Przesiedleńcy. Tom 1: Przyszłość zaczęła się w PRL-u - Henryk Karol Skiba - ebook

Przesiedleńcy. Tom 1: Przyszłość zaczęła się w PRL-u ebook

Henryk Karol Skiba

3,3

Opis

Akcja pierwszego tomu powieści Przesiedleńcy toczy się w latach 1985–1989. Bohater powieści, docent Gerard Weisenfeldt – autochton, miotający się pomiędzy peerelowska obłudą, szarością i beznadzieją a mirażem Zachodu, nie ulega naciskom żony i namowom niemieckich przyjaciół i trwa w Opolu, oczekując lepszych czasów. Ale one nie nadchodzą. Stypendium Humboldta, naukowe i prywatne wyjazdy zagraniczne zaostrzają widzenie. W kraju ma przyjaciół i szanse na naukowy awans, ale system coraz bardziej uwiera, a dla rodziny nie widać perspektyw. Weisenfeldt nie wierzy, że komunizm kiedyś padnie, że nie będzie istniał wiecznie. Czy w końcu jednak zdecyduje się opuścić kraj, wyjeżdżając do Niemiec “na pochodzenie”?

Czytelnikowi zaprezentowano powieść obyczajową mocno osadzoną w rzeczywistości tamtego czasu, opisując realne życie, z jego blaskami i cieniami. W książce nie zabrakło wątków kryminalnych i erotyki. W pierwszym tomie akcja rozgrywa się głównie w opolskim środowisku akademickim i w niemieckim Darmstadt.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GosiaCzap

Całkiem niezła

inni Polacy mieli o wielemgorsze życie aniżeli bohaterowie ksiazki
00

Popularność




Henryk Karol Skiba
Przesiedleńcy. Tom 1: Przyszłość zaczęła się w PRL-u
© Copyright by Henryk Karol Skiba 2017Projekt okładki: Robert Bielefeldt
ISBN 978-83-7564-518-7
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Gdy nie wiesz, do którego portu płyniesz,

żaden wiatr nie jest dobry.

Seneka Młodszy

Wstęp

Jak doszło do tego, że Gerard Weisenfeldt, dobrze zapowiadający się naukowiec jednej z opolskich uczelni, decyduje się pod koniec lat osiemdziesiątych opuścić Polskę, w której się wychował, wykształcił i założył rodzinę? Dlaczego jego żona Julia, repatriantka z Syberii, naciska na męża autochtona, by taką decyzję podjął? I dlaczego godzą się opuścić swoje środowisko, znajome miejsca oraz przyjaciół i zamienić to na niewiadomą przyszłość? W Opolu mają stabilizację, pozycję i nie najgorszy poziom życia, a mimo to decydują się wyjechać do Niemiec, kraju poznanego w okresie, kiedy Gerard był stypendystą Fundacji Alexandra von Humboldta.

Czytelnikowi zaprezentowano powieść mocno osadzoną w rzeczywistości lat osiemdziesiątych, opisując realne życie, z jego blaskami i cieniami. Nie zabrakło w niej wątków kryminalnych i erotyki. W pierwszym tomie powieści akcja rozgrywa się w Opolu i w niemieckim Darmstadt.

Jakkolwiek treść tej książki w dużej mierze opiera się na realnych motywach, to ani osoby, ani miejsce akcji nie są do końca prawdziwe. Wiele opisywanych zdarzeń i sytuacji jest wynikiem autorskiej fantazji. W powieści tej nie zamierzano realnych ludzi i miejsc stawiać w krytycznym świetle. Chodziło raczej o oddanie nastroju tamtych czasów. Oczywiście, wiele osób i środowisk może się w tej książce odnaleźć, jednak sylwetki bohaterów występujących w powieści są wyposażone w cechy, których ich pierwowzory najczęściej nie miały. Powieść zawiera elementy autobiograficzne, ale łączenie postaci występujących w książce z konkretnymi osobami byłoby opuszczeniem fikcji stworzonej przez autora. Zbieżność bądź podobieństwo niektórych nazwisk z kimkolwiek jest zupełnie przypadkowe. Osoby znane i szanowane występują w tej powieści pod własnym nazwiskiem.

1

Julia, zła jak osa, rzuciła siatkę z lichymi zakupami na stół. No i z czego tu dzisiaj ugotować obiad? Jak nam przyszło żyć? Na mizerny poziom życia nie pomogły strajki ani Solidarność. W komercyjnych za często kupować nie można, bo pieniędzy przeznaczonych na żywność nie starczy do pierwszego. Dobrze, że co jakiś czas mogą odebrać paczkę z wędlinami z przyzakładowego sklepu Zakładów Mięsnych – pomyślała. Wmówili im tam, że doktor Gerard Weisenfeldt, to też lekarz, jak Andrzej Kloniak, który im ten kontakt załatwił. Teraz jednak nawet już wędlin w lodówce nie było. Dzień w szkole do najprzyjemniejszych również nie należał. Miała tego szczerze dość. Dobrze, że komisja lekarska wydała opinię kwalifikującą ją do drugiej grupy inwalidzkiej. Będzie wprawdzie mniej pieniędzy w domu, ale przynajmniej jedno źródło stresu odpadnie. Mąż, teraz po habilitacji, przynosi trochę więcej pieniędzy, ale i tak robotnicy przemysłowi zarabiają lepiej niż on – docent w uczelni technicznej. Co za kraj? Sami jakoś by wyżyli, jak w pierwszym roku ich małżeństwa, kiedy czasami mieli tylko suchy chleb i musztardę. Jerzy Urban wprawdzie twierdzi, iż w Polsce właściwie reglamentacji nie ma, a jedynie pewność zakupu po gwarantowanej cenie, ale teraz nawet po kartkowe produkty trzeba swoje odstać w kolejce. Nierzadko bezskutecznie, bo towaru także brakuje. Ale Artur to jeszcze dziecko, musi być lepiej odżywiany. Marek, ich starszy syn, jest już poza domem. Zarabia na siebie, ale dziesięcioletniemu Artusiowi należy zapewnić prawidłowy rozwój.

Tak rozmyślając, Julia siedziała w kuchni, zupełnie zapominając o obiedzie. Gerard właśnie wrócił z uczelni. Z niepokojem jej się przyglądał. Wiedział, jak bardzo ta sytuacja ją męczy. Podszedł, przytulił i pogłaskał zamyśloną żonę. Ona spojrzała na niego, z trudem hamując łzy.

– Nie martw się, kochanie. Wiem, że ci ciężko. Bywają gorsze rzeczy. My mamy samochód i zawsze jeszcze możemy pojechać do mamy po prowiant. Kartek na paliwo także wystarczy.

– To nie o nas chodzi, ale o Artusia. Przecież on jeszcze rośnie.

– Mnie bardziej niepokoi przyszłość. Jakie perspektywy w tym kraju mają nasze dzieci? Dobrze, niech nawet skończy studia – będzie zarabiał jak pracownik po szkole zawodowej. Pamiętasz, jak mi kiedyś przygadał Marek: „I co masz z tych swoich studiów i tytułów?”. Oni to widzą. To ich nie motywuje.

– To strona materialna. A co z rozwojem intelektualnym w tej atmosferze zakłamania? A jak poradzić sobie ze świadomością, że o wszystko trzeba prosić? Wokoło zawiść też mocno się trzyma. Przypominam tylko, jak trzeba było walczyć z Wydziałem Finansowym, kiedy w siedemdziesiątym dziewiątym wróciłeś ze stypendium. Staszek Achmatowicz mówił wtedy, że to „uczynny” znajomy zakablował.

– To było parę lat temu. Teraz chyba i tam się coś zmieniło. Sądzę, że donosy są dokładniej sprawdzane, zanim się obywatela obciąży się domiarem – zauważył Gerard.

– Prawdą jednak jest, że bez znajomości i układów niczego nie załatwisz.

Zadzwonił telefon. Aneta Pilchowicz zapowiedziała, że za jakieś dwie godziny, wracając z miasta, chętnie wpadnie na kawę, bo Tadeusz – jej mąż, akurat jest na konferencji w Szkocji, zdaje się w Dundee i samej jej się nudzi. Znały się od dawna, jeszcze z czasów, kiedy ich mężowie pracowali w krapkowickiej Szkole Zawodowej. Ucieszyła się z tej wizyty. Zwłaszcza że mąż zaraz znowu siądzie do tych swoich wykładów. Szybciutko nastawiła zupę i umieściła zakupy w lodówce. Zaraz wróci ze szkoły Artuś.

Właśnie w radiu Edyta Geppert śpiewała swój ostatni przebój o róży i cierniu, kiedy przyszła Aneta. Przywitały się serdecznie, jak zwykle.

– Przyniosłam coś do kawy – powiedziała Aneta, wręczając Julii torebkę z szarego papieru, z dwoma kremówkami. – Chyba jesteśmy same? – dodała pytająco.

– Nie, Gerard jest w gabinecie, a Artuś odrabia lekcje. Ma trochę kłopotów z matematyką.

– Ojej, znowu popełniłam gafę. Mogłam przecież przynieść jeszcze dwie kremówki. Akurat w delikatesach były świeże. A o jakich kłopotach Artka mówisz?

– Briknerowa, matematyczka w jego szkole, trochę mu dokucza. Wiesz, nie zawsze się wszystko z tej matematyki łapie, ale zaraz wyśmiewać się z chłopca przed całą klasą i jeszcze natrząsać się z nazwiska, jakby sama miała lepsze.

– Artek w każdej chwili może przyjść do Tadzia, przecież pomoże chrześniakowi – powiedziała Aneta.

– E tam, od razu z tym do profesora – żachnęła się Julia. – Zobaczymy, co będzie dalej. Tymczasem Gerard spróbuje mu pomóc. Może pogadam z tą Briknerową.

– Możemy wrócić do sprawy, jak Tadeusz wróci ze Szkocji. I tak chcieliśmy was zaprosić. Tadzio chciał porozmawiać z Gerardem w sprawach służbowych.

– Brzmi to bardzo urzędowo, powiesz coś więcej? – nagabywała Julia.

– Nie powinnam, ale obiecaj, że nic nikomu nie wygadasz, nawet jemu.

– Coś ty? Jemu też nie?

– Tadeusz nie może się dowiedzieć, że coś wypaplałam.

– Nie dowie się, na pewno! – zapewniała zaciekawiona Julia.

– Jak wiesz, Tadeusz od pierwszego października zostaje rektorem. Chciałby zaproponować mu stanowisko dyrektora instytutu. Nic nie mówił, bo u niego sprawa musi być pewna, a jeszcze brak błogosławieństwa partyjnego.

– A co partia ma do tego? – odezwała się z lekka podekscytowana Julia.

– Przecież wiesz! Oni wszystkie awanse muszą zatwierdzić. Nazywają to „kierowniczą rolą partii”.

Opuściły ten temat, przechodząc na dzieci, znajomych i codzienność. Przed dziennikiem telewizyjnym Aneta pożegnała się.

Po kolacji Julia zapytała o nowości z uczelni. Jak zwykle zbył ją zdawkowymi informacjami: elekt Tadzio wkrótce obejmie urząd rektora. Sam kandyduje do senatu z grupy samodzielnych, o czym dzisiaj się dowiedział. Dziekanem nadal będzie Józef Kuczmal, o którym mówią, że to były ubek. Widać naciski i dobrosąsiedzkie stosunki upewniły Tadeusza w jego decyzji. Kuczmalowie mają przecież domek w sąsiedztwie Pilchowiczów.

– A jak u ciebie? – zagadnął.

– Zdenerwowała mnie ta durna Kurdelska, cały czas próbuje mi dokuczyć. Wygląda na to, że to ona, jako wicedyrektorka, ma za zadanie mścić się za nasze działania, kiedy byłam w szkole szefową Solidarności. A myśmy im wtedy przecież tylko nieprawidłowości wytykali. To była prawda.

– Już nie ma sensu z nią się handryczyć, kiedy i tak wkrótce idziesz na rentę – zauważył.

– Wiesz, była Aneta, pogadałyśmy sobie. Dowiedziałam się, że Tadzio po powrocie z konferencji zaproponuje ci stanowisko dyrektora instytutu.

– Słyszałem o tych plotkach, ale przecież wiesz, że czekam na zatwierdzenie przez Fundację Humboldta drugiej części stypendium. Wolę kilka miesięcy stażu naukowego niż to dyrektorowanie.

Nazajutrz byli zaproszeni do Kloniaków. Andrzej Kloniak był ortopedą. Dobrze zbudowany, jowialny czterdziestolatek jak zawsze tryskał humorem, zwłaszcza że znowu wrócił ze szpitala z butelką brandy. Twierdził, że pacjenci wreszcie zrozumieli, iż lekarze kwiatów nie pijają. Od czasu do czasu oczekiwał od przyjaciela pomocy przy zwalnianiu miejsca w barku. Renata, jego żona, była doktorem matematyki i także pracowała na uczelni. Doktorat zrobiła u Tadeusza Pilchowicza. Była dość urodziwą kobietą z silnie rozwiniętym instynktem macierzyńskim. Mieli dwie córki: Kasię i Jolę. Obie były starsze od Arturka. Ten wieczór, jak większość wspólnie spędzonych, także upłynął na odprężającej degustacji sałatek Renaty i zawartości Andrzejowego barku. Przy okazji Renata zapytała Gerarda, czy to prawda, że ma zostać dyrektorem instytutu.

– Oficjalnie nic mi o tym nie wiadomo – odparł. – Nie pierwsza mnie o to pytasz. Tak naprawdę to mam zupełnie inne plany.

Zadzwonił telefon. Renata oddała słuchawkę Julii, ze słowami: „to Arturek, jak zwykle”. Chłopiec oczywiście zawsze wiedział, gdzie są rodzice. Chciał się jednak telefonicznie upewnić. Teraz, gdy jest już nieco starszy, nie dzwoni tak często. Kiedyś przy każdym telefonie, gdy bawili u kogokolwiek ze znajomych, natychmiast ktoś krzyczał złośliwe: „Arturek dzwoni”.

– Może zdradzisz nam, jakie masz plany? – dopytywała się Renata.

– Chciałbym kontynuować stypendium Humboldta – odpowiedział. – Mam jeszcze kilka miesięcy w zapasie. W Niemczech rzeczywiście mogę coś zrobić. Tu zawsze brakuje pieniędzy na aparaturę, materiały i usługi. Nikt też nie chce naszych badań. Tam natomiast czekają na sprawdzone pomysły.

– To co, znowu nas zaprosisz do Darmstadt? – nagabywał Andrzej.

– Dlaczego nie, jak się nadarzy okazja.

– Ale dzisiaj zaprosiliśmy was na inną okoliczność. Barek owszem – jak zwykle. Dzisiaj jednak opijamy mój „awans”, taaak awans! – podkreślał Andrzej z przymrużeniem oka. – Zostałem wybrany sekretarzem POP na naszym oddziale.

– Ty? – zawołał zdziwiony Gerard. – Akurat ty?

– Właśnie, jak widzisz, partia mi ufa – dodał Andrzej figlarnie.

– Tych swoich stanowisk nie mają już kim obsadzać. Trzeba było odrzucić propozycję – powiedział Gerard.

– A co, miałem zrezygnować z dalszego awansu? – odparł poważnie Andrzej – przecież wiesz, że chcę zostać ordynatorem. A prywatnie tego awansu partyjnego i tak nikt nie bierze serio.

– W rzeczy samej. Z tego, co słyszałem, ostatnie zebrania partyjne na naszym wydziale to też istna farsa. PZPR-u nikt już poważnie nie bierze. Żadnych problemów partia rozwiązać już nie potrafi. Owszem, pomóc może – swoim, chociaż zaszkodzić może jeszcze wszystkim.

– No to wypijmy „za rząd i partię” – wtrącił Andrzej swoim tubalnym głosem, szelmowsko się uśmiechając.

Profesor Tadeusz Pilchowicz prowadził rozmowy z różnymi ludźmi, których chciałby mieć wokół siebie podczas pełnienia funkcji rektora. Dobrał sobie prorektorów i wiadomo było, że zamierza pozostawić dziekanów wszystkich trzech wydziałów. Zakładał, że tak jak dotychczas, rady wydziałów dokonają formalnego wyboru bez niespodzianek, o co zresztą postara się uczelniana organizacja partyjna. Z dziekanem, docentem Kuczmalem, uzgodnił, że stanowisko jednego z dyrektorów instytutu obejmie docent Weisenfeldt. Jeszcze z kolegą o tym nie rozmawiał, ale raczej nie liczył się z odmową.

Spotkali się w poniedziałek wieczorem u Pilchowiczów. Aneta przygotowała tacę z zakąskami. Pili „zdobycznego” żywca. Tadeusz wręczył im kilka drobiazgów przywiezionych ze Szkocji, a potem zwrócił się wprost do Gerarda:

– Mam nadzieję, że zgodzisz się zostać dyrektorem instytutu? Wszystko już obgadałem.

– No właśnie, wiele osób mnie już o to pytało. Nie mogłeś mi wcześniej powiedzieć?

– Nie wiem, kto to wypaplał? Ja dopiero dzisiaj przeprowadziłem ostateczne uzgodnienia. Nie chciałem ci mówić o czymś niepewnym.

– Tak, tylko widzisz, ja bym chciał wykorzystać te pozostałe kilka miesięcy stypendium w Niemczech. W styczniu miałem zamiar wyjechać do Darmstadt. Stamtąd mam już zgodę.

– A co to przeszkadza. Do stycznia ustawisz instytut, zorganizujesz co trzeba, a potem na kilka miesięcy ktoś cię zastąpi. Kiedy wrócisz, pociągniesz dalej.

– Jeżeli sądzisz, że tak można, i jeśli uważasz, że dam radę, to zgoda. Dziękuję ci za tę propozycję.

– No, to wypijmy na tę okoliczność. – Tadeusz wyciągnął z barku napoczętą dwunastoletnią whisky Glenfiddich, wlał do kieliszków i wstawił ją z powrotem, usprawiedliwiając się: – To rzadki trunek.

– Jest jeszcze inna okazja – wtrąciła Aneta.

– O! Co tam nowego jeszcze macie w zanadrzu? – chciała wiedzieć Julia.

– Nasza Aldona zamierza wyjść za mąż. Jej „przyszły” kończy reżyserkę, a ona pracuje już nad rolą do swojego dyplomu.

– Gratulujemy – zawołał Gerard i podniósł do ust kieliszek ze szlachetnym trunkiem. – Potrzebny jest wam jeszcze tylko jakiś scenograf i będzie teatr – dodał żartobliwie.

– Ale jest jeszcze coś – wtrącił Tadeusz. – Nieoficjalnie dowiedziałem się, że mój wniosek o uzwyczajnienie ma w CKK dobre szanse.

– A co to takiego, to uzwyczajnienie? – odezwała się prowokacyjnie Julia.

– To są starania o nadanie tytułu profesora zwyczajnego – odpowiedział jej poważnie Gerard.

– Oj tak! To oczywiście wiem. Tylko ciągle nie rozumiem, dlaczego u was jest to takie przewrotne, najpierw się jest nadzwyczajnym, a potem cię „degradują” na zwyczajnego – dodała żartobliwie Julia. A czy są jeszcze profesorowie nienadzwyczajni?

– Bywają – stwierdził sarkastycznie Tadeusz.

– Uważam, że to jest nadzwyczajny powód do wypicia. Tadziu, wyciągnij no tę napoczętą – rzekł Gerard do przyjaciela.

– Powód do wypicia faktycznie jest, ale jaki powód, taki alkohol – skomentował sprawę Tadeusz i wyciągnął z barku, też już napoczętego, zwyczajnego peweksowskiego napoleona.

– W ten sposób my się też uzwyczajnimy – podsumowała Julia i wszyscy parsknęli śmiechem.

I znowu Julia wróciła do domu wkurzona. W długiej kolejce po papier toaletowy wystała trzy rolki. Po następne stanęła powtórnie. Kiedy je niosła do domu, przechodnie spoglądali zazdrośnie, a niektórzy pytali: „Proszę pani, gdzie rzucili ten papier?”. Widać Wiech miał rację. Zwykły towar higieniczny stał się „papierem wartościowym”. A właściwie, to dlaczego w statystykach podaje się „ilość papieru toaletowego na głowę…” – pomyślała? Za oddany do skupu kilogram makulatury można wprawdzie było kupić rolkę szarego szorstkiego papieru, który naprawdę był „do dupy”, ale tyle gazet u Weisenfeldtów nie czytano. Gerard nawet wymyślił, że to świadome działanie partii i rządu, gdyż w ten sposób podwyższa się czytelnictwo prasy, zwłaszcza partyjnej. Rachunek był prosty: dwadzieścia gazet to ekwiwalentnie rolka papieru toaletowego. Pustoszały również domowe biblioteczki. Na makulaturę trafiały czasem nawet wartościowe wydawnictwa. Julia niekiedy zastanawiała się, czy to dobrze o nas świadczy, że bardziej cenimy higienę od kultury? Dzieł Lenina i klasyków socjalizmu w domu nie mieli, a teraz by się przydały. Gerard zrezygnował już z własnych nieco starszych podręczników, ze szkoły średniej i ze studiów. Na razie co lepsze książki stały jeszcze w regałach. Ubiegłoroczne referaty i studenckie prace również szły na makulaturę. W kraju kursowały też dowcipy o znacznym zużyciu papieru toaletowego przy produkcji pasztetówki. W każdym razie wniosek był prosty: socjalizm nadal był zasrany, bo brakowało papieru toaletowego.

Tego dnia miał mniej zajęć i wcześniej wrócił z uczelni. Ze skrzynki na dole zabrał listy. Dziwnie się złożyło, że w tym samym dniu dotarły listy od mamy i od ojca. Mama, Katarzyna Weisenfeldt, z domu Pirkler, była już emerytką. Zamieszkiwała w swoim rodzinnym domu w Strzeleczkach. Ze swoim mężem Helmuthem rozeszli się w 1954 roku. On – także na emeryturze – mieszkał w DDR-owskim Berlinie, był zakochany w swojej działce za miastem. W niewielkiej daczy mieszkał od maja do końca października. Ona trochę z nudów, trochę z potrzeby uprawiała swój duży ogród i utrzymywała w obejściu trochę drobiu i świnkę. Wiadomości od ojca były takie jak zwykle. Trochę narzekania na zdrowie i bieżące informacje o działce. Mama natomiast poinformowała ich o planowanym świniobiciu i prosiła o podanie terminu, w którym mogliby przyjechać pomóc.

– Wiesz, gdyby udało mi się wyjechać do Darmstadt, byłoby nieźle, gdybyście tutaj byli zaopatrzeni w prowiant – powiedział Gerard do Julii. – Myślę, że przydałaby się zamrażarka. Zwłaszcza że u mamy przewidziane jest to świniobicie.

– Pewnie, tylko skąd ją wziąć? Przecież w sklepie normalnie jej nie kupisz.

– Trzeba będzie popytać wśród zaocznych. A nuż się uda i któryś będzie miał jakieś możliwości.

– Nie wierzę – rzekła Julia. – Już próbowałeś z wanną do tej drugiej łazienki, i co?

– Sprawę mam załatwioną. Wanna będzie, ale nie z pomocą jakiegoś studenta, lecz kupiona przez żonę Janusza Stachowiaka – niby dla siebie. Ona pracuje w hurtowni.

– Stachowiak to ten twój asystent, kolega Jacka Adamczewskiego? – upewniła się Julia.

– Zgadza się. To ten sam. Wannę przywiozą nam w przyszłym tygodniu. Trzeba przygotować jakąś buteleczkę dla kierowcy. Januszowi też muszę oddać pieniążki.

Po obiedzie znowu musieli z Artkiem zawieźć jowisza do ZURiT-u. Naprawiali go dopiero w ubiegłym miesiącu i znów koloru nie trzyma. Tak niedawno wydali na ten telewizor prawie pięćdziesiąt tysięcy, a naprawiany był chyba z siedem razy. Dobrze, że jest jeszcze na gwarancji. Artek uważał, że jak już wszystko zreperują, to telewizor będzie dobry. Akurat w drodze do ZURiT-u zepsuł im się passat. Po prostu nie reagował na dodawanie gazu. Siłą rozpędu zjechali jeszcze na pobocze, zatrzymując się przy jakimś dziurawym płocie siatkowym. Gerard szybko znalazł przyczynę. Zerwana linka gazu.

– No i co teraz zrobimy? – spytał rezolutnie Artek. – Przecież w całym Opolu nie kupisz linki do passata.

– Rzeczywiście, oryginalnej nie dostanę, ale może dobierze się z innego samochodu. Tymczasem poradzimy sobie inaczej.

Wyplątał z siatki w płocie kawałek drutu, usiłując kombinerkami wyprostować zagięcia po oczkach. Artuś stał przy ojcu, przestępując z nogi na nogę, dokładnie śledząc jego poczynania. Drutu kombinerkami całkowicie wyprostować się nie dało, ale można go już było wsunąć do pancerza starej linki. Tak wykonaną prowizorkę udało się zamontować i samochód znowu reagował na gaz. Chłopiec z uznaniem popatrzył na ojca.

– Tato, czy do Niemiec pojedziesz tym samochodem?

– Jeszcze nie mam decyzji o zgodzie, ale faktycznie będziemy musieli to auto sprzedać.

Na ogłoszenie w „Gazecie” nikt się nie zgłosił. Po dwóch tygodniach puścił następny anons. Ale tym razem o treści: „VW passata zamienię na fiata 126 z dopłatą”. Zgłosił się prezes jakiegoś wojewódzkiego związku spółdzielni. Umówili się na czwartek. Odszykowany passat stał na podwórzu. Prezentował się wspaniale i funkcjonował bez zarzutu, nawet z tym prowizorycznym cięgnem od gazu. Pan prezes przyjechał z małżonką. Pani prezesowa z ergonomicznego, sportowego siedzenia, na który narzucony był barani kożuszek, wysiąść już nie chciała. Zdecydowała krótko: „Józek, bierzemy”. O dopłatę targów już nie było. Panowie załatwili formalności i Józek z małżonką odjechali passatem. Julia stała w oknie i zakręciła jej się łza. Ten samochód sprawił im tyle radości, a teraz go sprzedali.

Z nominacją w teczce, pierwszego października docent Weisenfeldt zgłosił się w „swoim” nowym instytucie. Zaskoczony zauważył, że ludzie, którzy przedtem przechodzili koło niego obojętnie, nagle stali się bardzo uprzejmi. Sekretarka, pani Justyna, wskazała mu gabinet i zaproponowała kawę. Wkrótce pojawił się jego poprzednik. Docent Przechyra kierował instytutem w wymiarze, w jakim pozwalało mu zdrowie. Od dłuższego czasu chorował i w zasadzie był rad, że wreszcie pojawił się następca. Gerard został tu przeniesiony z innego instytutu, a jego naukowa specjalność tylko w niektórych obszarach zazębiała się z dotychczasowym kierunkiem jednostki, którą odtąd miał kierować. Wydział nie był duży, dlatego większość pracowników naukowych się znała. Ale Weisenfeldt ani z docentem Przechyrą, ani też z innymi pracownikami instytutu nigdy nie współpracował. Poprzednik przekazał mu sprawy i życzył powodzenia.

Na dziesiątą dziekan Kuczmal zwołał zebranie wszystkich pracowników instytutu, aby im przedstawić nowego szefa. Odebrano to różnie. Dotychczas panowało błogie bezkrólewie, a nikt nie wiedział, czego spodziewać się po nowym szefie, ponieważ docent Weisenfeldt na uczelni dotychczas żadnej funkcji nie pełnił. Zabierając głos po dziekanie zapewnił zebranych, że postara się instytutem kierować normalnie. Radykalnych zmian raczej nie będzie, a kierunki działań naukowych będą wspólnie wypracowane. Podał, że do najważniejszych zadań, jakie sobie postawił, należą: rozwój kadry i wzmożona aktywność w badaniach koordynowanych, gdyż tylko tak można stworzyć warunki dla pracy naukowej. Przekazał też zebranym, iż uważa, że dobra dydaktyka funkcjonować może tylko wespół z dobrą nauką. W zasadzie dyskusji dzisiaj nie przewidywał, ale kiedy dziekan opuścił zebranie, pojawiło się kilka pytań. Doktor Stefan Bykowiec indagował:

– Jak dyrektor zamierza realizować sprawy pracownicze, na ile jest pan gotowy uwzględniać postulaty współpracowników?

– Dobra rada zawsze jest mile widziana. Ponieważ jednak na poziomie instytutu nie załatwia się spraw pracowniczych, zatem formalnie takiej współpracy nie przewiduję.

– Pracownicy są jednak zainteresowani nie tylko sprawami pracowniczymi, jak to pan dyrektor określił, ale także warunkami pracy oraz możliwościami realizacji zamierzeń naukowych – odparł doktor Bykowiec.

– Jeżeli zechcecie i potraficie pomóc, to chętnie przyjmę wyciągniętą rękę.

– Tu nie chodzi o „rękę”. My chcielibyśmy na bieżąco być zorientowani o działalności instytutu i mieć wpływ na kierunki działań – nie odpuszczał doktor Bykowiec.

– Tymczasem mogę państwa zapewnić, że będę się starał raz w miesiącu organizować zebranie pracowników, aby poinformować i podyskutować o działalności jednostki. Nadto wszyscy będą na bieżąco powiadamiani o planach i poczynaniach dyrekcji za pośrednictwem kierowników zakładów – kontynuował, uśmiechając się do dyskutanta. – W taki sam sposób wszyscy pracownicy będą mogli wpływać na kierunki naszej działalności. Z kierownikami zakładów oraz szefami tematów badawczych będę kontaktował się w sposób ciągły. Myślę, że raz w tygodniu, w określony dzień będziemy spotykać się, by omawiać bieżące sprawy. Tymczasem państwu dziękuję.

Nazajutrz poprosił do siebie kierowników zakładów, którzy przedstawili mu stan kadry i jej zaangażowanie w działalność badawczą. Okazało się, że rozwój własnej kadry w instytucie kuleje, a tematycznie rozstrzelone badania koncentrują się na problematyce usługowej. Brakuje wiodących, poważnych tematów naukowych, wokół których mogłaby nastąpić koncentracja sił i środków. Podstarzali doktorzy nie wykazują żadnego entuzjazmu i nie bardzo mają ochotę na dalszy rozwój naukowy, licząc na spokojne dotrwanie do emerytury. Jest też kilku takich, którzy korzystając z urlopów naukowych, podobno realizują swoje habilitacje. Kiedy jednak poprosił doktora Spazmowicza o przedstawienie zaawansowania habilitacji, ten niewiele mógł pokazać. Za to usłyszał od niego pełne jadu stwierdzenie: „ja nie mam takich niemieckich powiązań jak pan”.

Któregoś dnia pod koniec października późnym popołudniem zadzwonił telefon. Odebrała Julia, po czym przywołała męża z gabinetu, mówiąc:

– To dzwoni Tadeusz, brzmi jakoś bardzo oficjalnie.

– Tak, słucham cię, Tadziu – powiedział Gerard do słuchawki.

– Bądź, proszę, o osiemnastej przy instytucie. Tu są panowie z SB. Chcą przeszukać pokoje i biurka niektórych pracowników twojego instytutu. Jako ich bezpośredni przełożony musisz przy tym być.

– Czy oni mają do tego prawo?

– Niestety tak – odpowiedział urzędowo Tadeusz Pilchowicz.

Było ich trzech uśmiechniętych trzydziestolatków. Czekali już na niego przy drzwiach sekretariatu. Najpierw poprosił ich do gabinetu. Kiedy usiedli, stwierdził, że twarze dwóch z nich wydają mu się znajome. Zaczął ten nieznany:

– Panie dyrektorze, wiemy, że niektórzy pańscy współpracownicy dysponują antypaństwową literaturą i prezentują, nie ukrywając tego, postawę konfrontacyjną do porządku i ładu konstytucyjnego w naszym kraju. Prosimy pokazać nam miejsca pracy tych ludzi.

Wyjął notes i przeczytał kilka nazwisk, wśród nich doktora Stefana Bykowca, doktora Zbigniewa Mruczka i inżyniera Wiesława Spalanę.

– Panie doktorze, o przepraszam, panie docencie, nie przypomina pan sobie nas? – wtrąciła jedna ze znajomych twarzy. – Byliśmy pana studentami. Miał pan z nami zajęcia na WSP.

– Tak? Nie pamiętam – odpowiedział. – Wie pan, z tyloma studentami miałem kontakt. Jasne, nie wszyscy trafiają do was.

Nie zrazili się. Nadal byli uprzejmi. Przeszli do pomieszczeń, w których stały biurka wymienionych pracowników. Dokładnie przyglądał się poczynaniom agentów. Jeden z nich na moment skierował wzrok w jego kierunku i uśmiechając się, spytał:

– Co, boi się pan, że coś podrzucimy?

W istocie tak było, ale Gerard tylko nieśmiało odwzajemnił uśmiech i uwagę przemilczał. Dopiero, gdy z biurka doktora Bykowca wyjęto dwie puste butelki po żytniej, wyrwało mu się:

– Cholerny głupek.

Agent trzymając „zdobycz” w ręku, popatrzył na niego i uśmiechając się szyderczo, pobłażliwym tonem powiedział:

– Nie tego szukamy.

Nie wiedział, czy to, co znaleźli u inżyniera Spalany, kierownika jednego z laboratoriów, było tym, czego szukali. W każdym razie opuścili instytut jakby niezupełnie usatysfakcjonowani, z plikiem papierów w aktówce.

Następnego dnia z samego rana zadzwonił telefon. To znowu Tadeusz Pilchowicz:

– Słuchaj, Gerard, oni chcą, żebyś zgłosił się do nich, do komendy, dzisiaj o dziewiątej rano.

– Co, mam zabrać szczoteczkę do zębów? – spytał półserio.

– Nie wygłupiaj się – odparł Tadeusz. – Przecież to nie o ciebie osobiście chodzi, tylko raczej o czystą prewencję. Chcą poprzez przełożonych dotrzeć do pracowników, by ich zniechęcić do jakiejś aktywności politycznej. Jest to taka forma walki z podziemną Solidarnością. Dowiedziałem się, że głównie chodziło o tego Bykowca. On podobno dojeżdża do nas z Wrocławia. Zrobili taką akcję synchronicznie z tymi z Wrocławia. Jego zabrali u nas – z dworca. Równolegle we Wrocławiu zamknęli jego żonę. W tym samym czasie przeprowadzili w obydwu miejscach rewizje. U nas podobno nic wielkiego nie znaleźli. Zasugerowali mi, że jeśli za swoich pracowników poręczysz, to jeszcze dzisiaj ich zwolnią.

– Słuchaj, Tadziu, przecież ja tych ludzi zupełnie jeszcze nie znam. Nie wiem, czy byliby na tyle nierozsądni, żeby w głupi sposób dać się złapać. Poręczę, i co, potem mnie będą za nich rozliczać?

– Nie, to chyba chodzi o coś innego. Oni chyba potrzebują jakiegoś powodu, żeby wypuścić doktora Bykowca i tych innych. Przecież niczego im formalnie zarzucić nie mogą. Chyba polecieli za ostro.

Punktualnie o dziewiątej był w komendzie i zameldował się przy okienku, u dyżurnego. Kazano mu poczekać. Za jakieś dziesięć minut pojawił się jeden ze „znajomych” funkcjonariuszy i zaprowadził go, przez plątaninę korytarzy, do gabinetu jakiegoś „naczelnika”. W biurze było ich dwóch. Ten „nieznajomy” z wczorajszej akcji i wysoki szczupły mężczyzna o końskiej gębie, którego ten drugi tytułował majorem. Zaproponowano mu kawę, po czym major zagaił:

– Panie dyrektorze, jak pan wie, wśród pańskich współpracowników są ludzie czynnie występujący przeciwko naszemu ludowemu państwu…

– Nic o tym nie wiem – przerwał mu Gerard.

– …my o tym wiemy – ciągnął dalej major. – Ponieważ jednak u was nie znaleźliśmy niczego obciążającego, nie chcemy dezorganizować wam pracy, zatrzymując podejrzane osoby. Zwolnimy je, jeśli pracodawca, czyli pan, poręczy za nich.

– Panie majorze – odrzekł – jeżeli nic nie macie przeciw nim, to chyba ci ludzie są niewinni i nie potrzebują żadnego poręczenia.

– Nie powiedziałem, że są niewinni. Stwierdziłem tylko, że w ich miejscu pracy niczego wielkiego nie znaleźliśmy, nie licząc tych bzdur znalezionych u tego inżyniera. Wcale nie jesteśmy zainteresowani przetrzymywaniem u nas pańskich współpracowników. Potrzebujemy tylko pańskiego zapewnienia, że w kierowanej przez pana jednostce nie pozwoli się im uprawiać destrukcyjnej działalności.

Podejrzewał, że także ci w esbecji są teraz w dość niezręcznej sytuacji, z uwagi na ujawnioną właśnie sprawę księdza Popiełuszki. A ta cała ich akcja to jedna wielka lipa. Prywatnie wiedział, że zarówno doktor Bykowiec, jak też doktor Mruczek byli silnie powiązani z opozycją i z podziemną Solidarnością. Co do innych nie orientował się, a przypadek inżyniera Spalany go całkowicie zaskoczył. Oni koniecznie chcą tych ludzi zwolnić, chcieli tylko zadbać o pozory.

– Dobrze – powiedział. – To jak ma wyglądać to moje poręczenie?

– Mamy przygotowane stosowne oświadczenie.

Major skinął na tego drugiego. Tamten wyciągnął z szarej teczki arkusz papieru i wręczył go Gerardowi.

Przeleciał dostarczony mu dokument. Istotne było tylko jedno zdanie: „Dyrekcja Instytutu… poręcza za niżej wymienionych i zapewnia, że będzie przeciwdziałać wszelkiej niezgodnej z prawem działalności tychże na terenie jednostki”. Nie było mowy o osobistej odpowiedzialności. A to, że dyrekcja będzie przeciwdziałać działalności niezgodnej z prawem, nie było niczym niezwykłym. Każda dyrekcja, w każdym systemie politycznym ma taki obowiązek. Wyjął długopis i podpisał dwa identyczne egzemplarze tego oświadczenia. Major i jego człowiek z ulgą popatrzyli na siebie. Major podziękował za właściwe podejście i na koniec powiedział:

– Chciałbym jeszcze pokazać panu te materiały pochodzące od Spalany. – Z dużej koperty leżącej na biurku wyjął zwykły szkolny zeszyt i kilka luźnych kartek. – Niech pan sobie to obejrzy.

Gerard przekartkował zeszyt zapisany drobnym ręcznym pismem. Wyglądało to na wiersze. Na niektórych kartkach zatrzymał się. „Miłujemy cię, Lechu… jesteś naszym zbawicielem” i podobnie prawie w całym zeszycie. Widać Wiesiu Spalana jest zakochamy w Lechu Wałęsie. Nie wiadomo tylko, czy to jego własna twórczość? W każdym razie poezją wysokich lotów to nie było. Trzymane w ręku materiały chciał zabrać, by oddać je panu inżynierowi. Major powiedział jednak:

– To pozostanie u nas. Nie jest to wprawdzie wywrotowa literatura, ale dobrze oddaje przekonania tego pana.

Nazajutrz zatrzymani pojawili się znowu w pracy. Nawet nie wiedzieli, dlaczego ich tak szybko wypuszczono. Dyrektor Weisenfeldt w szczerej i życzliwej rozmowie z każdym z nich powiedział im o swojej roli i poprosił, żeby nie pozostawiali niczego zakazanego w swoich biurkach lub szafach, zwłaszcza pustych butelek po żytniej. Nie wiadomo, czy mu uwierzyli, że w gruncie rzeczy jest po tej samej stronie co oni. Tyle że się z tym nie obnosi. W każdym razie doktorzy Bykowiec i Mruczek nie byli już wobec dyrektora tak agresywni, a inżynier Spalana wręcz demonstrował swoją sympatię do szefa.

Kiedy późnym popołudniem wrócił do domu, zastał w nim zapłakaną Julkę. Pełen niepokoju zapytał żonę:

– Co się stało, kochanie? Czemu płaczesz?

– Wyjdź przed drzwi mieszkania i popatrz nad dzwonek. Czuję się zagrożona – wyłkała Julia.

Poszedł zobaczyć, co Julię tak wyprowadziło z równowagi. Nad dzwonkiem do ich mieszkania, znajdującym się z lewej strony drzwi wejściowych, zobaczył literkę „D”, dyskretnie napisaną ołówkiem.

– Ależ Juleczko, to nic takiego. To głupi żart jakiegoś gówniarza. Nie ma się czym przejmować.

– O jest! – wyrzuciła z siebie Julia. – Odbieram to jako zagrożenie i obrazę. Czy mam wywiesić na drzwiach kartkę z napisem: „Jestem Polką, mój ojciec zginął jako polski żołnierz w walkach o Wał Pomorski”. Jak pamiętasz, kilka tygodni temu na bramie garażu wymalowano nam swastykę. Uważasz, że to żarty tych gówniarzy, jak mówisz. Wtedy także to zlekceważyłeś. A co będzie, jak następnym razem podłożą nam ogień pod drzwi. A dlaczego tylko przy naszych drzwiach ktoś nasmarował to „D”?

– Nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Z pracą to chyba nie ma nic wspólnego. Może nasze nazwisko kogoś drażni – chociaż na drzwiach go nie ma. Jest tylko w spisie lokatorów. Nie martw się, zagrożenia nie będzie.

W nocy nad przyciskami dzwonkowymi wszystkich siedmiu sąsiadów, nie tylko na ich poziomie, napisał ołówkiem małe literki „D”, podobne do tych znad własnego dzwonka.

W którąś sobotę pewien student z zaocznego oznajmił mu, że za pośrednictwem swojego wuja może kupić zamrażarkę, którą „chętnie panu docentowi odsprzeda”. Był to ten sam student, który już miesiąc wcześniej zgłosił chęć realizowania pracy dyplomowej pod jego opieką. Planowany wyjazd sprawił jednak, że dyplomantów już nie przyjmował, o czym studentów powiadomił. Ten od zamrażarki zapewniał jednak, że to nie ma nic wspólnego z dyplomem. Ponieważ z tą grupą studentów zaocznych nie miał żadnych zajęć, przeto sprawa była czysta. Nikt nie mógł podejrzewać, że to „coś za coś”.

Na początku listopada dostawcza nyska z żagańską rejestracją przywiozła nowiutką zamrażarkę Polar. Dwaj ludzie wnieśli agregat do mieszkania. Należność, jak na fakturze, Gerard wręczył temu starszemu. Kiedy chciał zapłacić za dostawę, dowiedział się, że to „przy okazji, po drodze”. Dostali napiwek wystarczający na pół litra, a zaproszenie na kawę chętnie przyjęli. Poprosili jednak o taką w szklance – po turecku, której u Weisenfeldtów od kilku lat już nie pijano. Ten starszy, łysiejący atletyczny czterdziestolatek, był obyty i rozmowny. Jego młodszy towarzysz – dwudziestokilkulatek, raczej drobnej postury – mówił niewiele.

– To panowie rozwożą produkty waszego zakładu do sklepów w Polsce? – zagaił Gerard.

– Nie, przyjechaliśmy po uszczelki. Przywieźliśmy tę zamrażarkę okazyjnie, bo prosił nas o to szef produkcji. W Opolu nocujemy i jutro wracamy.

– No tak, dzisiaj byłoby to raczej trudne. Droga nie najlepsza i późno już.

– Dopiero koło Brzegu jest niby jedna nitka autostrady, ale prawdziwa autostrada dopiero leci od Wrocławia – zauważył ten starszy.

– Prawdziwa? Tą autostradą chyba też za szybko jechać się nie da. Przecież jedzie się jak po podkładach kolejowych – rzekł Gerard.

– Właśnie, a nasza nyska też nie jest szczytem techniki. Trochę nas wytrzepie, a jechać można najwyżej dziewięćdziesiątką. Ale to i tak szybciej niż szosami.

– A jak wam się pracuje, tam w waszych zakładach? – zagadnął.

– Panie, bez przerwy czegoś brakuje. Jeździmy ze Sławkiem – popatrzył wskazująco na swojego kolegę – po całej Polsce. Wszystko trzeba załatwiać. Niczego normalnie kupić nie można. Ile to pralinek lub półlitrówek przeszło już przez moje ręce. Mówię panu, ciężkie jest życie zaopatrzeniowca.

– A co na to Solidarność? – żachnął się Gerard. – Chciałem powiedzieć, związki zawodowe. Może oni pomogą?

– Solidarność? Jaka Solidarność? Przecież ją rozwiązano. Oczywiście jest u nas OPZZ, ale to takie same złodziejstwo jak CRZZ. Robią, co im każą, i tyle – odpowiedział zaopatrzeniowiec i zwracając się do Sławka rzekł: – Chodź już, idziemy. Na nas pora.

Gerard zrozumiał niestosowność pytania i reakcję gości. Uśmiechnął się do nich i na pożegnanie podał im rękę, odprowadzając do drzwi. Do wychodzących powiedział:

– Proszę serdecznie podziękować szefowi produkcji. Życzę panom skutecznego załatwienia uszczelek i szczęśliwego powrotu.

Zbiegając ze schodów, życzliwie pomachali rękami.

U Weisenfeldtów sprawy toczyły się swoim trybem. Od pierwszego listopada Julia była na rencie inwalidzkiej. Nie było jej łatwo zrezygnować z zawodu, ale miała teraz spokój. Twierdziła wprawdzie, że jej to już nie obchodzi, ale to nie była prawda. Kiedy wieczorem znajdowali czas dla siebie, emocjonalnie zaangażowana opowiadała mężowi o swojej szkole.

– Wiesz, po południu była u nas Jadzia i dowiedziałam się, że dyrektor szkoły – ten dupoliz, został wicekuratorem. Może szybciej z tego stołka spadnie!

– Pewnie – odrzekł – zasłużył się w zwalczaniu Solidarności, to go awansowali. A kto teraz jest dyrektorem szkoły?

– Ryszard Byszewski. Znasz go, porządny człowiek. Nie wiadomo tylko, jak długo się utrzyma. Jego zastępczynią nadal jest ta żmija Kurdelska.

W połowie listopada w Strzeleczkach odbyło się dawno zaplanowane świniobicie. Pojechali tam z Artkiem maluchem. Ostatni kilometr auto pchali, gdyż zerwał się pasek klinowy. Na szczęście mamy sąsiad miał zapas. Po skończonej pracy mogli więc załadowanym autem wrócić do Opola. Spora część ze świniobicia trafiła do nowej zamrażarki, z czego mama właściwie się ucieszyła. Zwykle musiała przez kilka dni wekować, peklować i wytapiać smalec. Część roboty odpadła. Zadowolona była także Julia. Nie wiedziała przecież, jak podczas nieobecności męża funkcjonować będzie, nagrane przez Andrzeja Kloniaka, zaopatrzenie w przyzakładowym sklepie. Przynajmniej na jakiś czas będzie miała zapas.

Na sobotę piętnastego grudnia zaprosili przyjaciół na Julii imieniny, które przypadały w miniony poniedziałek. Zakładali, że wszyscy przyjdą. Należało przeto przygotować przyjęcie na szesnaście osób. Julia miała raczej dość tych pijackich imprez – jak mawiała. Ale oni także chodzili na podobne przyjęcia do innych i wyłamywać się nie było można. Ona była odpowiedzialna za przygotowanie dań, a on miał na głowie napoje. W czasach niedostatku ani jedno, ani drugie łatwe nie było. W końcu jednak tak, jak u innych, stół był bogato zastawiony i nie brakowało napojów, jakby kłopoty z zaopatrzeniem nie istniały. Na stole zawsze były dobre wędliny, wszelakie sałatki i jakieś ciepłe danie. Do tego wódeczka, piwko, soki i kompoty. Najlepiej szło „żytko”, którego planowało się pół litra na parę. Do kawy, ciast, a czasem tortu obowiązkowo pito napoleona.

Najpóźniej przybyli Włodek i Zosia Świątkowiakowie. Pozostali byli już po pierwszym kielichu. Ze spóźnialskich jak zawsze sobie dworowano.

– U nich zawsze tak – chichocząc, powiedział Kloniak. – Zanim wyszli z domu, najpierw musieli sobie strzelić numerek.

– Numerek, i to niezły, jesteś ty Andrzejku – odcięła się Zosia, nawiązując zapewne do ostatniego „awansu” Kloniaka.

– Jeszcze raz witam was wszystkich serdecznie i otwieram to nasze drobne przyjęcie – przerwał to przekomarzanie uśmiechnięty Gerard, podnosząc kieliszek.

Wypili i zajęli się nakładaniem potraw na talerze. Zwykle na początku takich spotkań jest trochę żartów, są nowe dowcipy, a czasami drobne wzajemne złośliwości. Później, dopóki jeszcze alkohol nie podniesie humoru na „wyżyny”, pojawiają się pytania i refleksje o codzienności. Rzadko poruszano sprawy bytowe, bo w tym gronie, tam gdzie oboje pracują, prawdziwej biedy nie ma. Wprawdzie trudno czasami coś kupić, ale od czego są kontakty? Tym razem Marian Grzybowski, profesor matematyki, Julii kolega z liceum zagaił wprost:

– Słyszeliście o aresztowaniu tych esbeków, co to tego księdza zabili?

– Mówisz o Popiełuszce? – zapytał Włodek.

– Tak, po świętach ma być ich proces.

– To niewiarygodne, esbeków będą sądzić – wtrącił Gerard.

– Widać tam też pracują różni ludzie, dobrzy i źli – odezwał się Stefan Kaszak, który w gronie swoich dobrych znajomych miał kapitana MO.

– Co ty pieprzysz, Stefciu? Jacy dobrzy? Jeśli pracują w tej „firmie”, to nie mogą być dobrzy – zareagował Marian.

– Myślę, że bezpieka świadomie poświęci kilku własnych, żeby ocalić system – skonstatował Tadeusz Pilchowicz.

– A ja myślę, że to czarne owce Służby Bezpieczeństwa. Przecież takich metod na co dzień tam się nie stosuje – zareagował Stefan Kaszak.

Wszyscy zamilkli i z dezaprobatą popatrzyli najpierw na Stefana, a potem zdziwieni na siebie. W zasadzie byli go pewni, przecież znali się już wiele lat. Ufali mu, ale jego dzisiejsze zachowanie było niezwykłe. A Stefan ciągnął dalej:

– Mógłbym wam to i owo opowiedzieć, ale obiecałem Jurkowi dyskrecję. Chcę wam tylko powiedzieć, że gdybyście wiedzieli, co dla niektórych z was już zrobił, to byście mu nogi myli z wdzięczności.

– Stefan, przecież on niewiele może. Sam kiedyś mówiłeś, że to szef milicyjnego warsztatu naprawczego samochodów. Bezpieka to zupełnie inna firma – odezwał się Gerard.

– Może, może – odparł żywo Kaszak. – Oni tam w komendzie przecież wszyscy się znają.

– To masz niebezpieczne znajomości – przerwał mu Marian. – Czy musimy uważać na to, co mówimy?

– On się chyba upił i głupoty opowiada – wkroczyła zdecydowanie Ania Kaszakowa. – Z Jurkiem Sobolem mamy bardzo ograniczony kontakt.

– Dajcie spokój, nie znacie Stefana? – wtrącił się Tadeusz Pilchowicz. – On zawsze z czymś takim wyskoczy. Od tak dawna się znamy, że to, co powiedział Marian, traktujemy jako żart.

– No bo to był żart – rzekł Marian pojednawczo. – Przecież prawdziwi kapusie siedzą cicho i nie przechwalają się milicyjnymi znajomościami.

Napięcie zostało wprawdzie rozładowane, do czego przyczyniły się następne toasty, ale nie poprawiło to humoru Stefana Kaszaka, który siedział markotny i już się nie odzywał.

Dalsza rozmowa zeszła na polityczną aktywność studentów. Tadeusz Pilchowicz napomknął, że u nich na uczelni także jest kilku politycznie bardzo aktywnych studentów:

– Mają kontakt do opozycyjnych ośrodków Wrocławia, ale na razie bezpieka zostawia ich w spokoju, a może przycichli, gdyż przestraszyli się losem Janusza Adamkiewicza.

– Co to za jeden? – chciał wiedzieć Włodek, który jako lekarz, ze środowiskiem naukowym nie miał bieżącego kontaktu.

– To były tak zwany niepokorny student, którego wielokrotnie relegowano z różnych uczelni i represjonowano, a w końcu wcielono do wojska, gdzie odmówił złożenia przysięgi – powiedział Marian.

– A wiem – zauważyła Julia. – Akurat był jakiś proces, chyba chodziło o niego.

– No właśnie, parę dni temu został skazany przez Sąd Garnizonowy w Szczecinie na dwa i pół roku więzienia – dodał Gerard.

– U nas takich nie ma – odezwał się Stefan Kaszak, który był matematykiem na WSP, a przed paru laty będąc docentem kontraktowym, pełnił funkcję prorektora w tej uczelni – z nadania partyjnego.

– U was takich nie ma, bo są tacy jak ty – złośliwie zareagował Marian Grzybowski.

Wszyscy się roześmiali. Sytuacja jednak znowu stała się drażliwa. Stefan Kaszak poczerwieniał, poprawił się na krześle i rzekł:

– Coś ty dzisiaj taki cięty na mnie, Marian?

– Nie jestem cięty. Przecież my sobie tylko tak rozmawiamy, czyż nie? – zareagował Marian.

– No to porozmawiajmy sobie o czym innym – powiedział Gerard i zwrócił się do Tadeusza: – Powiedz, jak tam sprawuje się nasz stary, nowy minister?

– „Misiek” poczuł się silny, odkąd go znowu mianowali ministrem i groźnie pomrukuje – odpowiedział Pilchowicz.

– Kto to jest ten „Misiek”? – spytała Julia.

– No, nasz resortowy minister, profesor Benon Miśkiewicz – odpowiedział jej Gerard.

Dalszego zainteresowania tym tematem już nie było. Rozmowa przeszła teraz na dzieci, potem na urlopy i co skąd było można przywieźć. Na koniec Renata Kloniak stwierdziła tylko, że każdy urlop musi na siebie zarobić. Pomalutku poprawiał się także nastrój Stefana Kaszaka. Miał najwięcej w czubie, więc starym zwyczajem zaintonował: „Hej, wy konie, rumaki stalowe…”, co wszyscy z przymrużeniem oka ochoczo podjęli. Robiło się coraz śpiewniej. Od „Czerwonego pasa…” poprzez „Czerwone maki” aż do „Góralu, czy…”. W pewnym momencie pukanie w ścianę przerwało ten procentowy koncert. Ale tylko na krótko. Towarzystwo szybko zapominało, że nowoczesne budownictwo ma wyjątkowo dobrą akustykę. Niektórzy podejrzewali nawet, że takie akustyczne budowanie jest zamierzone. Kiedy zabawa w najlepsze się rozwijała i coraz to nowe arie znajdowały wykonawców, „niemuzykalni” sąsiedzi przerywali występy telefonami:

– Gerard, na litość boską, czy wiesz która jest godzina? – z oburzeniem w głosie interweniowała Kasia Kujawiak, mieszkająca za ścianą, piętro wyżej.

– Wiem, wiem, Kasiu, tak mi przykro – reagował, dając przyjaciołom zachęcające do śpiewu znaki. – Widzisz, towarzystwa nie da się uciszyć, a przecież nie wyślę ich do domu.

Nigdy natomiast nie interweniował mieszkający za ścianą magister Pakosz, sekretarz wydziałowej organizacji partyjnej. Widocznie wiedział, że świat pracy musi się zabawić, a ciekawe to pewnie też dla niego było. Goście jednak wyczuwali sytuację i powoli zaczęli opuszczać gościnne mieszkanie Weisenfeldtów. Tylko Kloniakowie i Kaszakowie, za sprawą Andrzeja i Stefana, uparcie trwali na stanowisku, aż w butelkach definitywnie pokazały się denka.

Nazajutrz jak zwykle „ciężka głowa” utrzymująca się gdzieś do piątej po południu, przepraszające telefony do sąsiadów i porządkowanie pobojowiska. Nie sprzyjało to dobremu samopoczuciu. Obiad postanowili zastąpić snem. Pod wieczór pojechali po Artusia, który był na „zesłaniu” u babci, jak to sam nazwał. Wieczorem Julia stwierdziła, że najlepiej byłoby już więcej takich „orgii”, jak to określiła, nie organizować i w nich nie uczestniczyć. Ani u kogoś, ani tym bardziej u siebie.

– Rozumiem ciebie doskonale – rzekł – ale chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że w tym kraju tylko w stadzie da się żyć. W ten sposób pomagamy sobie. Każdy ma jakieś znajomości i coś może. Przede wszystkim, moim zdaniem, dobrze jest mieć przyjaciół – nawet bezinteresownie.

– Wiem. Tylko czy to rzeczywiście są przyjaźnie? Zawsze staramy się odwdzięczyć, tak jak możemy. Ale właśnie te zależności są dla mnie takie deprymujące.

– Julio, my najmniej możemy. Myślę o znajomościach i układach. Dlatego przecież łączymy przyjemne z pożytecznym. Bywamy, zapraszamy i załatwiamy. Te prawdziwe przyjaźnie przetrwać muszą próbę czasu.

Okres pozostający do świąt u Weisenfeldtów poświęcony był wyłącznie przygotowaniom do Bożego Narodzenia. Chyba wszystkie bez wyjątku kobiety, a zwłaszcza Polki funkcjonują wtedy na najwyższym poziomie emocjonalnym. Julia nie była wyjątkiem. Wszelkie działania rozpoczynała od narzekania: „tyle pracy, skąd wziąć karpia, kto to wszystko ma zrobić…”, itd. Łatwo było wtedy się narazić. Dlatego Gerard najchętniej przebywałby wówczas poza domem. Ale ratunku nie było, trzeba było pokornie poddać się zarządowi „szefowej”. Tak więc zdobycie karpia, zakup i osadzenie choinki oraz odkurzanie należało do niego. Artek także był włączany w przedświąteczny młyn. Jemu przypadało między innymi czyszczenie i mielenie pieczarek na farsz do krokietów. Każdego przedświątecznego wieczoru obaj „mężczyźni” musieli wysłuchiwać: „Jeszcze tyle roboty, a tu pozostaje tylko … dni do Wigilii”. Zawsze jednak wszystko było na czas przygotowane.

Wigilijny wieczór spędzili we troje. Przy opłatku życzyli sobie lepszych czasów, zdrowia i szczęścia, bo przecież można być zdrowym nieszczęśliwcem. Pod kolorową, błyszczącą refleksami choinką dla Julii i Gerarda były prezenty osobiste (szal, rękawiczki), a Artuś dostał tranzystorowe radio stereo, o którym od dawna marzył. W telewizji puszczali pierwszy odcinek Rycerzy i rabusiów z Tomaszem Stockingerem w roli głównej. Telewizja Polska często wygrywała z kościołem, puszczając dobre filmy właśnie w czasie świąt.

W pierwszy dzień świąt, kiedy ustąpiła słaba mgiełka, wyjrzało słońce. Był lekki mróz, ale brakowało śniegu. Tym razem nawet się ucieszyli, gdyż nazajutrz mieli maluchem przejechać sporo kilometrów. Zwyczajowo w pierwsze święto siedzieli w domu, a w drugie odwiedzali rodziców. Najpierw pojechali do mamy Katarzyny do Strzeleczek, gdzie na nich czekał świąteczny obiad i duże pudełko własnoręcznie upieczonych pierników. Po kawie ruszyli do Zakrzowa, gdzie mieszkała mama Julii, Anastazja Kowaluk, ze swoim konkubentem Bronisławem Szewczukiem. Mama Anastazja z kilkumiesięczną Julią i innymi członkami tej rodziny zostali zesłani z zabużańskiego Podosia na Sybir tylko dlatego, że jej teść – dziadek Julii, najbogatszy gospodarz na wsi, był sołtysem za polskich czasów. Bronek, jak wielu innych, wcielony został do II Armii WP i po wojnie jako osadnik wojskowy osiadł w Zakrzowie. Dawni mieszkańcy Podosia powoli się odnajdywali i każdy próbował zamieszkać w pobliżu swoich. Tak też zrobiła powracająca z Syberii Anastazja z córką, teściową i młodocianym szwagrem. Kiedy wiadomość o śmierci męża stawała się coraz pewniejsza, a wspólne zamieszkiwanie z teściową coraz bardziej dokuczliwe, Anastazja z córką przeprowadziły się do Szewczuka, który po paru latach zdał własną gospodarkę i podjął pracę oborowego w miejscowym PGR-ze.

U mamy Anastazji, jak to u nich, przyjęci zostali upieczoną bułą i zastawionym stołem z własnej roboty wędlinami. Wujek Bronek, jak na niego mówili, był niepocieszony, bo nie mógł sobie popić z przyszywanym zięciem, gdyż młodzi dzisiaj jeszcze musieli wrócić do Opola. Ponieważ mama spodziewała się odwiedzin, dopilnowała, aby jej mężczyzna dzisiaj nie pił. Bronek, „dusza człowiek”, gdy był trzeźwy, stawał się agresywny i mocno spragniony, kiedy był pijany. A pił chętnie i dużo, jak większość byłych kombatantów z jego generacji. Najczęściej były to „trzydniówy”. Gerard z Julią na własny użytek tak klasyfikowali nadużywających alkoholu: codziennie pije alkoholik – bo musi, pijak natomiast co jakiś czas ma „trzydniówy”. Bronek był pijakiem. Anastazja odgrażała się, że długo z nim już nie wytrzyma. Zawsze wtedy wymownie patrzyła na zięcia, jakby oczekiwała natychmiastowego zaproszenia do zamieszkania razem z nimi.

W Zakrzowie doładowali prowiantu do malucha i wyruszyli z powrotem do domu. Dzisiaj ruch był dość duży. Tych powracających do Opola z załadowanymi autami było wielu, a maluch to nie porsche, zatem na te sześćdziesiąt kilometrów potrzebowali bez mała półtorej godziny. W telewizji na pierwszym leciała powtórka jakiegoś świątecznego amerykańskiego filmu, a na drugim emitowano program rozrywkowy.

Wyjazd do Darmstadt był już pewny. Tych kilka dni, które pozostały do wyjazdu, trzeba było poświęcić na zakupy upominków dla szefostwa instytutu, znajomych profesorów i goszczących znajomych. Nie było to takie łatwe. Skończyło się na Cepelii i monopolowym. Były absolwent, będący teraz kierownikiem warsztatów Polmozbytu, poza kolejnością zrobił przegląd malucha. W domu też został zrobiony „przegląd techniczny”. Poza mało wydajnymi kaloryferami wszystko było w porządku. Wyjazd zaplanowany został na piątek – czwartego stycznia. Na czas jego nieobecności jednostką kierować będzie docent Jan Wawer. A znajomi w Niemczech, u których umówione były noclegi, zostali powiadomieni telegramami. W instytucie w Darmstadt miał się stawić w poniedziałek siódmego stycznia.

Sylwestra spędzili jak zwykle szampańsko. Tym razem na uczelni – w starym składzie. Julia uwielbiała tańce. Miała to po mamie. Z mężem najchętniej tańczyła walca angielskiego. Gerard tańczył wprawdzie nieźle, ale należał raczej do tych leniwszych tancerzy. Jednak nieczęsto mógł posiedzieć, gdyż trudno było przy stole pozostawić samą którąś z pań, której mąż akurat obtańcowywał Julię. Świadomy „syndromu dnia następnego” po zabawie, mocno ograniczał picie. Do domu wrócili nad ranem. Julia, jakkolwiek jeszcze pod wrażeniem zabawy, położyła się pierwsza.

Nie spała jeszcze, gdy mąż wszedł do sypialni. Leżała odwrócona do niego plecami. Słyszała jego ruchy, kiedy wkładał piżamę. Wreszcie położył się. Przetańczona noc była wspaniała, ale męcząca. Pomimo to, kiedy poczuła muśnięcie jego ręki na swoim ramieniu, odwróciła się. Jego dłoń nieoczekiwanie delikatnie przesunęła się na plecy. Przez koszulę czuła jej pieszczące ciepło. Wstrzymała oddech, a ręka męża odgarniając materiał, głaskała skórę jej pleców, przesuwając się wolno w dół. Poddała się rosnącemu pożądaniu. Położyła się na plecy, pozwalając własnym rękom wędrować po ciele męża, podczas gdy jego dłoń pieściła jej piersi. Powiodła ręką w dół, czując, jak jego ciało zesztywniało z pożądania. Jego dłoń wolniutko prześlizgnęła się w dół brzucha, pieszcząc puszysty wzgórek i aksamitną gładkość jej ud. Podniecało ją to. Jej dłonie najpierw delikatnie muskały, a potem ugniatały jego męskość. Chciała go teraz, zaraz, natychmiast. Dyszeli namiętnością. Zarzuciła mu nogi na ramiona, a on wszedł w nią namiętnym ruchem, mocniej, coraz mocniej. Chciała, żeby to trwało i trwało. Nagle nastąpił wybuch, któremu towarzyszyło westchnienie rozkoszy. U obojga prawie równocześnie rozlała się wspaniała fala spełnienia. A potem odpuściło. Rozluźnieni leżeli obok siebie, głaszcząc się po rękach.

2

Zrobiło się prawdziwie zimowo. W nocy napadało śniegu, a mroźne powietrze ścinało w nosie wilgoć. Wyjechał tuż po piątej. Po czułym pożegnaniu Julia zasnąć już nie mogła i nie wiedzieć czemu lekko popłakiwała w poduszkę. Arturek także już nie spał. Przyszedł do sypialni i położył się w jeszcze ciepłym łóżku taty. Pełni niepokoju rozmawiali o Gerardzie i jego podróży – o pogodzie i sprawowaniu się malucha.

W tym czasie Gerard poruszał się lekko zaśnieżoną, ale pustą szosą na Brzeg, a potem w kierunku autostrady. Przy niewielkiej prędkości w samochodzie było zimno. Opatulił kolana ciuchami, które leżały na tylnym siedzeniu. Lekko śnieżyło. Na prawie pustej autostradzie można było jechać szybciej, a w autku zrobiło się trochę cieplej. Nieliczne wyprzedzające samochody wzbijały tumany śniegu. Na granicy było pusto. Karnie czekał na polską kontrolę graniczną. Dopiero po jakimś czasie zauważył machającą z okienka rękę, zapraszającą do dalszej jazdy. Polakom nie chciało się nawet wychodzić, dokumenty sprawdzali dopiero pogranicznicy NRD-owscy. Tym razem celnik nie był zbyt ciekawy, ale do bagażnika zajrzeć chciał. Gerard był nie mniej zdziwiony niż rozbawiony enerdowiec, który odezwał się z nutką złośliwości:

– Dlaczego wywozi pan śnieg z Polski?

Nieszczelny, maleńki bagażnik 126p po brzegi wypełniony był śniegiem, pokrywającym bagaż. Tym samym tonem Gerard go zapytał:

– A co, śniegu nie wolno wwozić do NRD?

Uśmiechnęli się obaj, co na NRD-owskich przejściach granicznych nieczęsto się zdarzało.

Jakieś piętnaście kilometrów od granicy w samochodzie zapaliła się czerwona lampka. Od razu wiedział: to brak ładowania akumulatora. Pasek klinowy był wymieniany, dmuchawa pracowała. Awaryjnie można jechać dalej, ale tak do dzisiejszego celu dojechać się nie da. W pierwszej miejscowości zatrzymał się, aby zlokalizować usterkę. Zgrabiałymi z zimna rękami niewiele mógł zrobić. Było jednak jasne, że to prądnica albo przewód. Miejscowy kowal, przy którym przypadkiem się zatrzymał, powiedział mu, że elektryk wróci z pracy dopiero po piątej, ale może ci z zakładu naprawczego rolniczej spółdzielni będą mogli pomóc. Poszedł tam. Elektryka samochodowego też nie mieli, ale zgodzili się pomóc. Dwóch przyszło z nim do malucha. Popchali, a samochód natychmiast odpalił i o własnych siłach dojechał do warsztatu. Na kanale szybko zlokalizowano usterkę: ułamany kabel przy prądnicy. Będzie pasował taki od kombajnu. Reperacja to drobiazg, ale panowie najpierw postanowili zrobić sobie przerwę obiadową. Naprawa trwała dwadzieścia pięć minut. Monter dostał dziesięć enerdowskich marek i paczkę mentolowych. Można było ruszać dalej.

Od Budziszyna, już na dwujezdniowej autostradzie, dałoby się jechać szybciej, gdyby nie te „podkłady kolejowe”, które skutecznie obniżały tempo. Pocieszające było to, że coraz liczniejsze trabanty też nie były szybsze. Jazda pogorszyła się dopiero na jednojezdniowym odcinku autostrady z Karl-Marx-Stadt do Plauen. Nieuprzątnięta nawierzchnia była śliska i miała liczne liszaje nawarstwionego śniegu. W pewnym momencie auto straciło przyczepność i zarzuciło nim. Gerardowi nie udało się wyprowadzić auta z niekontrolowanego poślizgu. Fiatek dokonał obrotu o trzy czwarte i zatrzymał się na lewej stronie jezdni, tylną częścią na pryzmie śniegu. Na szczęście było pusto. Silnik zgasł. Spocone ręce jeździły po kierownicy, a w głowie pojawiła się panika. I co dalej? Spróbował uruchomić silnik, który od razu zapalił. Wziął głęboki oddech i ruszył, aby czym prędzej znowu jechać na zachód swoim pasem. Na najbliższym parkingu uszczęśliwiony, nie zauważył żadnych istotnych uszkodzeń. Odetchnął z ulgą. Mama by pewnie powiedziała, że miał dobrego Anioła Stróża.

Około osiemnastej dotarł do granicy w Hirschbergu. Jak na enerdowskich służbistów, odprawa graniczna była raczej łagodna, gdyby nie to bezsensowne czekanie. W Rudolphstein – po stronie zachodniej, żadnej kontroli. Rzęsiście oświetlone obiekty graniczne, odśnieżone parkingi i poza tymi dwoma w budce ani śladu podejrzliwych pograniczników. Pozwalało to odetchnąć spokojem i bezpieczeństwem. Na odśnieżonej, ale mokrej autostradzie samochód sprawował się bez zarzutu i jechało się dobrze. Pozostałe pięćdziesiąt kilometrów pokonał w godzinę. Na dzisiaj miał dosyć. W podróży był czternaście godzin, pokonując maluchem bez mała sześćset kilometrów. WMarktleuthen czekali na niego z kolacją Fröhlichowie. Mili gospodarze pozwolili zadzwonić do Julii. Teraz ona także była już spokojna.

W sobotę w Opolu było zimno. Ujemne temperatury dochodziły w dzień do siedemnastu stopni. W nocy temperatura spadła o dalsze dziesięć. Niewydolne kaloryfery nie były w stanie nagrzać mieszkania powyżej piętnastu stopni. Julia i Arturek marzli. Zakładali na siebie co się dało, a mieszkanie dogrzewali farelką. Artur poszedł do kolegi, u którego w domu ogrzewanie było sprawne. Julia rzuciła się na robótki. Po wczorajszym telefonie od Gerarda przynajmniej była spokojna o niego. W dogrzewanym gabinecie siadła do listu, który jeszcze dzisiaj wyśle, idąc na kurs niemieckiego.

W mroźny niedzielny poranek, pożegnawszy się z gościnnymi gospodarzami, przystąpił do następnego etapu podróży. Do Günterów mieszkających w Gravenbruch pod Frankfurtem zadzwonił w sobotę, potwierdzając swoje przybycie. Był serdecznie oczekiwany. Bez sensacji dojechał do nich już o czternastej. Jak zwykle zaparkował na osiedlowej ulicy, tuż przy ich domu. Na trzecie piętro, gdzie mieszkali, zabrał tylko to, co najważniejsze. Gospodarze, jak zwykle mili, szybko rozwiali jego obiekcje związane z nadużywaniem gościnności, która brała się chyba z faktu, że Günter – urodzony w Klein Strehlitz, czyli w dzisiejszych Strzeleczkach – okazywał Gerardowi szczególną sympatię. A może po prostu pasowała chemia, jak to się mówiło.

W Opolu mróz nie puszczał. Kiedy rozmawiali przez telefon, Julia narzekała na zimno. W głównym pokoju temperatura wynosiła już tylko czternaście, w pozostałych po jedenaście stopni. Na jej interwencje w Zarządzie Budynków przysłali ludzi jeszcze tego samego dnia. Fachowcy podotykali kaloryferów, pokiwali głowami i stwierdzili, że to pewnie awaria, że postarają się ją możliwie szybko usunąć. Efekty okazały się jednak bardzo mizerne. Julia zapewniała, że ma się nie przejmować, ponieważ mają farelkę, a w kuchni gazowy piekarnik. Pod pierzyną jest ciepło, a w ogóle to wkrótce będzie wiosna. Nie wiedział, czy żona rzeczywiście odbiera tę zimę tak optymistycznie, czy tylko chce go uspokoić. W każdym razie z czułością pomyślał o swojej kochanej Juleczce. Złapał się także na pierwszych objawach tęsknoty. Och, jak chętnie by ogrzał tę swoją przemarzniętą dziewczynę i jak mocno uściskałby tego swojego „Szczypiorka”, jak nazywał czasami Arturka.

W poniedziałek rano Günter odprowadził go do samochodu. W nocy napadało tyle śniegu, że wśród zasypanych aut malucha trudno było odnaleźć. Jakież było ich zdziwienie, kiedy wreszcie zobaczyli autko – ustawione w poprzek, przednimi kołami daleko na chodniku. Günter bez cienia złośliwości zwrócił Gerardowi uwagę, że jednak lepiej auta tak nie parkować. Ten jednakże się zaklinał, że fiata postawił normalnie – w luce. Obaj doszli do wniosku, że pewnie jakieś rozbawione, pijane towarzystwo osiłków chciało pokazać swoim kobietom, na co ich stać. Po odśnieżeniu obejrzeli samochód. Na szczęście dowcipnisie niczego nie uszkodzili. Zapuścił silnik i wycofał wóz na jezdnię. Obeszli auto jeszcze raz. Wszystko było w porządku.

– Trzeba to potraktować z humorem – uśmiechając się, rzekł Günter, ale Gerard pomyślał, że może to jednak polskie tablice rejestracyjne zadziałały na tych dowcipnisiów.

W Darmstadt, w instytucie czekał na niego Bernd, z którym dobrze się znali z poprzedniego pobytu i ze wspólnych przedsięwzięć naukowych. Szef zakładu profesor Joachim Bensdorff był do następnego poniedziałku na urlopie. Bernd – były enerdowiec, lepiej niż inni rozumiał problemy Gerarda, ale do końca nie mógł się pozbyć wschodnioniemieckiej natury. Nigdy jednak nie odmawiał pomocy. Tak i tym razem pomógł mu zakwaterować się i wskazał mu jego miejsce pracy. Stypendium było do odebrania nazajutrz w kasie Politechniki. Mieszkanie, jakie mu zarezerwowano, od doskonałości było dalekie. Leżało prawie trzy kilometry od instytutu, w tak zwanej wiosce studenckiej. Jedynym jego walorem był niski czynsz. W małym pokoju, o niecałych dziewięciu metrach kwadratowych, oprócz mebli, lodówki i jednopłytowej kuchenki elektrycznej brakowało jakiegokolwiek wyposażenia. Nie było sztućców, nie było naczyń. Brakowało też kołdry i poduszki. Pożyczył je od Bernda. Od ciecia dostał dwa „urzędowe” koce. Zaniedbana łazienka wymagała gruntownego pucowania. Ponieważ pokój z trzech stron miał kontakt z zimnem, w miarę ciepło było jedynie w pobliżu ogromnego kaloryfera – pod oknem.

W ogóle tym razem w Darmstadt wszystko było inaczej niż w siedemdziesiątym ósmym. Czasową wizę należało przedłużyć po odbyciu badań lekarskich – płatnych z własnej kieszeni. Zameldowanie, oparte na dłuższym i bardziej wścibskim formularzu meldunkowym, było także bardziej czasochłonne, a mieszkanie okazało się niedoposażoną klitką, daleko od instytutu. Następny dzień Gerard poświęcił na urządzanie się, zwłaszcza że naukowe prace mogły rozpocząć się dopiero po konsultacji z Joachimem. W pokoju zamontował półki z Baumarktu i wyposażył się w naczynia i sztućce. Łazienka została doprowadzona do porządku i przystosowana do użytkowania. W lodówce można już było, bez obawy o zdrowie, przechowywać żywność. Najbardziej tu, na tym odludziu, byłby potrzebny telefon. Jego zainstalowanie nie stanowiłoby problemu. Ale te koszty! Wyliczył, że samo podłączenie, razem z aparatem, to byłoby około pięćdziesięciu marek, czyli dziesięć tysięcy złotych. Do tego miesięczny abonament i koszty połączeń z Polską. Wyszło mu, że taniej będzie telefonować z budki.

Zimy w Darmstadt należą raczej do łagodniejszych, ale teraz także i tu mróz trzymał mocno. Widać nie przeszkadzało to gawronom, które z dalekiej Rosji przybyły do Hesji, by tu przezimować. Ich liczne stada obsiadły gołe korony stojących nieopodal drzew. Każdego ranka budziły go wrzaskliwym krakaniem. Przypomniał sobie czytany kiedyś wiersz Leśmiana:

Już nie ma dawnej łąki! Nieznanej krainie

Upodobnił ją śnieg ten, co ciszkiem się stoży.

Czasem lśniwo, nalodku, oślepłe od zorzy,

Na ukos mignie oczom, a naprzeciw — zginie…

Różowe od poblasku i oprawne w śniegi

Gałęzie gniazd gruzłami przeświecają w słońce,

I kruków nieruchome tkwią na nich szeregi,

W jedną stronę swych dziobów nasrożywszy końce1.

Kiedy rano szedł do samochodu, z niepokojem, ale i z podziwem obserwował te mądre ptaszyska. Było ich tysiące i gdyby chciały… przypominał sobie film Hitchcocka. Z drugiej strony, całkiem to niegłupie, zimować w zasobnych Niemczech. W tej samej chwili pomyślał o marznącej Julii i Arturku.

Do pracy Gerard zdecydował się dojeżdżać fiacikiem. Ostatnio było to zresztą również utrudnione, gdyż przed instytutem zainstalowano szlaban, a wjazd dozwolony był jedynie posiadaczom odpowiednich kart. Tymczasem działały jednak jeszcze dawne koneksje – jak w Polsce! Znajomy portier go wpuszczał. Zastrzegł wszak, że tylko do wiosny. Kiedy będą już linie parkingowe, a posiadacze kart stawać będą swoje auta na wyznaczonych miejscach, parkowania w obrębie instytutu już nie będzie. W pobliżu obiektów uczelnianych zawsze było z tym krucho. No cóż, poczekamy, zobaczymy – pomyślał.

W czwartek wracając z pracy, zadzwonił do swoich, jak wtedy w siedemdziesiątym dziewiątym, ze starej budki na Pützerstrasse:

– Halo, słucham – usłyszał wreszcie ukochany głos, poprzedzany jakimiś trzaskami.

– Halo kochanie to ja, nie masz pojęcia, jaką radość sprawia mi twój głos. Jak ci tam, jak sobie radzisz?

– Bardzo mroźnie na dworze i zimno w mieszkaniu, ale mają naprawić. Listu nie dostałeś?