Zimne oczy - Henryk Karol Skiba - ebook

Zimne oczy ebook

Henryk Karol Skiba

0,0

Opis

Do sanatorium jeździ się raczej „po zdrowie”. Tym razem jednak kuracjuszom bawarskiego ośrodka Pod Brzozami zamiast relaksującej atmosfery towarzyszy stres i panika wywołana popełnionymi tam w kilkudniowym odstępie dwoma morderstwami. Działająca w warunkach pandemii policja staje przed niezwykle trudnym zadaniem. Przetrzebiony koronawirusem zespół dochodzeniowy pracuje w poważnie okrojonym składzie, a na wyniki z kryminalistycznych laboratoriów trzeba długo czekać. Pomoc nadchodzi od pochodzącego z Polski, prawie całkowicie sparaliżowanego, niemieckiego policyjnego emeryta Markusa Kellera, przebywającego w sanatorium na rehabilitacji. To on naprowadza nagle obarczoną dochodzeniem komisarz Susanne Weiss na właściwy trop.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Henryk Karol Skiba
Zimne oczy
© Copyright by Henryk Karol Skiba 2024Okładka:projekt – autorkomputerowe opracowanie graficzne – Tomasz Bielefeldt
ISBN 978-83-7564-709-9
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Prolog

W marcu 2020 roku pandemia totalnie nas zaskoczyła. Aż do przerażających informacji z Włoch, codzienność z koronawirusem toczyła się zwyczajnie dalej. Nagle zaczęliśmy żyć już tylko pandemią. O innych zdarzeniach media informowały marginalnie. Zdawało się więc, że przestępczość zmalała. Wszelakie zło jednak nie zniknęło z tego świata. Złoczyńcy nie przestali pożądać cudzej własności, a zazdrość, nienawiść i mściwość nie zamarły. Pandemia nawet im sprzyjała.

04.10.2020

Kwadrans po dwunastej byliśmy przed sanatorium Pod Brzozami. Sino-szarawa fasada długiego trzypiętrowego budynku, oddzielona od mało ruchliwej jezdni starymi klonami, wzbudzała zaufanie. Napis na wielkiej wypolerowanej mosiężnej tablicy Kur- und Rehahotels BadFüssing AG, Sanatorium DER BIRKENHOF potwierdzał – jesteśmy na miejscu. Przeszklone wejście, z fontanną igrającą bijącym w górę strumieniem wody obok kilku marmurowych schodów, zapraszało do wnętrza.

A już zwątpiliśmy. Przez tego durnego wirusa wiosną musieliśmy z kuracji zrezygnować. Kilka dni przed wyjazdem „nasz” wskaźnik zapadalności1 wahał się w okolicach czterdziestu, a oni tu zastrzegali: „Kuracjuszy z regionów ze wskaźnikiem pięćdziesiąt i wyżej nie przyjmujemy”. Tym razem się udało. Przez całe trzy tygodnie będziemy kurować stare kości.

Jak tego żądała tablica przy wejściu, założyliśmy maseczki. Po naciśnięciu przycisku automatu drzwiowego weszliśmy do eleganckiego holu w stylu końca lat osiemdziesiątych.

– Dzień dobry – powiedziałem do recepcjonistek zza plastikowej szyby. – Jestem Weisenfeldt, przybyliśmy na kurację.

– Witamy w naszym sanatorium, panie doktorze – odparła ta młodsza. – Oczekiwaliśmy państwa. Czy chcieliby państwo jeszcze zjeść obiad?

Spojrzałem na Julię. Ochoczo kiwnęła głową.

– Obiady wydajemy tylko do trzynastej. Zaprowadzę państwa do naszej restauracji – odparła recepcjonistka, ruszając długim korytarzem.

Na jego końcu znowu automatyczne oszklone drzwi. Za nimi przestronna i jasna sala restauracyjna. Ale najpierw odkażamy ręce, mierzą nam temperaturę i wręczają „służbowe” maseczki.

– Macie państwo stolik numer dziesięć – powiedziała kobieta, mierząca nam temperaturę, a kiedy prowadziła do naszego stolika, rzuciła jeszcze: – Aha, obowiązują wyłącznie nasze maseczki. Każdego ranka otrzymacie nowe – dodała z uśmiechem.

Nasz stolik, z widokiem na salę, znajdował się nieopodal drzwi. Usiedliśmy. Właśnie kończono wydawanie obiadów. Zjedliśmy, co jeszcze mieli. Wyboru już nie było, ale danie było znakomite i obfite.

Przechodząc ponownie przez hol, pytam przy okazji:

– Czy pani Ula dzisiaj pracuje?

– W tej chwili nie – odparła ta druga pani z recepcji, spoglądając na mnie z ciekawością. – Ula ma dyżur od czternastej – dodała z wyrazem zdziwienia.

– Znam ją z miłych telefonów, jakie w związku z rezerwacją wykonywałem – rzekłem, zaspokajając jej ciekawość.

Nie wspominam recepcjonistce, że z panią Ulą porozumiewamy się po polsku, od kiedy zobaczyła na mojej wizytówce „Uniwersytet Opolski”, który jak mi się przyznała, jest jej Alma Mater.

Odbieramy klucze, szukamy windy i ruszamy na pierwsze piętro do naszych stosunkowo dużych i funkcjonalnie umeblowanych pokoi w stylu lat dziewięćdziesiątych. Okna na całą szerokość ściany wychodzą na obiekty Europa Therme. Za nimi znajdują się balkony, oddzielone od siebie szczebelkowymi przegrodami.

Samochód odstawiam w podziemnym garażu na wcześniej zarezerwowane miejsce. Większość jest już zajęta. Przeważnie przez auta wyższej klasy. W recepcji powiedziano mi, że garaż jest zamykany o dwudziestej drugiej. W każdej chwili można go jednak otworzyć kluczem od własnego pokoju. Na tym samym poziomie znajduje się hotelowa pralnia i jakieś pomieszczenie gospodarcze. Pakuję bagaże na wózek i przez korytarzyk, w którym znajduje się automat z napojami, trafiam do dość obszernej windy. Za chwilę jestem przy naszych pokojach. Ze zdziwieniem stwierdzam, że wokoło pusto. Tak w garażu, jak na korytarzu. Kompletna pustka, jakby już wszyscy wyjechali. „To pewnie dlatego, że jest niedziela i jak w domu, starsi kuracjusze zaliczają drzemkę”, myślę. I rzeczywiście, kilka godzin później na kolację stawiło się sporo „starszaków”.

Punktualnie o wpół do szóstej my także zeszliśmy do sali jadalnej. Z racji położenia naszego stolika, muszą koło niego „przedefilować” wszyscy wchodzący do restauracji. Co rusz to Guten Abend, Guten Abend… Początkowo, czując się jedynymi adresatami tych pozdrowień, nawet grzecznie odpowiadaliśmy Guten Abend. Wszyscy w obowiązkowych maseczkach. Ich głos mówił nam wiele. Jedni pozdrawiali nieśmiało, inni zdecydowanie, a jeszcze inni urzędowo, bo tak wypada. Do swoich stolików udawali się zarówno sprawni i na oko zdrowi oraz chorzy i słabi, wspierający się na kulach i laskach, a także kilkoro na wózkach inwalidzkich.

Ludziom nie sposób przyporządkować głosu bez popatrzenia w ich twarze. Kiedy ukradkiem spoglądam na niektóre osoby, zauważam kuracjuszy ze wzrokiem błądzącym po podłodze i z „wyglądającym” spod maseczki grymasem bólu. Widzę także spoglądających zuchwale, jakby do nich należał świat, a przynajmniej to sanatorium. Ale kto wie? Może rzeczywiście są jego współwłaścicielami, wszak to spółka akcyjna.

Podano posiłek. Znad talerza spojrzałem zaskoczony na Julkę. Pomyśleliśmy to samo: „To nie kolacja, toż to drugi obiad”. Odtąd będziemy już zamawiać tylko połowę.

Pierwsi kuracjusze opuszczają salę. Inni dopiero wchodzą. W pewnej chwili słyszymy tubalny głos: Guten Abend. Odrywamy wzrok od talerzy. Znad maseczki ciekawie na nas patrzą jasne, żywe oczy. Guten Abend, odpowiadamy jak na komendę gościowi na wózku inwalidzkim, popychanym przez przystojną brunetkę w średnim wieku. „Żona pewnie”, pomyślałem. On sam chyba również chłop niemały, gdyż nawet siedząc na wózku, miałby twarz ewentualnego rozmówcy na wysokości własnych oczu. Nazwałem go „Policjantem”, bo na głowie miał czarną bejsbolówkę z dużym znaczkiem GdP2. „Policjant” z żoną usiedli przy stoliku za przejściem. Siedzą oddaleni od nas o kilka metrów. Kuracjusze opuszczający restaurację przechodzą koło nich.

„Policjant” zdjął czapeczkę i powiesił ją na poręczy wózka. Jego okrągło-owalna twarz z wąsikiem jest trochę spięta, jakby cały czas obserwował otoczenie. Na głowie mocno przeświecająca łysina z rzadziutkim pasmem jeszcze ciemnych włosów, które ledwo przykrywają wzdłużną bliznę na czubku głowy. Na skroniach siwizna. „Policjant” posługuje się wyłącznie prawą ręką. Lewa bezwładnie spoczywa na udach. Kiedy to potrzebne, pomaga mu towarzysząca kobieta. Rozmawiają ze sobą półgłosem. Siedząca bliżej nich Julia zauważa:

– Oni chyba nie mówią po niemiecku. Wydaje mi się, że porozumiewają się po polsku.

– Oj, pewnie ci się zdaje. Widać przecież, że to były policjant – mówię.

– Skąd wiesz? A poza tym „nieczynny” policjant może także mówić po polsku.

– Możliwe – zgodziłem się z żoną. – Może przypadkowo podsłuchał nas, gdy pobierali maseczki i kiedy przy wejściu mierzono im temperaturę. Może właśnie dlatego się nami zainteresował – zauważyłem. – Przecież dzieliła nas jedynie ta przegroda – dodałem, spoglądając na ozdobną drewnianą kratę, za którą stały automaty do napojów i znajdowało się wejściowe stanowisko higieniczne.

Wychodząc z restauracji, uprzejmie skinąłem głową w ich stronę. „Policjant” uśmiechnął się szeroko. Jego pani nie zareagowała.

Nareszcie znowu u siebie. Przez walkie-talkie łączę się z Julką: „Podejdź no do płota, jako i ja podchodzę”. Parsknęła śmiechem i tylko mruknęła: „Tak, podchodzę”. Usiedliśmy na balkonie, każde na swoim. Przed nami białe nowoczesne bryły Europa Therme, niebieskie leżaki i niebo z przyjaznymi jasnymi chmurkami. Przyglądamy się ludziom zanurzonym w parujących basenach termy. Lato jeszcze nie całkiem odpuściło. Na okolicznych drzewach jedynie nieco żółci, jakby chuchnięcie jesieni.

Przypomnieliśmy sobie, że trzeba by bliżej poznać nasz obiekt. Zakładamy maseczki i „naszą” windą zjeżdżamy na parter. Długim korytarzem dochodzimy do recepcji. Zza wielkiego okna widać zewnętrzny basen. Przez chwilę przyglądamy się kąpiącym.

– Dzisiaj nie jest zimno, można popływać na dworze – zauważa Julka.

– Nawet gdyby było chłodniej, to pewnie też by można było, przecież to ciepła woda termalna – uświadamiam żonę.

Zwracam się do przyglądającej się nam recepcjonistki:

– Ile stopni ma woda w basenie?

– W zewnętrznym ma dwadzieścia osiem – informuje. Po chwili nieśmiało pyta:

– Państwo Weisenfeldt?

– Tak – odpowiadam i poznaję ją. To Ula.

Julia natychmiast wdała się w dłuższą rozmowę, a właściwie wypytuje ją o wszystko po polsku. Dowiadujemy się, jakie standardy bezpieczeństwa pandemicznego obowiązują na terenie sanatorium, a zwłaszcza na basenach. Okazuje się, że są limity kąpiących się: pięć osób w basenie krytym (trzydzieści sześć stopni), a dziesięć w otwartym. Obydwa baseny są czynne od siódmej rano do dwudziestej pierwszej wieczorem. Wiemy już, że naszym piętrem serwis zajmuje w poniedziałki i w czwartki. Poinformowała nas również, gdzie są gabinety lekarskie i pomieszczenia zabiegowe. Windy są dwie: „nasza”, to znaczy ta duża, zjeżdżająca do garażu i mała dwuosobowa przy recepcji, łącząca piętra z piwnicą, gdzie znajduje się, chwilowo nieczynna, grota solna. Gabinety lekarskie są na drugim piętrze, a pomieszczenia zabiegowe na trzecim.

– A co mieści się w tej części budynku na pierwszym? – pytam, wskazując kierunek.

– Tam znajduje się kilka pokoi dla VIP-ów i dwa pomieszczenia prywatne – informuje nas Ula.

Patrzę na nią pytająco.

– Pokoje VIP-owskie przeznaczone są dla akcjonariuszy z uprzywilejowanym prawem głosu i dla członków rady nadzorczej – wyjaśnia.

Wiem, że sanatorium Pod Brzozami należy do spółki akcyjnej. Z ciekawości pytam Ulę, czy wie, kto jest największym akcjonariuszem.

– Szczegółów nie znam, ale często w VIP-owskich pokojach mamy gości mówiących po niemiecku z rosyjskim akcentem – odpowiada ściszonym głosem, rozglądając się dyskretnie.

– A ten oszklony korytarz widoczny stąd – nagabuje Julia – ten obok basenu, to dokąd on prowadzi?

– To jest częściowo podziemny łącznik prowadzący do Europa Thermy. Jak będziecie mieli ochotę, to nawet w płaszczach kąpielowych możecie tam pójść.

Wracamy. Każde z nas do siebie. Siadamy na balkonie. Podsumowujemy dzień. Wieczorne niebo zasnute jest lekką mgiełką chmurek. W świetle zachodzącego słońca wyraziście rysują się białe budynki termy i zachęcająco połyskują sine wody basenów. Zrobiło się chłodno. Wracamy do pokoi. Na siódmą rano umawiamy się na basen. Jeszcze tylko trochę telewizji i do łóżka.

05.10.2020

Budzę się jak zwykle za wcześnie. Ledwo wyszedłem z łazienki, kiedy usłyszałem syreny. Nie takie „przejezdne”, nasilające się, a potem powoli zanikające. Te nie niepokoją, bo oddalając się, jakby zabierały ze sobą niebezpieczeństwo. Nie, tym razem syreny przybliżały się i nagle milkły, jakby właśnie dotarły do celu.

Zaniepokojony wyjrzałem na korytarz. Gdzieś ktoś inny również, ale poza tym nie zauważyłem niczego niepokojącego. „Pewnie jakiś wypadek na ulicy”, pomyślałem. Minutę później zaskrzypiało walkie-talkie. To zgłasza się Jula.

– Byłam w łazience. Słyszałam jakieś syreny. Co się stało? – Julka chce, żebym zobaczył, czy to u nas.

– Przed chwilą wyjrzałem na korytarz i niczego nie zauważyłem – odpowiadam. – Idziemy popływać? Może dowiemy się czegoś w recepcji.

W wychodzących na ulicę oknach klatki schodowej pulsują teraz niebieskie błyski. Przed sanatorium karetka, dwa auta policyjne i stojące na chodniku cywilne BMW z „kogutem” na dachu. Windą zjeżdżamy na parter. Czerwono-biała taśma zamyka korytarz. Recepcjonistkę zagradzającą drogę pytam:

– Co się stało? Chcielibyśmy na pływalnię.

– Tu nie ma przejścia – odpowiada. – Proszę korytarzem na pierwszym piętrze do małej windy, a stamtąd na parter i na basen – dodaje, uśmiechając się z zakłopotaniem, a stojący nieopodal mundurowy popiera to wymownym gestem.

Dwuosobową windą zjeżdżamy na parter. Hol z recepcją odgrodzony taśmą. Właśnie wchodzą jacyś ludzie w białych kombinezonach ochronnych z kapturem, z walizeczkami w rękach. Wszędzie kręcą się policjanci. Na wewnętrznym basenie jesteśmy pierwsi. Zaraz po nas pojawia się jakaś kobieta, która prosto spod prysznica idzie do basenu zewnętrznego. Po kwadransie dołącza do nas.

– Tyle tu policji i tych taśm ostrzegawczych. Może państwo wiecie, co się stało? – pyta, „pedałując” zawzięcie pod wodą, oparta łokciami o brzegi narożnika basenu.

– Niestety my również nie wiemy, co mogło się stać. Pewnie ktoś w nienaturalny sposób umarł – odpowiadam.

– A ty skąd to wiesz? – odezwała się Julia, wyraźnie nierada z mojej „diagnozy”.

– Jest karetka, jest policja i są technicy kryminalni. Czy sądzisz, że gdyby ktoś po prostu umarł, to oni by tu byli?

– Przecież niekoniecznie musiał ktoś umrzeć. Może tylko miał wypadek w niejasnych okolicznościach i potrzebuje pomocy – odezwała się nieznajoma.

– Nie sądzę, proszę pani. Gdyby tak było, to ewentualnego poszkodowanego karetka natychmiast by zabrała do szpitala, a tak nie jest.

Wracamy. Czekamy na windę. Stojący w pobliżu mundurowy, daje nerwowe znaki, wskazując na schody prowadzące na piętro.

– Mamy trudności – mówię mu, pokazując laskę.

Odpuścił. Właśnie weszli dwaj mężczyźni, pchający wózek z szarym podłużnym pudłem, przypominającym trumnę. Spojrzeliśmy na siebie i pomyśleliśmy to samo: zginął człowiek.

Z okien korytarza na pierwszym piętrze widzimy kolejne samochody stojące przed wejściem. Rzuca się w oczy policyjny bus z napisem Gerichtsmedizin3. Na korytarzu cisza, chociaż za kilkanaście minut w restauracji na parterze będzie wydawane śniadanie.

Oprócz nas na windę czekają „Policjant” na swoim wózku i jego partnerka. Pozdrawiamy się jak starzy znajomi. Winda jeździ w górę i w dół, zupełnie nie reagując na nasze energiczne naciskanie przycisku.

– No cóż – mówię po niemiecku – trzeba czekać, aż zjadą ci z góry.

– Nie ma rady – odzywa się na to „Policjant” po polsku. Na jego twarzy pod maseczką zauważamy szeroki uśmiech.

Zdumieni spojrzeliśmy na niego.

– Mówią państwo po polsku? – zapytałem, jakbym tego dopiero co nie usłyszał i mimo że już wcześniej tak podejrzewaliśmy. – I skąd wiecie, że my także znamy polski?

Właśnie otwarły się drzwi windy. Odpowiedzi nie usłyszeliśmy. Pojechali pierwsi, bo przy windzie byli przed nami. Takie tu są reguły. Za chwilę i my jesteśmy w restauracji.

Ledwie usiedliśmy przy śniadaniowym stole, kiedy Julia popatrzywszy w okno na podwórze, krzyknęła cicho, nie odrywając od niego wzroku:

– Oo!

– Co tam zobaczyłaś? – odezwałem się zaskoczony.

– Ten bus wjechał do podziemnego garażu – odparła podekscytowana.

– Jaki bus?

– No, ten policyjny z napisem Gerichtsmedizin.

Obejrzałem się, by samemu to zobaczyć, ale busa już nie było. Pytająco spojrzałem na „Policjanta”. On także musiał widzieć to auto, wjeżdżające do podziemnego garażu. Z lekka tylko tajemniczo kiwnął głową, ale cały czas przyjaźnie spoglądał w naszą stronę. W pewnym momencie towarzysząca mu kobieta powiedziała coś do niego. Od tej chwili skoncentrował się na posiłku.

Tym razem to my byliśmy pierwsi przy windzie. Zaraz też pojawili się „Policjant” i jego towarzyszka.

– Markus Keller jestem, a to moja wspaniała żona Magda – odezwał się „Policjant”. – Mieszkamy w sto dwadzieścia jeden – dodał.

– Wspaniała żona? – odezwała się Magda, popatrzywszy kpiąco na męża.

– No pewnie. Przecież wiesz, kochanie, jaki ci jestem wdzięczny za opiekę – odparł prawie demonstracyjnie.

Nieco zakłopotani spojrzeliśmy na siebie, po czym przedstawiłem nas:

– Jestem Gerard Weisenfeldt, a to Julia – moja małżonka. Mieszkamy w sto dwadzieścia trzy i sto dwadzieścia pięć.

Otworzyła się winda. Gestem zachęciłem Kellerów do skorzystania. Magda bez chwili zastanowienia wjechała z mężem do środka. Markus Keller zdążył tylko rzucić:

– Mamy sąsiadujące balkony.

– Co on przez to chciał powiedzieć? – odezwała się Julia.

– Zachęcił nas do pogłębienia kontaktów. Chce z nami po sąsiedzku pogadać na balkonie.

– On jest wylewnie towarzyski, ale ona jakaś taka bardziej powściągliwa – zauważyła Julia.

– Wygląda na nieco zgorzkniałą. Być może opieka nad niepełnosprawnym mężem ją przerasta.

Po wizycie u lekarza i po rozplanowaniu zabiegów mamy chwilę czasu. Szczegółów porannego zdarzenia nadal nie znamy.

Na spacer już nie zdążymy. Do obiadu trochę czasu. Przy kawie siadamy więc na Julii balkonie. Sąsiad „Policjant”, jakby tylko na to czekał. Natychmiast pojawił się również.

– Też już byliście u lekarza? – pyta, jakby nie było ciekawszych tematów.

– Tak. Mamy już rozplanowane zabiegi. Dobrze, że ta policyjna akcja nie wpłynęła na funkcjonowanie sanatorium – odpowiadam.

– A co się właściwie stało? Nikt nic nie mówi. W korytarzach taśmy zdjęto. Przed wejściem stoją tylko jeszcze dwa auta, więc chyba sprawa zakończona – mówi Julia.

– Zakończona?! – mówi nieco podekscytowany Keller. – To dopiero początek. Przecież tu chodzi o morderstwo – dodaje już nieco ciszej.

– Morderstwo? – pytam. – Wie pan coś, czego my nie wiemy?

– Pewnie, że wiem – odpowiada Keller z nutką zarozumiałości. – Proszę państwa, ja jestem byłym policjantem – oznajmił z dumą. – Nadkomisarzem w federalnej byłem – dodał. Nadkomisarza4 Gritzmanna, który prowadzi tę sprawę, znam osobiście. Od niego dowiedziałem się, że tu chodzi o morderstwo. Ofiarą jest kobieta, która została znaleziona w aluminiowym pojemniku na kółkach, takim na brudną bieliznę. Używanym przez sprzątaczki.

– Rzeczywiście, widziałem takie pojemniki w pomieszczeniu na parterze – rzucam. – Trzymają tam również bieliznę pościelową, sprzęty, materiały, środki czystości i tym podobne.

– Tylko dlaczego ten samochód z napisem Gerichtsmedizin wjechał do podziemnego garażu? – zapytała Julka.

– Szczegółów nie znam, ale wiem, że ofiarę znalazła jedna z pokojówek, kiedy zawiozła ten pojemnik do pralni w podpiwniczeniu. Pod brudną bielizną pościelową odkryła zwłoki w kałuży krwi – odpowiedział Keller.

– Ale przecież odgrodzone taśmami były korytarz na parterze i recepcja – zauważyłem.

– Tak, bo w pomieszczeniu, o którym pan mówił, znaleziono krew. Niewielką plamę. Była pod pojemnikiem, który zabrała pokojówka. Ona, ciągnąc ten pojemnik, tej plamy w ogóle nie zauważyła.

– Teraz rozumiem. Najpierw zabezpieczyli ślady na parterze – rzekłem.

– No właśnie, ponieważ należy podejrzewać, że to właśnie tam zamordowano tę kobietę. Być może nawet w tym pojemniku. Krew pod nim znaleziono dlatego, że w jego dnie znajduje się otwór. Wyciekała, dopóty nie zakrzepła – informował Keller.

– O Boże! To znaczy, że ją zastrzelono – rzuciła Julia.

– Niekoniecznie. Mogła przecież zostać zadźgana czymś ostrym – zaoponowałem.

– Też tak uważam – zareagował Keller. – Strzał byłoby słychać, nawet taki oddany z broni z tłumikiem.

– I co będzie dalej?

– Obecnie prokurator powierzył śledztwo nadkomisarzowi Gritzmannowi. – Keller zrobił przerwę, po czym kontynuował: – Reinholda Gritzmanna znam od dawna. Razem studiowaliśmy w Akademii Policyjnej. – I znowu przerwał, aby po chwili kontynuować: – Teraz w komendzie policji w Pasawie powołany zostanie Mordkommission5, medycyna sądowa wykona sekcję i ruszą normalne czynności dochodzeniowe.

– Czy już zidentyfikowano ofiarę? A może już wiadomo, co było motywem tego morderstwa? – dochodziła zaniepokojona Julia.

– Szczegółów nie znam, ale zakładam, że to ktoś z tutejszego personelu – poinformował Keller.

– To teraz nam zupełnie zburzą ten nasz sanatoryjny pobyt – zauważyłem kwaśno.

– Nie sądzę. Dotychczas wszystko odbyło się według procedur przewidzianych na taką okoliczność. Na wiadomość o znalezieniu zwłok najpierw przyjechali policjanci z miejscowego posterunku. Sprawdzili zgłoszenie i powiadomili Wydział Dochodzeń Kryminalnych w Pasawie. Następnie pojawili się prokurator, lekarz sądowy, dochodzeniowcy i technicy kryminalni. Zwłoki zabrano do obdukcji, technicy zabezpieczyli ślady, a komisarz ze swoimi ludźmi przeprowadza przesłuchanie.

Po obiedzie krótka sjesta, a później każde z nas ma już pierwsze zabiegi. Naszych sąsiadów zobaczyliśmy dopiero na obiedzie. Tuż po kolacji wybieramy się do parku zdrojowego. Chcemy skorzystać z ostatnich chwil pogodnego jesiennego wieczoru i nacieszyć oczy kolorami zadbanych klombów i pięknych drzew, powoli szykujących się do zimowego snu.

Julia jest jakaś nieswoja. Zawsze na spacerze w parku zdrojowym zachwycała się jego pięknem. Teraz idzie jakby od niechcenia, smutna i zamyślona. Nie zauważa wspaniale zadbanych klombów. Niby patrzy na rozległy dywan z trawnika i kwiatów, a ozdoby jesieni – grójecznik i nieopodal rosnący miłorząb japoński – mija bez zwykłego entuzjazmu.

– Co ci, źle się czujesz? – pytam ją zaniepokojony.

– A jak mam się czuć, kiedy w sanatorium, gdzie mamy się kurować i zregenerować, brutalnie zostaje zamordowana jakaś kobieta? Jest mi nie tylko smutno, ale ja się boję. Zwyczajnie się boję, rozumiesz? Najchętniej jeszcze dzisiaj pojechałabym do domu – dodała po chwili ciszej.

– Rozumiem twoje przygnębienie – spojrzałem z troską na żonę – ale przecież nas to nie dotyczy, kochanie. Ot, zamordowano pewnie dziewczynę z obsługi. Przykre, ale to nie powód, żeby rezygnować z kuracji. Poza tym nie jest chyba możliwe tak sobie wyjechać. Za każdy dzień należałoby zapłacić osiemdziesiąt procent dziennej stawki.

– O ile mi wiadomo, byłoby to możliwe z ważnego powodu – zaoponowała. – A śmierć kogoś z obsługi to chyba jest istotny powód.

Przygnębieni wróciliśmy do sanatorium. Nie potrafiłem Julii uspokoić.

06.10.2020

Nadkomisarz Reinhold Gritzmann z komendy policji w Pasawie, około pięćdziesięciopięcioletni krzepki, niewysoki mężczyzna o okrągłej twarzy, ozdobionej fantazyjnym, prawie siwym wąsem, na pierwszy rzut oka nie wyglądał na policjanta. Dość wysokie czoło i opadające na kołnierz, mocno posiwiałe rzadkie włosy kazały raczej spodziewać się po nim jakiegoś zawodu artystycznego. Tym bardziej że jeansy i brogsy6 na nogach oraz sportowa marynarka Calvina Kleina, najczęściej odległe są od naszych wyobrażeń o stroju komisarza policji kryminalnej. Ale lekko wysunięty podbródek i bystre szare oczy patrzące spod gęstych ciemnych brwi nadają jego twarzy mądry i zdecydowany wyraz.

Gritzmann podpierając obydwoma rękami łysiejącą głowę, siedział zamyślony przy swoim biurku. Starał się uporządkować fakty i przynajmniej na dzisiaj ułożyć sobie plan działania. Na dziewiątą zwołał naradę całego, powołanego wczoraj w pilnym trybie, zespołu dochodzeniowego. „Najpierw, jak zawsze, trzeba zapoznać wszystkich z faktami i poprzydzielać zadania”, pomyślał. Potem z którymś z współpracowników wyruszą do Bad Füssing, aby tam dokończyć przesłuchanie. Wczoraj zdołał tylko porozmawiać z kierownictwem sanatorium i niektórymi recepcjonistkami.

Nadkomisarz miał słabość do ołówków. Starannie naostrzone, stały przed nim w cynowym kubku na biurku. Wziął jeden z nich, założył okulary i zabrał się za agendę na dzisiejszą naradę. Po kilkunastu minutach odłożył ołówek i zaczął przeglądać zapisane kartki. Tu i ówdzie coś poprawił, po czym wklepał to wszystko do laptopa. Przejrzał tekst na monitorze, poprawił błędy i kliknął „drukuj”, a mailem wysłał agendę do kolegów.

Do sali narad powoli zaczęli się schodzić członkowie tzw. Mordkommission. Siadali przy długim stole, jakby na „swoich” miejscach. Przed nimi leżały kartki z agendą. Widać w takich zebraniach uczestniczyli nie po raz pierwszy. Najbliżej nadkomisarza usiadła komisarz Susanne Weiss, która była zastępczynią Gritzmanna i jego najbliższą współpracowniczką. Mówili na nią Zuzu. Kobieta po trzydziestce, niewysokiego wzrostu, z figurą dość odległą od miss Niemiec. Spod grzywki gęstych ciemnoblond włosów, związanych z tyłu gumką, patrzyły na resztę zebranych przyjazne piwne oczy.

Nadkomisarz chrząknął. Ustały rozmowy. Podniósł wzrok znad trzymanej w ręku kartki i skinął głową, pozdrawiając w ten sposób obecnych. Każdej z zebranych osób krótko się przyjrzał, jakby chciał sprawdzić ich gotowość do działania, po czym rozpoczął naradę.

– Witam was na pierwszym zebraniu zespołu dochodzeniowego, powołanego w sprawie morderstwa w sanatorium Pod Brzozami. Każde z nas dysponuje kopią agendy, w której są zawarte znane już szczegóły. Najpierw w skrócie przypomnę, co wiemy – zaczął nadkomisarz, wodząc wzrokiem po zebranych. – Następnie zajmiemy się otwartymi pytaniami i wynikającymi z nich zadaniami – ciągnął dalej i chwilę poczekał na koncentrację kolegów. – A teraz fakty: na krótko przed szóstą, tuż po przyjściu do pracy, pokojówka Eva Najder zabrała z pomieszczenia serwisowego aluminiowy pojemnik z brudną bielizną hotelową, by przewieźć go do znajdującej się w podpiwniczeniu pralni. Dopiero tam, pod stertą ręczników, poszewek i prześcieradeł, znalazła w tymże pojemniku ciało Carli Corozzini, dwudziestosześcioletniej kobiety, pracującej dopiero od pół roku w sanatorium. Mniej więcej w tym samym czasie druga pokojówka zawiadomiła recepcję o odkryciu plamy krwi w pomieszczeniu serwisowym. Recepcja natychmiast zawiadomiła policję. Miejscowi koledzy znaleźli w pojemniku skuloną denatkę w kałuży krwi i skojarzyli te fakty. Natychmiast zauważyli u niej ranę kłutą szyi. Doktor stwierdził, że zgon nastąpił pomiędzy godziną dwudziestą trzecią a północą. Dzisiaj, już w trakcie sekcji, medycyna sądowa ustaliła, że przyczyną śmierci była rana kłuta szyi z perforacją dużej tętnicy i wykrwawienie ofiary. Ranę zadano ostrym narzędziem o ostrzu dwustronnym. Pełnego sprawozdania sekcyjnego oczywiście jeszcze nie ma.

Nastąpiła przerwa i kompletna cisza w salce konferencyjnej. Nadkomisarz Gritzmann skierował wzrok na siedzącą obok komisarz Weiss i rzekł:

– Szczegóły zebrane przez naszych techników zreferuje koleżanka Weiss.

Zuzu spojrzała na szefa, skinęła głową i zwróciła się do zebranych:

– Wszyscy wiemy, że ślady istnieją zawsze. Trzeba je tylko znaleźć. – Po krótkiej przerwie kontynuowała: – Tymczasem nie mamy jednak niczego. Żadnych odcisków, żadnych włosów, włókienek, śladów po płynach ustrojowych. Żadnych śladów biologicznych. Plama krwi na podłodze pomieszczenia serwisowego pochodzi od ofiary. Ustaliliśmy, że dopóki nie zakrzepła, wyciekała przez otwór w dnie pojemnika. Z tego, co wiem, dotychczas niczego, poza licznymi siniakami, nie znaleziono na ciele lub ubiorze ofiary. Zanim pokojówka zawiozła pojemnik z brudną bielizną do pralni mieszczącej się w piwnicy, ofiara już nie żyła. Zakładamy tymczasem, że miejscem zbrodni było pomieszczenie serwisowe. Nie wiemy wszak, jak denatka znalazła się w pojemniku, do którego z pewnością trafiła, kiedy jeszcze żyła. Krwiaki na ciele ofiary mogłyby świadczyć o walce, chociaż poza nimi tymczasem niczego innego nie wykryliśmy. Czekamy na pełną opinię z sekcji. Może znajdziemy tam jeszcze jakiś ślad? – Tym pytaniem komisarz Weiss zakończyła swój wywód.

– Czy są pytania związanie z naszymi relacjami? – zwrócił się nadkomisarz do zebranych.

Pierwszy odezwał się młody człowiek siedzący w końcowej części stołu konferencyjnego.

– W zasadzie mam dwa pytania. Po pierwsze, chciałbym wiedzieć, czy to pomieszczenie służbowe, albo jak państwo to nazwali, pomieszczenie serwisowe jest ogólnie dostępne, czy też jest zamykane, a jeśli tak, to kto dysponuje kluczami? Moje drugie pytanie dotyczy umiejscowienia denatki w chwili jej znalezienia. Na jakiej podstawie można by sądzić, że ofiara jeszcze żyła, zanim znalazła się w tym pojemniku?

– Odpowiem na drugie pytanie – odezwał się nadkomisarz. – Przed zadaniem jej w szyję śmiertelnego ciosu denatka musiała żyć, ponieważ nigdzie poza pojemnikiem i tą niewielką kałużą pod nim nie było śladów krwi. Skulone ciało znajdowało się w pojemniku w pozycji embrionalnej, na prawym boku. Nie wiemy jednak, czy była jeszcze przytomna. Sprawca mógł ją przecież tam umieścić nieprzytomną lub w stanie bezwolnym. Czekamy na szczegóły sekcji. Być może w jej organizmie zostaną znalezione jakieś depresanty7. Myślę tu na przykład o tak zwanej tabletce gwałtu lub czymś podobnym. – Gritzmann przerwał wywód. Skierował wzrok na Zuzu i rzekł: – Na pana pierwsze pytanie, kolego Münich, odpowie pani Weiss.

– Pomieszczenie to powinno być zamykane – oznajmiła komisarz. – Klucz winien znajdować się w recepcji, jednakże w poniedziałek rano, to jest w dniu zgłoszenia morderstwa, klucza w recepcji nie było. Nie znaleziono go ani w drzwiach, ani w pomieszczeniu serwisowym. Nie miała go też przy sobie denatka. Problem w tym, że pracownice recepcji nie zauważyły, kto i kiedy go pobrał, nie zarejestrowały też jego braku. Znalezienie go mogłoby stanowić klucz do dalszych kroków – zakończyła dowcipnie.

– Proszę o dalsze pytania – odezwał się nadkomisarz, rozglądając się. – Proszę, pan komisarz Krumbach.

– Czy możemy w jakiś sposób powiązać krwiaki na ciele ofiary z jej umieszczeniem w pojemniku?

– Oczywiście – odparł nadkomisarz. – Jeżeli przyjmiemy, że ofiara żyła w czasie jej umieszczania w pojemniku, to występowanie siniaków jest bardzo prawdopodobne.

– Nie wiem, w jaki sposób sprawca czy sprawczyni mogli ofiarę umieścić w pojemniku, nie pozostawiwszy żadnych śladów – odezwał się któryś z obecnych.

– Z pewnością działał w lateksach – odpowiedziała Zuzu. – Skierowaliśmy jednak ten pojemnik do szczegółowych badań w Instytucie Kryminalistyki w Monachium. Niestety na wyniki musimy trochę poczekać, tym niemniej wiążemy z nimi pewne nadzieje.

– Czy nie należałoby rozważyć możliwości, że ofiara mogła zostać zmuszona wejść do pojemnika samodzielnie? – odezwał się policjant siedzący obok Zuzu.

– Słuszna uwaga. Rozważymy i taką ewentualność – rzucił nadkomisarz. – Są jeszcze jakieś pytania?

– Właściwie to pytanie do koleżanki Weiss – odezwał się podkomisarz Münich. – Chodzi mi o podłogę w pomieszczeniu serwisowym. Czy technicy przeprowadzili badania lampą UV w poszukiwaniu śladów?

– Owszem, natomiast w tej chwili opracowuje się wyniki, dlatego szczegółów jeszcze brak. Wiem tylko, że śladów krwi nie znaleziono, ale jest sporo odcisków obuwia.

Siedzący nieco dalej od nadkomisarza aplikant8 kryminalny Lutz Budich, wysoki blondyn z rozwichrzoną czupryną, sprawiający wrażenie roztrzepanego niechluja, zapytał:

– A o której nastąpił zgon?

Nadkomisarz popatrzył zgorszony na skądinąd cenionego współpracownika, zdolnego informatyka śledczego i pobłażliwie rzucił:

– Miedzy dwudziestą trzecią a północą. Można to przeczytać w agendzie, którą pan trzyma w ręku, kolego Budich.

U niektórych uczestników narady pojawiły się uśmieszki. Kiedy jednak Gritzmann powiódł wzrokiem po zebranych, natychmiast powróciła powaga.

– A teraz pora na niewiadome. Jak zwykle pytamy, kto, jak, dlaczego i czym zamordował Carlę Corozzini? Zajmijmy się najpierw pierwszym pytaniem. Nie wiemy, czy był to ktoś „legalnie” przebywający w sanatorium, to znaczy pracownik albo kuracjusz. Czy też może morderca przybył z zewnątrz, a jeżeli tak, to jak wszedł i jak opuścił obiekt? Niestety w sanatoriom brakuje monitoringu, a szkoda, bo tam, gdzie się go stosuje, wzrasta wykrywalność przestępstw. Na to pytanie musimy więc poszukać odpowiedzi inaczej. Jest bardzo prawdopodobne, że morderstwa dokonał mężczyzna, ale nie możemy całkowicie pominąć ewentualnej morderczyni.

– Przepraszam, że przerywam – odezwał się komisarz Krumbach – ale pomyślałem, że morderca lub morderczyni niekoniecznie działali w pojedynkę.

– Też możliwe – odparł Gritzmann i podjął dalszy wywód: – Drugim ważnym pytaniem jest, co było motywem tej zbrodni? Czy jest to morderstwo na tle rabunkowym, czy też zaistniały inne motywy? W tym kontekście pojawiają się dalsze pytania, mianowicie, czy denatce coś zginęło? Czy miała osobistych wrogów? Czy chodziło o zemstę, zawiść lub były jakieś inne powody?

– W pewnym zakresie można się tego dowiedzieć od otoczenia ofiary, zarówno w pracy, jak też w jej miejscu zamieszkania – dodała komisarz Weiss. – Koniecznie musimy zrekonstruować ostatnie dwadzieścia cztery godziny życia ofiary.

– Zupełnie słusznie i sądzę, że pani doskonale sobie z tym poradzi, koleżanko – odparł nadkomisarz i zrobiwszy krótką przerwę, przeszedł do następnej sprawy. – Dobrze byłoby dokładniej określić i ewentualnie odnaleźć narzędzie zbrodni. Przypominam, spiczasty przedmiot o ostrzu dwustronnym. Skłaniam się sądzić, że morderca zabrał go ze sobą, bo trzeba przyznać, że to dość specyficzny przedmiot. Tym niemniej trzeba go szukać.

– Ja jak zwykle, panie nadkomisarzu, zajmę się elektronicznymi śladami tej Carli Corozzini – rzucił aplikant Budich. – Czekam tylko, aż trafi do mnie smartfon ofiary i ewentualnie inne tego typu urządzenia.

– Z przykrością stwierdzam, że jej telefonu jeszcze nie odnaleźliśmy. Nie miała go przy sobie, a w jej mieszkaniu komisarz Krumbach będzie dopiero dzisiaj. Może znajdzie również laptopa albo tablet – powiedziała komisarz Weiss.

Narada zmierzała do końca. Nadkomisarz Gritzmann oficjalnie przydzielił komisarzom zadania, nadmieniając, że koledzy niżsi stopniem na bieżąco będą od komisarzy otrzymywać szczegółowe zadania. Koordynować to wszystko będzie koleżanka Weiss.

Na koniec zabrał głos prokurator Franz Nowack:

– Pracujemy już dość długo razem, i to skutecznie. O tym morderstwie jestem tymczasem szczegółowo poinformowany. Pan nadkomisarz Gritzmann będzie mnie o postępie śledztwa informował na bieżąco. Aktywnie ewentualnie włączę się, kiedy rzeczywiście będzie to potrzebne. Jak zawsze jestem do dyspozycji w sprawach formalno-prawnych. Życzę powodzenia, gdyż już wkrótce trzeba będzie coś powiedzieć opinii publicznej.

07.10.2020

Rano – jak wczoraj. Ledwo otworzono termalne baseny, my już byliśmy tam jako pierwsi. Tylko my i ta sama pani co ostatnio. Pozdrawiamy się. Ona od razu poszła popływać na zewnątrz, my zaś rozkoszujemy się ciepłą termalną wodą, dającą ulgę naszym artretycznym stawom. Wykonujemy podwodną gimnastykę, której rok temu nauczyli nas instruktorzy w Europa Thermie. Po kwadransie pani także wraca do „ciepełka” i kopiuje nasze ćwiczenia. W pewnej chwili przestaje i pyta:

– Coś państwo wiedzą na temat tego wczorajszego zdarzenia?

– Niewiele, ale słyszeliśmy, że zamordowano jakąś pracownicę sanatorium – odpowiadam skąpo.

– Zamordowano, tu, w naszym ośrodku? – reaguje nagle znieruchomiała kobieta, szeroko otwierając przestraszone oczy.

– Tak, dochodzenie trwa. O ile wiem, policja kryminalna zacznie dzisiaj przesłuchiwać personel i gości.

– To może coś powiedzą – odparła cicho.

Powoli zaczęli się schodzić dalsi kuracjusze. Jedni spod prysznica wewnątrz od razu wychodzili do basenu zewnętrznego, drudzy musieli czekać na limitowane miejsce w basenie wewnętrznym. Wychodzimy. Z każdej strony słychać przytłumione fragmenty rozmów, w których jak echo wraca słowo „morderstwo”.

„Policjanta” na śniadaniu jeszcze nie ma. Widzimy się dopiero przy obiedzie. Jak zwykle pozdrawiamy się uprzejmie. Nawet jego Magda zdaje się dzisiaj jakaś mniej spięta. Uśmiechnęła się. Julia pyta mnie, czy przeczytałem to duże ogłoszenie przed wejściem do restauracji.

– Ogłoszenie? Nie, niczego nie widziałem. O czym to było?

– Rzuciłam tylko pobieżnie okiem. Zapraszają nas do sali telewizyjnej w celu przesłuchania.

Zdumiewające. Niczego nie zauważyłem. Będę musiał sprawdzić. Wychodząc, pozdrowiłem „Policjanta”. Uśmiechnął się i przyjaźnie kiwnął ręką. Mamy różne terminy zabiegów. Pewnie porozmawiamy dopiero po kolacji.

Rzeczywiście, na odchylonym skrzydle restauracyjnych drzwi wisi kartka z następującą treścią:

UWAGA, SZANOWNI KURACJUSZE!

W ZWIĄZKU ZE WCZORAJSZYM ZDARZENIEM POLICJA PROSI O INDYWIDUALNE ZGŁASZANIE SIĘ, W WOLNYM CZASIE, DO SALI TV (NA PARTERZE) W CELU PRZESŁUCHANIA.

– Rano tego ogłoszenia jeszcze nie było – zauważyła Julia.

– Do południa pewnie personel przesłuchiwali – odparłem.

– Ale co my mamy wspólnego z tym „zdarzeniem”? – zapytała Julia.

– Tak trzeba. Przecież ktoś mógł coś zauważyć, usłyszeć albo zobaczyć. Pamiętaj, że teoretycznie to my również jesteśmy podejrzani, więc muszą wszystkich przesłuchać.

– My podejrzani? – odezwała się Julka nerwowo spod ściągniętych brwi.

– Nie ma co się denerwować. Przecież tylko grzecznie z nami porozmawiają.

– Policja grzecznie? Rozmawiałam już grzecznie z takimi. To wcale nie jest przyjemne.

– Pamiętasz jeszcze swoje przesłuchanie w osiemdziesiątym drugim w Opolu? Przecież to była milicja i podły czas. Ja pójdę pierwszy i opowiem ci, jak to jest. Dobrze?

Nie odpowiedziała.

Wróciłem z zabiegów, przebrałem się i zgłosiłem na przesłuchanie. W sporym pomieszczeniu przy przeciwległych ścianach stały dwa stoliki, przy których cywilni policjanci prowadzili przyciszone rozmowy z kuracjuszami. Nie trwały one długo. Podszedłem do stolika, za którym siedziała kobieta. Znad maseczki patrzyły na mnie bystre piwne oczy.

– Proszę usiąść – rzekła uprzejmie, wskazując na krzesełko. – Komisarz Susanne Weiss – przedstawiła się. – Proszę się wylegitymować – dodała.

Bez słowa podałem dowód osobisty. Dokładnie mu się przyjrzała. Poprosiła o zdjęcie maseczki, zanotowała dane na leżącym przed nią druku i tak się do mnie zwróciła:

– Panie doktorze Weisenfeldt, wie pan, co się tu wczoraj przydarzyło?

– Wiem. Nietrudno było zauważyć obecność policji i sporą nerwowość personelu.

– Któż to był taki nerwowy? – nawiązała natychmiast.

– Nie myślałem o kimś szczególnym. Wyczuwalna była ogólna nerwowość.

– A czym to się wyrażało?

– No, te taśmy policyjne, reakcje personelu przy wskazywaniu drogi do basenów i tym podobne – odparłem lekko poirytowany.

– W którym pokoju pan mieszka? – rzuciła jakby od niechcenia.

– W sto dwadzieścia pięć. Obok w sto dwadzieścia trzy mieszka moja żona Julia – odpowiadam spokojnie.

– Okna waszych pokoi wychodzą na termę?

– Zgadza się.

– Kiedy państwo przyjechali? – kontynuowała pani komisarz.

– Przedwczoraj, to znaczy w niedzielę w południe.

– Zauważyliście coś szczególnego?

– Nie.

– Co państwo robili po południu w dniu przyjazdu?

– Odpoczywaliśmy po podróży.

– Dlaczego macie oddzielne pokoje? – zapytała znienacka.

– W domu także sypiamy oddzielnie – odparłem. – Oboje chrapiemy i sobie przeszkadzamy. Ale zwykle przebywamy razem.

Uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

– Kiedy rozstaliście się wieczorem? – zapytała z zaskoczenia.

– Musiało być około dwudziestej drugiej – odparłem niepewnie.

– To nie wie pan dokładnie, kiedy się rozstaliście? – dopytywała uporczywie pani komisarz.

– Pani wybaczy. Przecież nie patrzę bez przerwy na zegarek – rzuciłem nerwowo. – Czy pani rejestruje każdy swój krok z zegarkiem w ręku?

Popatrzyła na mnie chłodno i rzekła:

– Ja chyba nie muszę dbać o alibi, a pan lepiej, żeby je miał.

Zdębiałem.

– Ja powinienem mieć alibi? – zareagowałem rozeźlony. – Dlaczegoż to?

– Ponieważ wieczorem, około jedenastej, właśnie tutaj popełnione zostało morderstwo. – Po krótkiej chwili kontynuowała: – No to kiedy poszedł pan do siebie?

– Już mówiłem, około dwudziestej drugiej.

– A skąd pan to wie, skoro pan nie patrzył na zegarek, jak pan powiedział?

– Kiedy wróciłem do pokoju, włączyłem telewizor. Na n-tv leciał dziennik.

– Wracał pan do siebie przez balkon?

– Nie. Oczywiście przez korytarz. Nie jestem już skaczącym przez płotki młodzieniaszkiem. Poza tym balkonowe drzwi do mojego pokoju były zamknięte.

– Zauważył pan coś szczególnego?

– Nie – odparłem z przekonaniem.

– Kiedy pan wychodził z pokoju żony, na korytarzu świeciło się światło.

– Nie przypominam sobie. Myślę, że się zaświeciło, kiedy wyszedłem na korytarz.

– A może coś szczególnego pan usłyszał wieczorem albo w nocy? – pytała policjantka natarczywie.

– Przy włączonym telewizorze raczej niewiele słychać, ale wydaje mi się, że kiedy się kładłem, tuż przed północą, słyszałem coś na zewnątrz.

Nagle ożywiona pani komisarz podniosła zaciekawiony wzrok.

– A dokładniej, to co pan słyszał? – nagabywała niecierpliwie.

– Tak jakby coś zamykano. Może to była brama garażu, może też brama wjazdowa do parkingu podziemnego? Najpierw chyba było lekkie skrzypnięcie, a potem takie trochę przytłumione uderzenie zamykanych drzwi czy bramy.

– Nie wyjrzał pan, aby zobaczyć, co to było? – zapytała zachęcająco.

– Nie, przecież nie było to nic nadzwyczajnego.

– Dziękuję panu – rzuciła komisarz Weiss, poprawiając maseczkę.

Kiedy po kolacji wyszliśmy na balkon, Kellerowie już tam byli. Na stoliku, przy którym siedzieli, stała butelka wina. Dzisiaj widzieliśmy się z nimi tylko w porze obiadowej. Rozmijaliśmy się pewnie z powodu zabiegów. Jowialnie uśmiechnięty Markus Keller zachęca, wskazując na wino i etykietę:

– Wino od imiennika, napijecie się? Mamy jeszcze jedną butelkę – dodaje za chwilę.

– Od imiennika? – pytam zdumiony. – Ma pan na myśli wino „markowe”?

„Policjant” roześmiał się i bez słowa pokazał butelkę, wskazując na etykietę. Czytam: Franz Keller, Spätburgunder9, 2017, po czym słyszę:

– Możemy mówić sobie po imieniu? – I nie czekając na odpowiedź, jednocześnie bezceremonialnie wysuwając łokieć w covidowym geście, nasz sanatoryjny sąsiad oznajmił: – Marek jestem. Marek dla swoich, a oficjalnie Markus – dodał.

– Gerard – odpowiadam i nad szczebelkami przegrody trącam go łokciem.

– No a wy, dziewczyny? – rzuca w stronę pań.

Julia poszła po szklanki, a potem i one podeszły do „płotka”. Marek podnosi dłoń, jakby chciał coś powiedzieć. Zaciekawieni patrzymy na niego.

– Chcę wam powiedzieć, że moja Magda jest Niemką z dawnego NRD. – Kiedy zauważył nasze zdumienie, kontynuował: – Swego czasu studiowała polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Poznaliśmy się, kiedy byłem oddelegowany do pracy w biurze do walki z przestępczością transgraniczną w Poczdamie. Pomagaliśmy sobie: ja szlifowałem z nią polski, a ona uczyła mnie poprawnej niemczyzny.

– I teraz pracujesz jako polonistka w Niemczech? – zapytała Julia, zwracając się wprost do Magdy.

– Nie, obecnie już nie pracuję. Teraz jemu jestem potrzebna – odparła, spoglądając na męża. – Do jego wypadku pracowałam w firmie kooperującą z Polską – dodała.

– Wypadku? – rzuciłem zaciekawiony w kierunku Marka.

– Raczej wypadku przy pracy – odparł. – Może wam to kiedyś opowiem. W każdym razie teraz, na rencie inwalidzkiej, rzeczywiście skazany jestem na Magdy pomoc – rzekł, spojrzawszy ciepło na żonę.

– A wracając do wczorajszego zdarzenia, czy wiadomo już coś konkretnego? – zapytałem.

– Dzisiaj rano, kiedy rozmawiano z kuracjuszami, Reinhold, znaczy się nadkomisarz Gritzmann, coś niecoś mi powiedział.

Zaciekawieni, jak na komendę spojrzeliśmy na Marka.