Róża - o małżeństwie opowieść tragiczna - Waleria Marrené-Morzkowska - ebook

Róża - o małżeństwie opowieść tragiczna ebook

Waleria Marrené-Morzkowska

3,0

Opis

„Róża: o małżeństwie opowieść tragiczna” to przepiekna i wzruszająca opowieść o miłości szczęśliwej i nieszczęśliwej, o ludzkim losie, o życiu i o śmierci. Autorka znakomicie ukazuje zarówno duszę kobiety, jak i duszę mężczyzny. Tragiczny romans napisany po mistrzowsku przez znakomicie władającą piórem Walerię Marrené-Morzkowską. Wspaniała lektura. Książka polecana zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn – zarówno dla starszych, jak i nastolatków. Książkę czyta się jednym tchem i nie sposób się przy niej nudzić. Daje też do myślenia... Zachęcamy – nie pożałujecie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Waleria Marrené-Morzkowska

Róża

o małżeństwie opowieść tragiczna

_______

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Marcus C. Stone (1840-1921), Lovers in a Garden (fragment),

(licencja public domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Lovers_in_a_Garden-Marcus_C_Stone.jpg (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Róża o małżeństwie opowieść tragiczna

Pan Henryk Wieliński oświadczał się pannie Róży. 

Taka wieść rozeszła się nagle na balu u prezesostwa B. w Tulniku. Wieść ta nie miała w sobie nic nadzwyczajnego. Pan Henryk i panna Róża były to dwie najświetniejsze partię w okolicy; wiec w ogóle uważano za bardzo sprawiedliwe, by one właśnie połączyły się wieczystym węzłem, mnie zaś mniej niż każdego innego wieść ta powinna była zadziwić, - znałem Henryka od dziecka, był kiedyś moim uczniem, dziś pozostał przyjacielem, chociaż, nie powiem wcale, by mi się to wychowanie udało. 

Nadto wiele wpływów krzyżowało się w koło bogatego jedynaka, by surowe słowa nauki i prawdy znalazły przystęp do jego ucha; psuli go rodzice, położenie, majątek i cały świat otaczający zgubnym przykładem swoim. Daremnie mówiłem mu o wzniosłych rozkoszach wiedzy, o tym spokoju, jaki dać może tylko praca i sumiennie spełniony obowiązek, o wystarczaniu sobie i poleganiu na własnej sile - to wszystko zdobyć nie mogło przekonania dziecka, przywykłego od pieluch do miękkości, próżniactwa, pochlebstwa i do tego, by kaprys jego był prawem dla wszystkich. - Gdzie tylko spojrzał w około, wszędzie znajdował zaprzeczenie nauk moich, zacząwszy od rodziców, którzy mieli dla każdej pracy tę nieokreśloną pogardę ludzi, niezdolnych do niej, niepojmujących, by mieli inny cel życia juk bawić się, stroić i używać, a skończywszy na służbie, która nic nie robiąc skarżyła się nieustannie na nawał zatrudnień, wszyscy jeśli nie słowem to czynem, przeczyli zwycięsko zasadom, które daremnie siliłem się wpoić w ucznia mego. 

Przecież natura jego złą nie była; jeśli nie słuchał rad moich, potrafił ocenić ich szczerość, zachował mi ufność i miłość swoją. Ja pomimo wszystkiego przywiązałem się do niego serdecznie; były w nim zarody szlachetne i uczciwe, które życie przyćmiło wprawdzie, ale stłumić zupełnie nie mogło. Bezdzietny i samotny pokochałem go całą miłością gorącego serca, tak dalece, że osiadłem w jego majątku. 

Przez długie lata nauczycielskiej pracy, zaoszczędziłem niewielki kapitał, który aż nadto wystarczał skromnym potrzebom moim, mogłem więc zachować moją niepodległość i oddać się spokojniejszym zajęciom rolnego gospodarstwa. W tym celu wziąłem od mego dawnego ucznia mały folwarczek w dzierżawę, a uczyniłem totem skwapliwiej, że Henryk odziedziczywszy po rodzicach obszerny majątek, potrzebował nieraz rady i czynnej pomocy mojej. Z usposobieniem jego czyż on mógł zająć się czymkolwiek pilnie i z pożytkiem? podróże i wesołe życie pochłonęłyby dawno mienie jego, gdybym ja nie czuwał nad nim zastępując go o ile to było w mocy mojej. Wieleż razy wpadłszy w kłopoty z powodu nieoględnych wydatków, Henryk obiecywał poprawę i znów skoro, mógł tylko, powracał do dawnych nałogów. Przecież pomimo to wszystko, dzięki może usilności mojej, majątek jego był dotąd w dobrym stanie tak dalece, że mój dawny uczeń uchodził słusznie za najlepszą partię w okolicy. Miał lat niespełna trzydzieści, powierzchowność jego nie zadowalał by może zbyt wybrednego oka, przecież był on co się zowie pięknym chłopcem, wysoki, silny, biały, rumiany, z jasnymi niebieskimi oczyma, które patrzały na świat wesoło, swobodnie, z pogodnym czołem bez bruzdy żadnej, bez śladu troski lub głębiej dojmującej myśli. Wykształcenie jego, sposób myślenia, gusta i obyczaje równały się zupełnie z powszechnym poziomem a jeśli tam były uczucia i pojęcia szlachetniejsze, niż się to w ogóle zdarza, uczucia te i po - jęcia leżały gdzieś daleko na dnie ducha, ukryte przed okiem świata, a może jemu samemu nieznane. Takim był Henryk Wieliński. Nie dziw wiec że ku niemu zwrócone były oczy wszystkich, i że wieść o oświadczeniu się jego, lotem błyskawicy obiegła całe zgromadzenie. 

Usłyszawszy ją udałem się do głównego salonu. Mój dawny uczeń siedział obok panny Róży. O zamiarach jego wiedziałem od dawna chociaż nie pochwalałem ich w zupełności, teraz jednak z nowym uczuciem spojrzałem na kobietę, która miała stać się żoną mego przybranego syna. 

Panna Róża skończyła rok dziewiętnasty i była dobrze wychowaną panną, w całym światowym znaczeniu tego słowa. - Miała kilkakroć sto tysięcy posagu i odebrała do tego posagu stosowną edukację, grała na fortepianie przyzwoicie, śpiewała nie zbyt fałszywie, mówiła po francusku i po angielsku czystym akcentem, ubierała się u pierwszej warszawskiej modniarki, wedle angielskiego zwyczaju jeździła konno, ale na tym się kończyło naśladowanie angielskich wzorów, bo panna Róża pilnie strzeżona przez poświęconą matkę, nie miała najmniejszej skłonności do żadnej emancypacji. Panna Róża nigdy na krok od domu nie oddalała się sama, nigdy nie rozmawiała sam na sam z żadnym mężczyzną, bywała tylko w wyborowych towarzystwach, a jedynym jej czytaniem był Journal des mademoiselle, Musée de famille, Kronika rodzinna i t… p… była doskonale wychowaną czyli trzymaną w systematycznej niewiadomości wszystkich realnych warunków bytu, nie miała najmniejszego pojęcia o obowiązkach, jakie ją czekały i była pozbawioną najzupełniej samodzielności i inicjatywy niezbędnej w życiu. 

Panna jednak, zapewne poznawszy dawnego nauczyciela Henryka, przystanęła i zwróciła się do mnie, ożywiona tym stereotypowym uśmiechem, z jakim dobrze wychowane panny, powinny zawiązywać konieczną rozmowę, przez grzeczność, z jaką nudną figurą. Widocznie uśmiechając się łaskawie, panna Róża nie czyniła tego dla mnie, ale dla człowieka, z którym związany byłem ścisłą przyjaźnią, byt to sposób jak inny okazania mu swego współczucia. 

Chciałem więc skorzystać z tego dobrego usposobienia. 

- Jestem szczęśliwy, wyrzekłem, że traf pozwala mi choć na chwilę zbliżyć się do pani. 

Ten frazes zdawkowej grzeczności, nie wymagał odpowiedzi, użyłem go jako wstępu koniecznego do dalszej rozmowy. 

- I ja cieszę się bardzo, odparła jednak panna, żem pana tu spotkała. 

Mówiąc to podała mi drobną rączkę. 

Było to już więcej, niż wymagania konwenansów. Widocznie kochała Henryka, ucieszyłem się, chociaż doprawdy nie miałem czego, powinienem się był zastanowić, że każda dobrze wychowana panna, kocha swego narzeczonego w dzień zaręczyn, szczególniej kiedy ten narzeczony jest przystojny, młody, bogaty. Wszakże on przerywa nudną jednostajność jej dziewiczego bytu i otwiera przed nią upragnione podwoje życia, jest koniecznym wstępem do tej najważniejszej uroczystości wyprawy, która zwykle tak zupełnie zaprząta panieńskie umysły. Grzeczność jej więc dla mnie była bardzo naturalną, przecież pociągnęła mnie za serce. 

- Pani! zawołałem, widzę że jesteś równie dobrą jak piękną. 

Na ten pospolity wykrzyknik, Róża spuściła oczy i zarumieniła się według wszystkich reguł…. 

- To pan jesteś zbyt dobry, szepnęła. 

Ten rodzaj rozmowy nie mógł doprowadzić do niczego, chciałem wyjść z niej koniecznie i wydobyć jakie żywe słowo, z tej tak sztucznie wyuczonej istoty. 

- Jesteś pani tak łaskawą, wyrzekłem, że upoważniasz mnie do małej prośby? 

Oczy dziewczyny spoczęły na mnie ciekawie. 

- Oto siądźmy tutaj, mówiłem dalej, i porozmawiajmy chwilkę. 

Na tę niezwykłą propozycją, uśmiech na ustach Róży przemienił się w lekki grymas, świadczący, że jej usposobienie wewnętrzne przestało z nim harmonizować. 

- I owszem, odparła z pewnym przymusem, oglądając się niepewna, jakby nie wiedziała, czy nowe stanowisko zdobyte tego wieczora i osobiste położenie moje upoważniało ja do tej rozmowy. Przecież po chwili wahania usiadła na brzegu kanapy, zbierając szerokie fałdy sukni jak ptaszek skrzydła każdej minuty gotów do odlotu, i pochyliła ku mnie głowę, ustrojoną w spadające loki i kamelie, jakby oczekując jakiegoś ważnego zwierzenia. 

Spojrzałam więc z trwogą i litością na to biedne niedołężne stworzenie, które, dzięki spaczonym pojęciom podlegało w znaczeniu moralnym rodzajowi skaleczenia, jak nogi u chińskich kobiet, lub głowy dziecinne w jakimś pokoleniu dzikich Indian, co zamiast być myślącą ludzką istotą, skazaną była na jakieś sztuczne, bezużyteczne życie, ule panna Róża nie zdawała się wcale zasługiwać na litość, była ona w tej chwili promieniującą szczęściem i wesołością, siedziała wprawdzie wyprostowana ze spuszczonymi oczyma obok Henryka, przecież jej uśmiechnięte usta i zarumienione lica świadczyły o zupełnym zadowolenia a nawet o pewnym wzruszeniu serca. Ręka, w której trzymała wachlarz, drżała lekko, a pierś podnosiła się szybko. Czyż działo się to za sprawą uczucia, zapytywałem sam siebie i nie mogłem na to znaleźć odpowiedzi. 

Czyż ta istota mogła wiedzieć co jest uczucie? - Rysy jej piękne, chociaż nie rozwinięte, na wpół dziecinne, na wpół ukształtowane, nieruchome wiecznym przymusem, były piękne, ale na tej zatartej karcie, nie podobna było nic wyczytać, a przecież, w uśmiechu jej koralowych ust, w przelotnym spojrzeniu czarnych źrenic, było coś świadczącego, że w tej nierozwikłanej istocie drgały jakieś ukryte siły, że zdolna ona była kochać, myśleć, nienawidzić, że może kochała już i myślała po swojemu, wedle urobionych idei i konwencjonalnych zasad, które wpojono jej od dzieciństwa, ale to wszystko musiało pozostać tajemnicą dla wszystkich, nawet dla tego, któremu oddawała się bez namysłu. Bo i cóż namysł zna - czy dla tych, co nie doszli do świadomości siebie, co znaczy wolna wola dla istoty nie mającej wytkniętego kierunku, nie wiedzącej czego ma chcieć i pragnąć. Spoglądałem więc z rodzajem trwogi na tę młodą piękną kojarzącą się parę i zamyśliłem się nad niepojętą lekkomyślnością, z jaką ludzie zazwyczaj przystępują do tej najważniejszej sprawy w życiu. Fakt ten uderzał mnie nieraz, ale nigdy tak boleśnie jak w tej chwili, gdy dotykał ukochanego przeze mnie człowieka, gdy widziałem, z jaką odwagą brał za żonę, za towarzyszkę życia, kobietę nieznaną jemu, nieznaną, jeszcze samej sobie? i znowu stawiałem pytanie, co z tej kobiety zrobi życie, bo dzisiaj była to tajemnicza larwa, z której mógł zarówno wytworzyć się cudny motyl, jak ćma obrzydła. Ale te wszystkie pytania były daremne, - przyszłość dopiero odpowiedzieć mi mogła po niewczasie. Jednakowoż pomimo to, iż mówiłem sobie sto razy, że panna Rózi nie jest jeszcze osobą, a zatem i zbadaną być nie może, starałem się w ciągu wieczoru przybliżyć się do niej. Rzecz ta łatwą nie była, bo jak tu przystąpić staremu człowiekowi, nie posiadającemu żadnej światowej dystynkcji, do świetnej dziewczyny na balu, bez wywołania grymasu, niechęci lub znudzenia na jej twarz uśmiechnięta. Przecież po kolacji upatrzyłem chwilę, w której przechodziła sama przez boczny salon i zbliżyłem się do niej. Nie tańczono jeszcze, nic zabierałem jej więc drogiego czasu, a Henryk rozmawiał właśnie z jej matką, pora więc była stosowną, ale ja nie bardzo wprawny w szermierkę słów z tym rodzajem motylkowatych istot, złożyłem ukłon pannie Róży i nic wiedziałem od czego zacząć. 

To wprowadziło mnie w prawdziwy kłopot, chciałem zawiązać z nią swobodną zwyczajną gawędkę, do której ten wstęp uroczysty okazywał się zupełnie nie właściwym. Milczałem me wiedząc od czego zacząć. 

- I cóż mi pan masz powiedzieć, spytała ze skrywaną ciekawością. 

Patrzyłem z zajęciem na grę jej twarzy, na lśniące pukle czarnych włosów, z których dolatywała mnie wyszukana woń heliotropu, ale to nic mogło starczyć za odpowiedź. 

Ona była prawdziwie podobną do kwiatu którego imię nosiła; piękna i bezmyślna rozkwitała spokojnie. 

W tej chwili dały się słyszeć pierwsze dźwięki muzyki zaczynającej wygrywać jakąś skoczną polkę. 

Fałdy sukni zatrzepotały jak skrzydełka. 

- Pani pilno, wyrzekłem, powrócić, do tańca. Mówiłem to z całą prostotą ducha, uważając za rzecz bardzo naturalną, że młoda dziewczyna lubi zabawę. 

Ale panna Róża przybrała wyraz obojętny, wstrząsnęła ukwieconą główką i odparła sznurując usta. 

- Wcale nie. - Chociaż ruch jej i oczy mówiły co innego. 

- Jak to, pochwyciłem, pani nie lubisz tańczyć? 

- O nie, wyrzekła wyraźnie wbrew oczywistości, rzucając ukradkowe spojrzenie na balową sale. 

- Więc cóż pani lubisz spytałem zdziwiony. 

Na to niedyskretne pytanie, panna spojrzała na mnie wielkimi oczyma, i odpowiedziała długim frazesem, w którym kwiaty, wieś, wiosna, poezja, splatały się w sielankowe obrazy pełne konwencjonalnie niewinności i wdzięku. 

Nie pytałem o nic więcej, i pierwszy lepszy pozór posłużył mi do zerwania rozmowy, z której nie mogłem się niczego spodziewać. Ja nie pragnąłem wcale powtarzać z nią po raz setny stereotypowej rozmowy prowadzonej z wszystkimi pannami w podobnym wypadku, ja chciałem pochwycić w niej jakie żywe słowo i niemierzone uczucie. Pod tym względem nie powiodło mi się, może wziąłem się do tego niezręcznie, może atmosfera balu nie sprzyjała szczerszym zwierzeniom, dość że nie skorzystawszy nie z chwili przebytej z narzeczoną Henryka, oddaliłem się równie nieświadomy jak byłem dotąd, jej rzeczywistej istoty. 

- A tak, oświadczyłem się dzisiaj i naturalnie zostałem przyjętym. 

Bal trwał dalej. - Widziałem jak piękna panna przechodziła koleją z rąk do rąk i z coraz nowym tancerzem mknęła po gładkiej posadzce; twarz jej od zmęczenia i gorąca była coraz różowszą, pierś falowała coraz szybciej, ale prócz tych powierzchownych oznak nie dojrzałem nic więcej. Panna Róża pozostała dla mnie nieczytelnym hieroglifem. Czy była nim dla wszystkich?… czy Henryk lepiej ode mnie znał swoją narzeczoną i wiedział, co się kryje pod konwencjonalna, maską narzuconą obyczajem? czy też zadowalał się tą maską, biorąc ją w dobrej wierze za prawdę? - były to kwestię, które postanowiłem mu zadać, ale przekonawszy się jak mało chwila obecna sprzyjała poważniejszej rozmowie, pozostawiłem je na później. 

Sam jednak nic mogłem się wmieszać do ogólnego ruchu i wesołości, coś mnie dręczyło i niepokoiło o przyszłość, na przekór tym, co przyjmowali ją tak nieoględnie; wobec, tych ludzi igrających wyraźnie zżyciem, zrodził się w sercu moim smutek dziwny. Czyż było ono tak małym darem, by rzucać szczęście lub nieszczęście jego na wolę losów? Czyż w piersi ludzkiej nie są złożone pierwiastki tego wszystkiego, co wielkie, piękno i szlachetne? Czyż ludzie nie powinni rozwijać ich zamiast zagłuszać i znaleźć szczęście w dojściu do wysokich przeznaczeń człowieka? 

Myślałem to wszystko, patrząc na wirujące pary, i nie mogłem oczów odwrócić od tej jednej, która zajmowała mnie wyłącznie, a ponieważ panna Róża była… dla mnie niezrozumiałą, zwróciłem więc całą uwagę na mego dawnego ucznia. 

Henryk był wesołym, ożywionym i nadskakującym, jak wypadało być narzeczonemu bogatej i pięknej panny; ale daremnie śledziłem w rysach jego śladu jakiegoś głębszego uczucia, nie było w oczach jego rozczulenia ni zadumy, jaką miłość piętnuje wybranych swoich, tylko czasami, gdy patrzał na Róże, źrenice zapalały mu się powszednim blaskiem, zapewne, dla tego tylko, że on był młody a ona piękną. Ale i to zwyczajne uczucie krwi i nerwów było przelotnym, znikomym, nie znamionowało pożaru zmysłów, który by przynajmniej mógł służyć za usprawiedliwienie tego małżeństwa. 

Chociaż młody, Henryk nie miał już lat dwudziestu, bawił się używał dostatków i żył wiele, a to wszystko znamionowało się na jego twarzy pewną obojętnością i odcieniem znudzenia, które nie pozwalało mu na zbytnie wrażenia. Henryk był zupełnie panem siebie wobec tej pięknej dziewczyny, której ręki zażądał. 

Rano dopiero, gdy promienie wschodzącego słońca wdarły się do salonów gasząc mdłe światła lamp, goście rozjeżdżać się zaczęli. Henryk pożegnał się jeden z ostatnich i zbliżył się do mnie w chwili właśnie, gdy zapinałem ostatni guzik paltota. 

- Jedziemy razem, wszak prawda - wyrzekł ze zwykłą swobodą. 

Nie miałem nic przeciwko temu; spodziewałem się, że zechce mi coś powiedzieć, zwierzyć się z uczuciami swymi, wsiadłem więc do jego koczyka i rącze konie uniosły nas z przed ganku na szeroką drogę wysadzoną jarzębiną, wiodącą do majątku Henryka Sinogóry. 

Był to śliczny ranek październikowy, młoda zieloność obsianych pól perliła się od rosy i połyskała tęczowymi blaski, tumany mgły opadały z wolna wlokąc się podartymi szmatami nad ziemią, korale jarzębin błyszczały świątecznie, a żółkniejące liście zdawały się przechowywać słoneczne promienie i rozweselać nimi jesienny krajobraz. W oddali siniały i błękitniały co raz bardziej w mgle rannej pasma wzgórz obrosłych czarnymi lasami sosen i jodeł, odkrywając gdzie nic gdzie porozrzucane chaty w wąwozach, kościół lub dwór bielejący na tle sadu, powietrze było ciepłe, ciche, tą dziwną ciszą ukojenia i spokoju, jaki cechuje schyłek roku, zarówno jak schyłek pożytecznego życia; żaden wiatr nie wionął, żaden się głos nie ozwał, umilkły wiosenne skowronki i letnie świerszcze - tylko czasami wróbel zaświegotał. 

Jechaliśmy czas jakiś, obydwaj w milczeniu; Henryk palił cygaro, a ja spoglądałem z zachwytem na świat otaczający: piękność jego przejmowała mnie rozkoszą, pierś moja rozszerzała się, wznosiły myśli, czułem się w tej chwili zupełnie szczęśliwym, owym szczęściem bez burz i niepokojów, jakie dać może tylko spokój sumienia i rozwinięte pojecie. 

Spojrzałem na niego dawnego ucznia chcąc podzielić się z nim wrażeniami mymi, ale dostrzegłem, że jego oczy zamiast błądzić po otaczającym świecie, utkwione były w dym ulatujący z cygara, i uśmiechnąłem się mimowolnie; zdawało mi się, że musiał, jak każdy zakochany, wysnuwać z własnej myśli stokroć piękniejsze obrazy niż te, które mógł zobaczyć, że dostrzegał postać ukochanej, rysującą się dla niego na ile mgły powietrznej, błękitnego dymu i promieni słońca. Patrzałem więc na niego z radością i rozrzewnieniem, gdy odezwał się niespodziewanie płosząc marzenia moją. 

- Wojciechu! co to się stało ogierkowi, że upada na przednią nogę? 

Te słowa, skierowane do furmana odjęły mi słodkie iluzje, którymi się kołysałem, przerywając je gwałtownie. Widocznie serce i myśl Henryka nie były wyłącznie Różą zajęte. 

Wojciech zaczął tłumaczyć zdarzony wypadek, ale to nie zadowoliło Henryka, który wyskoczył z powozu i zaczął troskliwie opatrywać ową szwankującą nogę z tak wyłącznym zajęciem, jak gdyby nic innego nie zajmowało go pod słońcem. 

Wreszcie załatwiwszy tę ważną sprawę, wsiadł na powrót do powozu i jechaliśmy już dalej stępa, przez wzgląd na ogierka. Znowu pomiędzy nami trwało milczenie, znowu oczekiwałem próżno na jakieś zwie rżenie, aż wreszcie zacząłem pierwszy. 

- Więc żenisz się z panną Różą? 

Mój dawny uczeń ziewnął, przeciągnął się niedbale i odparł mi najspokojniejszym głosem. 

Te słowa, ton, jakim wymówione były, przejęły mnie dreszczem trwogi, zdawało mi się, że widzę swobodne dziecię, igrające nad przepaścią; przecież Henryk nic był wcale dzieckiem, powinien więc był mieć równie dobre jak i ja pojęcie życia, ale są ludzie, co z własnej woli, lub siła okoliczności, pozostają zawsze dziećmi, których chyba zły los i gorzkie doświadczenie na ludzi pasować może. 

Spojrzałem na młodego człowieka i spytałem powtórnie mimowolnie prawie. 

- Więc na prawdę chcesz się z nią, żenić? Wyrazy te widać uderzyły go naiwnością swoją, bo roześmiał się głośno i odparł. 

- A dla czegoż bym się oświadczał? 

Ryła to bardzo logiczna odpowiedź, przecież nie zadowoliła mnie wcale. 

I zastanowiłeś się dobrze nad tym, co czynisz, wyrzekłem? 

Henryk wzruszył ramionami. 

- Mad czym się tu bardzo zastanawiać, odparł lekko, panna posażna, dobrze wychowana, ładna i przepada za mną. 

- Czyż to wystarczy na szczęście życia, pytałem niewzruszony chcąc koniecznie zmusić myśl jego do zapatrzenia się poważniej na tę kwestię. 

Ale usiłowania moje próżnymi były. 

- Ach! zawołał, kochany Joachimie, widzę, że swoim zwyczajem bierzesz te kwestię z abstrakcyjnego stanowiska, ja się w teorie twoją wdawać nie myślę, tylko postąpię praktycznie, biorąc za żonę ładną i bogatą dziewczynę, wszakże wszyscy tak robili, robią i robić będą. 

Ta zwykła ogólnikowa odpowiedź, to powoływanie się na zwyczaj przyjęty, były to dla mnie rzeczy nie zrozumiałe, gdyż przyznaję to w pokorze ducha, nie mogłem nigdy pojąć, by rzecz jaka przeciwna zdrowemu rozsądkowi, stawała się przez to samo dobrą, pożyteczną lub odpowiadała potrzebom indywidualnym człowieka, że ją tysiące ludzi popełnia. Dla mnie teoria i praktyka były to zawsze dwa wyrazy jednobrzmiące, bezwarunkowo odrzucałem z myśli to wszystko, co w czyn wprowadzić się nie dało, to też słowa mego dawnego ucznia dotknęły mnie do żywego, chociaż znałem zwykłe jego zasady. 

- Ja, na twoim miejscu Henryku, odparłem, nie troszczyłbym się o to co robią, lub robili inni, ale zapylałbym swego własnego serca i sumienia o potrzeby jego. 

Mój dawny uczeń uśmiechnął się znowu z politowaniem właściwym ludziom światowym, dla niefortunnych myślicieli, co poważają się kontrolować ich zwyczaje. 

- To też wyrzekł swobodnie, serce moje nie bierze wcale udziału w tej sprawie. 

- Jak to, spytałem, więc nie kochasz nawet panny Róży? 

- Ach! biedny Joachimie, pochwycił, jesteś nieoszacowany z twymi wielkimi frazesami, spójrz w koło siebie w rzeczywiste życie i powiedz, kto się dzisiaj kocha, przekonuj się raz, że miłość, ta choroba mózgowa od bardzo dawna wyszła z mody. 

Kto się dziś kocha? to zdanie na wszystkie tony powtarzają, ładne panny zaprzedając się bogatym mężom, mężczyźni żeniący się dla zwyczaju, konwenansów, lub co najczęściej dla spłacenia długów i rozsądni niby rodzice, chcący wybić z głowy dzieci niewczesne marzenia. Tak, że stało się ono w końcu rodzajem aksjomatu, przeciw któremu nikt wystąpić się nie odważa; wypowiedziawszy je, społeczność zasypia spokojnie, załatwiwszy się raz z tym burzliwym pierwiastkiem serca, tak niebezpiecznie występującym w życiu. Czy przeto usunięty on jest na prawdę, czy władze skazane na milczenie i milczące długo, nie odezwą się w danej chwili niespodziewana, katastrofą i skrępowane, nie przybiorą potwornej formy? Nad tą kwestią świat, nic zwykł się zastanawiać, a jeśli podejmie ją, jaki bystrzejszy badacz, głos ogólny woła: ˝daj pokój,˝ poco przywołujesz znów do życia te u trapioną marę, my o niej wiedzieć nie chcemy˝. Ale z wolą lub mimo woli społeczeństwa, żywotne kwestię dopominają się bytu, łamiąc faktyczny narzucony spokój, pod którym zagrzebać je chciano. 

To wszystko jednak leżało po za granicami pojęcia Henryka, on w zupełnie dobrej wierze powtarzał: 

˝Kto się dzisiaj kocha!˝ - Nie posiadał tego bystrego poglądu, co pozwala odgadywać uczucia pod maską obojętności, lub myśl głębsza pod salonowym uśmiechem, sądził więc na prawdę, że czynnik sercowy raz na zawsze z życia wymazanym został, tak samo jak demonomania…. i opętania średniowieczne. 

- Czy jesteś tego zupełnie pewnym Henryku - spytałem? 

Spojrzał mi w oczy z takim zdziwieniem, jak gdybym podawał w wątpliwość pewnik matematyczny. 

- No, zapewne, odparł z uśmiechem po chwili namysłu, szczęściem dla nas kochają się jeszcze młode, dziewczęta, romansowe piękności, ale my mężczyźni… 

Wyrzekł to z tym głębokim przekonaniem o wyższości płci swojej, nie dopuszczającym żadnej wątpliwości, ani zaprzeczenia; wyraźnie w jego pojęciu miłość była moralnym kalectwem, mogącym się tylko objawić w niższych formach stworzenia, a zatem ród męski musiał od niego być wolnym. 

- Wiec Róża ciebie kocha - wyrzekłem tylko. 

- Naturalnie, odpowiedział, jakżeby mnie ona kochać nie miała. 

I mówiąc to, spojrzał okiem tak pełnym pewności, iż tego faktu arcyprawdopodobnego zresztą nie mogłem podawać w wątpliwość. 

Była w nim jednak, krzycząca choć powszednia bardzo niesprawiedliwość. Czyż ta dziewczyna, oddająca serce swoje człowiekowi, który głośno wyznawał niewiarę w miłość, nie czyniła tego w nadziei, że wzajem jest ukochaną? - działo się tu więc moralne oszustwo, które jakkolwiek tolerowane obyczajem, nie traciło przecież swego ohydnego charakteru dla tego, że nie szło o materialne fakty, ale o rzeczy stokroć droższe o miłość i wiarę. 

Nie mogłem wstrzymać się od wyrażenia tej myśli. 

- Ona sądzi zapewne - wyrzekłem - że ty ją kochasz. 

Henryk wzruszył ramionami, jak gdyby szereg dziecinnych prawdziwie uwag, które mu czyniłem, zaczynał go niecierpliwić. 

- Przecież - odparł logicznie - skoro chcę się z nią żenić, nie mogę jej nic innego powiedzieć. 

- A jeśli ona ci wierzy? 

- Spodziewani się, że wierzy. 

- Więc gruntując przyszły wasz stosunek na fałszu, jakże spodziewać się możesz potem zaufania. 

Jednak ta perspektywa wcale nie zatrwożyła Henryka; daremnie po mojej stronie była logika, za nim był obyczaj, wiec odparł mi znowu sakramentalnym frazesem. - 

- Przecież wszyscy tak robią, a ja nie myślę być bocianem i przetwarzać świata, któremu dotąd jest z tym bardzo dobrze i wygodnie. 

Dobrze i wygodnie, słowa te łatwo było mu wypowiedzieć, bo nie zastanawiał się nad ich głębszym znaczeniem; zmysły nasze przez porównanie tylko sądzić mogą, ale dla oka, które nigdy nie widziało słońca, mrok może się zdawać pełnym światłem; tak samo i w moralnym świecie kulawe związki, jakie spostrzegamy w koło, mogą reprezentować szczęście. 

Ale myśli tych nie sformułowałem wyraźnie, a Henryk też, nic czekając odpowiedzi, mówił dalej ze zwykłą pewnością swoją. 

- Ja nie myślę wcale brać małżeństwa au tragique, jak widzę ty je uważasz, - nie myślę zamykać siebie i żonę w domowym klasztorze, boby nas to oboje na śmierć zanudziło; łączymy się, by nam było lepiej a nic gorzej na świecie. 

Tu już nie mogłem wytrzymać i rzekłem. 

- Idzie o to tylko, jak się to lepiej ma rozumieć; ja uważałbym, że w stosunku małżeńskim pierwszą podstawą szczęścia jest zjednoczenie serc, myśli i pojęć. 

- Ach! jak to pięknie brzmi - zawołał mój dawny uczeń - ale jak to straszliwie nudnym byłoby w praktyce. Mnie zaś, przyznani ci się Joachimie, mało obchodzą myśli i gusta mojej przyszłej żony, byle nic przeszkadzała mi robić tego, co mi się podoba. 

- Ależ ty czy wzajem dasz jej podobną wolność? - Ma się rozumieć, nie chce, by mnie kto tyranizować ale też nikogo tyranizować nie myślę - Róża wie o tym dobrze. 

Miał on za sobą przynajmniej pozorna słuszność, wszakże można stosunki ludzkie na rozmaity sposób urządzać, jednak ten jeden tykający się najdrażliwszych stron człowieka, zdawał mi się zasługiwać na wyjątek. 

- Więc, zapytałem, chcąc rzeczy doprowadzić do ostateczności, chcecie pozostawić sobie wzajem wolność nieograniczoną? 

- Nieograniczoną! - powtórzył Henryk lekko zgorszony tym wyrażeniem - to zbyt wiele, wszak wiesz, że wolność ludzka uwarunkowaną jest zawsze pewnymi względami świata przyzwoitości. 

- Rozumiem, rozumiem, - wiec byle te były zachowane. 

- Żadne z nas więcej żądać nie ma prawa. 

Wymawiał to z taką swobodą, zdawał się tak przekonany) że w życiu nic stanąć nie może na wspak tym zasadom, że zapytałem samego siebie, czy przypadkiem on nie miał prawdy i nie miał słuszności biorąc w ten prosty sposób zawile sprawy ludzkie. 

- A jednak - zawołałem z widocznym wahaniem - gdyby żona twoja kochać cię przestała? 

Ale ta ewentualność nie zdawała się wcale przerażać Henryka. 

- Zniósłbym to z rezygnacją - wyrzekł z lekkim uśmiechem, i nie miałbym w tym nawet wielkiej zasługi, bo tak jak ty, mój stary poetyczny przyjacielu, nie przywiązuje wielkiej wagi do tego przelotnego uczucia; zresztą dla czegóż kochać by mnie nie miała? będę dla niej przecież zawsze grzecznym, uprzejmym, nie myślę żałować na stroje, ani bronić jej zabaw, przeciwnie chciałbym jej uprzyjemnić życie - czegóż mogłaby żądać więcej? 

- Są to bardzo chwalebne zamiary - odparłem z kolei z odrobiną ironii - ale gdyby przypadkiem to wszystko jej… nie wystarczyło do szczęścia, - gdyby kochając sama, zażądała wzajemności? 

- Róża jest dobrze wychowaną panną - odparł stanowczo, a gdyby miała podobnie dziecinne zachcianki, to trudno, ja na to nie poradzę i siebie zmienić nie potrafię.. 

- A gdyby - ciągnąłem dalej ten szereg przypuszczeń - zawiedziono, z twojej strony znalazła miłość gdzie indziej, gdyby pokochała? 

- O mój Boże, przerwał mi Henryk śmiejąc się serdecznie z tym rodzajem emancypowanego niedowierzania, jakie ma każdy prawie mąż w podobnym wypadku; cóż ci zawiniła biedna Róża, że ją o takie rzeczy posądzasz? 

- Ależ ja nie posądzam wcale, przypuszczam zaledwie. 

Na serio coś musiało ci się w niej nie podobać, czy uważasz ja za lekkomyślną, kokietkę? 

- Ja nie znam jej prawie wcale, zawołałem przerażony, doniosłością jaką nadawał słowom moim, nie zauważyłem nic, a raczej nabrałem przekonania, że Jest to dopiero materiał, z którego los i życie wyrobić może zarówno wzorową kobietę jak bezmyślną wietrznicę. 

- Róża jest wzorowo wychowaną. 

- Byłoby o tym wiele do powiedzenia, jeśli nazywasz wzorowym wychowaniem to, że ona nie ma pojęcia o realnym świecie i nie potrafi sama sobie, poradzić w żadnym ważniejszym wypadku życiu, to zgadzam się z tobą zupełnie! 

Ale Henryk nie mi: i najmniejszej ochoty wdawać się w polemikę o tej ważnej kwestii i powtórzył z przekonaniem. 

- Jest wybornie wychowaną, skromną i pobożną, a przyznasz sum, że to są najlepsze gwarancje przyszłości. 

Nie podzielałem zupełnie tego zdania, nie chcąc jednak zbaczać od głównego przedmiotu rzekłem. 

- Dajmy na to, że masz dzisiaj wszelkie możliwe gwarancje, przecież errare humanum est, gdyby cię one zawiodły, gdyby żona twoja pokochała innego? 

Mówiąc, to, patrzyłem mu badawczo w oczy, chcąc dopatrzyć w nich zbawiennej trwogi, smutku, lub nie - pokoju przynajmniej, ale na twarzy jego nie zarysowało się żadne z tych uczuć. 

- Ha! cóż chcesz, wyrzekł w końcu z namysłem, może masz i słuszność, wszystko zdarzyć się może, w razie gdyby moja żona miała tak zły gust, by jej się inny podobał, to przecież dla tego w łeb bym sobie nie strzelił z rozpaczy. 

- Więc cóż byś uczynił, zapytałem, sądząc, że pod tym spokojem kryją się jakie gorsze jeszcze zamysły. 

Tymczasem bardzo niesłusznie posądzałem o to Henryka, bo odparł z uśmiechem. 

- Niechby się sobie kochała, nie widzę, w czym by mi to tak bardzo przeszkadzać mogło. 

Znałem go doskonale, mówił to zupełnie na serio, po namyśle, jako swoją ówczesne uczucie. 

- W takim razie wyrzekłem, masz słuszność, możesz się ożenić na ślepo, nie spotka cię przynajmniej nic nieprzewidzianego. 

Rzeczywiście, zasady jego mogły podobać się lub nie podobać, ale nie można mu było zaprzeczyć logiki i jedności, przecież mimowolnie spoglądałem w przyszłość z niepokojem, na pozór wszystko było obmyślane, zharmonizowane w pojęciach i zamysłach jego, a przecież było w nich coś rażącego, coś potwornego, nawet ten człowiek mówiący tak spokojnie o katastrofach życia, nie będący w stanie nawet uczuć ich całej grozy, pomimo pozornego spokoju budził we mnie litość prawdziwą, wyraźnie był on dotknięty rodzajem moralnego kalectwa, niezdolny pojąć błogości rodzinnego ogniska, i szczęścia wynikłego ze zjednoczeniu dwóch serc nierozerwalnym węzłem. - Henryk nie zważając wcale na milczenie moje, zaczął im rozwijać rozmaite plany przyszłości, w których przyznać muszę, konie, ekwipaże, urządzenie domu, bez porównania większą role grały od żony, nie przerywałem mu wcale, byłem pogrążony w myślach, które pomimo woli przybierały ponurą barwę. 

Myślałem nad zmarnowaną pracą moją nad tym człowiekiem, nad naukami sianymi w jałową role, sam daremnie cierpiałem, żyłem daremnie, skoro nie zdołałem żadnej z zasad moich wszczepić w niego, skoro w najważniejszych kwestiach były pomiędzy nami tak zupełne, kardynalne różnice pojęć, miłowania, moje próżnymi zostały, świat, ta nikczemna hydra, stugłowa, z która toczyłem walkę nieskończoną, zwyciężyła mnie na tym polu, nie zdołałem wydrzeć jej łupu tej duszy, i byłem smutny, jak każdy człowiek, którego zawiedzie cel szlachetny. Henryk miał dobro serce, i chociaż nie szedł za radami mymi, kochał mnie prawdziwie, zauważył więc zasępienie moją i odgadł jego przyczynę. 

Joachimie, wyrzekł z uśmiechem podając mi rękę, nie gniewaj się na mnie, wiem co myślisz, ale przyznaj przynajmniej, że jestem szczerym z tobą, że mógłbym z łatwością prawić ci sentymentalne frazesy, a nie czynię tego, cóż chcesz, jestem jakim mogę, nie czuję się zdolnym do wielkich czynów, wielkich idei, i wielkich poświęceń, mnie potrzeba łatwego życia, wbrew woli i chęciom twoim chowano mnie w nim od dzieciństwa j jam stworzony właśnie do tego powszedniego szczęścia dobrobytu i użycia, którem ty pogardzasz. 

- Obyś je miał tylko zawsze Henryku, zawołałem rozrzewniony, bo przeczuwam, że droga, która obierasz, doprowadzić cię może daleko od tego celu. 

Ale on uśmiechnął się znowu, z niedowierzaniem ludzi, którym wszystko dotąd szło łatwo jak z płatka. 

Na tym skończyła się rozmowa nasza dniu tego, nieraz potem powracaliśmy do niej, nie raz pojedyncze kwestie, względem przyszłości, którą sobie gotował, poruszano były pomiędzy nami, i jak zwykłe bywa, każdy pozostał przy swoim zdaniu. 

W ciągu tego czasu często miałem sposobność widzieć pannę Różę, ale nigdy nic… zdarzyło mi się rozmawiać z nią na serio, lub pochwycić w niej jakiekolwiek żywe, nie mierzone słowo, więc do ostatniej chwili nie mogłem odgadnąć, czy na serio uderzało serce w jej białej piersi, czy też odpowiadała ona zupełnie moralną nicością swoją pragnieniom przyszłego męża. 

Czasem zdawało mi się, że jakaś niewyraźna iskra gotowa była trysnąć z jej czarnych oczu, że usta poruszą się wreszcie, prosto z serca idącym słowem, ale były to tylko przelotne błyski, zgaszone w tejże chwili konwencjonalnym uśmiechem lub wyrazem. - Henryk miał słuszność. Panna Róża nazbyt dobrze była wychowaną, by pozostał jej jaki bądź atom samodzielności, minia ona na każdy wypadek przygotowany gest lub frazes, których zapas był niewyczerpanym i w każdym razie umiała znaleźć się właściwie. Zdawało mi się tylko, iż on nie łudził się wcale rachując na jej miłość, kochała ona Henryka i uczucie to zdradzała co chwila rumieńcem lub spojrzeniem, ale stosunki ich były tak skrępowane formami i przyzwoitością, przestrzeganą niezmiernie ściśle przez matkę Róży, iż nigdy nie mogło przyjść pomiędzy nimi do żadnej nawet poufałej rozmowy i zaledwie w razie jakiegoś większego zgromadzenia, mogli ukradkiem pod okiem kilkudziesięciu osób, zamienić skrycie słów kilka, zwykle zaś Henryk przyjeżdżał co dni kilka do Tulnika, wioząc pudła Lursowskich cukierków, zastawał całą rodzinę ceremonialnie zgromadzona w salonie, całował w rączkę panią domu i narzeczoną, ściskał się z panem prezesem i po kilkogodzinnym ogólnej rozmowie, żegnał się tym samym sposobem, później Róża z matką pojechały do Warszawy po wyprawę, Henryk naturalnie im towarzyszył, a tam narzeczem widywali się tylko wśród stosów koronek i materii, w towarzystwie nieuniknionych szwaczek, haftarek, modniarek i to widywali się na bardzo krótko, bo Róża miała nadzwyczaj ważne zajęcia toaletowe i musiała wytężać myśl i fantazję, na wybór gustownych strojów, on miał równie ważne zadanie, wyekwipowania się i urządzenia domu, stosownie do wymagań położenia, jakie zajmował i majątku panny, z którą się żenił. 

Więc pośród tych zajęć, zaledwie mogli znaleźć chwilkę czasu na zasięgniecie wzajemnej rady co do czynionych zakupów. Było to kilka miesięcy gorączkowego życia, zajęcia się wyłącznie rzeczami, nie zasługującymi wcale na uwagę myślących ludzi. Tutaj najmniejsza fraszka nabierała nad zwyczajnego znaczenia, debatowano z poważną mina dnie całe nad krojem sukni, kolorem obicia lub fasonem powozu, jak gdyby od tego zależnym było szczęście lub nieszczęście przyszłości. 

Zwyczajny to sposób przygotowywania się, do najważniejszego faktu w życiu, małżeństwa, sposób tak ogólnie przyjęty, że nawet przestał zwracać uwagę, a jednak gdym widział najdroższego sobie człowieka, biorącego tak lekkomyślnie na barki obowiązki, których doniosłości nie dał sobie nawet pracy rozważyć, nie mogłem się oprzeć tajemnym przeczuciom i z niepojętym smutkiem oczekiwałem dnia zaślubin.. 

Dzień ten nadszedł nareszcie i obchodzonym był z całą uroczystością, na jaką zasługiwało połączenie dwóch znakomitych domów i majątków. Był to właśnie luty, koniec karnawału; ziemia okryta była śniegowym całunem, skośne promienie słońca… przysłaniały tumany śniegu, kręcące się w mroźnym powietrzu; na całej przestrzeni nieba i ziemi nie było nic widać, tylko wirującą białą kurzawę wśród ponurego ryku zimowego wichru. Był to jeden z tych dni, w którym błogo jest siedzieć przy wesoło płonącym ognisku, w cichym domu, w którym dreszcz przejmuje na samą myśl wychylenia się za próg jego. 

Pomimo to grono weselne licznie, zebrane W wielkim salonie w Tulniku, oczekiwało tylko na solenne wejście panny młodej, by wyruszyć do kościoła; sanki pozaprzęgane czekały przed gankiem, a konie parskały niecierpliwie, szarpiąc lejce, które zmarznięte ręce furmanów zaledwie utrzymać mogły. 

Stałem w oknie, spoglądając na przemian na posępne szkielety drzew, obwieszone szronem, wstrząsane niemiłosiernym wichrem, i owo strojne, wykwintne zgromadzenie, jaśniejące wszystkimi barwami tęczy gdy nagi drzwi się otworzyły i ukazała się w nich młoda narzeczona. - Tej chwili przypomniała ona osobliwie kwiat, którego nazwę nosiła, była cudnie piękną w ślubnej zasłonie, z wiankiem zieleni na ciemnych włosach, a może wzruszenie nadawało jej oczom głębokie spojrzenie i piętnowało twarz nie dziecinnym wyrazem. 

Henryk, który stał naprzeciw drzwi, w których się ukazała, spoglądając na nie z widoczną niecierpliwością, jakby pilno ran było już zagarnąć ją pod panowanie swoje, postąpił ku niej, ale nie on jeden to uczynił; w rogu salonu, w pośród młodzieży stał bardzo młody chłopiec, dziwnie smutny i blady: pierwszy raz dzisiaj widziałem go w domu rodziców Róży, musiał mieć jednak prawo znajdowania się tutaj, - bo zdawał się doskonale świadomym miejscowości, zwyczajów domowych i znał prawie wszystkich obecnych, 

- chłopiec ten czymś nieokreślonym wyróżniał się od tłumu, tale, że koniecznie zauważyć go musiałem. Miał zaledwie lat dwadzieścia, twarz jego ogorzała o regularnych rysach, miała czerstwości i urok pierwszej młodości, a jednak jakieś przedwczesne bóle czy zawody piętnowały mu już czoło dojrzałością cierpienia. 

Oczy jego za czarnych rzęs mgliły się łzami i ogniem tłumionym, brwi ściągnięte rysowały się ciemnym łukiem po nad niemi, ryjąc na czołu jakąś zaledwie dostrzeżoną bruzdę. 

Wśród ogółu zatartych fizjognomii, ten człowiek w pół dziecinnym wieku, jaśniał całym majestatem myśli i uczucia. 

Jakie one były? czemu w wieku szczęścia i uśmiechów miał to smutne spojrzenie? czemu tak ponuro patrzał na świat otaczający i bladymi usty zaledwie odpowiadał na powitania i słowa zwrócone ku sobie? - Tego nie mogłem odgadnąć. A zaczepiano go, jak gdyby widoczna boleść jego była wyzwaniem dla obecnych. Widać nie umieli jej zrozumieć ani uszanować. 

- Adasiu! wołano na niego ze stron wszystkich, 

- Adasiu, gdzieżeś się ukrywał przez parę miesięcy Co robiłeś w karnawał? 

Musiałeś chorować, bo wyglądasz jak z krzyża zdjęty. 

On