Miesięcznik Znak. Styczeń 2014 - Opracowanie zbiorowe - ebook

Miesięcznik Znak. Styczeń 2014 ebook

Opracowanie zbiorowe

0,0
8,77 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Temat Miesiąca: Wojna

Wojny stały się wszechobecne – od ataku na World Trade Center polem bitwy jest cały świat. W pewnym sensie stały się też niewidoczne – drony i roboty docierają niepostrzeżenie do celu i tam zbierają informacje lub dokonują egzekucji. Czym jest dziś wojna? Czy nas dotyczy? Kto ją prowadzi?

Fotoreportaż Claire Felicie Oto są młodzi mężczyźni o holenderskich żołnierzach służących w Afganistanie.

Idee:

Sztuka bycia sobą: Czy zadowolenie z siebie to najważniejsza rzecz, jaką w życiu możemy osiągnąć?

Rozmowa:

Ekonomia muzułmańska: Czy w kulturze islamskiej można znaleźć receptę na kryzys gospodarczy?

Debaty:

Na straży sondaży: Czym jest opinia publiczna i jak ją zmierzyć? Jak nie interpretować badań sondażowych?

Kultura:

Grzebałkowska o biografii Beksińskich: co się działo między sztalugami a kuchnią?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
PDF

Liczba stron: 285

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym

DOMINIKA KOZŁOWSKA

Rocznice. I co dalej?

W przemówieniu wygłoszonym w dniu inauguracji obrad Okrągłego Stołu, 6 lutego 1989 r., Jerzy Turowicz powiedział: „na siedzibie rządzącej w naszym kraju partii czytaliśmy niedawno hasło: »Nie ma wolności bez odpowiedzialności«. Sądzę, że hasło to zostało błędnie sformułowane. Bardziej słuszna byłaby formuła: »Nie ma odpowiedzialności bez wolności«”. Rozpoczynający się właśnie rok przyniesie dwie ważne rocznice: 100. rocznicę wybuchu I wojny światowej i 25. obrad Okrągłego Stołu oraz wyborów czerwcowych. Obydwa wydarzenia miały ogromny wpływ na dzieje Polski i sytuację międzynarodową. Przyczyniły się do powstania nowych państw narodowych, potężnych zmian ustrojowych, społecznych i gospodarczych. Rok 1918 przyniósł Polakom odzyskanie niepodległości, 1989 sprawił, że słowo to nabrało wreszcie pełnego sensu.

Warunkiem podjęcia odpowiedzialności za los własny oraz przyszłych pokoleń jest nie tylko wolność polityczna rozumiana jako pełnia swobód i praw obywatelskich, ale także, a może nawet przede wszystkim, wolność wewnętrzna będąca podstawowym atrybutem osoby i uzasadnieniem dla bezwarunkowego charakteru wolności politycznych. Zapewne te właśnie fundamentalne aspekty wolności miał na myśli Turowicz, gdy w swym przemówieniu określał warunki decydujące o wzięciu współodpowiedzialności za losy kraju przez demokratyczną opozycję.

Rozpoczynający się rok jest także rocznicą powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego; rządu, który w ciągu kilkunastu miesięcy zainicjował nie tylko szereg kluczowych reform polityczno-gospodarczych (m.in. zmianę ustroju, wprowadzenie gospodarki rynkowej czy reformę samorządową), ale i ważne z punktu widzenia polskiej racji stanu działania w zakresie polityki zagranicznej (m.in. doprowadził do podpisania traktatu granicznego z Niemcami). Wspominając tamte przełomowe wydarzenia warto stawiać pytania o przyszłość, przede wszystkim o rolę państwa w przeciwdziałaniu tym nierównościom, które część społeczeństwa pozbawiają poczucia sprawstwa i możliwości wzięcia odpowiedzialności za własny los.

Patrząc na minione dekady z perspektywy wielkich syntez historycznych, możemy uznać, że procesy społeczne, polityczne i gospodarcze, dokonujące się w XX w., ostatecznie doprowadziły do trwałego pokoju. Wspomniane rocznice po raz pierwszy świętować będzie pokolenie, któremu obce jest nie tylko doświadczenie wojny, ale i zniewolenia, opresji, tak bliskie starszym mieszkańcom Europy Wschodniej. Może zatem nadszedł czas, aby rocznice stały się dla nas okazją nie tylko do patrzenia wstecz, ale i do stawiania odważnych pytań o przyszłość? Pytania te są o tyle naglące, że zbiegają się w czasie z kryzysem wspólnotowym, dotykającym Europę. Nadeszła pora, abyśmy zaczęli od siebie, Polaków, wymagać tyle, ile wymaga się od osób dojrzałych. Sporym wyzwaniem i testem dojrzałości będzie dziś to, czy okażemy się zdolni do budowania wspólnoty europejskich narodów również w trudnych warunkach. Świętując te rocznice warto przypomnieć sobie, kto wie, czy nie jedno z najcenniejszych doświadczeń przełomu 1989 r. – umiejętność współpracy z wszystkimi ludźmi dobrej woli.

TEMAT MIESIĄCA

Wojna

FOT. U.S. MARINE CORPS, CPL. DARIEN J. BJORNDAL

Przez ostanie sto lat, które minęły od wybuchu pierwszej wojny światowej, nie zdarzył się ani jeden rok bez poważnego konfliktu zbrojnego. Mimo że mamy jako ludzkość wiele doświadczeń w tym zakresie, wojny cały czas umykają definicjom i trzeba wciąż na nowo pisać regulujące je prawa W czym dzisiejsze wojny różnią się od tych, które znamy z historii? Czy na naszych oczach rodzi się nowe zjawisko? Czy w przyszłości będziemy toczyć wojny bez rozlewu krwi?

Bezgraniczne niebezpieczeństwo

MARZENA ZDANOWSKA

Zaczęło się od wzmożonej kontroli na lotniskach, dziś wiemy, że się na tym nie skończyło. Stany Zjednoczone na masową skalę gromadzą e-maile i rozmowy telefoniczne, podsłuchują polityków, włamują się do baz danych zagranicznych firm, prowadzą działania mające na celu uzyskanie dostępu do wszystkich informacji szyfrowanych w Internecie i infekują dziesiątki tysięcy komputerów oprogramowaniem, dzięki któremu przejmują nad nimi kontrolę

Niespełna rok temu Brandon Friedman, amerykański weteran wojen w Afganistanie i Iraku, opublikował na stronie „Time’a” artykuł o wymownym tytule: Zapomnijcie o dronach. Prawdziwym problemem jest „wojna bez granic”1. Termin „granice” został użyty w sensie dosłownym – tekst analizował, jak we współczesnych konfliktach traktowane są terytoria państw. Uzasadnione byłoby jednak również szersze odczytanie tego ostrzeżenia – grozi nam bowiem taki stan, w którym znaczenie tracą nie tylko granice krajów, rozmywane są też granice wielu kategorii związanych z wojną, jaką znamy. W pewnym stopniu dzieje się to na naszych oczach. Konflikty niewiele mają dziś wspólnego z wypowiadaniem wojny i podpisywaniem rozejmu, można więc stracić pewność, czy żyjemy w czasie pokoju czy wręcz przeciwnie. Powoli tracą znaczenie nie tylko granice między państwami, ale także linia oddzielająca świat wirtualny od realnego. Przenoszenie zaś zadań żołnierza na automaty i roboty może zacierać granice odpowiedzialności za konkretne działanie, np. zabicie człowieka.

Nie sposób wymienić wszystkich wątpliwości, które nasuwają się w kontekście przemian rzeczywistości wojennej. Warto jednak zastanowić się choćby nad kilkoma przykładami pokazującymi, na czym może polegać trudność w opisaniu współczesnych wojen.

POLICJANT ŚWIATA

Zacznijmy może od wspomnianego artykułu Friedmana. Teoretycznie nie wnosi on wiedzy, której byśmy do tej pory nie mieli – autor przypomina, że powszechnie akceptujemy stwierdzenia mówiące, że w wojnie z terroryzmem cały świat jest polem walki. Wynika to oczywiście z faktu, że terroryści nie pochodzą z jednego państwa, nie reprezentują polityki żadnego kraju, mogą mieszkać i działać w dowolnym miejscu na ziemi, a ci, którzy z terroryzmem walczą, odpowiadają po prostu na to zagrożenie w sposób do niego odpowiedni. Pojawia się jednak problematyczne pytanie: jak jednoznacznie ustalić, kto jest „terrorystą”? Z jednej strony to jeden z ważniejszych przeciwników Stanów Zjednoczonych, z drugiej – cel bardzo niedookreślony. Brak tego dookreślenia wpływa zaś na definicje wszelkich działań organizowanych w ramach „wojny z terroryzmem”.

Friedman sugestywnie pokazuje, że przedefiniowanie słów „wojna” i „pole walki” może mieć niemal groteskowe konsekwencje: „Prawda jest taka, że nawet jeśli gdzieś ktoś (kto posiada broń) nienawidzi Stanów Zjednoczonych, nie sprawia to wcale, że jego – albo jej – miejsce pobytu staje się »polem bitwy«, na którym możemy wedle upodobania używać sił zbrojnych. Albo to, że jakiś ideolog z kamerką internetową chce zaszkodzić naszym interesom, wcale nie znaczy, że jesteśmy z nim w stanie »wojny«. Taka interpretacja byłaby zbyt pojemna i skazywałaby Stany Zjednoczone na nieustanne prowadzenie wojen (co zdaje się też zrobiła)”.

Rok 2001 był punktem zwrotnym, od którego zaczyna się era zupełnie innego definiowania wojny i pokoju, bezpieczeństwa i zagrożenia, wroga i sojusznika

Friedman, który służył jako oficer piechoty nie tylko w Afganistanie i Iranie, ale też w Pakistanie i Kuwejcie, sądzi, że to jak zgodziliśmy się definiować wojnę, ma z wojną niewiele wspólnego. Ściganie pojedynczych przestępców jest według niego zadaniem przynależnym policji, ale ostatnimi czasy umówiliśmy się, że będziemy używać do tego środków zwyczajowo zarezerwowanych dla operacji wojennych. Przyczyna jest zapewne łatwa do odgadnięcia – trudno byłoby uzasadnić obecność amerykańskich policjantów wszędzie tam, gdzie wysyła się amerykańskich żołnierzy.

Nie chodzi przy tym o trywializowanie wydarzeń, które dały początek wojnie z terroryzmem. Atak na World Trade Center był bezsprzecznie wielką tragedią. Ale jak przypomina Friedman: ciało Osamy bin Ladena zostało wrzucone do oceanu dwa lata temu, większość jego kolegów już nie żyje albo odsiaduje wyroki w więzieniach, a drugoklasiści, którym George W. Bush czytał bajki, kiedy atak z 11 września miał miejsce, są dziś na studiach. A to oznacza, albo że wydarzenia sprzed dwunastu lat są wykorzystywane przez polityków jedynie jako pretekst do przesuwania granic prawnych i politycznych, co w pewnym momencie będzie musiało się skończyć – trudno przecież byłoby w nieskończoność usprawiedliwiać swoje działania wydarzeniami z coraz odleglejszej przeszłości – albo że rok 2001 był punktem zwrotnym, od którego zaczyna się era zupełnie innego definiowania wojny i pokoju, bezpieczeństwa i zagrożenia, wroga i sojusznika oraz praw i obowiązków sił zbrojnych.

„ORWELL BYŁ OPTYMISTĄ”

Definicje mają swoje konsekwencje. Niektóre konsekwencje przedefiniowania wojny już zresztą znamy. Od samego początku wojny z terroryzmem obywatele Stanów Zjednoczonych i innych państw zachodnich zgadzali się na różnorakie ograniczenia swoich wolności w imię ochrony bezpieczeństwa. Skoro terroryści to jednostki niezwiązane na stałe z danym krajem, podróżujące i mieszkające również na Zachodzie, to żeby ich namierzyć, należy darzyć pewną dozą podejrzliwości wszystkich podróżujących i mieszkających na Zachodzie ludzi. Zaczęło się od wzmożonej kontroli na lotniskach, dziś dzięki Edwardowi Snowdenowi wiemy, że się na tym nie skończyło. Regularnie ujawnia on kolejne informacje o poczynaniach Agencji Bezpieczeństwa Krajowego Stanów Zjednoczonych (NSA), która m.in. na masową skalę gromadzi e-maile i rozmowy telefoniczne, podsłuchuje polityków, włamuje się do baz danych dużych zagranicznych firm, prowadzi działania mające na celu uzyskanie dostępu do wszystkich informacji szyfrowanych w Internecie i infekuje dziesiątki tysięcy komputerów oprogramowaniem, dzięki któremu przejmuje nad nimi kontrolę i może niepostrzeżenie pozyskiwać dane w dowolnym momencie.

Na początku reakcje na te doniesienia były mieszane. Niektórzy się oburzali, ale większość wydawała się wykazywać zrozumienie – przecież po to są wywiady, żeby szpiegować i wiedzieć, co w trawie piszczy. Spokojne przyjęcie doniesień Snowdena można tłumaczyć tym, że pierwsze informacje, które ujawnił, dotyczyły telefonów i e-maili zwykłych obywateli, a ci najczęściej nie dbają nawet o prywatność w sieci. Jednak im więcej ujawniał były współpracownik NSA, tym więcej znajdowało się krytyków poczynań amerykańskiej agencji. Jednym z nich jest Mikko Hyppönen. Podczas wykładu wygłoszonego w październiku zeszłego roku w Brukseli (w ramach konferencji TED), odnosząc się do działań NSA, stwierdził, że Orwell był optymistą.

Stany Zjednoczone zaczęły traktować Internet jak swoją kolonię – działają tylko według ustalonych przez siebie zasad i czerpią z tego korzyści. Agencje rządowe mają w swoich szeregach specjalistów od łamania zabezpieczeń i kradzieży danych, a ich zdobywanie można przełożyć na wymierne rezultaty gospodarcze

Hyppönen nie jest przypadkowym krytykiem posunięć Amerykanów – zawodowo zajmuje się bezpieczeństwem komputerowym i właśnie na ten aspekt zwraca szczególną uwagę. Według Fina próba kontroli całej aktywności w Internecie musi skończyć się obniżeniem bezpieczeństwa cyfrowego. Podczas gdy oficjalnie mówi się o pewnych ograniczeniach wolności w celu zwiększenia bezpieczeństwa państwa i obywateli, analiza działań wskazuje na coś odwrotnego. Hyppönen podaje przykład treści szyfrowanych, do których NSA chce mieć dostęp, i porównuje je do kilkucyfrowego kodu, który wpisujemy na domofonach, żeby otworzyć drzwi wejściowe, albo którym zabezpieczamy alarm przeciwwłamaniowy w mieszkaniu. Możemy sobie wyobrazić, że policja w danym kraju będzie miała alternatywny kod otwierający wszystkie zamki, który będzie pozwalał m.in. dostać się bez wyważania drzwi do mieszkania przestępcy, żeby przeszukać jego rzeczy lub go aresztować. Tylko że jednocześnie kod ten będzie otwierał również wszystkie inne przejścia. Nie jest trudno zgadnąć, że możliwość wprowadzenia takiego kodu do wszystkich alarmów i zamków zmniejsza ogólne bezpieczeństwo, mimo że pozwala łatwo schwytać złodzieja czy nawet mordercę. Podobnie jest z narzędziami umożliwiającymi odczytywanie szyfrowanych danych osobom trzecim. Nawet jeśli założymy, że NSA albo inny wywiad kontroluje nasze komputery i całą komunikację wyłącznie dla naszego dobra, to nie jest powiedziane, że takie narzędzia nie zostaną kiedyś wykorzystane przez kogoś, kto nie życzy nam dobrze.

Tylko czy założenie, że obcy wywiad działa w naszym interesie może być uzasadnione inaczej niż naiwnością?

NOWE OPISANIE WOJNY

Przedstawione działania budzą wiele pytań. Po pierwsze, czy powinniśmy przyzwyczajać się do tego, że jesteśmy traktowani tak, jakbyśmy mieli cały czas status podejrzanych? Jeszcze niedawno to właśnie podejrzenia, że ktoś popełnił czyn karalny, usprawiedliwiały jego śledzenie, podsłuchiwanie, czytanie jego listów i przeszukiwanie rzeczy. Prowadzenie takich działań w stosunku do wszystkich bez wyjątku mogło kojarzyć się tylko z Rokiem 1984.

Po drugie, czy można jednoznacznie określić, w czyim interesie prowadzona jest ta powszechna inwigilacja? O ile można jeszcze założyć, że wśród obywateli Europy ukrywają się terroryści gotowi wysadzić w powietrze stację metra, o tyle trudno szukać groźnych bojowników wśród przywódców europejskich państw. Wiele zresztą wskazuje na to, że „wojna z terroryzmem” prowadzona przez Amerykanów ma dużo wspólnego z kwestiami gospodarczymi, przykładem niech będzie tajne pozyskiwanie danych z firm mających znaczenie strategiczne (np. włamanie się do sieci Petrobrasu, brazylijskiego giganta naftowego). Można oczywiście powiedzieć, że tropienie ekstremistów i szpiegostwo gospodarcze to dwa różne działania. Ale to właśnie pod pretekstem walki z terroryzmem Stany dążą do osłabienia bezpieczeństwa w sieci, dzięki czemu skuteczniej mogą pozyskiwać informacje gospodarcze. Bo kiedy zniknie przekonanie o konieczności walki z terrorystami wysadzającymi się w powietrze, czy zgodzimy się poświęcać wolności obywatelskie dla walki o dominację gospodarczą, w przypadku Polaków – nie swojego kraju?

Po trzecie w końcu, jak twierdzi Hyppönen, Stany Zjednoczone, wykorzystując swoją przewagę technologiczną, zaczęły traktować Internet jak swoją kolonię – działają w niej tylko według ustalonych przez siebie zasad i czerpią z tego korzyści. Agencje rządowe mają w swoich szeregach specjalistów od łamania zabezpieczeń i kradzieży danych, a ich zdobywanie można przełożyć na wymierne rezultaty gospodarcze i finansowe. Czy nie należałoby więc powiedzieć, że inne państwa są w ten sposób atakowane? Czy jesteśmy u progu ery, w której wojny będą prowadzone w sieci, bez rozlewu krwi? Jeśli tak, to wydaje się, że wielu graczy jeszcze się nie zorientowało, iż nowa wojna już się zaczyna.

TELEWIZOR NA MNIE PATRZY

Podczas jednej z rozmów redakcyjnych poprzedzających przygotowanie tego numeru Rafał Tarnogórski powiedział: „Pierwsza wojna przyszłości rozpoczęła się 11 września 2001 r.”. Atak na World Trade Center rzeczywiście rozpoczął nową epokę, w której definicje dotyczące wojny należy napisać na nowo. Trzeba jednak pamiętać, że temu nowemu definiowaniu wojny towarzyszy wciąż duża niewiedza. Wciąż nie wiemy, jak daleko sięga śledzenie obywateli i komu ostatecznie posłużą pozyskane informacje.

Pod koniec listopada ubiegłego roku serwis internetowy BBC, powołując się na odkrycie pewnego blogera, napisał o szczególnej funkcji pewnego modelu telewizorów LG. W ustawieniach użytkownika można było włączyć lub wyłączyć opcję zbierania informacji o oglądanych programach. Lista z detalami dotyczącymi przyzwyczajeń telewizyjnych użytkownika była przesyłana do producenta, a następnie personalizowano wyświetlane reklamy. Nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby nie to, że po wyłączeniu funkcji zbierania informacji była ona dalej aktywna, a producent wciąż wiedział, co jest wyświetlane na ekranie jego produktu. Co więcej, kiedy do monitora podłączono dysk zewnętrzny, nazwy plików również trafiały do LG. Tak więc rodzice oglądający zdjęcia swoich dzieci opisane zbyt dokładnie mogli np. poinformować firmę, co robią ich pociechy na co dzień, gdzie bywają i z kim.

Czy w takiej sytuacji obywatel jest obserwowany przez nadgorliwą firmę, która chce za wszelką cenę sprzedać mu kolejny produkt, czy może jest właśnie inwigilowany przez rząd i (potencjalnie) podejrzewany o terroryzm? Trudno to ocenić. Tym bardziej że nie mamy jasności na temat zasad współpracy agencji rządowych i korporacji, od których pozyskały informacje. Możliwe zresztą, że – podobnie jak w przypadku Facebooka czy Yahoo – rząd pewnego dnia poprosi firmę o informacje, które pierwotnie nie były zbierane w celach wywiadowczych. Różnica będzie jedynie taka, że tym razem będą to informacje, których nie zostawiamy w sieci dobrowolnie.

Być może w całym tym gąszczu ewoluujących definicji należy wrócić do kilku stałych punktów odniesienia, nienegocjowalnych i oczywistych praw, które określałyby zasady współistnienia różnych państw i ich obywateli. Problemem może być jednak to co zawsze: że na wojnie – wiadomo – jak w miłości. Wszystkie chwyty są dozwolone.

1. W oryginale: Forget Drones. The Real Problem Is „War Without Boundaries”, tekst opublikowano 13 lutego 2013 r.

MARZENA ZDANOWSKA – członek redakcji miesięcznika „Znak”

FOT. MARCIN KALIŃSKI

Debata „Znaku”

Wojny przyszłości

WPROWADZENIE RAFAŁ TARNOGÓRSKI

Pierwsze zdanie książki Ruperta Smitha Przydatność siły militarnej. Sztuka wojenna we współczesnym świecie z 2005 r. brzmi: „Nie ma już wojny”. To wzbudza wątpliwości, przeczy naszemu oglądowi; co prawda, w tej części świata wojna stała się doświadczeniem historycznym, ale najnowsze wiadomości przynoszą jej bardzo realny obraz. Może zatem ten dysonans poznawczy to kwestia tylko odpowiedniego użycia pojęcia „wojna” lub „konflikt zbrojny”?

Klasyczne podręczniki prawa międzynarodowego dzielone były na dwa działy: prawo pokoju oraz prawo wojny. Odzwierciedlało to przekonanie o istnieniu dwóch porządków w stosunkach pomiędzy państwami – ich relacje układały się zależnie od tego, który z tych dwóch porządków między nimi występował. Wojna, jakkolwiek potępiana, do XX w. pozostawała legalnym środkiem na rozstrzygnięcie sporów między państwami. Dopiero regulacje po II wojnie światowej (Karta Narodów Zjednoczonych) przyniosły prawne potępienie wojny i wprowadziły zakaz agresji zbrojnej. Początek XXI w. odsłonił jednak nowe oblicze znanych zjawisk. Po ataku z 11 września 2001 r. Stany Zjednoczone odpowiedziały deklaracją wojny przeciwko terroryzmowi. Wojnę tę było łatwo rozpocząć, trudniej zakończyć: nieprzyjacielem stało się już nie państwo, ale jednostki, terroryści, którzy łatwo mogli zmienić ojczyznę. W walce z przeciwnikiem w warunkach asymetrii sił i środków okazało się, że państwa zaczęły się odwoływać do historycznego arsenału środków, nawet tego wątpliwego moralnie i prawnie. Państwa demokratyczne też się go nie wyrzekły, realizując naczelną zasadę sformułowaną przez Cycerona: salus rei publicae suprema lex esto – „dobro republiki najwyższym prawem”. Powrócił temat dopuszczalności tortur, pozaprawnego przetrzymywania osób uważanych za terrorystów, ograniczenia swobód obywatelskich, ukrytych więzień oraz fizycznej eliminacji osób uznanych za niebezpieczne.

Co to właściwie znaczy, że nie ma wojny? Nie wystarczy zatrzymać się na tym efektownie brzmiącym pytaniu, trzeba je doprecyzować: jakiej wojny nie ma? Aby wyjaśnić i przybliżyć ten problem, warto najpierw sięgnąć do klasycznych definicji. Jeśli cofniemy się w przeszłość i spróbujemy prześledzić, jak dawniej definiowana była „wojna”, to okaże się, że istnieje kilka definicji, które wracają w różnych odsłonach, czasem jedynie lekko zmienione. Natomiast ujęcie istoty problemu jest podobne. Pomijając rozważania Platona, Arystotelesa, Demokryta, można sięgnąć od razu do Cycerona, który uznawał za wojnę jedynie takie sytuacje, kiedy w sporze między stronami występowało zjawisko przemocy zbrojnej. To bardzo krótkie oraz jasne ujęcie. Później do tego stwierdzenia nawiąże także Grocjusz, a następnie pewien aspekt rozszerzający tę definicję wprowadzi Hegel, który będzie traktował wojnę jako część polityki, a armię w rękach państwa jako narzędzie powołane do obrony interesów narodowych.

Do czasu zakończenia I wojny światowej do pełnego zrozumienia istoty pojęcia wystarczała definicja Clausewitza sprzed 1827 r.: wojna jest czynem politycznym, ciągiem stosunków wyrażających się w akcie przemocy, mających na celu doprowadzanie sił zbrojnych przeciwnika do stanu, w którym nie będą one zdolne do dalszej walki. Tutaj został wprowadzony pewien element czasowy oraz prawny, który znalazł swoje rozwinięcie również w definicji słownikowej. Przed wojną w słowniku języka polskiego „wojna” definiowana była jako okres walk między dwoma państwami, od zerwania stosunków politycznych do zawarcia pokoju. Współcześnie w literaturze przedmiotu przez pojęcie „wojny” większość autorów rozumie stan faktyczny czy też zjawisko społeczne polegające na regulowaniu sporów lub realizowaniu celów politycznych na drodze zastosowania przemocy w postaci siły zbrojnej. Definiuje się ją także jako konflikt pomiędzy podmiotami prawa międzynarodowego połączony z użyciem siły, w wyniku którego prawa obowiązujące w czasie pokoju zostają zastąpione przez prawo wojenne. Jako stan wojny określa się natomiast stan prawny istniejący pomiędzy państwami, w którym uznaje się istnienie wojny, mający swoje skutki także w sferze prawa wewnętrznego. Na wojnę składa się zatem suma konfliktów, sił zbrojnych, nastrojów społecznych, warunków ekonomicznych, zasad prawnych, kultur narodowych. Na gruncie prawnym próbę definicji podjął trybunał międzynarodowy. Rozszerzył przy tym wąskie znaczenie wojny jako konfliktu między państwami, odwołując się do szerszego pojęcia „konfliktu zbrojnego”. Definicja ta posłużyła do stwierdzenia, że prawo humanitarne znajduje zastosowanie w przypadku każdego konfliktu zbrojnego.

Trybunał ds. Zbrodni Wojennych w byłej Jugosławii stwierdził: „(...) z konfliktem zbrojnym mamy do czynienia zawsze, gdy dochodzi do użycia siły zbrojnej między państwami lub (...) między władzami rządowymi a uzbrojonymi, zorganizowanymi grupami lub między takimi grupami wewnątrz państwa. Międzynarodowe prawo humanitarne ma zastosowanie od chwili rozpoczęcia tego typu konfliktów zbrojnych i rozciąga się na okres po zakończeniu działań zbrojnych aż do zawarcia ostatecznego porozumienia pokojowego; w przypadku konfliktów wewnętrznych – do czasu osiągnięcia uregulowania pokojowego” (sprawa Dušana Tadića, IT-94-1-AR 72).

Rozwój polemologii jako nauki wyspecjalizowanej w badaniach nad wojną, konfliktami i pokojem do definicji wojen dodał elementy próbujące wyjaśniać przyczyny ich wybuchów. Thomas Malthus widział powody prowadzenia wojen w czynnikach demograficznych. Biologiczna teoria odwoływała się do gatunkowych cech ujawnionych w postępowaniu jednostki i nawiązywała do Freudowskiej koncepcji przyrodzonej człowiekowi tendencji do agresywności. Według teorii etycznych biologiczne cechy zmuszają człowieka do stałej walki o przyszłość egzystencji i w taki sposób są naturalnymi czynnikami wojen. Jednak dochodzi również ważny czynnik kulturowy oraz etyczny – kult heroizmu, waleczności, sławy, prowadzący do deifikacji walki zbrojnej i w ten sposób napędzający nowe konflikty. Próby definicyjne pociągnęły za sobą klasyfikacje. Trudno tu nie przywołać chyba najbardziej znanego Henryka Jominiego – XIX-wiecznego klasyka, wyodrębniającego bardzo wiele rodzajów wojen: zaczepne, obronne, podejmowane przy nadarzających się okazjach, z udziałem sprzymierzeńców, interwencyjne, inwazyjne, na tle przekonań, domowe, religijne, na dwa fronty. W tym podziale trudno wymienić jedno kryterium. Wydaje się jednak, że istotna była w przypadku tej klasyfikacji nie myśl filozoficzna, ale doświadczenie epoki.

Michael Howard, brytyjski profesor, autor książki Wojna w dziejach Europy, twierdził, że jeśli popatrzymy na historię kontynentu, to okaże się, że wojny w dziejach Europy nie są zjawiskiem niezwykłym. Od 1600 do 1945 r. stoczono w sumie 129 wojen. W XVII w. – 47, w XVIII – 37, w XIX – 36, i w XX – 7. Dwanaście wojen ciągnęło się przez ponad 10 lat, lecz większość nie trwała dłużej niż dwa lata.

Jak zaznaczono wcześniej, w literaturze przedmiotu nie istnieje jedna, właściwa definicja wojny. Większość autorów rozumie „wojnę” jako stan faktyczny. Warto zatem zadać pytanie: czy w warunkach współczesności te klasyczne definicje i klasyfikacje są nadal adekwatne? Czy w ogóle potrzebujemy takich definicji? Przecież istnieją zjawiska społeczne, tj. agresja czy terroryzm, które sobie świetnie radzą bez solidnych teorii i obowiązujących prawnie wyjaśnień. Spojrzenie na wojnę, jak na każde zjawisko społeczne, może być wieloaspektowe, złożone. Wydaje się, że obecny okres (z cezurą 11 września 2001 r.) stanowi okres przejściowy pomiędzy tym, co znane i opisane w kategoriach XX w., a nową jakością, która umyka łatwej definicji.

Rupert Smith zaproponował, by mówiąc o współczesnych konfliktach, używać terminu: wars amongst the people („wojna wśród społeczeństw”). Klasyczna definicja „wojny” nie odnosi się już do wojny czasów przemysłowych. Opuszcza poziom państwowy, a zaczyna towarzyszyć ludziom w ich codziennym życiu. Smith wyodrębnił główne trendy opisujące współczesne wojny: walka nie toczy się o wyraźne, absolutystyczne cele, ale o cele mniej wyraziste, ważne dla podmiotów niebędących państwami. Celem głównym nie jest już podbicie terytorium i pokonanie wrogiej armii, ważniejsze jest zmuszenie przeciwnika do określonego zachowania, narzucenie mu pewnej ideologii. Amerykańska interwencja w Afganistanie i zajęcie jego terytorium bynajmniej nie zakończyły wojny z terroryzmem. Walka toczy się wśród społeczeństw, co zwiększa zaangażowanie mediów, relacje medialne z interwencji zbrojnych są elementem dyskursu publicznego w demokratycznych państwach Zachodu, reakcje społeczeństw wymuszają zaprzestanie działań zbrojnych lub ich podjęcie, np. w celu zapobieżenia zbrodniom. Konflikty nie mieszczą się w ramach czasowych; skoro walka nie toczy się przy maksymalnym zaangażowaniu sił i nie chodzi już o osiągnięcie celów za wszelką cenę, to trudniejsze okazuje się precyzyjne określenie początku i końca działań wojennych, interwencje zbrojne przedłużają się, przechodzą w fazy operacji utrzymania pokoju, operacji stabilizacyjnych, misji policyjnych itd. Wykorzystuje się każdą okazję, by znaleźć nowe zastosowania dla starych broni; stronami w tych wojnach są podmioty przeważnie niebędące państwami (jak Al-Kaida czy piraci somalijscy) i na nieznaną wcześniej skalę uczestniczą w nich siły wielonarodowe.

Wojna stała się dzisiaj wszechobecna. Tak wszechobecna, że paradoksalnie, niewidoczna. Dzięki mediom zagościła w naszych domach, stała się częścią zwykłego życia. Oswoiliśmy ją, przestała być zauważalna i odróżniana od pokoju. Czy to jednak oznacza, że przestała istnieć? Być może obecnie ma inny charakter, środki i cele. Czasami trzeba zmienić bardzo wiele, by wszystko zostało jak dawniej. Bo czy ktoś może dać gwarancję, że wojna w swoim klasycznym wydaniu znów nie upomni się o swoje prawa? Nie – i dlatego właśnie nie przestano jeszcze uczyć sztuki wojennej.

— Rafał Tarnogórski

Trzeba mieć świadomość, że w przyszłości będziemy uczestniczyć równocześnie w konfliktach z kilku różnych epok: i z XVIII, XIX, XX i z XXI w. Świat wcale się nie ujednolica. Przeciwnie, różnice coraz bardziej się potęgują ze względu na pogłębiające się przepaści technologiczne

ZE SŁAWOMIREM DĘBSKIM, LESZKIEM JESIENIEM I RAFAŁEM TARNOGÓRSKIM ROZMAWIA DOMINIKA KOZŁOWSKA

W lipcu tego roku minie 100 lat od wybuchu I wojny światowej. Wiele się zmieniło od tamtego czasu, nie tylko pod względem technologicznym. Dziś może się wydawać, że zacierają się granice tego, czym jest wojna, a czym jest pokój: wojna z terroryzmem, wojny gospodarcze czy ataki hakerów na strony rządowe mogą być w ogóle nieodczuwalne dla obywateli państw, które są w nie zaangażowane. Podobnie problematyczna jest kategoria „sojuszników” – w czasach kiedy wrogiem jest terroryzm, a nie określone państwo, pracownicy agencji wywiadowczych zagrożenia wypatrują wszędzie, nawet wśród własnych obywateli. Te przesłanki skłaniają do zadania podstawowego pytania o to, czy dziś żyjemy w czasie wojny czy pokoju. Jak zmienia się nasze rozumienie wojny? Czym może być wojna w przyszłości? Czy np. w połowie XXI w. może stać się zupełnie niezauważalna lub – przeciwnie – wszechobecna?

Sławomir Dębski: Na wstępie mam dwie uwagi odnośnie do celu naszej dyskusji. Otóż, po pierwsze, wątpię w sens refleksji obejmującej perspektywę wybiegającą w przyszłość aż na 40 lat. Nikt nie podjąłby się dziś przygotowania prognozy na tak długi okres. Długoterminowa perspektywa przewidywania przyszłości ogranicza się najczęściej do 15–20 lat. A to i tak są szacunki niezwykle odważne. Im większy okres chcemy zanalizować, tym więcej zmiennych: ich liczba rośnie w tempie geometrycznym. Nawet jeżeli całą potęgę państwa zintegrujemy z obecnymi mocami obliczeniowymi maszyn, to i tak wychodzenie poza 20-letni okres nie ma sensu. Nie jesteśmy w stanie zaprognozować oddziaływania głupoty, będącej potężną siłą sprawczą w dziejach ludzkości.

Po drugie, Rupert Smith, o którym w swym wprowadzeniu wspominał Rafał Tarnogórski, twierdzi, że nie mamy dziś do czynienia z wojnami w rozumieniu Clausewitzowskim. Ale to przecież nie oznacza, że nie mamy do czynienia z użyciem siły. Monopol na stosowanie siły wciąż ma jedynie państwo. To jest jedno z najważniejszych cywilizacyjnych osiągnięć ludzkości. Jednak co rusz pojawiają się podmioty niebędące państwami, które ten monopol próbują przełamać. To z pewnością stawia nas w obliczu nowych wyzwań.

Leszek Jesień: Broniłbym zasadności prognozowania możliwych scenariuszy w perspektywie 40 lat. Zgadzam się, że praktyczny sens takich prognoz jest bliski zeru. Jednak dotyczy to także perspektywy 15–20-letniej. Nie jest natomiast bliski zeru, jeśli cel takich prognoz ma charakter konceptualny, a nie praktyczny. Metoda ekstrapolacji jest skutecznym sposobem tworzenia nowych definicji i schematów pojęciowych, przez pryzmat których możemy w inny sposób spojrzeć na bieżącą sytuację. Prosty przykład – podmiot i przedmiot aktu przemocy. Tradycyjnie uznawaliśmy, że jest to państwo. Projekt integracji europejskiej rozpoczął się od koncepcji uniemożliwienia państwom aktów przemocy. W maju 1950 r. narodziła się idea Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali. Chodziło o to, aby związać państwom ręce w przemysłach, które wówczas uznawane były za wojenne. Formalnie rzecz biorąc, państwa wciąż są podmiotami aktów przemocy w stosunkach międzynarodowych, faktycznie – stopniowo tracą taką zdolność. Zastanawianie się zatem nad takimi, wydawałoby się, podstawowymi, kwestiami w dłuższej perspektywie jest niesłychanie istotne. Jacques Attali w Krótkiej historii przyszłości proponuje perspektywę 50-letnią, a ta rzeczywiście wymaga zarazem wyobraźni i dyscypliny intelektualnej.

S.D.: Zgoda, o ile jednocześnie przystajemy na założenie, że nasze prognozy odnośnie do tego, w jaki sposób ewoluować będą pojęcia i instrumenty, za pomocą których rzeczywistość opisujemy, są jedynie pewnym przybliżeniem. Im większą perspektywę czasową przyjmiemy, z tym większym przybliżeniem będziemy mieć do czynienia.

Sądzę, że na wstępie możemy zgodzić się co do tego, że dyskusja prognostyczna służyć może również lepszemu zrozumieniu naszego obecnego położenia.

S.D.: Na tym właśnie polega planowanie: aby móc dobrze zaplanować swój kalendarz na przyszły tydzień, muszę mieć wiedzę na temat tego, co za tydzień może się wydarzyć.

Do jakich doświadczeń odwołujemy się dziś w Polsce, gdy rozmawiamy o wojnie? I ja, i Panowie należymy do pokolenia, które nie ma osobistego doświadczenia wojny. Czy dziś – wracając do otwierającego pytania – z całą pewnością możemy powiedzieć, że żyjemy w czasach pokoju?

S.D.: W Europie doświadczamy dziś jednej z najdłuższych epok pokoju, w historii kontynentu. Konflikty zbrojne, jeśli wybuchają to na peryferiach Europy. W rezultacie dla społeczeństw europejskich doświadczenie wojny staje się coraz bardziej abstrakcyjne. Pokój jest więc w Europie przede wszystkim stanem mentalnym. Wprawdzie mamy doświadczenia wojen ekspedycyjnych, jednak w odczuciu opinii publicznej świadomość tego jest dość wątła. Nasze siły zbrojne są relatywnie niewielkie. Jeszcze 20 lat temu Polska miała ok. 400 tys. żołnierzy pod bronią. Dziś jest ich realnie ok. 80 tys. Zrezygnowaliśmy z poboru powszechnego. Z pewnością więc żyjemy w czasach pokoju, skoro nie widzimy potrzeby utrzymywania dużej siły zbrojnej. Strategiczna projekcja zakłada, że w najbliższej przyszłości nie zagrozi nam żaden duży konflikt. W latach 30. XX w. Polska zagrożona rewizjonizmem Niemiec i sowieckiej Rosji przeznaczała na utrzymanie sił zbrojnych ok 30% PKB. Dziś nie wydaje nawet 2%. II Rzeczpospolita była państwem biednym, a poczucie realnego zagrożenia było niepomiernie większe niż jest obecnie. Dziś nie mamy poczucia istnienia militarnych zagrożeń dla przetrwania narodu lub integralności terytorialnej państwa.

L.J.: W czasie pierwszych fal nalotów na wojska serbskie w Bośni spotkałem Amerykanina, który pilotował myśliwce F-16. Rozmowa z nim uświadomiła mi kardynalne różnice pomiędzy społecznością europejską a amerykańską. Dla Amerykanów wojna jest doświadczeniem bliskim. W wielu amerykańskich rodzinach jest ktoś, kto na wojnie był. Widok człowieka w mundurze nie należy do rzadkości. W Polsce nie mamy tego typu doświadczeń. Śmierć naszego żołnierza na misji dla większości ludzi jest faktem całkowicie abstrakcyjnym.

FOT. MARCIN KALIŃSKI

Żyjemy w czasach pokoju, ale jest to pokój pozorny. Jesteśmy przekonani, że Europie nic nie zagraża, przy czym nasze wyobrażenia potencjalnych zagrożeń są rodem z XIX w.

— Leszek Jesień

Żyjemy w czasach pokoju, ale jest to pokój pozorny. My, Polacy, mamy przekonanie, że Europa jest bezpieczna, że nic jej nie zagraża, przy czym nasze wyobrażenia potencjalnych zagrożeń są rodem z XIX w. A przecież Szwajcarzy utrzymują mobilizację powszechną. Francuzi i Brytyjczycy uczestniczą w różnych ekspedycjach, jak sądzę, również i po to, by testować nowe rozwiązania militarne. Sytuacja zaczyna się komplikować jeszcze bardziej, gdy wyjdziemy poza znane nam opłotki, poza XIX-wieczne definicje konfliktów zbrojnych i zagrożeń. Współcześnie wojna nie musi polegać na tym, że dwóch rycerzy okłada się mieczami, ewentualnie zamiast tych mieczy strzela do siebie z większej odległości lub nawet steruje dronami. Jeżeli zgodzimy się, że w przyszłości wojna nie musi mieć takiej postaci, wówczas nie mam pewności, że nasz postmodernistyczny świat jest bezpieczny.

S.D.: To, że w poprzedniej wypowiedzi odwołałem się do kategorii narodu, która ukształtowała się dopiero w wieku XIX, nie osłabia mojej tezy, że żyjemy dziś w czasach pokoju. Wojny istniały, zanim ukształtowało się nowoczesne pojęcie narodu. Sądzę jednak, że państwo jako podmiot, który ma monopol na użycie siły zarówno wobec własnych obywateli, jak i w relacjach między państwami, przetrwa w jakiejś postaci, choć jednocześnie przypuszczam, że w przyszłości to właśnie społeczeństwo będzie głównym czynnikiem organizującym naszą refleksję na temat użycia siły. Przewiduję, że w przyszłości częściej niż o wojnie będziemy mówili o użyciu siły. W tym sensie twierdzę, że żyjemy dziś w czasach pokoju. W ostatnich kilkunastu latach liczba międzynarodowych konfliktów zbrojnych systematycznie spada. Od 1991 r. do chwili obecnej było ich ok. 80, w tym raptem kilka, które moglibyśmy nazwać wojną w sensie klasycznym. A przecież nie oznacza to, że w tym okresie nie stosowano siły zbrojnej. Owszem korzystano z niej, najczęściej w sytuacji gdy jakiś podmiot (państwo) stawał się na tyle słaby, że nie był zdolny do wypełniania swoich podstawowych obowiązków. W takich przypadkach konieczna okazywała się międzynarodowa interwencja.

W wirtualnej sferze, której zręby się wciąż kształtują, będzie bardzo podobnie. Państwa będą używać swej siły – w tym kontekście użyłbym sformułowania „potęgi” – do obrony własnego monopolu na stosowanie przemocy, także w świecie wirtualnym. Co więcej, w moim przekonaniu, świat wirtualny coraz częściej wykorzystywany będzie do tego, aby potęgować siłę państwa – tak przewidują Amerykanie. Asymetria między państwami będzie rosła również i w wyniku tego, że jedni będą potrafili tworzyć i wdrażać nowe technologie i pomnażać w ten sposób własną siłę, inni zaś będą próbować równoważyć własne zapóźnienie technologiczne stosując inną taktykę użycia siły.

Proces budowania strategii bezpieczeństwa komplikuje dziś fakt, iż państwa znajdują się na różnych etapach rozwoju. Z jednej strony mamy do czynienia z bytami niezdolnymi do kontroli własnego terytorium i zapewnienia pokoju, a zatem z bytami zagrażającymi stabilności międzynarodowej, z drugiej – z podmiotami takimi jak Unia Europejska, będącymi wspólnotą wielu państw i narodów, z trzeciej wreszcie – z klasycznymi państwami nowoczesnymi, jak chociażby Rosja czy Stany Zjednoczone. Jakie elementy składowe takiej strategii są więc dziś najważniejsze?

L.J.: Zmianie podlegają dziś zasady konkurencyjności nowoczesnych państw. Potęga państwa nie zależy już tylko i wyłącznie od posiadanego terytorium ani nawet populacji ludności, która może się przełożyć na potencjalną potęgę armii. Obecnie przedmiotem konkurencji są warunki rozwoju. Wprawdzie można powiedzieć, że zawsze chodziło o warunki rozwoju, ale niegdyś o rozwoju decydowały zupełnie inne czynniki niż dziś. W tym sensie zgadzam się ze Sławomirem Dębskim: wojny takie, jakie opisywał Clausewitz, a Smith twierdził, że się skończyły, a zatem wojny polegające na podboju jakiegoś terenu, jego okupacji, a następnie zmuszeniu przeciwnika do zawarcia pokoju i ustalenia nowych warunków są dziś nieskutecznym instrumentem poprawiania pozycji konkurencyjnej. Za dużo kosztują i dają nietrwałe wyniki, przez co w dłuższym czasie muszą przegrywać z innymi instrumentami budowania potęgi państwa.

W słynnym sporze pomiędzy Robertem Kaganem a Robertem Cooperem ten ostatni zaproponował, by państwa opisywać w trzech kategoriach: jako przednowoczesne, nowoczesne i ponowoczesne. Te trzy rodzaje państw współistnieją dziś jednocześnie w jednym świecie i wchodzą w interakcje. Państwa przednowoczesne to państwa upadłe, które nie są w stanie kontrolować własnego terytorium, zapewnić bezpieczeństwa swym obywatelom, w związku z czym nie są w stanie wejść w relacje nowoczesne oparte na sile. Relacje nowoczesne, czyli oparte na sile, wciąż są domeną takich państw nowoczesnych, jak Stany Zjednoczone, Rosja czy Chiny. W związku z tym żyjemy w kilku rzeczywistościach jednocześnie. Z jednej strony bezpieczeństwo wymaga, by tworzyć strategie obrony w obliczu konfliktów zbrojnych w Internecie, a z drugiej strony – przygotowania naszych kontyngentów do prowadzenia misji w państwach, których nie stać na wybudowanie studni. Dyskusja Amerykanina Kagana i Europejczyka Coopera miała charakter teleologiczny, zakładała, że świat rozwija się od form przednowoczesnych do ponowoczesnych. Moim zdaniem, niekoniecznie musi tak być.

S.D.: Gdyby Europa miała wspólną armię, byłaby kwintesencją państwa nowoczesnego. Wcale jednak nie mam lepszego samopoczucia w związku z tym, że zaniechaliśmy realizacji takich idei, zmierzając w kierunku bytu ponowoczesnego. Podsłuchiwanie przez Amerykanów przywódców państw europejskich dowodzi naszego technologicznego zapóźnienia i politycznej nieudolności. Stany Zjednoczone stosują dziś narzędzia, do których inne państwa nie mają dostępu. Co więcej, wykazują się przy tym ogromną pomysłowością: instytucje amerykańskie nie mogą podsłuchiwać własnych obywateli. Co zatem robią agencje? Zawierają porozumienia z zaprzyjaźnionymi instytucjami z państw sojuszniczych, by te podsłuchiwały obywateli amerykańskich. Stany Zjednoczone twierdzą, że stosują te narzędzia w imię obrony własnych interesów. Zauważmy jednak, że dziś definiowanie własnych interesów jest wysoce skomplikowaną sprawą. Przydatna okazuje się historia Robin Hooda i szeryfa Nottingham. Szeryf Nottingham w swoim wirtualnym świecie sam stanowi prawo i je egzekwuje. Był w tym niczym nieograniczony, aż do czasu gdy w 1215 r. pojawiło się (obywatele wywalczyli) pierwsze ograniczenie. Przewaga technologiczna państwa nad obywatelem jest obecnie ogromna i niczym nieograniczona. Wolność obywatela w stosunku do państwa jest poważnie zagrożona. Dlatego sądzę, że w najbliższej przyszłości objawi się jakiś nowy Robin Hood, który zmobilizuje nas do walki o nową Magna Charta Libertatum mającą zastosowanie w obszarze wirtualnym. Oczywiście taka regulacja musi mieć charakter globalny. Przypuszczam zresztą, że ze względu na to, że w przyszłości będzie można zgromadzić i przeanalizować wielki zasób danych o obywatelu w bardzo krótkim czasie, na porządku dziennych stanie prawo obywatela do informacji w czasie rzeczywistym, że takie postępowanie prześwietlające – będące w końcu formą użycia potęgi państwa – zostało zainicjowane.

W przyszłości poważne zagrożenie wolności jednostki i jej praw własności będzie dotyczyć obszaru aktywności intelektualnej. Dlatego ochrona przez państwo fundamentalnego dla naszego ładu prawa własności będzie musiała się rozciągnąć również i na tę sferę. Wymusi to zastosowanie rozwiązań technologicznych, które każdemu z nas dadzą możliwości zacierania śladów w Internecie, oraz realizowania w praktyce „prawa do bycia zapomnianym”.

I jeszcze jedna uwaga, nawiązująca do podziału państw na przednowoczesne, nowoczesne i ponowoczesne. Otóż trzeba mieć świadomość, że ze względu na postępujące rozwarstwienie w przyszłości będziemy uczestniczyć równocześnie w konfliktach z kilku różnych epok: i z XVIII, XIX, XX i z XXI w. Świat wcale się nie ujednolica. Przeciwnie, różnice coraz bardziej się potęgują ze względu na pogłębiające się przepaści technologiczne. Dlatego w przyszłości siły zbrojne będą musiałby być kształtowane w taki sposób, aby były zdolne do podjęcia walki w różnych formatach, na teatrach różnego poziomu technologicznego. Oczywiście dążąc do maksymalnego wykorzystania lub zniwelowania różnic w poziomie technologicznym w zależności od przeciwnika.

Niektórzy polscy stratedzy