Władca Lewawu - Dorota Terakowska - ebook + audiobook + książka

Władca Lewawu ebook i audiobook

Dorota Terakowska

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Krótka baśń, wprowadzająca młodego czytelnika w przygodowy sposób w ideę totalitarnej władzy. Tytułowy Lewaw to odwrócony Wawel, gdyż akcja opowieści toczy się w Krakowie zniewolonym przez absolutnego, choć niewidocznego tyrana, którego pokona dopiero trzynastoletni Bartek z Krakowa.

Lektura uzupełniająca dla klasy VI.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 135

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 38 min

Lektor: Anna Dereszowska

Oceny
4,1 (38 ocen)
16
13
6
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zulupytka

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa
00
borsuksie

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę ciekawa
00
yaroshenko

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura bardzo wciągająca
00
aynowe

Nie oderwiesz się od lektury

Trzymająca w napięciu wspaniała historia do dyskusji o wadach i zaletach naszego charakteru.
00

Popularność




Opie­ka re­dak­cyj­na: ANI­TA KA­SPE­REK
Re­dak­cja: MA­RIA ROLA
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: ANNA POL
Re­dak­cja tech­nicz­na: RO­BERT GĘBUŚ
Co­py­ri­ght by Ka­ta­rzy­na No­wak and Ma­łgo­rza­ta Szu­mow­ska © Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, Kra­ków 1998
ISBN 978-83-08-05104-7
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Dłu­ga 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płat­na li­nia te­le­fo­nicz­na: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

...Gdy po raz pierw­szy usły­sza­łam tę hi­sto­rię, za­cho­wa­łam się dość nie­po­wa­żnie, czy­li jak nie­mal ka­żdy do­ro­sły czło­wiek. Za­częłam po pro­stu za­sta­na­wiać się nad tym, czy ona jest, czy też nie jest praw­do­po­dob­na. A tym­cza­sem w  t a k i c h  hi­sto­riach w ogó­le nie o to idzie. One zda­rza­ją się. I tyle. Co praw­da nie ka­żde­mu.

Kie­dy za­tem Bar­tek opo­wie­dział mi tę hi­sto­rię, to choć była ona jego wła­snym, naj­praw­dziw­szym prze­ży­ciem, wy­krzyk­nęłam z tą okrop­ną, pe­łną obrzy­dli­wej lo­gi­ki po­wa­go-nie­po­wa­gą lu­dzi do­ro­słych:

– To nie­mo­żli­we, Bart­ku! Coś ta­kie­go może się zda­rzyć w ba­śni, w przy­go­do­wej ksi­ążce, w fil­mie... ale w ży­ciu? Nie! Ni­g­dy!

– A jed­nak, pro­szę pani, to wszyst­ko jest praw­dą – od­pa­rł spo­koj­nie chło­piec.

Nie od razu mu uwie­rzy­łam. Ale wresz­cie po­jęłam, że pew­nym oso­bom może się zda­rzyć  w s z y s t k o , a in­nym ży­cie za­wsze pły­nie jed­na­ko, od po­nie­dzia­łku do nie­dzie­li, bez względu na porę roku, układ gwiazd czy plam na sło­ńcu. Bar­tek na­le­żał do tych pierw­szych osób, a dzi­ęki jego opo­wie­ści mo­głam spi­sać nie­zwy­kłe dzie­je ta­jem­ni­czych Al­lian i ich mia­sta, Wo­kar­ku.

Naj­pierw po­wiem kil­ka słów o Bart­ku: ma trzy­na­ście lat i po­dob­no uro­dził się w Kra­ko­wie, w domu przy uli­cy Ska­łecz­nej. Jest jed­nak zu­pe­łnie, ale to zu­pe­łnie sam na świe­cie. Jak da­le­ko si­ęga pa­mi­ęcią, za­wsze miesz­kał w domu dziec­ka. Gdy miał pięć lat, wy­cho­waw­cy po­wie­dzie­li mu, że jego mama i tato w dziw­ny spo­sób znik­nęli bez wie­ści. Chło­piec ni­g­dy w to nie uwie­rzył. Tkwi­ła w nim ja­kaś nie­okre­ślo­na, ale bar­dzo głębo­ka wia­ra, że jego ro­dzi­ce się od­naj­dą. I nikt ani nic nie mo­gło mu tej wia­ry ode­brać.

I wła­śnie dla­te­go Bar­tek co ja­kiś czas ucie­kał z domu dziec­ka, mimo że nie było mu tam naj­go­rzej. Ani naj­le­piej. Ot, tak so­bie, „do wy­trzy­ma­nia", jak mó­wił. Wte­dy gdy ucie­kał, szu­kał mamy. Szu­kał jej po ca­łym Kra­ko­wie, naj­częściej jed­nak w po­bli­żu Wa­we­lu i uli­cy Ska­łecz­nej. Dla­cze­go aku­rat tam? Nie wie­dział, ale tak na­ka­zy­wał mu in­stynkt. Trwa­ło to już osiem lat, i bez­sku­tecz­nie. Mimo to nie wąt­pił, że kie­dyś od­naj­dzie mamę i roz­po­zna ją, choć nie za­pa­mi­ętał na­wet jej twa­rzy.

Cała ta nie­praw­do­po­dob­na przy­go­da, w któ­rą nie mo­głam uwie­rzyć, nie zda­rzy­ła­by się, oczy­wi­ście, gdy­by Bar­tek nie był sie­ro­tą. My­ślę, że ma­jąc mamę, tatę i nor­mal­ny ro­dzin­ny dom, ni­g­dy nie tra­fi­łby do Wo­kar­ku, ta­jem­ni­cze­go mia­sta Al­lian. Za­pro­wa­dzi­ły go tam tęsk­no­ta i ma­rze­nie. I dla­te­go nie­kie­dy za­sta­na­wiam się, czy Wo­kark nie był mia­stem utka­nym z tęsk­no­ty i ma­rzeń tego chłop­ca.

...sta­ło się to pod­czas trzy­na­stej uciecz­ki Bart­ka z domu dziec­ka. Trzy­na­sta Pod­róż w Po­szu­ki­wa­niu Mamy... Bar­tek jak zwy­kle naj­pierw po­bie­gł na uli­cę Ska­łecz­ną. Po­kręcił się koło sta­rej ka­mie­ni­cy, któ­ra po­dob­no jesz­cze przed dzie­si­ęciu laty była jego ro­dzin­nym do­mem. Na li­ście lo­ka­to­rów od daw­na nie było jego na­zwi­ska. A tam­to miesz­ka­nie już od sied­miu lat zaj­mo­wa­łam ja. I tyl­ko dla­te­go po­zna­li­śmy się z Bart­kiem, a na­wet po­lu­bi­li. Jed­nak tego dnia chło­piec nie za­stał mnie w domu, więc ob­ró­cił się na pi­ęcie i ru­szył w stro­nę Wa­we­lu.

Wąt­pię, czy ist­nie­je w Kra­ko­wie dru­gi chło­pak, któ­ry zna­łby Wa­wel tak do­sko­na­le jak Bar­tek. Ile razy ucie­kał, za­wsze tu tra­fiał. Jak­by ja­kaś ta­jem­na moc pro­mie­niu­jąca z kró­lew­skie­go zam­ku przy­zy­wa­ła go do sie­bie. Lecz tego dnia chło­piec nie wsze­dł na zam­ko­we wzgó­rze. Za­trzy­mał się u jego stóp, koło Smo­czej Jamy. Nie miał pie­ni­ędzy na bi­let wstępu, więc roz­glądał się przez chwi­lę, me­dy­tu­jąc, jak do­stać się do środ­ka. Po­wie­trze tego dnia było par­ne i chłód Smo­czej Jamy wa­bił chłop­ca. Smok usta­wio­ny przed we­jściem ział co ja­kiś czas praw­dzi­wym ogniem, bu­dząc po­dziw spo­rej gru­py tu­ry­stów. W pew­nej chwi­li ja­kaś wy­ciecz­ka, chi­cho­cząc i gło­śno roz­ma­wia­jąc, skie­ro­wa­ła się w stro­nę we­jścia. Bar­tek, niby przy­pad­kiem, zna­la­zł się w środ­ku gru­py, i tym spo­so­bem uda­ło mu się unik­nąć kon­tro­li bi­le­tów. Gdy wy­ciecz­ka we­szła w głąb skal­ne­go ko­ry­ta­rza, Bar­tek po­sta­rał się jak naj­szyb­ciej od niej odłączyć.

Skal­ny ko­ry­tarz, wy­żło­bio­ny przed wie­ka­mi w wa­pien­nym wzgó­rzu, skry­wa­jącym le­gen­dar­ne schro­nie­nie wa­wel­skie­go smo­ka, skręcał w lewo, w pra­wo, wił się, raz był moc­niej, raz sła­biej oświe­tlo­ny. Po­nie­waż Bar­tek znał to miej­sce do­sko­na­le, od razu za­czął mysz­ko­wać po za­ka­mar­kach Jamy. Był tu wie­le razy, ale ni­g­dy sam, za­wsze z gru­pa­mi zwie­dza­jących, a często na­wet z prze­wod­ni­kiem, któ­re­go do­no­śny głos od­bie­rał Smo­czej Ja­mie cały urok ta­jem­ni­czo­ści. Tym ra­zem uda­ło mu się zo­sta­wić gru­pę da­le­ko z tyłu. Na­resz­cie był sam. Przy­glądał się więc pie­cza­rze uwa­żnie i jak­by in­ny­mi ocza­mi. Do­strze­gał ciem­ne i wąskie otwo­ry w jej ścia­nach, to wy­so­ko, to zno­wu ni­sko, przy sa­mej zie­mi, i za­sta­na­wiał się, czy nie mó­głby od­kryć ca­łkiem no­wych, ni­ko­mu nie zna­nych prze­jść, gdy­by tyl­ko nikt z do­ro­słych mu w tym nie prze­szko­dził.

W pew­nej chwi­li ko­ry­tarz roz­dzie­lił się i oprócz głów­nej od­no­gi uka­za­ła się mała śle­pa dró­żka, któ­ra gwa­łtow­nie ko­ńczy­ła się ka­mien­ną ścia­ną. I wła­śnie w niej, gdzieś tak w po­ło­wie wy­so­ko­ści, ział ciem­ny otwór. Nie­du­ży. Ot, aku­rat taki, by zmie­ścił się w nim szczu­pły, drob­ny chło­piec.

Bar­tek nie na­my­ślał się ani se­kun­dy. Z tru­dem, ka­le­cząc ko­la­na i ręce, wspi­ął się po stro­mej ścia­nie i już po chwi­li zna­la­zł się w otwo­rze. Mu­siał się śpie­szyć. Zza za­krętu do­bie­gał gwar ha­ła­śli­wych gło­sów. Jesz­cze pięć, jesz­cze trzy ener­gicz­ne, choć nie­co bo­le­sne ru­chy i chło­piec wresz­cie w nim zni­kł. Wy­ciecz­ka prze­szła obok, chi­cho­cząc. Jej uczest­ni­cy je­dli ka­nap­ki i rzu­ca­li na zie­mię pa­pier­ki z cu­kier­ków. Gdy gło­sy od­da­li­ły się na tyle, że już tyl­ko echo je po­wta­rza­ło – Bar­tek ode­tchnął i ro­zej­rzał się wo­kół.

Nie­wie­le jed­nak doj­rzał. W dziu­rze, w któ­rej się zna­la­zł, było tak ciem­no, że mu­siał ma­cać ręka­mi po skal­nej ścia­nie, by zo­rien­to­wać się, ja­kie­go jest kszta­łtu. Po­ru­szać się mógł tyl­ko na czwo­ra­kach. W pew­nej chwi­li jego ręce tra­fi­ły w pust­kę. Chło­piec pod­czo­łgał się w tę stro­nę. Prze­byw­szy parę me­trów, stwier­dził, że znaj­du­je się w cia­snym ko­ry­ta­rzy­ku, któ­ry wi­jąc się, pro­wa­dzi w nie­zna­nym kie­run­ku, lecz naj­wy­ra­źniej gdzieś w dół.

Mniej wi­ęcej po dzie­si­ęciu mi­nu­tach upar­te­go czo­łga­nia się Bar­tek za­uwa­żył, że ko­ry­ta­rzyk zro­bił się bar­dziej prze­stron­ny, a po dal­szych kil­ku mi­nu­tach dało się już sta­nąć na nogi. Skądś sączy­ło się sza­re świa­tło, czy­ni­ąc wnętrze ko­ry­ta­rza wpraw­dzie mrocz­nym, lecz już nie czar­nym. Bar­tek za­czął się roz­glądać. Wa­pien­no bia­łe ścia­ny były wy­so­kie, po­kry­te ja­ki­miś ry­sun­ka­mi, któ­rych sen­su nie umiał do­ciec z po­wo­du pa­nu­jące­go mro­ku. Wpa­trzo­ny w nie, chło­piec zbyt pó­źno do­strze­gł, że pod jego no­ga­mi roz­wa­rła się prze­pa­ść. Była to nie­mal ide­al­nie okrągła, zie­jąca czer­nią stud­nia. Nie uda­ło się już zła­pać rów­no­wa­gi ani uchwy­cić się wy­sta­jącej kra­wędzi.

...i te­raz spa­dał. Ale spa­dał w ja­ki­mś dziw­nym, spo­wol­nio­nym tem­pie. Nie jak ka­mień le­cący w głąb stud­ni, lecz jak ptak ze zra­nio­ny­mi skrzy­dła­mi, któ­re mimo to wci­ąż sta­wia­ją opór po­wie­trzu.

To ko­niec! – my­ślał go­rącz­ko­wo i czuł, jak obi­ja się o ka­mien­ne ścia­ny. – Co tam jest na dole? Roz­bi­je się!

Upa­dek na­stąpił po chwi­li. Ale był inny, niż Bar­tek przy­pusz­czał. Za­miast roz­bić się o twar­dą ska­łę, chło­piec po­czuł, że za­nu­rza się w coś mi­ęk­kie­go, gęste­go, a za­ra­zem obrzy­dli­wie lep­kie­go.

Jak­bym wpa­dł w wiel­ki stos cu­kro­wej waty... – po­my­ślał cha­otycz­nie. Prze­ra­żo­ny, wy­ko­ny­wał rów­no­cze­śnie gwa­łtow­ne ru­chy ręka­mi i no­ga­mi, jak pły­wak, ale w ni­czym nie po­pra­wia­ło to jego roz­pacz­li­wej sy­tu­acji. Wy­gląda­ło na to, że tkwił w ja­ki­mś ogrom­nym kłębie moc­nych, lecz mi­ęk­kich i ohyd­nie le­pi­ących się nici.

Po­wo­li jego oczy przy­zwy­cza­ja­ły się do ciem­no­ści. Za­czął roz­ró­żniać gru­be, po­je­dyn­cze zwo­je cze­goś, co moc­no krępo­wa­ło go ca­łe­go. Naj­gor­sze było to, że nie mógł zna­le­źć żad­ne­go opar­cia dla nóg. Jak­by go wca­le nie było. I wte­dy w pew­nej od­le­gło­ści do­strze­gł wy­ra­źnie świe­cące oczy. Jed­na para... dru­ga... ka­wa­łek da­lej trze­cia. Błysz­cza­ły w mro­ku jak ru­bi­ny. Pi­ąta... ósma... dzie­si­ąta... Po­ru­sza­ły się, co­raz to zmie­nia­jąc po­ło­że­nie.

Bar­tek po­czuł, że do­pie­ro te­raz na­praw­dę sztyw­nie­je ze stra­chu. Wy­tężył wzrok, usi­łu­jąc do­strzec, co to ta­kie­go. Zda­wa­ło mu się, że za­czy­na roz­ró­żniać dziw­nie zna­jo­me, ale obrzy­dli­we kszta­łty. Zna­jo­me – lecz nad­zwy­czaj po­wi­ęk­szo­ne! Po­wi­ęk­szo­ne do­praw­dy mon­stru­al­nie!

...to przy­po­mi­na ol­brzy­mie pa­jąki! – uprzy­tom­nił so­bie wresz­cie ze zgro­zą.

I na­gle zro­zu­miał, że tkwi w ogrom­nej, gru­bej pa­jęczy­nie; że te nici, mi­ęk­kie i lep­kie, to gęsta pa­jęcza sieć, nie­zwy­czaj­nie duża i moc­na, gdyż utkał ją pa­jąk gi­gant. A za sie­cią po­ru­sza­ły się bez­sze­lest­nie wstręt­ne stwo­ry na wy­so­kich, owło­sio­nych no­gach, z wy­pu­kły­mi, błysz­czący­mi ocza­mi. I oczy te – czar­ne z ru­bi­no­wym od­bla­skiem – wpa­try­wa­ły się w nie­go z uwa­gą. Zaś mi­ster­na, choć gru­ba sieć opla­ta­ła go co­raz cia­śniej i cia­śniej...

– O rany! One mnie udu­szą lub zje­dzą jak mu­chę! – szep­nął sam do sie­bie i na­gle przy­po­mniał so­bie o fin­ce, har­cer­skim nożu, któ­ry do­stał na imie­ni­ny (skądi­nąd aku­rat ode mnie). Roz­pacz­li­wie szyb­ki­mi ru­cha­mi za­czął ciąć mi­ęk­kie, choć gru­be nici. O dzi­wo, pod­da­wa­ły się nad­zwy­czaj ła­two. Ale było ich dużo, bar­dzo dużo. Bar­tek, tnąc sieć, rów­no­cze­śnie po­su­wał się w nie­wia­do­mym kie­run­ku, cen­ty­metr po cen­ty­me­trze, wy­trwa­le, upo­rczy­wie, byle da­lej od strasz­li­wych ru­bi­no­wych oczu. Cały czas nie czuł grun­tu pod no­ga­mi. Za­wie­szo­ny był na tej ogrom­nej pa­jęczy­nie jak mu­cha i chy­ba sądzo­ny był mu los mu­chy.

Lep­sza prze­pa­ść niż śmie­rć w pa­jęczej sie­ci – po­my­ślał i ciął co­raz ener­gicz­niej. – O rany! W ży­ciu nie wi­dzia­łem cze­goś tak ohyd­ne­go.

Jesz­cze chwi­la, dwie – i upa­dł, wol­ny, na ka­mien­ną plat­for­mę. W bez­piecz­nej, choć tak nie­po­ko­jąco bli­skiej od­le­gło­ści, tuż za znisz­czo­ną sie­cią, po­ru­sza­ły się le­ni­wie wiel­kie, wstręt­ne pa­jąki. Miał wra­że­nie, że go wi­dzą – a jed­nak nie uczy­ni­ły nic, aby go schwy­tać.

Oczy chłop­ca, przy­zwy­cza­jo­ne już do ciem­no­ści, roz­ró­żni­ły te­raz wąskie ka­mien­ne schod­ki pro­wa­dzące w dół. Bez na­my­słu do­pa­dł do nich i za­czął nimi scho­dzić. In­nej dro­gi zresz­tą nie było.

Marsz schod­ka­mi trwał dłu­go. Pro­wa­dzi­ły raz w dół, to zno­wu pod górę, wiły się gdzieś, skręca­ły w lewo, w pra­wo, i na­gle Bar­tek zna­la­zł się w Smo­czej Ja­mie. Po­znał ko­ry­tarz, któ­rym szła przed­tem gru­pa tu­ry­stów. Było pu­sto i pra­wie ca­łkiem ciem­no. Po­bie­gł w kie­run­ku wy­jścia. Ko­ry­tarz roz­sze­rzał się, roz­ja­śniał...

Gdy chło­piec wy­bie­gł wresz­cie przed Smo­czą Jamę, sta­nął jak wry­ty. Znik­nął smok zie­jący ogniem! Nie było ta­kże pana spraw­dza­jące­go bi­le­ty! Nie było w ogó­le ni­ko­go! Całe oto­cze­nie Wa­we­lu, łącz­nie z tak za­tło­czo­ny­mi za­zwy­czaj bul­wa­ra­mi nad Wi­słą, było pu­ste! Pu­ściu­te­ńkie! Ba! Nie było żad­nych bul­wa­rów! Gąszcz krze­wów, drzew i nie­zna­nych wiel­kich kwia­tów po­ra­stał brze­gi tej kró­lew­skiej on­giś rze­ki, niby dżun­gla. Dziś, nie­ste­ty, Wi­sła była ście­kiem, ale...

Co? – zdu­miał się po­now­nie chło­piec. Miej­sca­mi wśród drzew i krze­wów prze­świ­ty­wa­ły mo­dro­zie­lo­ne fale. Praw­dzi­wa czy­sta rze­ka? Za to sam Wa­wel, tak uko­cha­ny Wa­wel, ro­bił wra­że­nie dziw­nie po­nu­re i gro­źne.

Bar­tek, któ­re­go po nie­daw­nej sza­mo­ta­ni­nie z pa­jęczą sie­cią bo­la­ły jesz­cze ręce i nogi, prze­ci­ągnął się i z ulgą za­czerp­nął haust po­wie­trza. Stał z otwar­ty­mi usta­mi.  T o  b y ł o  p o w i e t r z e,  a nie mie­sza­ni­na prze­my­sło­wych py­łów, siar­ki, oło­wiu i dwu­tlen­ku węgla. Było ostre jak w gó­rach, a za­ra­zem czy­ste jak krysz­tał. – Spoj­rzał w nie­bo nad mia­stem, na ogół za­snu­te po­nu­rą mgłą. Przej­rzy­sty, we­so­ły błękit po­ra­ził mu oczy. – Mo­żli­we, że tak błękit­ne nie­bo bywa wy­so­ko w gó­rach lub na ja­kie­jś bez­lud­nej wy­spie! Ale tu?

Na­gle usły­szał szmer. Obej­rzał się i uj­rzał ogrom­ne­go, szpet­ne­go pa­jąka, si­ęga­jące­go mu wy­pu­kłym tu­ło­wiem nie­mal do pasa! Pa­jąk prze­mknął ci­cho i zni­kł w po­bli­skich krza­kach. Te­raz Bar­tek spo­strze­gł ich wie­le, dzie­si­ąt­ki, set­ki; po­ru­sza­ły się szyb­ko i bez­sze­lest­nie na dłu­gich owło­sio­nych ko­ńczy­nach. Chło­piec prze­ra­ził się, lecz pa­jąki jak­by w ogó­le nie zwra­ca­ły na nie­go uwa­gi! Bar­tek był z na­tu­ry od­wa­żny, ale to, co zo­ba­czył, obu­dzi­ło w nim ja­kiś dziw­ny nie­po­kój.

Co się sta­ło z Kra­ko­wem? – my­ślał go­rącz­ko­wo. – Niby ten sam, lecz ca­łkiem inny! I te obrzy­dli­we pa­jąki... Gdzie po­dzia­li się lu­dzie?!

Po krót­kim na­my­śle chło­piec szyb­kim kro­kiem ru­szył w stro­nę mia­sta. Pierw­sze ka­mie­ni­ce, mi­ędzy któ­ry­mi się zna­la­zł, wy­da­wa­ły się jak­by czyst­sze, naj­wy­ra­źniej świe­żo po­ma­lo­wa­ne, i ja­kieś mniej­sze. Nie było też wi­dać no­wych osie­dli za Wi­słą. Jak­by za­pa­dły się pod zie­mię... Lecz sta­ry Kra­ków trwał na swo­im miej­scu, ta­jem­ni­czym ja­ki­mś spo­so­bem oczysz­czo­ny z py­łów, ku­rzu i bru­du, któ­re od wie­lu lat nie­prze­rwa­nie przy­sy­py­wa­ły go sza­rą pa­ty­ną.

Lu­dzi na­dal nie było wi­dać. Za to pa­jąków było co­raz mniej. Gdy Bar­tek od­da­lił się od Wa­we­lu, pa­jąki zni­kły zu­pe­łnie i spo­tkał pierw­szych lu­dzi.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki