Lustro pana Grymsa - Dorota Terakowska - ebook + książka

Lustro pana Grymsa ebook

Dorota Terakowska

3,7

Opis

Piękna baśń z gatunku fantasy przeznaczona dla dzieci. Opowiada o złych, mrocznych mocach uosabiających zgubną żądzę władzy. Mówi także o potędze miłości i odpowiedzialności, o gniewie i buncie, dzięki którym zwycięża dobro i wola życia.

Powieść ma charakter uniwersalny podejmuje zagadnienia filozoficzne i moralne na miarę dzisiejszych czasów w sposób przystępny dla młodego czytelnika. Książka uznana przez dzieci za bestseller roku 1995, otrzymała też nagrodę Małego Donga za niezwykle zajmującą treść i interesujące przygody bohaterów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: ANNA POL
Opie­ka re­dak­cyj­na: ANI­TA KA­SPE­REK
Re­dak­cja: MA­RIA ROLA
Re­dak­cja tech­nicz­na: RO­BERT GĘBUŚ
Skład i ła­ma­nie: ,,Edy­cja’’
Co­py­ri­ght by Ka­ta­rzy­na No­wak and Ma­łgo­rza­ta Szu­mow­ska © Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, Kra­ków 1998
ISBN 978-83-08-05096-5
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Dłu­ga 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płat­na li­nia te­le­fo­nicz­na: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Nie było nie­mal dnia, żeby Aga­ta, wra­ca­jąc ze szko­ły, nie zaj­rza­ła do  t e g o  skle­pu. Od­kry­ła go przy­pad­kiem, szu­ka­jąc ka­ga­ńca dla psa. Ta­kie­go ka­ga­ńca, oczy­wi­ście, ni­g­dzie nie było, po­nie­waż Kusy – ulu­bie­niec Aga­ty – miał bar­dzo dłu­gi, nie­ty­po­wy pysk, jak przy­sta­ło na wy­bryk na­tu­ry, ja­kim był: czar­nej ma­ści mie­sza­niec wil­czu­ra z... char­tem. Po mat­ce, owczar­ku nie­miec­kim, odzie­dzi­czył wier­no­ść i po­jęt­no­ść, po ojcu – ogrom­nym bia­łym bo­rzo­ju – prze­jął je­dy­nie bez­czel­ną pew­no­ść sie­bie i nad­miar sa­mo­dziel­no­ści. To nie Aga­ta, ale sąsie­dzi z blo­ku uzna­li, że „taki gro­źny pies” po­wi­nien no­sić ka­ga­niec, zbyt często bo­wiem wy­szcze­rzał wiel­kie, bia­łe i ostre zęby. „On się tyl­ko uśmie­cha” – uspra­wie­dli­wia­ła Aga­ta psa, ale ten psi uśmiech ja­koś wszyst­kich od­stra­szał. Ktoś z ro­dzi­ny ku­pił wresz­cie od­po­wied­ni ka­ga­niec i dał dziew­czyn­ce w pre­zen­cie. Aga­ta nie ża­ło­wa­ła jed­nak dłu­gich, po­zor­nie bez­sku­tecz­nych wędró­wek, bo wła­śnie w cza­sie jed­nej z nich od­kry­ła  t e n  sklep.

Nikt, na­wet naj­bli­ższe przy­ja­ció­łki, nie zo­stał po­wia­do­mio­ny o od­kry­ciu. Aga­ta skrzęt­nie za­cho­wa­ła je w ta­jem­ni­cy. Ot, sklep ze sta­ry­mi, uży­wa­ny­mi me­bla­mi. Cóż to za ta­jem­ni­ca?... Ja­kieś ru­pie­cie, gra­ty, tro­chę wąt­pli­wych an­ty­ków... Z po­zo­ru – nic nad­zwy­czaj­ne­go. Ale tyl­ko z po­zo­ru.

Sklep był nad po­dziw wiel­ki i mrocz­ny. Nic z ze­wnątrz nie za­po­wia­da­ło jego wiel­ko­ści. Zza szyb wi­try­ny wi­docz­ny był tyl­ko nie­du­ży kan­to­rek, a w nim kil­ka fo­te­li, parę lamp, dwa sto­li­ki. Wraz z otwar­ciem drzwi roz­brzmie­wał dzwo­nek... nie elek­trycz­ny, broń Boże, naj­praw­dziw­szy mo­si­ężny dzwo­nek z ser­dusz­kiem. W kil­ka se­kund po de­li­kat­nym dźwi­ęku spo­za za­sło­ny wy­cho­dził  t e n  pan. Dziw­ny pan. Ile razy Aga­ta o nim my­śla­ła, ty­le­kroć od­czu­wa­ła nie­po­kój. A my­śla­ła o nim często. Pan miał bro­dę, wąsy i czar­ne oczy. Gdy Aga­ta przy­pad­kiem w nie zaj­rza­ła, wy­da­wa­ło się jej, że oczy pana Grym­sa (sądząc z szyl­du, na­zy­wał się Z. K. Gryms) są ca­łkiem bez dna. Jak stud­nia. Gdy pa­trzysz w głębo­ką stud­nię, któ­rej dna nie wi­dać, za­wsze wy­da­je ci się, że jed­nak coś tam jest. I wła­śnie ta­kie były oczy pana Grym­sa.

Do we­jścia za­chęci­ła Aga­tę śmiesz­na sta­ra lam­pa na wy­sta­wie, któ­rej pod­sta­wę sta­no­wił duży łeb psa, wy­pisz-wy­ma­luj taki, jaki miał Kusy. Już w cza­sie pierw­szej wi­zy­ty pan Gryms za­cho­wał się w spo­sób nie­ty­po­wy. Za­miast burk­nąć nie­grzecz­nie: „No i co tu się kręcisz, i tak ni­cze­go nie ku­pisz...” – z prze­sad­ną wręcz uprzej­mo­ścią skło­nił się przed Aga­tą i zwi­ęźle oznaj­mił:

– ...god­ne two­jej uwa­gi me­ble są tam... – i wska­zał ręką na czar­ną, gru­bą, plu­szo­wą za­sło­nę.

– Ja i tak nie mam pie­ni­ędzy – oświad­czy­ła po­god­nie Aga­ta. Brak pie­ni­ędzy ni­g­dy nie wy­da­wał się jej nie­szczęściem. Nie pra­gnęła ni­cze­go ku­po­wać, z upodo­ba­niem za to ogląda­ła ró­żne sta­re przed­mio­ty, wy­obra­ża­jąc so­bie, kim byli ich po­przed­ni wła­ści­cie­le.

– Nikt ci nie każe ku­po­wać. Wy­star­czy, że obej­rzysz to, co mam – po­wie­dział pan Gryms, skła­da­jąc Aga­cie nie­mal dwor­ski ukłon.

I dziew­czyn­ka po­szła za pa­nem Grym­sem. Po od­chy­le­niu za­sło­ny jej oczom uka­zał się ogrom­ny, zda się nie ma­jący ko­ńca, mrocz­ny sa­lon. W sła­bym świe­tle kin­kie­tów czer­nia­ły nie­wy­ra­źne kszta­łty me­bli. Sta­ły do­słow­nie wszędzie, nie­któ­re na­wet jed­ne na dru­gich: prze­past­ne, rze­źbio­ne sza­fy, roz­ło­ży­ste ka­na­py na ko­kie­te­ryj­nie wy­gi­ętych nó­żkach, ta­jem­ni­cze se­kre­ta­rzy­ki z mnó­stwem szu­fla­dek, opa­słe ko­mo­dy, sto­ły kwa­dra­to­we, podłu­żne i okrągłe, krze­sła, fo­te­le. I lu­stra. Kil­ka­dzie­si­ąt lu­ster, ka­żde o in­nym kszta­łcie, w sty­li­zo­wa­nych ra­mach, rze­źbio­nych w kwia­ty, owo­ce, zwie­rzęta. Pan Gryms spoj­rzał py­ta­jąco na Aga­tę.

– No... – bąk­nęła dziew­czyn­ka – bar­dzo to... hm... ta­jem­ni­cze i w ogó­le...

– Nie ka­żdy może t o zo­ba­czyć – rze­kł la­ko­nicz­nie wła­ści­ciel. – Dla­te­go ra­dzę ci, że­byś obej­rza­ła do­kład­nie – do­dał z na­ci­skiem. – Ja cze­kam w kan­tor­ku.

I po­pchnął le­ciut­ko Aga­tę w kie­run­ku jed­nej z wy­pe­łnio­nych lu­stra­mi ścian. Po­tem znik­nął w la­bi­ryn­cie me­bli. Aga­ta dłu­gą chwi­lę sta­ła nie­ru­cho­mo, chło­nąc dziw­ną at­mos­fe­rę tego miej­sca. Wy­da­wa­ło się jej, że jesz­cze czu­je za­pa­chy lu­dzi, któ­rzy uży­wa­li tych me­bli, że wi­dzi de­li­kat­ny ruch ręki za­pa­la­jącej wy­smu­kły re­ne­san­so­wy świecz­nik; nie­mal sły­sza­ła gło­sy tych, któ­rzy kie­dyś, daw­no temu, byli wła­ści­cie­la­mi tych ko­mód, szaf, ka­nap; przy­si­ęgła­by, że wi­dzi, jak z uchy­lo­nej szu­flad­ki w se­kre­ta­rzy­ku wy­su­wa się plik po­żó­łkłych, prze­wi­ąza­nych ró­żo­wą wstążecz­ką li­stów. W mrocz­nym sa­lo­nie na­dal cza­iło się ży­cie – i cze­ka­ło na wskrze­sze­nie przez no­wych na­byw­ców me­bli.

Aga­ta nie bała się. Ni­g­dy nie bała się tego, co często wzbu­dza­ło lęk u in­nych lu­dzi, a zwłasz­cza dzie­ci. I ni­g­dy nie wie­dzia­ła, dla­cze­go się nie boi. Opo­wie­ści o du­chach, sta­rych cmen­ta­rzach, wam­pi­rach i strzy­gach – któ­ry­mi dzie­ci tak lu­bią ra­czyć się wie­czo­ro­wą porą, a po­tem nie śpią ze stra­chu całą noc – wy­wo­ły­wa­ły u niej je­dy­nie cie­ka­wo­ść i na­ra­sta­jące pra­gnie­nie, żeby prze­żyć coś nie­sa­mo­wi­te­go. Co praw­da, ży­cie wy­da­wa­ło się Aga­cie bar­dzo in­te­re­su­jące, a na­wet pi­ęk­ne, ale tęsk­ni­ła do nie­zwy­kło­ści. Głębo­ko wie­rzy­ła, że ka­żdy czło­wiek – je­śli bar­dzo tego chce – przy­naj­mniej raz w ży­ciu prze­ży­wa coś nie­zwy­kłe­go, choć być może nie za­wsze to so­bie uświa­da­mia.

Sklep pana Grym­sa wy­dał się Aga­cie za­cząt­kiem cze­goś nie­zwy­kłe­go. Jesz­cze nie wie­dzia­ła, co by to mo­gło być, ale czu­ła, że nie jest to zwy­czaj­ny sklep.

Za­częła po­wo­li spa­ce­ro­wać od lu­stra do lu­stra, gła­dząc ręką zło­te wi­no­gro­na, zwi­sa­jące fi­lu­ter­nie nad jed­nym z nich, to zno­wu do­ty­ka­jąc dwóch po­tężnych lwów, pod­trzy­mu­jących owal in­ne­go. Lu­ster było tak dużo, że szła wśród ścian mrocz­ne­go sa­lo­nu, nie­mal ich nie roz­ró­żnia­jąc, za­my­ślo­na i pe­łna przy­jem­ne­go nie­po­ko­ju.

Na­gły ruch na jed­nej z błysz­czących po­wierzch­ni zwró­cił jej uwa­gę. W ko­lej­nym lu­strze uj­rza­ła wła­sną twarz w au­re­oli roz­wia­nych, fru­wa­jących wło­sów. Pod­nio­sła ręce do góry, ale po­czu­ła, że jej rude wło­sy spo­koj­nie spły­wa­ją ku szyi. Jed­nak Aga­ta w lu­strze  n i e  p o d n i o s ł a  rąk, a jej twarz na­dal osła­nia­ły roz­wia­ne, jak­by po­ru­sza­jące się na sil­nym wie­trze wło­sy. Za chwi­lę ob­raz zni­kł. W lu­strze naj­zwy­czaj­niej od­bi­jał się mrocz­ny sa­lon z me­bla­mi, ale... ale tym ra­zem nie było w nim Aga­ty, choć sta­ła na­dal w tym sa­mym miej­scu!

– Cie­ka­we... – szep­nęła do sie­bie i sta­ła nie­ru­cho­mo jesz­cze parę mi­nut, jak­by na coś cze­ka­jąc. I rze­czy­wi­ście: za mo­ment w lu­strze, naj­nor­mal­niej w świe­cie, uka­za­ło się jej praw­dzi­we od­bi­cie.

– Ono po­ka­zu­je nie to, co jest, ale to, co chce po­ka­zać – szep­nęła z nut­ką za­do­wo­le­nia. – To nie jest zwy­czaj­ne, ot ta­kie, lu­stro.

Sta­ła jesz­cze dłu­ższą chwi­lę, ale lu­stro już nie spła­ta­ło żad­ne­go fi­gla. Aga­ta wy­co­fa­ła się w la­bi­rynt me­bli i z pew­nym tru­dem od­szu­ka­ła po­wrot­ną dro­gę do kan­tor­ka.

– No i jak? – spy­tał pan Gryms, gdy wy­ło­ni­ła się zza za­sło­ny.

– Bar­dzo cie­ka­we – po­wie­dzia­ła spo­koj­nym gło­sem. – Czy te me­ble są bar­dzo dro­gie?

– Za­le­ży któ­re i za­le­ży dla kogo – od­pa­rł pan Gryms.

– Aha – kiw­nęła gło­wą Aga­ta, nie zdzi­wio­na wca­le tą od­po­wie­dzią. – Mogę tu jesz­cze kie­dyś przy­jść?

– Za­pra­szam cię ser­decz­nie – wła­ści­ciel po­now­nie zło­żył jej dwor­ny ukłon.

I wła­śnie od tego dnia Aga­ta nie­mal co­dzien­nie, wra­ca­jąc ze szko­ły, wstępo­wa­ła do pana Grym­sa. Wła­ści­ciel wi­tał ją jak do­brą zna­jo­mą i bez sło­wa od­chy­lał plu­szo­wą za­sło­nę. Dziew­czyn­ka wcho­dzi­ła do sa­lo­nu z me­bla­mi i roz­po­czy­na­ła dłu­gi spa­cer wzdłuż ścian za­wie­szo­nych lu­stra­mi. Wszyst­kie – ka­żde w in­nych, nie­po­wta­rzal­nych ra­mach – od­bi­ja­ły tę samą po­ci­ągłą, pie­go­wa­tą twarz Aga­ty i in­ten­syw­nie rude wło­sy. W żad­nym nie uka­za­ło się nic in­ne­go po­nad to, co rze­czy­wi­ście znaj­do­wa­ło się przed nim.

– Mu­sia­łam mieć oma­my – mru­cza­ła Aga­ta do sie­bie, za­do­wo­lo­na, że może użyć tego cu­dow­nie, bo eg­zo­tycz­nie brzmi­ące­go sło­wa „omam”, od­no­szące­go się do wszyst­kich nie­zwy­kłych i po­ci­ąga­jących zja­wisk. Aga­ta na­le­ża­ła do rzad­kie­go ga­tun­ku osób, któ­re często mia­ły  o m a m y.  Wi­dzia­ła to, cze­go nikt inny nie mógł do­strzec, sły­sza­ła dźwi­ęki nie­mo­żli­we do sły­sze­nia, czu­ła za­pa­chy, ja­kich do­praw­dy nikt nie czuł. Wąt­pię, by wie­lu lu­dzi umia­ło do­strzec za­trzy­ma­ny na ścia­nie ka­mie­ni­cy cień czło­wie­ka, któ­ry prze­sze­dł parę mi­nut temu. Aga­ta go wi­dzia­ła. Nie sądzę, by kto­kol­wiek sły­szał w słu­chaw­ce te­le­fo­nu krzy­żu­jące się echa daw­no prze­brzmia­łych roz­mów. Aga­ta sły­sza­ła. Nie mo­żna jed­nak wy­klu­czyć, że tro­chę wi­ęcej osób po­sia­da dar wy­czu­wa­nia z za­pa­chu po­wie­trza zbli­ża­jące­go się desz­czu.

– Będzie pa­dać – mó­wi­ła dziew­czyn­ka, za­dzie­ra­jąc gło­wę i spo­gląda­jąc w błękit­ne nie­bo bez jed­nej chmur­ki, i ku zdzi­wie­niu wszyst­kich pod wie­czór za­czy­na­ło si­ąpić. Aga­ta czu­ła, kie­dy na od­le­głej o trzy ki­lo­me­try łące za­kwi­tła ma­cie­rzan­ka; sły­sza­ła szum skrzy­deł pta­ków prze­la­tu­jących tak wy­so­ko, że nie było ich wi­dać go­łym okiem; umia­ła do­strzec, że po­wie­trze ma ró­żną gęsto­ść w ró­żnych miej­scach, i za­uwa­ża­ła, że tam, gdzie jest naj­bar­dziej gęste – two­rzy dzi­wacz­ne, ru­chli­we i żywe kszta­łty. Na ogół nikt jej nie wie­rzył, gdy opo­wia­da­ła o tym, co wi­dzia­ła, sły­sza­ła i czu­ła, więc po pro­stu prze­sta­ła na ten te­mat mó­wić.

Aga­ta była do­sko­na­le po­go­dzo­na ze swą od­mien­no­ścią, choć nie zna­ła jej przy­czy­ny. Ni­g­dy nie za­sta­na­wia­ła się nad nią. Być może nie wie­dzia­ła też o tym, że daw­no, daw­no temu, gdy czło­wiek żył jesz­cze w na­tu­ral­nych wa­run­kach, wśród przy­ro­dy, a nie w cia­snych, be­to­no­wych klat­kach miast – jego zdol­no­ści wi­dze­nia, sły­sze­nia i czu­cia były ca­łkiem, ale to ca­łkiem inne niż dziś. Tam­ten czło­wiek miał by­stre oczy pta­ka, czuj­ny słuch dzi­kie­go zwie­rzęcia, nos wy­czu­lo­ne­go na za­pa­chy psa. Tam­ten czło­wiek był częścią przy­ro­dy, a nie jej wro­giem. Aga­ta – nie zda­jąc so­bie z tego spra­wy – pod wie­lo­ma względa­mi była jak tam­ci, pier­wot­ni lu­dzie. Mo­żna by za­ry­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że uro­dzi­ła się nie jako znie­wo­lo­ny od pierw­sze­go dnia ży­cia, spęta­ny cy­wi­li­za­cją czło­wiek – lecz od uro­dze­nia była wol­na. Nikt, na­wet jej ro­dzi­ce, tego nie prze­czu­wał, gdyż dar taki mają tyl­ko wy­bra­ni. Więc też nikt z naj­bli­ższe­go oto­cze­nia nie wie­dział, jaka na­praw­dę jest ta ruda, pie­go­wa­ta dziew­czyn­ka, bo Aga­ta w do­dat­ku była ma­ło­mów­na. Tyl­ko Kusy wy­słu­chi­wał jej mo­no­lo­gów, mer­da­jąc dłu­gim pu­szy­stym ogo­nem char­ta i pa­trząc na nią wier­ny­mi ocza­mi wil­czu­ra.

Aga­ta w ja­kiś nie­ja­sny spo­sób prze­czu­wa­ła, że pan Gryms rów­nież czu­je, wi­dzi i sły­szy to, co jest nie­wi­dzial­ne i nie­sły­szal­ne dla wi­ęk­szo­ści lu­dzi. Wy­da­wa­ło się jej tak, choć ni­g­dy nie roz­ma­wia­li o tym ze sobą, gdyż pan Gryms, jak i ona, nie na­le­żał do lu­dzi za­bie­ra­jących głos bez wy­ra­źne­go po­wo­du.

Dziw­ne­go lu­stra Aga­ta już od dłu­ższe­go cza­su nie mo­gła od­na­le­źć po­mi­ędzy wie­lo­ma lu­stra­mi w mrocz­nym sa­lo­nie. Za­po­mnia­ła, jaki mia­ło kszta­łt i or­na­ment ram, nie za­pa­mi­ęta­ła na­wet, na któ­rej z czte­rech ścian wi­sia­ło.

Mimo to czu­ła, że lu­stro, je­śli ze­chce, ujaw­ni się samo. Wi­dać na ra­zie nie mia­ło na to ocho­ty.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki