Nowele i obrazki - Waleria Marrene-Morzkowska - ebook

Nowele i obrazki ebook

Waleria Marrené-Morzkowska

0,0

Opis

Zbiór nowel pozytywistycznych z 1887 roku. Waleria Marrené-Morzkowska (1832–1903) to polska pisarka, publicystka, krytyczka literacka i feministka okresu pozytywizmu. Nauki pobierała w domu, a następnie w szkołach w Puławach oraz w Krakowie. Wiele podróżowała. Zawarła długoletnią przyjaźń z Elizą Orzeszkową. Po przeprowadzce w 1877 roku do Warszawy zajęła się pisarstwem, publicystyką i filantropią. W swoim domu prowadziła popularny salon literacki. Debiutowała powieścią „Nowy gladiator” w 1857 roku. Opublikowała ponad dwadzieścia utworów prozatorskich, głównie w typie romansu. Wiele z nich można zaliczyć do nurtu powieści tendencyjnej. Często poruszały one problematykę emancypacji kobiet. W jej dorobku znalazły się także publikowane na łamach „Przeglądu Tygodniowego” artykuły krytyczne, szkice literackie, recenzje i sprawozdania. Przełożyła „Kobietę trzydziestoletnią” Balzaka oraz wybrane dramaty Henryka Ibsena. Obecne wydanie zostało przygotowane przez firmę Inpingo w ramach akcji „Białe Kruki na E-booki”. Utwór poddano modernizacji pisowni i opracowaniu edytorskiemu, by uczynić jego tekst przyjaznym dla współczesnego czytelnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Waleria Marrené-Morzkowska

Nowele i obrazki

Warszawa 2012

CZARNA MARYŚ

OBRAZEK

Ojca nie znała nigdy, a matka umarła gdzieś w szpitalu czy w więzieniu, kiedy ona była niewielką dziewczynką.

Ile miała lat, gdy to się stało, nie wiedziała ani ona, ani sąsiedzi, którzy mieszkali w jednym domu i w jednej suterenie na Solcu.

Skądże ona mogła znać swoje lata albo wiedzieć, ile zim przemarzła w wilgotnej suterenie, z powybijanymi szybami, zamieszkałej przez kilka rodzin, których członkowie częściej się bili niżeli zachowywali spokojnie, albo ile wiosen przelatała bosa i odarta, chroniona tylko od promieni słonecznych lasem czarnych włosów, które zwichrzone i niekarne spadały jej aż na ramiona, rzadko kiedy zaplecione.

Matka nigdy nie mówiła jej o latach, zresztą w ogóle mówiła z nią bardzo mało; czasem pracowała przy jakiej fabryce lub też najmowała się do różnych robót, częściej piła, a wówczas była zła, kłóciła się z sąsiadami i biła kogo mogła.

W takich razach Maryś schodziła jej z oczów, kryła się w kącie, pod łóżko lub uciekała z izby i wolała w ostateczności nawet stać na słocie lub mrozie niż pokazać się matce, bo pamiętała dobrze, jak ciężką była jej ręka.

Przywykła też od maleńkości radzić sobie sama, bo matki tygodniami całymi w domu nie bywało.

Rada to była nieosobliwa. Czasem posłużyła bogatszej sąsiadce, pokołysała dziecko i dostała za to trochę gorącej strawy, czasem kto dał jej z miłosierdzia skrawek chleba, a czasem, gdy nikt na nią nie zważał, pochwyciła jaki kąsek.

Strzegła się jednak czynić tego u sąsiadek, bo była sprytna nad wiek swój, a że miała szybkie nogi i biegała jak sarna z jednego końca miasta na drugi, nikt ją nigdy na kradzieży nie złapał; zanim sklepikarka obejrzała się, że jej brakuje bułki, jajka, serdelka, ona już była daleko.

Jak chwast rosła bujnie i dziko; nikt ją niczego nie uczył, nawet pacierza. Matka daleko częściej klęła niż modliła się, a w świecie, wśród którego obracała się czarna Maryś, o szkole nikt nie miał wyobrażenia.

Zwano ją czarną, bo pomiędzy dziećmi bawiącymi się na ulicy i dziedzińcu, Marysiów było pełno, a ona oprócz czarnych włosów, miała oczy wielkie, świecące jak węgle i płeć ciemną, prawie oliwkową, więc ten wyraz czarna zastępował nazwisko, które prawdopodobnie Maryś posiadała tak jak każdy człowiek, tylko, że nazwiska tego nie znała, bo kto go jej miał powiedzieć? Matkę jej wszyscy nazywali Wawrzyńcową, a Maryś nigdy nie przyszło do głowy, by nosiła ona jeszcze jakie inne imię lub że ona sama mogła zwać się inaczej niż czarną Marysią.

Chociaż wychowana na bruku wielkiego miasta, Maryś miała pewne podobieństwo do dzikich, a to szczególniej w wyobrażeniach i pojęciach moralnych. I tak w jej przekonaniu dobrem było ukraść jaki smaczny kąsek w tak zręczny sposób, by się tego nikt nie domyślił, a złem – nie dość prędko uciec przed pijaną matką, by nie być przez nią obitą. Innego rodzaju złego lub dobrego nie pojmowała.

Widziała wprawdzie nieraz, że ludzie żegnali się lub modlili, szczególniej w czasie burzy, kiedy błyskawica rozdarła obłoki lub huk grzmotu wstrząsał potłuczonymi zwykle szybami okna w suterenie, a że miała ten spryt dziecięcy, zasadzający się głównie na naśladownictwie żegnała się i ona także i wołała: „Jezus, Maryja!”, ale czyniła to bez żadnej myśli, tylko dlatego, że widziała tak innych czyniących.

W kościołach bywała także, była to nawet jej ulubiona rozrywka. Nikt nie wytłumaczył jej nigdy znaczenia kościoła, ale widziała, że ludzie się tam tłoczą w niedzielę, że każdemu wejść wolno, a że była ciekawą jak nieodrodna córka Ewy, szła za innymi. Widziała też raz, jak Józiek, towarzysz jej rozmaitych bied i rozrywek, wyciągnął wśród ścisku jakiejś pani chustkę od nosa i pudełko z cukierkami, które miała w kieszeni. A że był dobrym chłopakiem, poczęstował ją nimi; pamiętała to doskonale, bo nigdy w życiu nic tak smacznego nie jadła. Trzeba przyznać, że był to jeden z powodów, dla których do kościoła chodzić lubiła, ale nie powód jedyny. W kościele podobało jej się wszystko; patrzyła w niemym zachwycie na wysokie sklepienia, na wspaniałe złocone ołtarze, na posągi, obrazy, które może nie zadowalały w zupełności krytycznego zmysłu znawców, dla niej przecież przedstawiały to wszystko, co najpiękniejszego widziała na świecie. Półcień panujący w świątyni, blask dnia łamiący się w kolorowych oknach, zmieszany z żółto-czerwonawym światłem gromnic, wszystko to wprawiało ją w zachwyt; głos organów, dźwięki poważnej muzyki budziły w niej marzenia jakieś niepojęte, a kiedy do tych czynników domieszały się wonie kadzidła, kiedy w wielkie uroczystości kościół wrzał dźwiękiem, światłem i wonią, wpadała w jakieś upojenie, oczy jej mgliły się rozkoszą lub zapalały się iskrami, na twarz występowały płomienie i wówczas zapominała, po co tu przyszła, zapominała o kieszeniach, które tak łatwo splądrować było wśród ścisku, zapominała o głodzie, chłodzie, biedzie i troskach bytu które ciążyły na niej przedwcześnie, zapominała o świecie całym. W sercu jej było gorąco, w głowie jasno. Wychodziła z kościoła jedna z ostatnich, powoli, niby sama, a jednak gdyby wówczas ktoś kazał jej wykonać rzecz najtrudniejszą, nie zawahałaby się z pewnością, wszystko zdawało jej się łatwym, wszystko możebnym, patrzyła na ptaki lecące w powietrzu i byłaby chciała jak one rozpuścić skrzydła i prawie dziwno jej było, że ich nie posiadała.

Katastrofa, jaka spotkała jej matkę i uczyniła ją zupełną sierotą, nie zmieniła wcale jej doli, toteż przyjęła ją filozoficznie. Gdy ją kto spytał, co się z matką stało, odpowiadała, ściągając wątle ramiona:

– Ha! Kto tam wie?

Trzeba też przyznać, że ani moralnie, ani materialnie nie poniosła z tego powodu szkody żadnej; moralnie, gdyż matka nie dała jej najelementarniejszego wychowania, w kształcie jakich bądź zasad lub pojęć; materialnie, bo opieka macierzyńska przedstawiała jej się jedynie w postaci łajań, szturchańców i razów.

Co do potrzeb, Maryś przywykła była od dawna radzić sobie sama i tak też czyniła dalej.

Była ona nad wiek swój, a może tylko nad wzrost, rozwiniętą.

Dzieci wychowane w nędzy zazwyczaj nie pokazują lat swoich. Kiedy Maryś zręczna jak kotka, cicha jak mysz, chuda o suchych ramionach i nogach jak patyki, biegała po deskach i czółnach na Powiślu, wygrzewając się na wiosennym słońcu lub kryjąc od skwaru pod szopą stojącą na piasku wybrzeża, trudno jej było dać więcej nad lat osiem lub dziewięć; kiedy znów na jesieni zbiedzoną, głodna, zziębnięta rozmyślała nad trudnym problematem zdobycia jakiego cieplejszego łachmana, nad noclegami stanowiącymi równie trudny, a codzienny problemat, można było sądzić, iż stara twarz troskami zorana osiadła na dziecięcym tułowiu. A kiedy rozmarzona, upojona woniami i muzyką wychodziła z kościoła – wszechwładna czarodziejka – młodość promieniała jej z oczu, biła z oblicza i wyglądała ona wówczas na rozkwitającą dziewczynę.

Tak dnia jednego w piękną majową niedzielę wychodziła z katedralnego kościoła. Jakkolwiek była to niedziela, Maryś bynajmniej nie troszczyła się o swoją toaletę. Była to jedyna korzyść nędzy. Wiedziała wprawdzie, że w dzień ten inni ludzie zwykli kłaść lepsze suknie, gotować lepszy obiad, że czesali się, myli i do porządku przyprowadzali mieszkanie. Ale z tymi innymi ona nie miała wspólności żadnej; te wszystkie zbytki tyczyły się tych, którzy mieli suknie na zmianę i mieszkanie, i obiad. Ona zaś sypiała, gdzie mogła, na progu, w kącie, pod szopą; jadła, co się dało; łachmany, jakie na sobie nosiła, stanowiły całą jej własność i ochraniały ją od zimna, słoty i skwaru, dopóki same z niej nie spadły. W zimie zwykle jaka miłosierna dusza opatrzyła ją trzewikami, te najczęściej były dla niej zbyt duże. Nie skarżyła się jednak na to, bo wówczas było jej cieplej i obwijała nogi szmatami, żeby z trzewików nie wypadły. W lecie odrzucała ten niewygodny zbytek i biegała boso, zarówno w święta, jak w dnie powszednie, które z powodu, iż nie miała żadnej roboty, wcale się dla niej od świąt nie różniły.

Nie przychodziło jej więc na myśl równać się z tymi innymi staranniejszą toaletą. A potem, na co by się to zdało, czy myła się, czy nie, była zawsze równie czarną; nogi jej i ręce spalone, nie traciły brązowego koloru pod wpływem wody, a włosy takie były kręte i niekarne, iż byłoby zupełnie próżnym mozołem chcieć przyprowadzić je do jakiego porządku; przylegały do głowy wówczas jedynie, kiedy były zupełnie mokre, zaledwie wyschły, wracały do zwykłych nałogów.

Gdyby Maryś mogła była dbać o swoją powierzchowność, te włosy przyprowadzałyby ją do rozpaczy, bo nieraz, kiedy widziała dziewczęta o gładko zaczesanych warkoczach, przyglądała im się z zachwytem; w jej oczach włosy przylizane jak atłas stanowiły ideał niedościgły i zdziwiłaby się niezmiernie, gdyby jej kto powiedział, że jej mała kształtna główka, obwieszona ciężkimi niesfornymi puklami, mogłaby zachwycić rzeźbiarza, bo to nadawało jej charakter, czyniło ją podobną do pierwowzorów Murilla. Ma się rozumieć, że o podobnych rzeczach nie mogła mieć ona wcale wyobrażenia; świat sztuki, jak wiele innych bliższych i łatwiejszych do zrozumienia, stanowił dla niej zamkniętą księgę, której istności nie domyślała się nawet.