogóle nie odpowiadają, jednak komendant był przekonany, że jego książka wzbudzi tak wielkie zainteresowanie, iż chętnych do wydania nie powinno brakować. To jemu będzie wkrótce brakować czasu, żeby produkować kolejne odcinki mrocznej serii.

Ale telefon milczał. Grzelak tracił cierpliwość. Tydzień to może nie za długo, jednak dla Grzelaka była to cała wieczność.

Papieros tlił się wolno, komendant stracił ochotę także na niego. Nagle naszła go myśl, że może warto wykrzesać z siebie choć trochę optymizmu. Czytał gdzieś, że umysł człowieka potrafi zdziałać naprawdę wiele i czasem samymi myślami można wywołać lawinę zdarzeń.

Ułożył więc starannie komórkę obok telefonu stacjonarnego, upewniając się, czy leży na tyle blisko, by obydwa aparaty objąć wzrokiem. Następnie zaciągnął się ponownie papierosem, wypuścił dym i zmrużył oczy.

– Zaaaadzwoń. Zaaaadzwoń – szeptał, wpatrując się hipnotyzującym wzrokiem w telefony. Było mu wszystko jedno, który z nich wyda z siebie dźwięk, ponieważ wysyłając książkę, podał obydwa numery. – Zaaadzwoń. Zaaaaadzwoń.

Monotonny głos Grzelaka jego samego zaskoczył. Komendant nagle poczuł moc sprawczą, poruszył się na krześle, nachylił ku telefonom i zapaliwszy kolejnego papierosa, żeby w magiczny sposób okadzić przestrzeń, zaciągnął się, po czym wypuścił z ust potężną chmurę dymu.

– Zaaaadzwoń… – szeptał z mocą, starając się nie mrugać, choć z powodu dymu było to bardzo trudne.

I wtedy telefon zadzwonił. Ten stacjonarny. Zaterkotał tak głośno, że Grzelak niemal podskoczył, papieros wypadł mu z ust i tlił się teraz na spodniach.

Komendant wstał, zrzucił niedopałek, przytrzasnął go butem i odchrząknął, sięgając po słuchawkę. Wyprężył dumnie pierś, nie mogąc się nadziwić małemu cudowi. Oto sam, siłą własnego umysłu, przywołał pierwszego wydawcę. Za chwilę zadzwoni drugi, potem trzeci i czwarty. Trzeba negocjować, nie przystawać na pierwsze warunki zaproponowane przez zdzierców.

– Posterunek w Polance – powiedział do słuchawki, starając się, aby jego głos nie zdradzał podekscytowania. – Komendant Grzelak przy telefonie. Słucham.

– Proszę natychmiast przyjechać pod adres Kwiatowa osiem. Zostałam napadnięta – powiedział kobiecy głos, po czym połączenie zostało przerwane.

Grzelak stał przez chwilę ze słuchawką przy uchu, usiłując przetrawić to, co właśnie usłyszał. Z całą pewnością nie był to wydawca, a głos, który wzywał pomocy, był mu znany. Kaja. Letniczka, która wynajmowała dom Polniaków. Tak, Kwiatowa osiem, wszystko się zgadza. Ale skoro została napadnięta, to dlaczego nie krzyczała? Może ukryła się w szafie i mówiła szeptem, czego on nie dostrzegł, nie zarejestrował… Kiedy człowiek spodziewa się czegoś innego, zmysły działają wolniej. A już szczególnie zmysły wytężone wcześniej ciężką pracą silnego umysłu.

Nie zastanawiając się dłużej, założył palto i wybiegł z budynku. Pierwsze od lat prawdziwe wezwanie. Kobieta została napadnięta w środku zimy, co może nie miałoby aż tak wielkiego znaczenia, jeśli Grzelak miałby do dyspozycji samochód. Tego dnia nie miał go jednak i dlatego teraz, napędzany ciekawością, przedzierał się przez śnieg rowerem.

Dotarł na miejsce po piętnastu minutach i to prawdopodobnie był najbardziej wydajny kwadrans w jego życiu. Nie dość, że wyczerpujący fizycznie, to i umysłowo, bo Grzelak przez całą drogę myślał, jak tu pokonać intruza.

Dotknął kabury, upewniając się, że broń ma na miejscu, rzucił rower w śnieg i dopadł drzwi, planując je spektakularnie wyważyć kopnięciem.

– Policja! – krzyknął i zrobił wymach prawą nogą. Nie zdążył jednak kopnąć, ponieważ drzwi się otworzyły i Grzelak, nie znajdując oparcia dla stopy, runął w przód, rozkładając dolne kończyny w koślawym szpagacie. Minę miał nietęgą, tym bardziej że wcale nie był wygimnastykowany, a pozycja, którą niechcący uzyskał, nie pozwalała się podnieść.

– No wreszcie – jęknęła Kaja, patrząc na Grzelaka z góry pełnym politowania wzrokiem.

– Zapraszamy – wtrącił stojący tuż za nią Paweł Polniak i wyciągnął do komendanta dłoń.

– Gdzie intruz? – Grzelak przyjął pomoc i wstał, wciąż oszołomiony i zawstydzony niefortunnym upadkiem.

– Tu. – Polniak i Poznańska równocześnie wskazali na siebie.

– Ten człowiek wtargnął do mojego domu! – Kaja podniosła głos. Wzięła na ręce Daisy, która przybiegła z kuchni i zaczęła szczekać na Grzelaka.

– Tak się składa, że jestem u siebie – powiedział spokojnie Paweł Polniak. – Ale o tym pan komendant dobrze wie. – Spojrzał na Grzelaka z uśmiechem.

– A ty nie w Hamburgu? – zainteresował się Grzelak.

– Wróciłem.

– Na stałe?

– Możliwe. Na razie chciałbym pozbyć się z domu tej osoby, która w nim koczuje.

– Pani dokumenty proszę. – Grzelak odwrócił się do Kai.

– Jakie dokumenty? Umowę najmu? – Kaja chrapliwie się roześmiała. – A nie mam. Państwo Polniakowie nie podpisali ze mną umowy, pieniądze pobierają na czarno. Proszę się tym zainteresować – poleciła.

– Pani dokumenty. Dowód osobisty.

– Tak się składa, że od kilku miesięcy pieniędzy nie pobierają, ponieważ ta pani nie płaci – dodał Paweł.

Kaja w tym czasie stała bez ruchu, z psem w rękach, zastanawiając się, czy biec na górę po torebkę i dokumenty, czy prowadzić dalszy atak. W końcu zdecydowała się na to drugie.

– Ten człowiek mnie napadł! – krzyknęła. – Po co panu moje dokumenty, skoro to ja zadzwoniłam po pomoc. To ja domagam się usunięcia napastnika! Mnie też pan zna, mieszkam tu od wakacji!

– A zresztą. – Grzelak machnął ręką, rozczarowany sytuacją, w jakiej przyszło mu się znaleźć. – Sprawa jest prosta. Dom należy do Zbyszka…

– Do Pawła – poprawił Paweł.

Grzelak spojrzał na niego nierozumiejącym wzrokiem.

– Do Pawła, no tak! – krzyknął doznawszy olśnienia. – Ale ty dla nas zawsze będziesz Zbyszkiem, wszystkie chłopaki ze wsi tak cię nazywają. Ale fryzurę żeś zmienił, ściąłeś się na krótko u tych Niemców – zauważył. – Już nie nosisz takich włosów jak Wodecki.

Paweł wzruszył ramionami.

– Już nie.

– A wiesz, że Zbyszkowi się zmarło – ciągnął Grzelak. – I już nie ma Zbyszka.

– Wiem, matka przez telefon płakała. Była jego fanką.

– Takie to życie – mruknął Grzelak, nie zwracając uwagi na poirytowaną Kaję. – Był człowiek i nie ma człowieka… Ale muzyka została. – Zamyślił się.

Po mnie też coś zostanie – pomyślał. Kryminały. Tego jednak nie mógł Pawłowi powiedzieć. Rozmarzył się na myśl o własnej śmierci. To dopiero zjadą się tłumy, Polanka jeszcze takich nie widziała.

– O czym my to… Aha. – Przybrał służbową minę i zwrócił się do Kai: – Dom, jak wspomniałem, należy do Pawła, i jeśli on nie życzy sobie, żeby pani w nim pomieszkiwała, to…

– Ale nie może sobie wchodzić ot tak… – podjęła Kaja.

– Jak wszedłeś? – spytał Grzelak Pawła.

– Normalnie, mam klucze.

– No widzi pani. Może wchodzić do swojego domu. Ja tu nie widzę znamion przestępstwa.

– Ale…

– Proszę się spakować i opuścić dom pana Polniaka – polecił Grzelak. – W przeciwnym razie zadzwonię po posiłki – dodał z poważną miną – i zabierzemy panią na komisariat. Tam spędzi pani noc, a kto wie, może koledzy coś na panią znajdą…

– Jacy koledzy? – zaciekawiła się Kaja.

– Moi. Nie chce ich pani poznać.

– Ale… – Kaja straciła bojowy wyraz twarzy. Przytulała psa, nie bardzo wiedząc, co ma teraz zrobić. – Nie można kogoś wyrzucać na bruk tak bez uprzedzenia… – powiedziała, a głos jej się łamał.

– Sama pani wezwała policję – zauważył Paweł. – Ja chciałem po dobroci. Z uprzedzeniem. Ale skoro pani wolała inaczej… Masz ochotę na kawę? – zwrócił się do Grzelaka. – Albo coś mocniejszego? Jeszcze się nie rozpakowałem, ale whisky powinienem mieć na wierzchu.

– Na służbie jestem. – Grzelak spojrzał na zegarek.

– W weekend też pracujesz do późna, komendancie?

– W weekend?

– Sobota jest.

– Sobota… – powtórzył Grzelak i nagle stało się dla niego jasne, dlaczego Danusia rano tak złorzeczyła, że znowu do tej roboty idzie, choć przecież na wsi nic się nie dzieje.

Zatracił się już dawno, dni mu się mieszały i zlewały w jeden. Odkąd pisał i odkąd zaczął czekać na odzew wydawców, wolał siedzieć na posterunku niż w domu. W domu nigdy nie miał spokoju, wzrok Danki zawsze sięgał tam, gdzie wzrok normalnych ludzi nie sięga. Danka chciała wiedzieć wszystko, tymczasem Eugeniusz Grzelak na razie nie chciał zdradzać żadnej ze swoich tajemnic.

– To jak? Nalać czegoś? – dopytywał Paweł, zadowolony, że Kaja, nie wchodząc w głębsze dyskusje, poszła na górę, prawdopodobnie się spakować.

– Nieee – Grzelak odmówił z żalem, bo wiedział, że kiedy wróci do domu i Danka wyczuje choć kroplę, nie da mu spokoju aż do wieczora. – Pojadę już. Rowerem jestem, trochę mi to zajmie, a Danusia z obiadem pewnie czeka.

Uśmiechnął się smętnie. Wciąż bolały go mięśnie nóg i potylica. Starając się mimo to nie kuśtykać, wyszedł z domu Polniaka i podniósł rower.

**

Kaja z zaciętą miną wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Nie miała zamiaru pakować się i wyjeżdżać. Wiedziała jednak, że metoda, którą obrała w walce z właścicielem domu, nie jest właściwa i trzeba pomyśleć nad inną strategią. Z rodzicami Polniaka nie miała dotychczas problemu, czasem tylko nieśmiało przebąkiwali, że zalega z opłatą za najem. Wystarczyło jednak ich uspokoić, że wkrótce zapłaci, i dawali spokój.

Nie płaciła, bo nie miała z czego. Pieniądze szybko topniały, a nowych nie przybywało. Obawiała się, że salon medycyny estetycznej, który prowadziła we Wrocławiu, pozostawiony bez nadzoru przestał zarabiać, a może nawet przestał istnieć. Aż bała się to sprawdzić. Już od dawna nie dzwoniła, nie odbierała też telefonów od Sabiny, która na czas nieobecności Kai przyjęła rolę jej zastępczyni.

Przeczesała ręką włosy. Mocno urosły od lata. Grzywka straciła dawny fason, nie mówiąc o kolorze. Ciemne odrosty bardziej szpeciły, niż dodawały uroku. Mimo to Kaja chwyciła za prostownicę i nie czekając, aż się nagrzeje, przeczesywała pasma, próbując nadać fryzurze formę zbliżoną do dawnej. Nie była zadowolona z efektu, ale w sytuacji, w jakiej się znalazła, mało co byłoby ją w stanie zadowolić. Skrzywiła twarz i wydęła usta. Nałożyła fluid, skropiła się perfumami i pociągnęła wargi szminką. Potem włożyła czerwoną sukienkę i z tajnej skrytki w szafie wyjęła butelkę czerwonego wina trzymaną na czarną godzinę.

Długo szukała odpowiednich butów. Czarne szpilki wydały się jej zbyt wyzywające, ale w końcu właśnie na nie się zdecydowała, dla dobra sprawy.

Zeszła na dół.

Paweł Polniak był w kuchni, pił herbatę. Kaja, stukając obcasami po terakotowej podłodze, zdecydowanym krokiem podeszła do niego z butelką.

– Na zgodę. – Postawiła wino na kuchennym stole.

Spojrzał na nią bez cienia uśmiechu.

– Na jaką zgodę? – spytał. – Nie pokłóciliśmy się. To pani zdecydowała, że woli sprawę załatwić przez policję.

– Kaja jestem. Nie chcę się wyprowadzać. Prawdę mówiąc, miałam właśnie zapłacić, przepraszam, to zwykłe nieporozumienie. W poniedziałek podjadę gdzieś do bankomatu…

– Nie chodzi o pieniądze. Oczywiście należałoby uiścić zaległość. Jednak bardziej niż na pieniądzach zależy mi na tym, żeby wyprowadziła się pani jak najszybciej.

– Rozumiem – przytaknęła. – Ale jak najszybciej to chyba nie znaczy natychmiast? – Uśmiechnęła się. – Może znajdziemy sposób, żeby każde z nas było zadowolone.

– Wiem, że potrzebuje pani czasu, żeby się spakować. – Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym większość rzeczy należała do Kai. – Niech będzie jutro. Mogę spędzić noc w domu rodziców, ale kiedy przyjdę tu rano, wolałbym, żeby pani nie było.

– Kaja jestem – powtórzyła z uśmiechem. – Nie musimy chyba rozmawiać aż tak oficjalnie. I nie musisz nigdzie wychodzić. To twój dom, a na górze są aż trzy sypialnie. Pomieścimy się – zażartowała. – Poza tym… Mam jeszcze przywiezione z Angel’s przepyszne jedzenie. Mogę podgrzać. Wzięłam na wynos na kilka dni naprzód. Szkoda, żeby się zmarnowało, skoro jutro już mnie tu nie będzie. To jak, napijemy się na zgodę?

Paweł nie odpowiedział. Bez słowa ruszył w kierunku drzwi i zapewne by wyszedł, nie podejmując gry, którą zaczęła Kaja, ale w kieszeni odezwała się jego komórka. Znajomy dźwięk, melodia przypisana tylko do jednego numeru.

Drgnął.

Powinien dawno już ją wykasować.

Wyjął telefon i odrzucił połączenie. To jednak nie pomogło powstrzymać zalewającej go fali zimna. Sama myśl o Marioli była bolesna, a co dopiero, gdyby znów miał zamienić z nią chociaż słowo.

Domyślał się, dlaczego dzwoni. Prawdopodobnie dotarło do niej, że on naprawdę wyjechał, że naprawdę zostawił ją i naprawdę nie ma ochoty słuchać jej tłumaczeń. Zapewne chciała kolejny raz obrzucić go morzem pretensji, które zgodnie z jej logiką uzasadniały zdradę, jakiej się dopuściła. Albo odwrotnie, być może zadzwoniła po to, żeby go jeszcze dobić, żeby głosem pełnym satysfakcji i złości powiedzieć mu, że zostawił w domu jakieś rzeczy, że odeśle mu je pocztą lub kurierem.

Nieważne. Teraz już to wszystko było nieważne. Nie odebrał, odrzucił. Nie zamierzał rozmawiać. Nie wykasował numeru tylko dlatego, żeby – kiedy ponownie zadzwoni – od razu ją zidentyfikować. Jednak szybko zmienił melodyjkę. Nie chciał, żeby piosenka, która niegdyś była ich wspólną, teraz powodowała mdłości.

Kaja obserwowała z zainteresowaniem zabiegi Pawła. Usłyszawszy charakterystyczną melodię, której do nikogo innego nie dałoby się dopisać w telefonie, jak tylko do ukochanej kobiety, zaobserwowawszy subtelne drgnięcie jego mocno zarysowanej szczęki i wyraz twarzy, który nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że dzwoniąca jest mu zarazem bliską i odległą osobą, uśmiechnęła się w duchu. Jestem w domu – pomyślała, ponieważ już wiedziała, co robić.

Zanim Paweł włożył kurtkę, Kaja już stała przed nim z dwoma kieliszkami, w których kuszącą czerwienią mieniło się wino.

– Kaja – przedstawiła się tego wieczoru po raz trzeci.

– Paweł.

Kaja z zawadiackim uśmiechem wypiła duszkiem swoje wino. Paweł zrobił to samo, choć po jego twarzy nie przebiegł nawet cień uśmiechu.

– Słodkie. – Skrzywił się. – Niedobre. W samochodzie mam whisky.

**

Janina niespokojnie kręciła się przy oknie na piętrze, próbując dojrzeć, co dzieje się w domu Pawła. Zmierzchało już, dochodziła siedemnasta.

Kazimierz po obiedzie planował uciąć sobie drzemkę, jednak spokój zburzony wiadomością o odwołanym ślubie nie pozwolił mu spać.

– Mamy jakieś ciastka? – krzyknął do żony.

Janina zagryzła usta. Zeszła do salonu.

– Nic ci nie dam, nie możesz cukru.

– Chociaż jedno – powiedział błagalnym tonem.

– Herbaty z miodem ci zrobię.

– Wódka by się przydała – odrzekł kwaśno.

– Kazik, ty nie pogłębiaj mojego stresu. Meliski ci mogę zaparzyć…

– Wódki daj.

– No dobrze, to jedno ciasteczko. Która to godzina? – Spojrzała na zegarek. – Po piątej już, do króli miałam iść, a nie mogę się zebrać. Co tam się dzieje?

– U króli? Nie martw się, nie zdechną.

– Nie u króli, u Pawła w domu. Dwie godziny temu był Grzelak, widocznie Paweł go wezwał. Ale wyszedł, odjechał na rowerze i nie wiem, czy coś zdziałali. Potem Paweł wyszedł po coś do samochodu. Teraz cisza.

– Może się panna pakuje?

– Może… – Janina postawiła przed Kazimierzem talerzyk z kruchym ciasteczkiem ozdobionym w środku małą kroplą dżemu.

– Skoro była policja…

– A jaka tam policja! – krzyknęła Janina. – Jaka policja. Grzelak był.

– Janeczko, nie przesadzaj. Grzelak to dobry komendant, zasłużony. Na pewno dał pannie do wiwatu.

– Oby – westchnęła Jadwiga. – Ale coś mnie się zdaje, że będą kłopoty. Złe przeczucia mam.

– Jasiu…

– Mój Boże, Boże – zaczęła nagle zawodzić Janina – co ludziom powiemy? Jak ja jutro w kościele spojrzę w oczy Gawińskiej?

– Przecie to ona powinna się wstydzić, to jej córka zawinęła się z innym…

– O mój Boże, mój Boże! – Janina schowała twarz w dłoniach. – A jak ta letniczka się nie wyprowadzi? Jak go omota, tego naszego Pawełka? Co ludzie powiedzą, Kazik?

– Nie prorokuj, Jasia, nie prorokuj.

– Idę tam! – Janina energicznie się podniosła.

– Ale po co, lepiej poczekajmy, Paweł jest dorosły, da sobie radę.

– Nie wytrzymam! Muszę wiedzieć, co tam się dzieje!

– Poleziesz i co? Powiesz, że sprawdzasz, jak sytuacja?

– Niby że obiad przyniosłam. Bitek przecie sporo zostało. Ziemniaki też.

Janina, nie czekając na reakcję męża, poszła dziarskim krokiem do kuchni. Zapakowała w plastikowy pojemnik mięso, a do słoika trochę ziemniaków. Przez chwilę się zastanawiała, czy nie dorzucić surówki, jednak uznała, że szkoda czasu na szukanie kolejnego pojemnika, a Paweł i tak nie przepadał za warzywami.

Chwyciła reklamówkę i przeszła do sieni. Kazimierz coś tam za nią krzyknął, ale nie zwróciła na niego uwagi. Założyła zimowe buty, na plecy zarzuciła puchową kurtkę i wyszła.

Śnieg pod stopami mocno skrzypiał. Janina żałowała, że nie założyła czapki i rękawic. Do domu Pawła było wprawdzie niewiele ponad dwieście metrów, jednak w taki mróz droga wydawała się o wiele dłuższa.

Brama była otwarta na oścież. Paweł, wjeżdżając na posesję, jak zwykle nie zawracał sobie głowy jej zamykaniem. Od początku przekonywał, że powinna być automatyczna, jednak Kazimierz stanowczo zaprotestował, twierdząc, że co automatyczne, to szybko się psuje. A ponieważ to rodzice wyłożyli najwięcej pieniędzy na dom, Paweł machnął ręką na bramę i pogodził się z tym, że za każdym razem trzeba ją ręcznie otwierać i zamykać.

Janina stanęła przed drzwiami. Przez chwilę nasłuchiwała, ale z wewnątrz nie dobiegały żadne dźwięki. Dopiero kiedy zapukała, rozległo się szczekanie psa, a po chwili w drzwiach ukazał się Paweł.

– Mama. – Bardziej stwierdził niż zapytał.

Janina od razu poczuła alkohol. Nie skomentowała tego jednak.

– Obiad przyniosłam, pewnieś głodny.

– Jedliśmy.

– Jedliście… – powtórzyła mimowolnie.

– No tak. Laska wam nie płaci, ale na żarcie z restauracji ma. Z Angel’s przywiozła. Całkiem smaczne. – Prawą ręką opierał się o framugę, nie pozwalając Janinie wejść do środka.

– Ano właśnie… – Janina udała, że tego nie widzi. – Jak sytuacja? Dziewczyna się pakuje?

– Negocjujemy.

– Aha… – powiedziała Janina, nie bardzo wiedząc, jak zinterpretować słowa syna. – To nie chcesz tych bitek? – spytała po chwili.

Paweł sięgnął po reklamówkę.

– Chcę. Przydadzą się na jutro.

– Na dziewiątą wybieram się do kościoła, może mnie zawieziesz?

– Nie ma problemu.

Janina skinęła bezradnie głową, rozczarowana, że nie została zaproszona do środka. Skręcało ją z ciekawości, co tam się dzieje, ale jeszcze bardziej skręcało ją ze złości, że nie ma kontroli nad synem. Był pod wpływem alkoholu. Wyraźnie wyczuła whisky. Nie był pijany, jednak wieczór się przecież jeszcze nie skończył. Najchętniej wzięłaby go za fraki i zaciągnęła do siebie. Byleby jak najdalej od Kai.

– To diabeł wcielony, nie dziewczyna – utyskiwała, wracając. – Panie Boże! – Wzniosła oczy do ciemnego nieba. – Daj mojemu synowi opamiętanie, żeby go ten demon w ludzkiej skórze nie zdołał opętać!

Rozdział 2

Wieżowiec przy ulicy Złotej 44 był jednym z najwyższych w Warszawie. Zaprojektowany przez Daniela Liberskinda, potocznie zwany Żaglem, charakterystyczny kształt zawdzięczał jednak nie żaglowcowi, lecz orłowi. Inspiracją dla architekta było skrzydło tego ptaka.

Marianna niczym urzeczona wpatrywała się w budynek osnuty poranną zimową mgłą. Pomyślała, że tam gdzieś wysoko, ponad chmurami, bliżej gwiazd i bliżej aniołów, można się poczuć jak w niebie. Daleko od przyziemnych spraw i całego tego miejskiego zgiełku. Nie lubiła Warszawy, była dla niej za głośna, za szybka, za dynamiczna. Ale gdzieś tu mieszkał Christián, i choć jeszcze nie dane im było się spotkać, to Marianna wiedziała, że właśnie ze względu na niego musi pożegnać się z Polanką i Wrocławiem. Wielokrotnie analizowała sytuację, próbując zrozumieć, dlaczego Torres wybrał właśnie Warszawę. Prawdopodobnie to ona, Marianna, podczas którejś z kolacji w Sewilli powiedziała, że właśnie tu planuje otworzyć cukiernię. Czy wspominała mu, że mieszka w Polance? Czy mówiła, że Wrocław jest bliski jej sercu? Tego nie pamiętała.

Spojrzała na zegarek. Agent z biura nieruchomości na pewno już czekał. Odetchnęła, wciągając mroźne powietrze do płuc, i jeszcze raz zadarła głowę, by spojrzeć na budynek. Prezentował się naprawdę zjawiskowo.

Po dopełnieniu niezbędnych formalności na recepcji wjechała na czterdzieste drugie piętro.

– Pani Olech? – Agent ukłonił się lekko i dyskretnie oszacował wartość ubrań, które miała na sobie Marianna.

– Dzień dobry. – Dziewczyna przywitała się, podając dłoń.

– Michał Wąsowski. Rozumiem, że jest pani zainteresowana kupnem?

– Najpierw chciałabym obejrzeć.

– Oczywiście. Zapraszam.

Mężczyzna wprowadził Mariannę do ogromnego pomieszczenia, którego główna ściana zrobiona była ze szkła. Gdyby nie mgła, zapewne rozciągałby się stąd widok na całą Warszawę.

– Salon. Osiemdziesiąt metrów. Po prawej stronie otwarta kuchnia, dwadzieścia metrów kwadratowych.

Marianna zaniemówiła. Już po zdjęciach oglądanych w internecie było widać, że wykończenie wnętrza dopieszczone jest w najmniejszych szczegółach, jednak na żywo robiło to jeszcze większe wrażenie.

Agent mówił coś o projektancie, wymieniał marki mebli i dodatków, ale Marianna nie słuchała. Wolnym krokiem chodziła po salonie, muskając opuszkami palców oparcia designerskich foteli.

– Pięknie – przyznała.

– Przejdźmy może do sypialni. Jest też gabinet i dwie łazienki.

Marianna wiedziała, że w mieszkaniu nie ma wielu pomieszczeń, jest za to przestrzeń, której tak bardzo potrzebowała. Nie zadawała więc pytań, tylko ruszyła za agentem.

– Do dyspozycji mieszkańców jest basen na drugim piętrze, siłownia, garaż. Oczywiście jest też restauracja, salon spa… – wymieniał kolejne atrakcje niczym konferansjer znudzony swoją rolą.

Sypialnia była niemal tak duża jak salon. Tu także ściana była przeszklona, by z łóżka można było podziwiać Warszawę.

– Te drzwi prowadzą do łazienki? – spytała Marianna, wskazując brodą lustrzane przejście.

– Tak. Proszę czuć się swobodnie i zajrzeć w każdy kąt. A może ma pani ochotę zobaczyć także taras widokowy? Moglibyśmy tam za chwilę pójść.

– Nie ma takiej potrzeby. Jest za zimno.

Wąsowski skinął głową i gdy Marianna oglądała łazienkę i garderobę, wykonał kilka telefonów.

– To jak? – zagaił, kiedy ponownie znaleźli się w salonie.

– Bardzo ładnie. Podoba mi się. Jaka cena? – spytała, mimo że doskonale pamiętała podaną na stronie agencji ofertę.

– Dwa miliony czterysta. Nie podlega negocjacjom.

– Rozumiem.

– Ma pani ochotę jeszcze raz się przejść? Domyślam się, że potrzebuje pani czasu na podjęcie decyzji…

– Nie podejmę jej dzisiaj. Prawdę mówiąc, chciałabym tu najpierw zamieszkać przez kilka dni, sprawdzić, czy to mieszkanie będzie dla mnie odpowiednie.

– Niestety. – Wzruszył ramionami. – Nie ma takiej możliwości.

– Chciałabym wynająć ten apartament na dwa tygodnie – powtórzyła niezrażona odmową Marianna.

– Nie wynajmujemy apartamentów, są przeznaczone tylko i wyłącznie na sprzedaż. Jest wielu chętnych…

– Chyba nie aż tak wielu, skoro umówił się pan ze mną z dnia na dzień – zauważyła Marianna. – Nie narobię bałaganu. To tylko kilka dni. Cena wynajmu nie gra dla mnie roli. Dziesięć, dwadzieścia tysięcy? Plus koszty wymiany pościeli na łóżku i sprzątania łazienki. Z kuchni nie będę korzystać.

Wąsowski zamyślił się przez chwilę, jakby analizował propozycję.

– Dziesięć dni. Dwadzieścia pięć tysięcy. Dwadzieścia na umowę, w której dokładnie określimy, z czego może pani w tym czasie korzystać. Pięć tysięcy dla mnie, bez umowy. Plus koszty ekipy sprzątającej.

– Dobrze. – Marianna zgodziła się tonem wskazującym, że pieniądze naprawdę nie grają dla niej żadnej roli.

Wąsowski w duchu pożałował, że nie krzyknął więcej. Rzeczywiście, o klienta na taki apartament nie było wcale łatwo. Wiele mieszkań poszło na pniu, zostały te najdroższe, umiejscowione na najwyższych piętrach. Apartament na pięćdziesiątym kosztował niemal pięć milionów. Jeszcze nie było kupca.

Agencja nie przewidywała opcji wynajmu, ale przecież szefem był Kozerski, który potrafił liczyć pieniądze jak mało kto. Na pewno się zgodzi.

– Umowę prześlę mailem jeszcze dziś.

– Kiedy mogłabym się wprowadzić?

– Nie jestem decyzyjny. Jeśli mój przełożony zaakceptuje taki układ, to dam pani znać. Z pewnością będziemy musieli przeanalizować najpierw grafik spotkań. Jak wspomniałem, chętnych jest wielu… Możemy ewentualnie… myślę głośno – podkreślił – powiedzieć, że przez kilka dni trzymamy rezerwację…

Marianna skinęła głową. Było jej wszystko jedno, w jaki sposób rozwiążą tę sprawę. Zależało jej, żeby przed ostateczną decyzją pomieszkać w apartamencie i upewnić się, że to dobry wybór. Miała dość pieniędzy, ponieważ olbrzymie sumy otrzymała zarówno z ubezpieczenia po śmierci rodziców, jak i na mocy spadku, jednak kwota ponad dwóch milionów złotych nawet jej wydawała się abstrakcyjnie wysoka. Taką cenę byłaby skłonna zapłacić jedynie wtedy, kiedy miałaby gwarancję, że naprawdę znajduje się w niebie, bliżej aniołów i gwiazd.

Rozdział 3

Dzień był słoneczny. Kaja obudziła się w wyśmienitym humorze. Zerknęła na zegarek, wskazywał wpół do dziesiątej. Z dołu dobiegał ją zapach smażonego bekonu. Uśmiechnęła się na myśl o Pawle. Noc była naprawdę upojna i dzięki temu cel prawdopodobnie został osiągnięty.

Daisy cichutko skomlała, nie ważąc się głośniej domagać wyjścia na dwór.

– Cicho, mała, zaraz cię wypuszczę. – Kaja cmoknęła do suczki, tarmosząc ją po uszach.

Niechętnie odrzuciła kołdrę i wyszła z łóżka. Było chłodno. Mimo to zdecydowała się zejść na dół w samej koszulce i lekkich różowych klapkach. Wypuściła Daisy na dwór i weszła do kuchni.

– Mmmm, ale pachnie. – Z uśmiechem podeszła do Pawła. – Dla mnie też wystarczy?

– Sorry, nie pomyślałem o tobie. – Paweł zdjął z patelni skwierczący bekon i położył na talerzu obok trzech sadzonych jajek.

– Nie szkodzi – powiedziała niezmieszana. – Prawdę mówiąc, nie znoszę takich śniadań, są zbyt kaloryczne. W dodatku ten cholesterol…

Paweł nie skomentował. Usiadł do stołu i zaczął jeść. Kaja uruchomiła ekspres.

– Kawy? – spytała.

– Czarną.

– Zdaje się, że i tak nie ma mleka – zauważyła, zajrzawszy do lodówki. – Możesz pojechać do sklepu, bo brakuje też innych produktów.

– Dziś nie planuję zakupów. Jest niedziela, mam ciekawsze rzeczy do roboty. I to ja ocenię, czego brakuje, a czego nie. Ty, zdaje się, będziesz się dziś pakować…

– Och, Paweł – mruknęła Kaja i ostentacyjnie wywróciła oczami. – Przecież nigdzie mi się nie spieszy. Bez przesady, znów przybierasz pozę złego wilka? Wrrrr! – zawarczała prześmiewczo.

– Uważasz, że skoro przespaliśmy się ze sobą, to możesz tu mieszkać?

Kaja usiadła naprzeciwko, zakładając nogę na nogę. Koszulka nocna mocno się podwinęła, ukazując szczupłe uda.

– Szczerze? – spytała zmysłowym głosem. – Tak właśnie uważam. I ani mi się śni dzisiaj pakować. Naprawdę, myślałam, że doszliśmy do porozumienia.

– Zgodziliśmy się co do tego, że obydwoje mamy ochotę na seks. Wino i whisky zrobiły swoje. Dziś jednak możemy wrócić do rozmowy. Chciałbym, żebyś się wyprowadziła.

– Mój drogi, przypominam, że rozmawialiśmy wczoraj i zgodziłeś się, żebym jeszcze trochę tu została.

– Chyba byłem pijany – parsknął Paweł.

– Ale słowo się rzekło. – Kaja mrugnęła okiem. – Przecież nie wygonisz biednej białogłowy na ostry mróz bez kurtki i butów. Siedzę tu od lata, nie mam zimowych ubrań.

– Masz samochód. Nagrzejesz w nim i dojedziesz do Wrocławia.

– Jesteś dziś naprawdę nieprzyjemny. A wczoraj byłeś taki miły. Zadziwiające, jak mężczyźni potrafią się zmieniać.

– Nie bardziej niż wy.

– Nie bądź złośliwy. Proszę cię o ledwie kilkanaście dni. Po świętach wyjadę. Myślisz, że ja tu siedzę z przyjemnością? To dla mnie też udręka, wolałabym teraz sączyć prosecco w miłej wrocławskiej restauracji, niż zadręczać się myślami, co zrobić z lasem.

– Prosecco o dziesiątej rano? Niezły masz styl życia – zadrwił Paweł. – Poza tym myśleć możesz w każdym innym miejscu, nie musisz być tu.

– Moja sprawa, gdzie myślę. Wczoraj coś ustaliliśmy. Jesteś aż tak niehonorowy?

Słowo o honorze musiało uderzyć w Pawła, ponieważ zagryzł wargi i odwrócił wzrok.

– Do świąt. Ani dnia dłużej. I wolałbym, żebyś nie wchodziła mi w drogę. Ani ten twój pies.

– To sunia – mruknęła Kaja i odruchowo wyjrzała za okno. – Daisy! – krzyknęła nagle. – Jak mogłeś zostawić otwartą bramę?! – Spojrzała na Pawła z wyrzutem. Ten tylko wzruszył ramionami.

Kaja poderwała się i łapiąc w przedpokoju kurtkę mężczyzny, wybiegła na zewnątrz.

– Daisy! – krzyczała, rozglądając się po podwórzu. – Daisy! Daisy!

Psina odnalazła się nieopodal, na drodze. Biegała wokół kilkuletniego chłopca, który bawił się z nią, rzucając jej patyk.

– Daisy! – Kaja podbiegła do nich i z ulgą podniosła psa na ręce. – Kochanie moje, jesteś. Nie można wybiegać za bramę, Kajunia się denerwowała. – Wycałowała sunię. Daisy próbowała się wyrwać z objęć. Zabawa z chłopcem sprawiała jej wiele radości. Kaja dopiero teraz zwróciła uwagę na malca.

– A ty co? – warknęła. – Nie masz co robić? Oko mógłbyś jej wydłubać tym kijem. Wyrzuć to!

– My się tylko bawiliśmy… – wymamrotał chłopiec.

– Też mi zabawa! Z kolegami się tak baw, a nie z bezbronną psiną. Piłeczkę można rzucać, a nie takiego kija.

– Nie wiedziałem…

– To teraz wiesz. I lepiej idź do domu. Gdzie mieszkasz?

– Tam. – Chłopak ręką wskazał budynek, który stał na końcu ulicy, nieopodal kapliczki.

– No to zmykaj.

Dziecko posłusznie skinęło głową i ruszyło w stronę swojego domu.

– Czekaj! – krzyknęła nagle Kaja.

Chłopiec zatrzymał się i spojrzał na Kaję przestraszony.

– Słuchaj… – powiedziała już spokojniejszym tonem. – Ile masz lat?

– Dziewięć.

– Dziewięć… To chodzisz do szkoły?

– Tak. Chce pani iść na skargę?

– Nie, zapomnij o wszystkim. Niepotrzebnie się uniosłam. A Daisy chyba cię polubiła… Ona uwielbia zabawy i spacery… Ja teraz nie bardzo mam czas… Pomyślałam, że skoro mieszkasz tak blisko, to może mógłbyś wpadać czasem i wyprowadzać ją na spacer? Zapłaciłabym. Co powiesz na trzy złote?

– Za jeden spacer?

– Ale na smyczy. I o ustalonych porach. O której kończysz szkołę?

– O czternastej. A jak cztery lekcje to o jedenastej.

– Dobra. To po szkole. Może być?

– No pewnie! Super! To do jutra, Dżejzi! – krzyknął do psa.

– Daisy – poprawiła Kaja. – Stokrotka. Daisy. A ty jak masz na imię?

– Karol.

– Świetnie. Ja jestem Kaja, a to Daisy.

– Tak, zapamiętałem już. Dżejzi, do jutra!

**

Trzasnęły drzwi wejściowe. Kazimierz ocknął się z drzemki przed telewizorem.

– Jasia, to ty?! – krzyknął, ale nie uzyskał odpowiedzi.

Ściszył głos w odbiorniku i obrócił wózek. Z trudem przemieścił się do kuchni.

– Jasia?

Kobieta siedziała na kuchennym krześle w palcie i butach, chowając głowę w dłoniach.

– Jasia, wszystko w porządku? – zaniepokojony Kazimierz ponowił pytanie. Żona zaczęła szlochać.

– To nie na moje nerwy – powiedziała po chwili. – Nie na moje nerwy.

– Co się stało?

– Idiotkę musiałam z siebie robić. – Janina westchnęła głośno i otarła nos wierzchem dłoni. – Wyobraź sobie, że Zosia o niczym nie wie.

– Jak to nie wie? Niemożliwe, może udawała!

– A skąd! Nie można tak udawać. To ja udawałam, że jej nie widzę, mimo że siedziała w drugiej ławce, ja też zawsze tam siadam. Tym razem udałam, że mam sprawę do Krystyny i zasiadłam w pierwszej, wcale na Zosię nie patrząc. Prawdę mówiąc, miałam nadzieję, że ona nie przyjdzie na dziewiątą. Byłam pewna, że też będzie chciała mnie unikać i pójdzie na mszę na dwunastą.