Niedźwiedzie sadło - syberyjska powieść kryminalna - Henryk Karol Skiba - ebook

Niedźwiedzie sadło - syberyjska powieść kryminalna ebook

Henryk Karol Skiba

4,1

Opis

W syberyjskim Kołpaszewie przepada bez wieści córka miejscowego sekretarza partii, dwunastoletnia Lena Skorajewa. Wkrótce przyczynę jej zniknięcia odkrywają bracia Samosiukowie i dwunastoletni Wicio – polscy zesłańcy. Ryzykując zesłanie do łagru, naprowadzają dwóch enkawudzistów na ślad prowadzący do ich komendanta.
Gdzie jest Lena? I co ma na sumieniu kapitan Mordaczow, którego obawiają się wszyscy w Kołpaszewie? Czy w komunistycznym świecie partyjnych układów mimo wszystko dosięgnie go sprawiedliwość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (8 ocen)
3
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Henryk Karol Skiba
Niedźwiedzie sadło - syberyjska powieść kryminalna
© Copyright by Henryk Karol Skiba 2020Projekt okładki:rysunek – Ryszard Samosiukkomputerowe opracowanie graficzne – Tomasz Bielefeldt
ISBN 978-83-7564-628-3
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Ci źli również wierzą, że stoją po stronie dobra.

Wstęp

Syberia, zesłania i losy zesłańców to bolesny i bardzo obszerny temat, do którego istnieje liczna literatura. Zwłaszcza wiele wspomnień, mniej lub bardziej literacko opracowanych. Autor, rodzinnie związany z sybirakami, chociaż sam nigdy tam nie był, to miał jednak żywy kontakt z tymi, którzy gehennę zesłania przeżyli. Jakkolwiek każdy dzień pobytu na „nieludzkiej ziemi” zasługuje na opisanie, to wspomnienia zesłanych oraz interpretację ich wspomnień pozostawmy im samym i… historykom. Dlatego ta książka nie jest kolejną relacją z zesłańczej katorgi, lecz syberyjską powieścią kryminalną, osadzoną w miejscach zesłań, w której bohaterami w większości są ci, których w 1941 roku tam wywieziono. I chociaż wątek kryminalny jest fikcją literacką i w rzeczywistości nie wszystko było tak, jak autor to przedstawił, to jednak w tamtych miejscach i w tamtym czasie tak być mogło.

W zesłańczym środowisku szeptano tylko wówczas o zbrodniach sowieckiego systemu i o niecnych czynach NKWD. Niektórzy doświadczyli ich osobiście. Głośno jednakże o tym nie mówiono. Jawne reagowanie na bezeceństwa i bezkarność, zwłaszcza niektórych lokalnych władców życia i śmierci, było zbyt niebezpieczne. Nawet dla ludzi systemu – enkawudzistów i partyjnych funkcjonariuszy. Ale i wśród nich były osoby, w umysłach których rodził się sprzeciw, a sumienie im spokoju nie dawało.

Wywózka

Józefa Samosiuka na oku mieli już od jakiegoś czasu. Kiedy wiosną 1941 roku „naczalstwu” NKWD w Berezie nakazano sporządzić kolejną listę kandydatów na zsyłkę, trafił tam natychmiast. A z nim cała rodzina. Kułak, i do tego sołtys wysługujący się Polsce, i jego najbliżsi, którzy Białorusinami zostać nie chcieli.

Przyszli w piątek dwudziestego1 czerwca nad ranem. Najczęściej tak robili. Pewnie liczyli na słabszy opór ludzi wyrwanych ze snu. A może myśleli, że noc ukryje ich niecne postępki?

– Mużcziny protiw stieny s podniatymi rukami, bystro, bystro!2 – wykrzykiwał enkawudzista, wymachując rewolwerem.

Kiedy Józef i dorośli synowie, Antoni i Mikołaj, wykonali jego polecenie, odklepał wyuczony na pamięć ukaz. Kilkakrotne padało słowo pieriewospitanije– reedukacja. Ale grozę wywołało z naciskiem wypowiedziane:

– Otprawities’ w Sibir3.

Mieli niecałą godzinę na spakowanie najważniejszych rzeczy. Kobiety ocierały łzy. Malutka, dwuipółmiesięczna Lidka, córeczka Antoniego i Nadzi, zanosiła się płaczem. Mężczyźni milczeli, zaciskając zęby. Ośmioletni Piotr – najmłodszy z braci Samosiuków, usiłował niepostrzeżenie wydostać się z pomieszczenia. Nikt nie wiedział, dokąd i po co. Bałem się – mówił później.

– A ty kuda, gdzie to, gówniarzu? – złapał go za kark jeden z miejscowych pomocników enkawudzisty. – Wracaj do mamy – zachęcił chłopaka kopniakiem.

– Potriebujemsia tiebia jeszczo zdies4 – powiedział enkawudzista do Józefa Samosiuka, po czym zwrócił się do miejscowych pomocników, uzbrojonych w stare karabiny typu „Manlicher” na sznurku: – Wziat’jego s soboj. – Później po polsku zwrócił się do strwożonej rodziny: – Pamiętajcie, jedna godzina!

Potem poszli. Józefa zabrali ze sobą.

– Boże, szczo robici? – lamentowała Ksenia po polesku5, wycierając fartuchem lejące się łzy. – Kudy joho zabrali? Szczo my bezjoho zrobimo?

– Nie ma co rozpaczać, mamo. Czasu mało – odezwał się energicznie Antoni, jej najstarszy syn. – Trzeba się pakować. Nadzia – zwrócił się do żony – pakuj rzeczy dla dziecka. Piotr, pobaw Lidkę – rozkazywał dalej Antoni, przejmując rolę ojca. – Pamiętajcie, na Syberii lato jest krótkie, a zimy długie i srogie.

– A co się stanie z naszym dobytkiem? – odezwał się Mikołaj, rozglądając się po pomieszczeniu, w którym „goście” pozostawili niezły bałagan, kiedy poszukiwali broni.

– Nie zawracaj głowy, Mikołaj. To teraz nieważne. Pomóż matce się pakować.

– Co będzie z naszymi ulami, kurami, bydłem i kabanami? Przecie karmić trza – narzekała Nadzia… i nagle spojrzała na stojący przy piecu wiklinowy kosz, w połowie wypełniony suchym chlebem. Jego zawartość wsypała do poszewki na poduszkę, którą właśnie trzymała w ręku. „Może się przydać”, pomyślała.

Enkawudzista słowa dotrzymał. Godzinę później na podwórku gospodarstwa stanęła dwudyszlowa jednokonna drabiniasta podwoda. Towarzyszył im konny enkawudzista. Jakby na przekór ich losowi, wstawał piękny, słoneczny dzień. Załadowali kosz, worki i tobołki. Kobiety i chłopiec wsiedli na wóz. Dla mężczyzn na małym zabużańskim wozie miejsca zabrakło. Te dziesięć kilometrów z Podosia do stacji w Berezie szli na piechotę. Było już całkowicie widno, a wartownik z bronią w ręku jechał obok na koniu. Innych zabierali ciężarówkami. Ich powieźli drabiniastą dwudyszlówką z pałąkiem. Wszyscy mieli widzieć, jak radziecka władza odpłaca się polskiemu sołtysowi i jego rodzinie. Byli tacy, co patrzyli na to z nieukrywaną satysfakcją.

Na placu bocznicy działy się dantejskie sceny: przeraźliwy płacz dzieci, krzyk matek i niemy opór starców ładowanych siłą do wagonów przez „czekistów” uzbrojonych w karabiny z bagnetami na sztorc. Samosiuki bez oporu zajęli miejsca w odrutowanym bydlęcym wagonie.

– Skore, skore! – poganiali enkawudziści, chociaż skład stał jeszcze bez lokomotywy. Spieszno im było pozbyć się wrogów sowietskijejwłasti.

Zajęli puste podwójne prycze na dole. Ciasno było. Górne, te przy zadrutowanych okienkach były już zajęte. Niewielka strata, bo patrzeć z niego i tak tylko można było w dół, a na postojach miejsca na górze to zaduch i gorąco. Okienka tylko cztery, a latem potrzebne jest powietrze.

Wkrótce wszystkie prycze się zapełniły. Ludzie jakby bojąc się obudzić ze złego snu w jeszcze gorszej rzeczywistości, byli jacyś wyciszeni. Rozmawiali szeptem. Słońce stało coraz wyżej. W wagonie powoli robiło się gorąco. Przez niedomknięte drzwi widzieli trochę wolnego świata, słyszeli łkanie kobiet i dzieci oraz przekleństwa strażników. A pociąg nadal stał na stacji. „Mieszkańcy” wagonu zaczęli rozglądać się za wygódką, a strażnik ciągle to swoje nielzja6 – wsparte groźną miną i karabinem. Po kolejnej godzinie dwóch robotników wyrżnęło w podłodze dziurę i z dwóch desek zbili prymitywną pokrywę.

– Wot, wasza ubornaja7 – rzucił wartownik ze złośliwym uśmieszkiem, znowu zasuwając drzwi, pozostawiając szczelinę na szerokość dłoni

I chociaż wszystkim „się chciało” jakoś nikt nie odważył się być pierwszy. Zaczął chłopiec, który wprawdzie się wstydził, ale nie czuł upokorzenia jak dorośli. Potem byli inni. W końcu już nikt się nie wstydził. Przecież wszyscy musieli. Jedynie mężczyźni odwracali się niekiedy uprzejmie, kiedy z ubornejkorzystały kobiety.

Nagle z hukiem zasunięto wielkie jak wrota od stodoły drzwi wagonu. Głuchy metaliczny odgłos zapadki blokującej potwierdził, że wolność im się skończyła. Pociąg jednak nadal nie ruszał.

– Dokąd nas wiozą, mamo? – głośno, płaczliwie zapytała po polesku dziewczynka z sąsiedniej nary.

– Cicho, Brońcia, cicho – odpowiedziała około trzydziestoletnia kobieta, przytulająca ośmioletnią dziewczynkę.

– Typowa baba. Beczysz jak baba – buńczucznie odezwał się chłopak, mający około dwunastu lat, patrząc drwiąco na dziewczynkę.

– Przestań, Wicio! – zganiła chłopca matka. – Rozejrzyj się. Zobacz, ile tu płaczu. Przecież my z tej Syberii do domu chyba już nie wrócimy. Ludzie to czują.

I znowu chrobot zapadki i hałas odsuwanych drzwi. Do wagonu wszedł żołnierz w granatowej czapce i z grubą literą T na pagonach. Rozejrzał się władczo i rozkazał:

– Wnimanije, mużcziny! Zbiórka na środku wagonu.

Pomału na ciasnej przestrzeni pojawiło się kilku mężczyzn. Najpierw Antoni i Mikołaj. Potem jakiś pokasłujący wychudzony gość w średnim wieku i paru starych oraz kaleka bez nogi. Chyba ze siedmiu ich było. Kobiet i dzieci było w wagonie pewnie ze czterdzieści. Ksenia i Nadzia zamarły przestraszone. Enkawudzista zwracając się do zebranych mężczyzn, zaczął mówić:

– Wybieracie się w długą podróż. Porządek musi być! – Wskazując na Antoniego ciągnął dalej: – Ty będziesz komandiremwagona. Odpowiadasz za wszystko. O wszystkim masz mnie meldować. Jestem zastępcą komendanta składu. Nazywam się starszynaAnatol Grigorowicz Sorokin. – Rozejrzał się wyniośle i kontynuował: – Co jakiś czas, podczas postojów, dostaniecie kipiatoku8. Żywić musicie się sami. Kto ma pieniądze, będzie mógł podczas postojów coś sobie dokupić. Jeśli znajdą się sprzedawcy, a my im pozwolimy zbliżyć się do pociągu. Z wagonów wychodzić nie wolno.

Odwrócił się na pięcie i wyskoczył z wagonu. Żołnierz zasunął za nim ciężkie drzwi, trzasnęła zapadka.

Zrozpaczona Nadzia pytająco popatrzyła na męża.

– A dziecko? Przecież trzeba ją umyć. Gdzie wyprać pieluchy? Jak ją dokarmiać, przecież u mnie mleka niewiele?

– Po chwili popatrzyła na poszewkę z suchym chlebem i pomyślała: „dobrze, że na to wpadłam”.

Antoni nie odpowiedział. Pociągiem szarpnęło. Wartownicy pokrzykiwali na siebie: wchodit’, sadit’sia! Pociąg ruszył. Wagonem na zwrotnicach zaczęło rzucać. Mężczyźni przysiedli na pryczach. Po kilku minutach wagon się uspokoił. Już tylko to miarowe stuku-puk, stuku-puk przypominało, że jadą w nieznane.

– Kto wy i skąd? – zapytała kobieta z dziećmi, zwracając się do Nadzi.

– My Samosiuki z Podosia – odpowiedziała. – To mama Ksenia i jej najmłodszy syn, Piotr. Moja mała córunia to Lidka. Ma prawie trzy miesiące. Mego męża Antoniego i szwagra Mikołaja pani już poznała. Przed chwilą stali na środku. Teścia zabrało NKWD, bo kułakiem i sołtysem był w Podosiu.

– A my z Narutowicz. Ja jestem Ewa. Po mężu Poźniakowa, znaczy się. To jest Wicio, a to Bronia – wskazała na dzieci. – Męża też zabrało NKWD.

– O! Z Narutowicz. Toż to prawie po sąsiedzku – włączyła się Ksenia do rozmowy, wierzchem dłoni ocierając resztki łez. – Ale mówicie trochę inaczej.

– Właściwie to my dopiero kilka lat w Narutowiczach. Wicio i Bronia urodzili się jeszcze w Uhlanach. Stamtąd pochodzimy. W Narutowiczach to my dopiero kilka lat. Dom my po stryju dostali.

– A mąż to czym się zajmował, że go zabrali? – dochodził Antoni.

– On za Polski w żandarmerii był. Tam go wcielono na czas wojny, ale dla ruskich to wsie rawno, najpierw pozwalali pracować u nich, na lotnisku, a teraz go zamknęli, a my na Sybir. Ot tak.

– Myśmy też dla nich do końca na budowie pracowali. W Marewilu, w jednostce wojskowej Armii Czerwonej. Nic to nie pomogło.

Antoni i Mikołaj próbowali tymczasem wprowadzić w wagonie trochę ładu. Tobołki, walizy, kosze, miski i wiadra pomagali upychać, gdzie się dało. Z ich strony wagonu nikt nie protestował. Ludzie za pomoc byli wdzięczni. Przynajmniej miedzy pryczami można było się poruszać. Bliżej środka wagonu przysiadła na pryczy Bocia, cały czas kurczowo ściskając damską torebkę, jakby w niej było coś cennego. Tobołków miała niewiele. Poznali ją. O jej mężu było kiedyś głośno, bo jeszcze przed wojną posadzono go za zabójstwo kobiety, która usiłowała wyrąbać drzewo z jego lasu.

– Bocia, a ciebie za co zabrali? – zapytał Antoni.

– Nu, ja za winę męża – odparła zapłakana. – Sowieci mówią, że ja winna jest także samo. Tak i mnie zabrali.

Z drugiej strony wagonu między innymi zesłańcami były dwie rodziny żydowskie. Jedna z kobiet, na oko gdzieś po sześćdziesiątce, głośno protestowała, kiedy Mikołaj chciał uładzić ich bagaże. Usłyszawszy krzyki, podszedł tam Antoni – komendant przecie.

– O co chodzi? Przecież chcemy pomóc – rzucił.

– Niepotrzebna wasza pomoc. Sami sobie pomożemy – krzyczała prawie, rozglądając się niespokojnie.

Na chwilę zapadła cisza. Tylko pociąg nieustannie to swoje stuku-puk, stuku-puk. Mikołaj nachylił się do trochę mniejszego od siebie starszego brata i ściszonym głosem rzekł:

– Słuchaj, Anton, ten tłumok, tam w rogu – pokazał głową w tym kierunku – poruszał się. Co one tam wiozą?

Żydówki poruszyły się niespokojnie, a Antoni nie spoglądając w ich stronę, mruknął:

– Dobra, idziemy do naszych. Nie patrz tam.

Kiedy usiedli na pryczy, powiedział:

– Mnie też tak się wydawało, ale udawajmy, żeśmy nic nie widzieli. Będziemy ich skrycie obserwować.

– Kabana wiozą, czy co? – odezwał się Mikołaj.

– Co ty, żydzi kabana? – rzucił Antoni, a po chwili dodał: – Dobra przy okazji zobaczymy.

„Toaleta” była dość często odwiedzana. Minęło niewiele godzin, od kiedy ich tu zamknięto, a ludzie jakby już przywykli do braku intymności. Nikt już prawie nie zauważał, kiedy inni załatwiali swoje potrzeby. W czasie jazdy pociągu prosta „konstrukcja” ustępu zapewniała również jego należyte wietrzenie.

Ściemniło się. W pewnej chwili zauważyli jakąś „akcję w toalecie”. Oto dwie Żydówki zasłaniały kocem osobę korzystającą z dziury w podłodze, czego inni już nie robili. Zresztą i tak mało kto miał koc. Zasłaniały tę osobę, póty nie zniknęła w mroku prycz. Warunki były wprawdzie nadzwyczajne, ale ta sytuacja była co najmniej dziwna. Antoni był niespokojny. Jakby co, to przecież rozliczą jego. Nie to, żeby się bał, ale przynajmniej chciał wiedzieć, co tam się dzieje w tym żydowskim kącie?

Jechali już wiele godzin. Niekiedy ci z górnych, „klimatyzowanych” miejsc zauważali rozjazdy czy bardziej lub mniej prymitywne perony. Informując resztę, wykrzykiwali, co akurat widzą. Ktoś rzucił: „Pewnie zatrzymamy się, dopiero kiedy skończy się cywilizacja”. Niekiedy jednak pociąg stawał. Często w polu. Czasem na godzinę, a niekiedy i na dłużej. Wtedy w wagonie od razu robiło się duszno, a zwłaszcza na górnych pryczach, gdzie „klimatyzacja” się skończyła.

Zapadła noc. Antoni z Mikołajem dyżurowali na zmianę. W pewnej chwili Mikołaj szturchnął brata, szepcząc mu do ucha:

– Popatrz tam – wskazał na „toaletę”, gdzie w padającej z jednego z okienek poświacie księżyca, poruszał się cień. – Przyglądałem mu się trochę. To nie kobieta, ani tym bardziej dorosły mężczyzna. To chłopiec.

– Skąd wiesz?

– Sikał jak chłopak. Ale wątły jakiś i niewielki, a myśmy za dnia, oprócz naszego Piotra i Wicia, innego chłopca w tym wieku w wagonie nie widzieli.

– Popatrzmy, dokąd pójdzie – odparł Antoni.

Chłopiec wrócił pomiędzy prycze w żydowskim kącie i owinąwszy się kocem, położył się na podłodze obok tłumoków.

– No to wiemy, co było w tym tobole. Jutro pogadamy z tymi kobietami. Chłopak nie musi się chować.

Minęła kolejna godzina. Gdzieś tam na przodzie rozległ się długi, przeciągły gwizd lokomotywy. Zaraz potem dwa krótkie.

– Pewne dojeżdżamy do jakiejś stacji – powiedział Antoni ściszonym głosem do brata. Ale ten nie odpowiadał. Zasnął pewnie – pomyślał.

Od czasu do czasu spoglądał w kierunku „toalety”, jakby czegoś oczekując. Pociąg zwolnił. Jechał już tylko z prędkością piechura. Nagle ten chudy cień pojawił się znowu. W ręku trzymał jakiś tobołek. Zdjął pokrywę z dziury i najpierw wrzucił tam tobołek, a potem sam się przez nią przecisnął. Udało mu się. Zniknął. Za chwilę jedna z żydówek pokrywę znowu umieściła na swoim miejscu.

Pociąg dalej zwalniał. Z oddali słychać było serię z automatu. Żydówki wybuchnęły płaczem. „Chyba jakaś stacja” – informował kobiecy głos z nary przy okienku. Pociąg stanął. Z oddali było słychać rumor odsuwanych drzwi. Odgłos się przybliżał. Drzwi ich wagonu także się otwarły. Świtało. Do wnętrza wpadała świeżość poranka… i krzyki wartowników: kipiatok, kipiatok! Za chwilę nadjechała wojskowa kuchnia polowa z wrzątkiem. Zesłańcy brali go, w co kto miał. Wychodzić z wagonu nadal nie było wolno. Żołnierza podającego wrzątek ktoś cicho zapytał:

– Gdzie stoimy?

– Horodziej– odparł żołnierz półgębkiem, rozglądając się dyskretnie.

Żydówki nieustannie łkały. Wrzątek jakby ich nie interesował.

– Dajcie jakieś naczynie, to wam gorącej wody przyniosę – zaproponował Mikołaj.

Podały mu małe wiaderko i jakieś kubki. Kiedy im zwrócił napełnione naczynia, podziękowały, patrząc niepewnie. Uśmiechnął się przyjaźnie:

– Co się stało? Czemu lamentujecie. My również nie mamy się z czego cieszyć.

– Zabili go. Zastrzelili go – łkała ta młodsza.

– Kogo? Kto kogo zastrzelił? – dochodził Mikołaj.

Podszedł Antoni. Przysiadł na skraju pryczy. Popatrzył na zapłakane twarze i oświadczył:

– Wszystko widziałem. Uciekł. Udało mu się.

– Ale strzelali z automatu. Słyszałyśmy przecież.

– Strzelali, to prawda. Po pierwsze, nie wiadomo dlaczego i do kogo? Po drugie, gdyby go zastrzelili, to tutaj byłby już niezły raban. A oni tylko wrzątek rozdają. Jest spokojnie. Więc uważam, że mu się udało.

– Oby pan miał rację – odezwała się ta starsza.

– Skąd jesteście?

– Z Prużane – odparła w jidysz.

– A ten chłopak to kto? – zapytał Antoni.

– To mój syn Szmul– odpowiedziała ta młodsza, spoglądając na siedzące w kącie dziewczynki. – Szmul, po polsku Samuel.

– A dlaczego żeście Szmula chowały?

– Bo jest poszukiwany przez NKWD – odparła starsza.

– Ten chłopiec jest poszukiwany? Ileż lat ma wasz Szmul?

– Dwanaście, panie. Dwanaście – odpowiedziała ta młodsza. Mój biedny synek. Może mu się udało. Jesteśmy jeszcze w granicach Polski. Może mu ktoś pomoże. Jak nie, to enkawudziści go zabiją.

– Dlaczego ściga go NKWD? – dopytywał Mikołaj.

– Bo zabił enkawudzistę.

– Co? Ten wątły chłopiec? – odezwał się Antoni z niedowierzaniem. – Jak to się stało?

– Zastępcy komendanta NKWD w Prużanach wbił w szyję nóż do otwierania listów. Tak się bronił, kiedy ten komunistyczny zboczeniec chciał się do niego dobrać. Zdołał uciec z jego biura. Wszędzie go potem szukali. Myśmy go przemyciły tu, do wagonu.

– Ale dlaczego żeście go chowały, kiedy już był w wagonie. Przecież nikt by go tu nie zauważył? – zareagował Antoni.

– A panowie nie widzieli, jak enkawudzista liczył osoby wsiadające do wagonu? Na szczęście naszego Szmula nie zauważyli. Był „pakunkiem”.

– Jak on się przecisnął przez tę dziurę w podłodze? – dochodził Mikołaj. – Fakt, robotnicy otwór wycinali „na oko”. Jednak przecież naprawdę nie tak duży, żeby człowiek mógł się tamtędy przecisnąć.

– Ale Szmul był wątłej postury, a myśmy to sprawdzali. Pamiętacie, jak zasłaniałyśmy go kocem – mówiła z przejęciem jego matka.

– No dobrze. Załóżmy, że mu się udało. Jakby to miało być dalej? Przecież tu pustkowie, a to jeszcze dziecko. Sam zginie.

– Im bardziej na wschód, tym gorzej, ale jeszcze jesteśmy w Polsce. Zna język. Jest lato. Trochę prowiantu także mu dałyśmy. Jakieś miejscowości w pobliżu torów przecież muszą być. Ma szansę. A w Prużanach nie miałby żadnej. Tu, w wagonie, chyba także nie.

W pierwszych dniach tej ponurej podróży z żywnością było jeszcze jako tako. Trochę prowiantu na drogę wziął chyba każdy. Suchary mieli prawie wszyscy, jak choćby te, które Nadzia w ostatniej chwili „zabrała świniom”. U innych trafiały się jednak różne inne „dobra”. Były suche kiełbasy, słonina i boczek albo też suszone owoce. Wspaniała Ewa od razu powiedziała im, że sąsiedzi w ostatniej chwili wrzucili im trochę różnych produktów z ich własnego niewielkiego sklepu w Narutowiczach. W każdym razie sucharami i cukrem dzieliła się chętnie. Nadzia chciała dla malutkiej Liduni wyżebrać choć trochę mleka w proszku, bo jej własnego dziecku nie starczało, a rozmiękczone w kipiatokusuchary mała wypluwała. Nadzia wypytywała wokoło. „Co to takiego? Nie mamy”, słyszała jedynie. Później zobaczyli jednak, że Żydówki zawzięcie mieszały jakiś biały proszek w gorącej wodzie. Antoni zapytał je wprost:

– Sprzedacie nam trochę mleka? Dziecku potrzebne. Zapłacę.

– Nie – odparła starsza. – Potrzebujemy dla naszych dzieci.

– Ale wasze dziewczynki nie są takie malutkie i tak bardzo nie potrzebują mleka, jak ta nasza. Przecież widziałem, macie jeszcze sporo tego proszku. Pomóżcie – apelował Anton.

– Nie – odparła Żydówka. – Nasze dzieci muszą to przetrwać.

– Przecież razem cierpimy. My wam także pomożemy, jak będzie trzeba.

– Nie – usłyszał znowu.

Dopiero kiedy Nadzia zaproponowała jej własnoręcznie utkany obrus, wyszyty w piękne wzory – odstąpiła kubek mlecznego proszku. Takich białych lnianych wyrobów zabrała sporo. Od wielu miesięcy przygotowywała je w wolnych chwilach. To była jej wyprawka. Żal było je zostawić, a teraz przydają się jej córeczce. Gorzej było z pieluchami. Wyprać ich nie mogła. Darła więc te, co zostały, a potem również jakieś szmaty, które po użyciu wyrzucała. Z higieną kłopoty mieli wszyscy, ale umycie malutkiej stawało się wyczynem nie lada. Kipiatokustarczało zaledwie do picia.

Podróż się wydłużała. Ich syberyjski skład częściej czekał na wolny tor, aniżeli jechał. Pierwszeństwo miały pociągi wojskowe, również podążające na wschód. Podróż wydłużała się. Zaduch i gorąco dawały się we znaki. Zapasy się kończyły. A na nielicznych postojach niczego kupić nie było można.

Po dziesięciu dniach, już poza granicami Rzeczpospolitej, drzwi wagonu pozwolono odsunąć. Teraz przez szparę na szerokość dłoni zesłańcy widzieli umykające zielone ugory, torfowiska i zabagnione, ale ukwiecone wiosną łąki. Gdzieniegdzie jakieś chatki i poletka. Od czasu do czasu mijali zagajniki, a nawet lasy. Najważniejszy był jednak ten powiew świeżego powietrza. Pierwszym miastem w ZSRR był Mińsk. Odtąd już szerokie tory. Gdzieś za Uralem ktoś odczytał złowieszczo brzmiące hasło Praszczaj Rossija,zdrastwuj Sybir9. Po obu stronach torów jak okiem sięgnąć równina. Wyschnięte, pożółkłe od słońca trawy. Gdzieniegdzie kępy krzewów i rachitycznych brzozowych zagajników. Gdyby tylko jeszcze było co jeść. Nawet ruble ludzie mieli, ale cokolwiek kupić nie było gdzie.

Któregoś dnia z łoskotem szeroko otwarto drzwi wagonu. Na zewnątrz ukazał się starszyna Anatol Grigorowicz Sorokin, który stojąc w rozkroku, wrzasnął:

– Komandir wagona ko mnie.

Antoni wyskoczył z wagonu i stanął przed nim. Sorokin kazał mu zabrać brata i ruszać na początek pociągu. Drzwi znowu zasunięto. Zaniepokojone kobiety zaczęły lamentować.

– Teraz to i ich zabrali. Co my same zrobimy?

– Nie ma co biadolić. Może zaraz wrócą – odezwał się kaleka z nary pod ścianą.

Po trzech kwadransach drzwi wagonu znowu otwarto. Mężczyźni wrócili. Każdy z nich przyniósł pełne wiadro. Pomocne ręce pomogły. W wagonie stanęły dwa wiadra. W jednym zwyczajny wrzątek, który zdążył ostygnąć a w drugim zupa, która zupą nie była. Mówili na to łapsza. Była to jakaś słona ciecz, w której pływały samotne nitki makaronu. Mikołaj odniósł wiadra. Wrócił z zawiniątkiem. Dla każdego kromka czegoś, co nazywano chlebem10. Żydówka miała rację. Wiedzieli, ile ludzi jest w wagonie. Małej Lidki nie policzyli. Bo i po co, przecież dzidziuś jeszcze chleba nie je. Zamiast smoczka uspakajano ją kawałkiem cukru w gałganku.

Jechali tak już trzy tygodnie. Od czasu do czasu dawali im zupę i chleb, a kiedyś nawet pokrojoną w kostki… jaglaną kaszę. Na szczęście im dalej od domu, tym „łaskawsi” byli wartownicy. Na niektórych postojach, kto jeszcze miał ruble, mógł od miejscowych kupić coś do jedzenia. Jakże teraz przydatne były Nadzi lniane ręczniki z wyprawki. Kiedyś nawet za ręcznik udało się dostać butelkę mleka. Ale mimo to doskwierać zaczął głód. Któregoś dnia rozdawali zasuszoną i bardzo słoną rybę – wobłę. Nie pomogły ostrzeżenia. Ci najgłodniejsi rzucili się na nią, a potem cierpieli z powodu silnego pragnienia, bo wody najczęściej brakowało.

Po dalszych dwóch tygodniach przerywanej jazdy pociąg stanął. Drzwi wagonu szeroko otwarto. Byli na bocznicy dużej stacji. Ktoś głośno wysylabizował: NOWOSYBIRSK!

– Oj daleko nas powieźli, jak kiedyś powstańców – usłyszeli słaby głos któregoś ze starców.

– Będzie chyba ponad cztery tysiące wiorst11 – dorzucił kaleka.

To był koniec jazdy, ale nie koniec podróży. Rozległy się krzyki konwojentów:

– Sojti s pojezda. Bystro, bystro!

Ludzie nie wierzyli. Nareszcie. To koniec jazdy. Każą wysiadać. Będzie woda i może coś do zjedzenia. Za pół godziny mieli być gotowi. Bystro, bystro! – wykrzykiwali żołnierze. W drzwiach wagonu pojawił się starszyna Anatol Grigorowicz Sorokin.

– Dalniejszeje putieszestwije korabłom12 – oznajmił ze złośliwym uśmieszkiem na gębie. – Poł czasa– przypomniał.

– A teraz jeszcze „wycieczka” statkiem – mruknął Antoni.

– A myśmy myśleli, że teraz pojedziemy z powrotem do Polski – palnął przekornie Mikołaj, spojrzawszy zuchwale na enkawudzistę.

Sorokin popatrzył na niego groźnie i drwiąco odparł:

– Ot, duraki Polaczki. Polszy niet i nie budiet nikagda13. – Wzruszył ramionami, splunął i poszedł sobie.

– Jaka to rzeka? – zapytał Mikołaj brata. – Chyba szersza niż Wołga.

– To Ob – odparł starszy z braci. – Jedna z większych rzek Syberii.

Ledwo zgarnęli nędzny dobytek i już popędzono ich polną drogą w kierunku rzeki, którą godzinę temu przez długi „kratkowany” kolejowy most przekroczyli pociągiem. Zza szczerbatych płotów, stojących przed rachitycznymi drewnianymi chatami, przyglądały im się obdarte i umorusane dzieci. Dorośli patrzyli spode łba na kolumnę wymęczonych zesłańców, którym tymczasem jedynie natura była przyjazna. Jak zawsze latem śpiewały ptaki, a barwne motyle trzepotały kolorami.

W prowizorycznej przystani czekał parostatek „Kirow”, pokryty liszajami rdzy. Drogę wytyczali wartownicy. A słabe, od bezruchu zmarniałe nogi zesłańców chodzić już nie chciały. Zapakowano ich do… ładowni. Ciasno, brudno i duszno. Trzy toalety na parochodziebyły zanieczyszczone i stale zajęte. Kto nie chciał lub nie mógł stać w kolejce, załatwiał się za burtę. Wodę do picia z pobierano z rzeki – z drugiej strony. Jeść dawano im codziennie. Byle jak, ale jednak. Kromka czarnego, zbitego chleba i trochę „nibyzupy”.

Dyskretne drapanie zaczęło się jeszcze w wagonie. Teraz robactwo dokuczało niemożliwie. Wszy i karaluchy w nocy, a komary i meszki w dzień. Drapania nikt się już nie wstydził. Niektórzy popuchli. Byli pogryzieni, podrapani i czerwoni. Trwało to tydzień. Wyładowali ich w odległym o pięćset kilometrów od Nowosybirska – Kołpaszewie.

Kołpaszewo

Do wysokiego brzegu rzeki statek z zesłańcami przybijał kilka razy. Wysadzano wtedy jakąś część wymęczonych passażyrów. Na brzegu czekali na nich ludzie w budionówkach, na których widniały duże czerwone gwiazdy. Zanim statek ruszał dalej, budionowcy popychając zesłańców archaicznymi karabinami, zabierali ich w nieznane. Większość „pasażerów” opuściła „Kirowa” dopiero w Kołpaszewie.

Była druga dekada lipca. Lato w pełni. A tu deszcz. W wagonach i na statku gnębił ich głód i upał. Tu zaś lało jak z cebra, a głodni byli nadal. Ale przynajmniej nie cięły meszki i komary.

Powoli się ściemniało. Pognano ich na wielki ogrodzony i strzeżony plac. Strażnicy w narzuconych na plecy pałatkach kręcili się wokół ogrodzenia jak pasterskie psy. Skuleni i przytuleni do siebie zesłańcy mokli. Jedynie starcom i dzieciom pozwolono zająć miejsca pod niewielkim zadaszeniem. Dotrwali tak do następnego ranka.

Poranek wstał piękny. Po deszczu ani śladu. Pachniało latem. W dali rysował się ciemny pas tajgi. Tu i ówdzie przeświecały bielą kępy brzóz, a nieco bliżej widniały zabudowania miasteczka i srebrzyły się szerokie wody Obu. I gdyby nie skutki deszczowej nocy i ta świadomość strasznego losu, zesłańcy mogliby poczuć się jak na wielkim wspólnym polskim pikniku.

Resztki słonecznego nastroju znikły zupełnie, kiedy strażnicy spod czerwonej gwiazdy nakazali im zebrać się na środku placu. Targ białych niewolników – mruknął ktoś. Na pieńku stanął oficer NKWD ze starodawną tubą w ręku. Tłum zesłańców ucichł. Enkawudzista chrząknął i nie wyciągając z ust kazbeka14, chrapliwym głosem zaczął to swoje „przemówienie”:

– Wy, rodziny wrogów władzy sowieckiej, zostaliście skazani na dwadzieścia lat zesłania. Spędzicie je tutaj, w Narymskim Kraju. Niektórzy pozostaną w Kołpaszewie. Inni przydzieleni zostaną do okolicznych kołchozów. Z przypisanych wam miejsc przez ten okres nie wolno wam się nigdzie ruszyć. Do Polski nie wrócicie nigdy. Polski nie ma. O Polszcze zabudźcie na wsiegda15 – zakończył, patrząc złym wzrokiem na strwożonych zesłańców.

– Kto to? – zapytał Mikołaj cicho stojącego obok wartownika.

– Eto nasz komandir Igor Władimirowicz Mordaczow – odparł ten, patrząc nabożnie i ze strachem w oczach na stojącego na pieńku oficera.

– A ci za nim? – wskazał na kilku mężczyzn, stojących na łączce za komandirem.

– A to sekretarz partii, przewodniczący sielsowieta i komendant milicji – odpowiedział prawie szeptem żołnierz.

– Prawdziwy komitet powitalny – mruknął Antoni, a żołnierz udawał, że nie słyszy.

Tymczasem przysadzista sylwetka towarzysza komandira Mordaczowa jeszcze przez chwilę trwała na pieńku. Wejście na niego nie uczyniło go większym. W starannie wypucowanych rosyjskich oficerkach odbijały się promienie syberyjskiego słońca. Na czapce z niebieskim denkiem i czerwonym otokiem jarzyła się czerwona gwiazda, a w ustach komandira połyskiwał złoty ząb. Na rękawach mundurowej rubaszki czerwone owalne oznaki z mieczem, sierpem i młotem podkreślały przynależność kapitana Mordaczowa do GB16.

Zesłańcy stali grupami – razem, jak w wagonie. Bocia stała z brzegu z tą swoją torebką. Tymczasem priedsiedatiel sielsowieta17, czyli lokalny przedstawiciel sowieckiej władzy zajął miejsce na pieńku i jął wyczytywać nazwiska osób kierowanych do poszczególnych miejsc. Samosiuki mieli pozostać w Kołpaszewie. Ewę Poźniakową z dziećmi, Bocię i rodzinę żydowską skierowano wraz z innymi do kołchozu Klukwinka. Innych wysyłali dalej na północ. Żydówki znowu lamentowały: „Jeszcze dalej, na zgubę naszą, za co to?” Ewa przytulająca zapłakaną Bronię, przytomnie zapytała Antoniego:

– A gdzież to jest, ta Klukwinka?

– Jakiś kołchoz. Pewnie niedaleko. Zapytamy zaraz.

Boci, kobiecie jeszcze niestarej, której przez mało luksusową podróż ubyło wprawdzie trochę wagi, nadal jednak wyglądającej „zdrowo”, natarczywie przyglądał się Mordaczow. I nie wiadomo, czy to jej torebka, czy jej wydatny biust były tego przyczyną. Kobieta nie zwracała na to uwagi. Ona decyzję priedsiedatiela także płaczem przyjęła.

Antoni po rosyjsku mówił dość dobrze. Wyszlifował język, kiedy kilka miesięcy z bratem jako murarze pracowali dla Armii Czerwonej w Marewilach. Teraz podszedł do grupki „dygnitarzy” i zwrócił się do partyjniaka:

– Izwinitie mienia!18 Kołchoz Klukwinka, to daleko stąd?

Ten zdziwiony popatrzył na Antoniego i odezwał się tak:

– A ciebie co to obchodzi?

– Nasza krewna została tam skierowana i byłoby dobrze wiedzieć, czy to daleko.

– Oj, daleko. Będzie jakieś dwieście wiorst. – Popatrzył na Antoniego jakoś przychylniej. – Ale nie martw się, popłyną barką po rzece Ket. – Po chwili zapytał: – A ty skąd tak dobrze mówisz po rosyjsku?

– Pracowałem z bratem dla Armii Czerwonej, to i nauczyłem się.

– To za co was zesłali? – zapytał wyraźnie zaintrygowany sekretarz.

– Podobno nasz ojciec to kułak – odparł Antoni.

– Aaa, kułak! – wykrzyknął. – Polski pan, znaczy się – dodał i pokiwał głową.

– Nie można by, żeby my razem tu zostali? Poźniakowie i my, Samosiuki. Toż my rodzina jedna.

– Podobasz mi się. Jeszcze raz podaj nazwiska wasze i tych krewnych. Zobaczę, co się da zrobić.

Priedsiedatiel nadal wyczytywał nazwiska. Co chwilę ktoś załkał, a rozdzierające uszy kwilenie małej Lidki nie ustawało. Gdzieś z tyłu rozległ się głośny płacz kobiety. „Skurwysyny jedne, dokąd oni nas wloką”, zaklął cicho inwalida. Teraz przewodniczący informował tych pozostających w Kołpaszewie, gdzie kto będzie mieszkał. Potem na pieniek wskoczył komendant milicji:

– Wszyscy mają się u nas, na milicji, meldować raz w tygodniu. Za pierwszym razem dostaniecie stosowną bumażkę. Tam będzie wszystko napisane.

Sekretarz, nie wchodząc na pieniek nagle podał przez tubę: „AntonJóziefowicz, prichoditie k nam19”.

Antoni podszedł.

– Zgoda. Twoi krewni zostają. Kobieta będzie sprzątać w szkole. Dzieci są już duże. Przydadzą się.

Tubę przejął znowu Mordaczow. Wskazując palcem w kierunku Boci, chrząknął i tym swoim chrypliwym głosem wypalił:

– A ty tam, do mnie.

Oczy wszystkich skierowały się w jedną stronę. Kilka osób z przestrachem w oczach pokazało na siebie: „Ja?”.

– Ty tam, kobieta z torebką – grzmiał enkawudzista, wskazując na Bocię.

– Ja? – zapytała przerażona Bocia, jakby sparaliżowana spojrzeniem Mordaczowa.

– Tak, ty! Do mnie – nakazał.

Podeszła. Enkawudzista mocno jej się przyglądał. Na jego nalanej, czerwonej gębie, umieszczonej w za dużej głowie, pojawił się lubieżny uśmieszek, a w zamglonych oczach dziwny błysk. Tonem nieznoszącym sprzeciwu Mordaczow oświadczył:

– Będziesz u mnie pracować.

Pozostali towarzysze z „komitetu powitalnego” popatrzyli na siebie znacząco.

Antoni wrócił do swoich. Ewa Poźniakowa popatrzywszy wdzięcznie na Antoniego, wyszeptała: „Dziękuję, bardzo dziękuję. Uratowałeś nas od zguby”.

Mikołaj cały czas wsłuchiwał się w „komunikaty” sowieckiej władzy. W pewnej chwili oświadczył:

– Przydzielili nam miejsce w baraku. Pojutrze mamy się zgłosić po skierowanie do pracy.

– Do pracy! Gdzie? – zareagował spontanicznie Antoni.

– Wskażą. To przymus. Mówił, że kto nie pracuje, nie je.

– Gdzież to my popadli. Co to za los nas naszedł? Dlaczego wyrwano nas z naszego świata? Tak nam było dobrze, a tu jutra nie wiemy – marudziła Nadzia, wpatrzona w niespokojną córeczkę.

– Nadziu, to nieważne, co było, i nieważne, co będzie jutro. Teraz liczy się tylko dzisiaj. Tu trzeba przeżyć, żeby w ogóle jakieś jutro było – uspokajał Antoni żonę, głaszcząc ją po głowie.

Głodna Lidzia żałośnie krzyczała. Kwiliła nawet w ramionach Nadzi, która ją mocno przytulała. Mała cierpiała. Po prostu była głodna. Matka miała za mało pokarmu. Bezradny Antoni patrzył na to ze łzami w oczach. Niektórzy zesłańcy poruszali się już w kierunku niedużego posiołka, oddalonego o około kilometr od miasteczka. Podekscytowany Mikołaj przywoływał, ich machając ręką. Kiedy się zbliżyli, krzyczał:

– Chodźcie szybko! Zająłem barak. To ten z brzegu, z lewej – wskazywał na rodzaj szopy z potężnych sosnowych bali, pokrytych deskami ledwo trzymającymi się ściany.

– A my gdzie będziemy mieszkać? – zapytała zaniepokojona Ewa.

– Razem z nami – odparł Mikołaj. – Powiedzieli mi, że jesteście naszą rodziną, więc na całą naszą rodzinę przydzielają ten barak.

Ze skobla otwarli rachityczne, skrzypiące drzwi. Weszli bezpośrednio do pomieszczenia o powierzchni sześć na dziesięć kroków. Przez dwa niewielkie, niemożliwie brudne okna ledwo przeświecało lipcowe słońce. Ściany obite były przybrudzoną dyktą. Podłoga z grubych, niezbyt dopasowanych desek. Po niej chodziło jakieś robactwo. W środku pomieszczenia znajdował się piecyk zrobiony ze starej beczki, dawno nieużywany. Rdza go już solidnie nadżerała. Pod ścianą stało sześć drewnianych prycz. Pod oknem leżała kupka desek.

– Jak my tu bedziem żyć? – zastanawiała się głośno Ksenia.

– Przecież lepiej tu niż na dworze. Za parę dni zdobędziemy sienniki, zrobimy jeszcze ze dwie prycze. Może nawet zmajstrujemy jakiś stół – uspakajał Antoni.

– Ale najpierw trzeba tę budę porządnie wywietrzyć – dodał Mikołaj i próbował otworzyć choćby jedno okienko.

– Daj spokój. Jeszcze więcej meszek i komarów nawpuszczasz – oponowała Nadzia.

W międzyczasie dzieci, Wicio, Piotr i Bronia, przyniosły naręcz brzozowych gałęzi. Kobiety zabrały się za porządki. Brzozowymi miotełkami zamiotły podłogę, a dzieci machając gałązkami brzozy, wyganiały legiony krwiopijczych owadów.

Z okienek i drzwi sąsiedniego baraku wydobywał się biały dym. Mężczyźni, którzy pobiegli pomóc w gaszeniu domniemanego pożaru, za chwilę wrócili.

– Oni tam wykadzają pomieszczenie za pomocą dymu przez spalanie suchego piołunu – opowiadał Antoni. – Tak wyganiają komary i meszki.

– Skocz no, Pietrucha, poszukaj tego zielska, to i my wykadzimy to paskudztwo – kazał Mikołaj najmłodszemu bratu. – Idźcie z nim – nakazał też dzieciom Ewy, spoglądając pytająco na ich matkę.

W posiołku metoda ta szybko się rozniosła. Suchego piołunu w pobliżu zabrakło. Za to nieco dalej było go co niemiara, bo błyskawicznie zarastające nim pola musiały być wielokrotnie odchwaszczane. Z naręczami wyschniętego zielska Pietrek i dzieci Ewy wróciły dopiero za jakieś półtorej godziny. Towarzyszył im rój komarów i meszek. Byli okrutnie pogryzieni. Twarze popuchnięte i zaczerwienione od krwi. Bronia zapłakana. Chłopcy udawali dzielnych.

Tak jak zrobili to inni, oni także wykopcili pomieszczenie. Przez jakiś czas natrętnych owadów prawie nie było. Tych przyczajonych w kątach i szczelinach międzybelkowych na razie nikt nie widział. Dopiero następnego ranka przekonali się, że meszki i komary to nie wszystko. Ze szpar w ścianach i podłodze powyłaziły inne żarłoczne insekty. A w nocy spadały nawet z sufitu, jak krople deszczu przy nieszczelnym dachu. I gryzły. Gryzły do krwi, bo się nią żywiły. Najgorsze były te malutkie, czarne karaluchy.

* * *

Dom Igora Władimirowicza Mordaczowa stał przy jednej z bocznych uliczek Kołpaszewa. Była to typowa syberyjska chata zbudowana kilkadziesiąt lat temu, zapewne przez zesłańców. Od innych, najczęściej ubożuchnych drewnianych domów różnił się bogatymi zdobieniami i niebieskimi okiennicami. Innymi słowy, był porządny, jak mundur towarzysza kapitana NKWD.

Bocia w towarzystwie młodziutkiego żołnierza z czerwoną gwiazdą na furażerce, który z rozkazu kapitana taszczył jej bambetle, zmierzała do domu Mordaczowa. Żołnierz bez słowa wprowadził ją do środka. Umieścił jej rzeczy na ławie i wskazując na miejsce po oknem, odezwał się grzecznie:

– Pożałujsta, sadities20. – Zrobił zwrot na pięcie i poszedł sobie.

Jak zahipnotyzowana siedziała na ławie, rozglądając się po schludnie utrzymanym pomieszczeniu, cały czas mocno przyciskając torebkę do piersi. „Może nie najgorzej trafiłam – pomyślała – przecież on musi tu mieć kobietę. Żonę pewnie. Widać kobiecą rękę w tym pokoju. Ja tu chyba za gosposię mam być”, uspokajała się. Dwa dość duże okna przepuszczały sporo światła słonecznego dnia. Wyszorowana podłoga z desek sięgała aż po duży piec z wielkim zapieckiem, którego palenisko znajdowało się w drugim pomieszczeniu – w kuchni, do której wchodziło się z sieni. Na pobielonych ścianach wisiały trofea myśliwskie. Dominował wielki niedźwiedzi łeb. Obok wisiała myśliwska strzelba.

Usłyszała kroki. Otworzyły się drzwi. Stanął w nich kapitan NKWD Igor Władimirowicz Mordaczow. Zdjął czapkę z granatowym denkiem i rzucił ją na ławę. Przybrudzoną chusteczką wytarł pot z bardzo wysokiego czoła i wpatrując się chciwie w przerażoną kobietę, wykrztusił:

Nu, krasawica! Oczen’ prijatno s toboj poznakomit’sia21. – Nie spuszczając z niej wzroku, mruknął jeszcze: – Co tam tak przyciskasz do cycków? Co tam masz?

Bocia nie mogła wydobyć słowa, mocniej jeszcze przyciskając torebkę do piersi. Mordaczow zbliżył się do niej, wbijając wzrok w torebkę i… z nagła uderzył ją w twarz. Zareagowała, pocierając policzek prawą dłonią. Ciche łzy popłynęły z oczu. Torebkę trzymała nadal lewą ręką.

– To jest mój sposób na pogłębianie pytań – wysyczał, trzymając „kazbeka” w zębach. – Dać w mordę i dalej pytać. Rozumiesz? A więc, co masz w tej torebce? – Podszedł bliżej, równocześnie wyciągając po nią rękę. – Odpowiadaj!

– Wspomnienia – wydukała przerażona kobieta, pocierając twarz.

Mordaczow wyrwał jej torebkę. Zawartość wysypał na podłogę. Zapłakana Bocia z bezsilnym żalem patrzyła na rozrzucone zdjęcia i paczkę listów związanych niebieską tasiemką. Enkawudzista złośliwie zarechotał.

– Ach to, to są te twoje wspomnienia. – Utkwił w niej wzrok i mówił dalej: – Cha, cha, wspomnienia! Możesz je sobie mieć, ale do Polski już nie wrócisz. Polski nie ma ani dla ciebie, ani dla innych. – Zatrzymał wzrok na szarej kopercie z urzędowym stemplem i warknął: – Podaj mi to.

Bocia ociągając się, podniosła kopertę i mu ją dała. Mordaczow wyjął z niej złożoną w czworo kartkę maszynopisu. W nagłówku widniało: Sąd okręgowy w Brześciu, WYROK w sprawie o morderstwo…

– O co chodzi. Co to takiego. Kogoś zamordowałaś? – zapytał Mordaczow, przybliżając się do Boci.

– To nie ja. To mąż – wydukała przerażona kobieta.

– Aa! Masz męża mordercę. On siedzi, a ty tu. Te listy to chyba też od niego, co?

Bocia skinęła głową i wytarła wierzchem dłoni łzy.

– To zapomnij o nim. Tu masz zapewnione dwadzieścia lat. Jego już nie zobaczysz. Zostaniesz u mnie – wyrzucił z siebie enkawudzista, przybliżając swoją czerwoną gębę do jej twarzy.

Broniła się. Dalej cofnąć się już nie mogła, a ten przykleił się do niej. Poczuła jego twardość na swoim udzie. Dyszał ciężko, a jego łapa powędrowała w okolice jej krocza. Nagle odpuścił. Odepchnął ją i wysapał:

– Do etogo pojdiesz w baniu22, zabawimy się później. – Odstąpił od przerażonej kobiety i rzucił: – Zbieraj manatki i wynoś się do komory. – Wskazał na drzwi do sieni. – Tylko wszy mi naznosisz.

Z zewnątrz zamykane zasuwą drzwi do komory znajdowały z prawej strony sieni. Otworzyła je. Mordaczow lekko ją popchnął. Weszła i rozejrzała się.

– Tu mam mieszkać – zapytała niepewnie – w tych warunkach?

Mordaczow znowu zarechotał i powiedział:

– Pożywiosz, priwykniesz, a nie priwykniesz, podochniesz – po czym zatrzasnął za nią drzwi.