64,00 zł
Żydowska wojna raz jeszcze to rodzaj benefisu Henryka Grynberga według pomysłu Antoniego Libery – wydanie jego najbardziej znanej trylogii (Żydowska wojna, Zwycięstwo, Ojczyzna) na 60-lecie debiutu w PIW-ie. Teksty te zaprezentowane będą w nowej wersji – jak sam autor mówi o poprawkach w tomie Zwycięstwo: „przede wszystkim poprawiłem prawdziwe nazwiska Rosjanom, których w oryginale nie chciałem narażać”.
Jego twórczość prozatorska to swoista dokumentacja losu polskich Żydów. Z całej rodziny wojnę przeżyli jedynie on i matka dzięki licznym kryjówkom i tzw. aryjskim papierom. Żydowska wojna to autobiograficzna powieść wydana w 1965 roku, w której wskutek wymogów cenzury autor musiał wprowadzić fikcję. Wydane 4 lata później Zwycięstwo opowiada o powojennych losach Żydów ocalonych od śmierci, zmagających się z traumą i cierpieniem. Ostatnia pozycja z tej trylogii – Ojczyzna – to opublikowany w 1999 roku zbiór opowiadań, których bohaterowie zmagają się z problemami tożsamości oraz nieustannymi wygnaniami i powrotami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 315
Rok wydania: 2025
Żydowska wojna raz jeszcze
redaktor prowadzący:
Paweł Orzeł
opieka redakcyjna:
Michał Trusewicz
korekta:
Andrzej Śnioszek
projekt okładki i stron tytułowych:
Barbara Bugalska
W projekcie książki wykorzystano motywy graficzne z debiutu autora pt. Ekipa „Antygona” (PIW 1963) wykonane przez Danutę Staszewską.
Zdjęcia umieszczone w książce pochodzą z archiwum autora.
© Copyright by Henryk Grynberg
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2025
Wydanie pierwsze, Warszawa 2025
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
księgarnia internetowa: www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN:
978-83-8196-962-8
Przeraża mnie cena życia. Dlatego powracam do nieuniknionego losu mojego ojca i nieprawdopodobnie wytrwałej w samotnej walce kobiety, mojej matki. Muszę to zrobić jeszcze raz, teraz, gdy znów tak niebezpiecznie jest żyć.
Jest to transkrypcja na rzecz prawdy nieartystycznej i dokumentu – szczegóły w posłowiu. Tylko ta wersja teraz obowiązuje.
Ojciec
Ojciec biegał do dziedzica, przekupywał żandarmów, robił, co mógł. Dziedzic przekonywał Niemców, że ojciec jest na folwarku niezbędny i że jeśli naprawdę im zależy, żeby w terminie dostarczano kontyngenty, jakich się domagają, to powinni mu ojca na folwarku zostawić tak długo, jak to możliwe. Ojciec więc nadal kontraktował mleko. Zainstalował jeszcze jedną centryfugę. Odprowadzał śmietanę na rynek. I nigdy już więcej się z dziedzicem nie targował. Dziedzic go chronił, jak długo mógł. Gdy nie było już innej rady, ojciec wypożyczył furę, załadował ją tobołami i pojechaliśmy w świat. Ja i mama z małym Bućkiem siedzieliśmy wysoko na tobołach, a on szedł obok, żeby pomóc koniowi.
Pojechaliśmy do Dobrego, do rodziny mamy, gdzie często jeździliśmy na święta, tyle że teraz spaliśmy na piętrowych pryczach z desek. Do Dobrego przesiedlono w tym czasie również dziadka z Nowej Wsi z rodziną, ale oni mieli tu własną ćwiartkę kamienicy.
W Dobrem mieszkało trzysta żydowskich rodzin. Ogrodzenia żadnego nie było, ale nie wolno już było Żydom wychodzić poza obręb miasteczka. Była Rada Żydowska, która miała do dyspozycji trzech żydowskich policjantów z pałkami. Było ciasno, bo Niemcy zabrali najlepsze mieszkania, ale sklepy i warsztaty były otwarte, był rabin i chodziło się do ciasnej, zawsze przepełnionej bóżnicy. Kierownik szkoły, Zych, porządny człowiek, postarał się, żeby żydowskie dzieci nadal chodziły do szkoły. Młodsza siostra mamy, Basia, właściwie to Basja od Bat-ja, Córka Boga – bujne czarne warkocze i niebieskie oczy, aż nie można było oderwać od niej wzroku – zdążyła skończyć tę szkołę. Najmłodszy z rodzeństwa, Szebsl od Sabataj, Szabataj, Szabsaj – jasnooki blondyn z długimi pejsami, w jarmułce, spodniach tylko po kolana i białych chasydzkich pończochach – nie zdążył. Basia niechętnie się uczyła, a Szebsl przeciwnie, był najlepszym uczniem zarówno w szkole, jak i w Talmud-Torze i przepowiadano mu wielką przyszłość. Krótko przed naszym przyjazdem wróciła do domu Chańcia, mamy siostra, tylko dwa lata młodsza, ale jeszcze panna. Uciekła z warszawskiego getta, spuchnięta z głodu, z bardzo krótkimi włosami po tyfusie. Uciekła z wielkiego świata, do którego przedtem uciekła z Dobrego.
Niemców w Dobrem było sześciu. Nie znęcali się, nikogo nie zabili. Kazali tylko tłuc kamienie na szosie. Mama kazała mi pewnego razu iść z południowym posiłkiem dla dziadka. Klęczał z młotkiem w ręku i patrzył na mnie bez słowa jak do fotografii. Dlatego zapamiętałem i może dlatego mnie tam mama posłała. Oprócz tego wysyłano pewien kontyngent silniejszych mężczyzn pod Węgrów do kopania rowów.
Miasteczko dostawało przydział cukru i mąki, a zadaniem Rady było rozdzielanie tego na kartki. Ale cukru i mąki było za mało i nie starczało dla wszystkich, nawet na kartki. Jedni dostawali, a drudzy nie, i kto pierwszy, ten lepszy. Potem okazało się, że kto miał „pokrycie” w gotówce na odpowiednią ilość kartek, ten przychodził na czas, a kto nie miał, to przychodził zawsze „za późno”. Ojciec miał pieniądze, więc wszystko było w porządku, dopóki Rada nie przehandlowała w Mińsku połowy cukru, po czym nie przydzieliła kartek ludności „mniej potrzebującej”. Wśród nich znaleźli się wszyscy dosiedleni do Dobrego jak my.
Nasz dobry znajomy Słoń z Dropia koło Radoszyny poszedł do Nusena, który był prezesem Rady.
– Dlaczego mi nie dałeś kartek?
– Bo nie ma – odpowiedział Nusen.
– Czego nie ma?
– Cukru, dali tylko połowę.
– A kartki dali?
– Jakie kartki?
– A te!… – powiedział Słoń i chwycił plik kartek, które dostrzegł u Nusena w kredensie za szkłem.
Nusen skoczył, żeby mu je odebrać, ale Słoń wybiegł na ulicę. Nusen za nim. A Słoń na posterunek polskiej policji. W rezultacie Słoń dostał mąkę i cukier, lecz gdy zażądano dodatkowego kontyngentu kopaczy do obozu koło Węgrowa, Słoń znalazł się na liście. Gdy on kopał rowy, jego żona i dzieci zachorowali na tyfus. Słoń się dowiedział i szukał sposobu, żeby uciec. Pewnego razu Niemiec zauważył, że Słoń w jednym miejscu kopie głęboko, jak trzeba, a gdzie indziej nie, i zdzielił go szpicrutą. Słoń się chwycił za brzuch i powiedział, że musi iść w krzaki. A krzaki się ciągnęły do lasu, więc został w lesie do nocy, a potem wrócił do domu. Wynajął u chłopa furmankę i powiózł żonę z obojgiem dzieci do szpitala. Nie do Mińska, gdzie chorym kazali leżeć, aż umrą, tylko do prawdziwego szpitala, do Węgrowa. Szedł obok wozu, żeby się nie zarazić, ale zachorował i w Węgrowie położono ich razem. Gdy wrócili ze szpitala, ich mieszkanie było już zajęte przez inną rodzinę i Nusen przydzielił ich do baraku z biedakami. Słoń po chorobie ledwo się trzymał na nogach, ale zaraz poszedł do Nusena.
– Co ty sobie myślisz? Oddajesz moje mieszkanie, a moja żona i dzieci ledwo wyratowane z tyfusu mają mieszkać w szopie z żebrakami?!
– A ty co sobie myślisz? – odpowiedział Nusen. – Uciekasz z obozu, a ja mam za ciebie odpowiadać? Ja też mam żonę i dzieci! Skąd miałem wiedzieć, że wrócicie ze szpitala? Czy dużo ludzi stamtąd wraca?
Nusen miał żonę, starszą od siebie, i robił to, co mu kazała. Miał troje dzieci, dobrze odżywionych, ładnie ubranych. Miały rowerki na trzech kółkach i jednakowe kędzierzawe fryzurki, aż trudno było powiedzieć, które jest chłopcem, a które dziewczynką.
– To dlaczegoś mnie wysłał do obozu? – dopominał się Słoń.
– A kogo miałem wysłać? Wszystkich zdatnych już wysłałem. Czy miałem iść sam?
– Dlaczegoś nie wysłał tych kryminalistów z drewnianymi pałkami, którzy są u ciebie policjantami?
– Ty się w moje urzędowe sprawy nie wtrącaj! – zdenerwował się Nusen i walnął pięścią w stół. A wtedy Słoń dostrzegł, że pod stołem przykrytym długim obrusem leży łeb czarnej jałówki. Bo Nusen, który był rzeźnikiem, nielegalnie bił bydło do spółki z innymi rzeźnikami i handlarzami.
– Ja się w twoje sprawy nie będę wtrącał, jak mi oddasz moje mieszkanie – odrzekł Słoń.
– A jak nie?
– Jak nie… – Słoń się schylił pod stół i wyciągnął za uszy łeb czarnej jałówki. I dostał z powrotem mieszkanie.
W połowie lata dowiedzieliśmy się o wysiedleniach, w sierpniu z Mińska Mazowieckiego, we wrześniu z Węgrowa i Sokołowa. Mężczyźni gorączkowo wymieniali informacje. Prowadzili przytłumione rozmowy z kobietami, którym wypadały talerze z rąk. Kobiety z zawiniątkami pod chustami przemykały do łaskawiej przez los nacechowanych nieżydowskich sąsiadów. Gdy lato się skończyło i nic się nie stało, ludzie odetchnęli z ulgą. Nadszedł październik, prawie połowa października i nagle wysiedlenie. Ale tylko dziesięć kilometrów, do Stanisławowa. I nikogo nie bili ani nie zabili. Przeciwnie, dali podwody i pozwolili zabrać, co tylko się zmieści na wóz, więc nikt nie uciekał. Znów mama, Buciek i ja na wysoko spiętrzonych tobołach, a ojciec w butach z cholewami szedł obok. Jego wysokie plecy uniesione jak pod niewidzialnym ciężarem, jakby podpierał wóz. Gęste czarne brwi i sine ślady po zaroście po same oczy. Jego gęste czarne włosy, nie po żydowsku proste, połyskiwały w słońcu niemal fioletowo.
W Stanisławowie był ścisk, bo dosiedlono również Żydów z innych miejscowości. W każdym mieszkaniu po kilka rodzin i ojciec dużo zapłacił za osobny pokój dla nas. Na piętrze ze stromymi drewnianymi schodami, po których z nieprawdopodobną prędkością biegali tam i z powrotem młodzi ludzie. Ale i tu nadal działała bóżnica, dużo większa niż w Dobrem, ale nie mniej zatłoczona. Tak zatłoczona, że dzieci nie wpuszczano, więc graliśmy w berka, biegając wokół budynku, i podskakiwaliśmy do okien popatrzeć, jak nasi dziadkowie, ojcowie, wujkowie w białych tałesach modlą się żarliwie za nas wszystkich. Byli tu wszyscy z naszej rodziny, jak na zjeździe rodzinnym, i dziadek z Nowej Wsi – stary, brodaty jak prorok – powiedział do mojego wujka Arona, że już ostatnie nasze wspólne święto. A to było Sukot, Święto Szałasów, na pamiątkę, że kiedyś byliśmy bezdomni na pustyni. Dziwna to pamiątka, bo na pustyni nigdy nie byliśmy tak bezdomni jak teraz. Jak teraz wśród ludzi.
W Stanisławowie już wszyscy rozumieli, czego się można spodziewać. Dlatego ojciec postanowił, że my już nigdzie się nie stawimy, i poumawiał się z okolicznymi gospodarzami, u których można się ukryć i przeczekać. Przeczekać, bo to przecież musi się skończyć jak każde znęcanie się, a nawet mordowanie w naszej długiej przeszłości. A my byliśmy ze wsi i wiedzieliśmy, że cokolwiek się stanie na wsi, na rozległej przestrzeni łatwiej ukryć się niż w ciasnym mieście.
Niecałe dwa tygodnie kazali nam czekać na to, czego wszyscy się spodziewali: że nazajutrz rano o świcie mamy się stawić na placu, wyłącznie z ręcznym bagażem, nie większym, niż możemy unieść. Położyliśmy się tej nocy do łóżek w ubraniu. Gdy mama zbudziła mnie, zdawało mi się, że dopiero co zamknąłem oczy. Okna były szczelnie pozasłaniane i paliły się dwie świeczki jak w szabes. Mama podniosła mnie z łóżka, bo sam nie miałem siły wstać. Widziałem łzy w jej oczach, gdy mi sznurowała trzewiki. Buciek owinięty błękitną kołderką uważnie mi się przyglądał. Nie płakał, w ogóle nie pamiętam go płaczącego. Na nic się nie skarżył i ufnie patrzył nad wiek mądrymi niebieskimi oczami właśnie na mnie, bo jeśli jego duży brat z nim jest i niczemu się nie dziwi, to wszystko jest, jak trzeba.
To już nie była noc, gdy biegliśmy w stronę pola. Zewsząd słychać było strzały, gdy biegliśmy przez pole, gdzie każdy krzak wydawał się klęczącym strzelcem. Mama biegła z Bućkiem przypasanym do niej wełnianą chustą, a mnie ojciec ciągnął za rękę. Mama w pewnej chwili się zatrzymała, myślałem, że ze zmęczenia, lecz ona tylko coś powiedziała i skręciła w bok. Wtedy ojciec wziął mnie na plecy i tak dobiegł ze mną do lasu. I jeszcze zobaczyłem, jak mama z Bućkiem na rękach skręciła w boczną drogę, i dotarliśmy na wieś bez nich.
Gospodarstwo było pod lasem, bliżej lasu niż wsi. Gdy ktoś się zbliżał, widać było zawczasu. Dzięki takim przestrzeniom na wsi spotykało się kogo trzeba, innych nie, i było dość czasu, żeby się ukryć. Byłem ze wsi i lubiłem wieś. W Dobrem nawet woda mi nie smakowała.
Mamę zobaczyłem nazajutrz. Siedziała na środku izby i miała na sobie tę samą wełnianą chustę, w której uciekała z Bućkiem.
– Gdzie Buciek? – spytałem.
– Tu go nie ma – odpowiedziała.
– A gdzie jest?
– Nie męcz matki – powiedziała gospodyni. Jak będziesz ją męczył, to pójdzie sobie i już nie wróci. Idź pobawić się z dziećmi na podwórzu.
– Ale ja chcę wiedzieć, gdzie Buciek!…
Ślub Arona z Fejgą, najstarszą siostrą mojego ojca, odbył się w Rembertowie, w dużym domu Jides z Makówca, która była siostrą mojej babki z Nowej Wsi. Jej druga siostra mieszkała w Kałuszynie, nazywali się Guzikowie i mieli garbarnię, pracowali w niej ich synowie, którzy mieli żony i dzieci. Trzecia siostra mojej babki, Sura, mieszkała w Czarnogłowie, a niektóre jej dzieci i wnuki w Mińsku Mazowieckim, Jadowie, Węgrowie, Wołominie, Radzyminie. A trzeba dodać braci i siostry dziadka, i rodzeństwo dziadka i babci z Dobrego, i ich dzieci i wnuki… To był dosłownie nasz kraj rodzinny. Na weselu Arona i Fejgi byli mój ojciec i matka, i cała rodzina. To był ostatni ich zjazd.
Dziadek kupił Aronowi sklep warzywny w Rembertowie, Kościuszki 13. Fejga stała za ladą, a Aron jeździł z towarem na Pragę. Ich syn urodził się w sierpniu. Miał na imię Burech, od Baruch, a w zdrobnieniu Buciek jak nasz. Pewnego wieczora Aron wraca do domu, a Fejga pokazuje mu zieloną kartę. Oni o niczym nie wiedzieli. Na pidion-haben swego pierworodnego był już w mundurze i prosto z uroczystości pojechał do Modlina, do 71. pułku, lekka artyleria. Modlin długo się bronił.
Potem handlował nielegalnie żywcem z Biumkiem, który był mężem siostry ciotecznej mojego ojca, i z jego młodszym bratem, Nutkiem. Gdy rembertowskie getto ogrodzono drutem, przekupywali strażników i wychodzili w nocy. Wracali na drugą lub trzecią noc, przyganiając owce i krowy z zakneblowanymi pyskami. Byli żywicielami getta.
W getcie trudno było wyżywić dziecko, więc Fejga oddała małego do dziadków do Nowej Wsi. Aron nalegał, żeby i ona się przeniosła, ale Fejga nie chciała zostawić sklepu. Pewnej nocy, gdy Aron, Biumek i Nutek chcieli powrócić – rembertowskiego getta już nie było. Arona i Fejgi synek, mój trzyletni kuzynek, pozostawał u dziadków, gdy wysiedlono ich do Dobrego, a potem do Stanisławowa.
Rywka, jej młodsza siostra, piastowała go i kochała. I uciekała z nim ze Stanisławowa w tym samym czasie, co my z Bućkiem, może nawet przez to samo pole. Ale tamten chłopiec był o dwa lata starszy od naszego i dwa razy cięższy. Bez niego może zdołałaby uciec.
Młodszy brat Biumka, Abel, szedł do pociągu z jego żoną, Raszką, siostrą cioteczną mojego ojca, prowadząc za rękę ich starszą dziewczynkę, dokładnie w moim wieku, a Raszka niosła młodszą, dokładnie w wieku naszego Bućka. Gdy weszli na stację w Falenicy, Abel pociągnął za sobą swą bratanicę między wagony na bocznicy. Później wbiegli na jakieś podwórze. Było lato, a oni w najlepszych zimowych ubraniach, których nałożyli na siebie, ile się dało, więc dwie staruszki na tym podwórku zrozumiały, co się dzieje, i ukryły ich w piwnicy. Cały dzień trwała nagonka z psami, ale staruszki polały ścieżkę wodą i ładnie przysypały żółtym piaskiem, żeby psy nie trafiły. Przesiedzieli w piwnicy do nocy i poszli do Makówca, do Śliwy.
Biumka brat, Nutek, służył w wojsku na Pradze i spotkał tam Esterkę, która sprzedawała bułki na Brzeskiej. We wrześniu trafił do sowieckiej niewoli, ale po roku przeszedł z powrotem przez Bug. Wydostał Esterkę z warszawskiego getta przez pewnego Polaka i wzięli ślub u Arona i Fejgi w Rembertowie. Gdy zaszła w ciążę, Nutek chciał, żeby spędziła, ale się nie zgodziła. Esterce udało się uciec z dzieckiem. Utleniła włosy i pojechała do Warszawy, gdzie ktoś wystarał się dla niej o aryjskie papiery i znajomy Polak znalazł jej dozorstwo w Miłosnej.
Pewnego dnia u naszego gospodarza w Głęboczycy zjawili się Aron z Itką, najmłodszą siostrą ojca. Dowiedzieliśmy się wtedy – od gospodarza, który im nie powiedział, że u niego jesteśmy – że dziadek i babcia z Nowej Wsi nie chcieli uciekać na poniewierkę u obcych ludzi. Ojciec miał dla nich kryjówkę, ale dziadek z niej nie skorzystał i poszedł z babcią i Majorkiem, ich upośledzonym umysłowo najstarszym synem, który też nie był w stanie się skryć. Dziadek był talmudystą i mówił, że ten świat istnieje na mocy umowy, w której postawiono kilka takich warunków, że jeśli się ich nie dotrzyma…
To jego ostatnie zdjęcie, zrobione w Dobrem albo Stanisławowie. Przez Niemców albo na ich zamówienie. Ma gniewny wyraz twarzy. Był kohenem, kapłanem z urodzenia, a kohenowie to gniewni ludzie. Tu jest gniewny, bo nie ma nakrycia głowy, a to dla niego zniewaga. Na zdjęciu widać ślad spinacza, bo było spięte ze zdjęciem babci w staromodnym białym czepku. Na odwrocie jest napis „Głowy” i data. Pewno przeznaczone były do kolekcji. Nie wiem, jak to się stało, że „głowa” mojej potulnej babci w bardzo staromodnym białym czepku odpięła się i zginęła bez śladu jak ona.
Nasz Buciek miał zupełnie nieżydowskie jasne włosy i oczy i można było przyjąć go na przechowanie jako kogoś z rodziny. Za wynagrodzeniem. Wysokim, bo był obrzezany. Urodził się w maju 1941 roku, gdy nie było to jeszcze tak fatalnym piętnem, ale już wtedy, gdy zabierano go na obrzezanie, mama płakała. Gdy uciekliśmy ze Stanisławowa, zaniosła go do umówionych, zapłaconych ludzi. Trzymali go jakiś czas, a później powiedzieli, że ktoś doniósł, że przyszli, sprawdzili, zabrali. Mama potem opowiadała, że Buciek bardzo się podobał tym, co go zabrali, że takie śliczne dziecko, że może go dla siebie zabrali…
Do wsi przyjechała Komisja Sanitarna z Dobrego. Jej sanitarnym zadaniem było oczyszczanie terenu z ukrywających się Żydów. Gospodarz chciał nas ukryć z Itką i Aronem w stodole, ale ojciec wolał, żebyśmy nie byli razem, i schowaliśmy się wysoko pod strzechą obory. Na dole było pełno łajna i krowy hałasowały, więc trudniej było do nas się dostać lub nas usłyszeć. Przez szpary widzieliśmy, jak zajechała na podwórze bryczka i od razu poszli do stodoły. Zabawili tam jakiś czas, po czym wyprowadzili Itkę. Miała źdźbła słomy w warkoczu i zaczerwienioną twarz.
– Znęcali się nad nią – mówiła potem mama.
Aron powiedział, że nie jest Żydem i że ma w izbie dokumenty. Poszedł przodem, wbiegł do środka, zatrzaskując za sobą drzwi, i wyskoczył oknem po drugiej stronie. Strzelali za nim, gdy biegł przez pole, więc zrzucił buty, żeby szybciej biec, i ani jedna kula go nie dogoniła. A Itkę zabrali i więcej jużeśmy jej nie widzieli.
Aron dobiegł wtedy do lasu, przeczekał do wieczora i poszedł boso do Miłosnej, gdzie Esterka była dozorczynią. Nigdzie indziej nie mógł się pokazać bez butów. Gdy ktoś go mijał, wchodził w śnieg, żeby ukryć bose stopy, i pogwizdywał, że niby lubi tak brodzić w śniegu. Esterka podała mu miednicę ze śniegiem, żeby stopniowo rozgrzewał nogi, inaczej straciłby palce. Nogi miał dobre i mógł na nich polegać. Budził się w lesie, patrzył na nogi i pytał: „Gdzie mnie dziś poniesiecie?”. Czuł, że musi gdzieś iść. Brał bańkę mleka na plecy, osełkę masła w plecak i szedł do pociągu. Przyjeżdżał na Dworzec Wschodni ze źdźbłami słomy w ubraniu, żeby nikt nie miał wątpliwości, że jest wiejskim szmuglerem. Chodził cały dzień, nic nie sprzedając. Wstępował do sklepów, zawierał znajomości, brał zamówienia, których nie zamierzał wykonać. Pod koniec dnia zachodził do domów, z których nikogo nie wyrzucano, gdy zbliżała się godzina policyjna. Żeby tylko przespać noc w ludzkim domu i znów przebyć dzień pośród ludzi. Miał zawsze czystą koszulę, a gęste, jasne kędziory – może za gęste i zbyt kędzierzawe – fantazyjnie wysuwał spod czapki, żeby wszyscy widzieli, jakim jest jasnym blondynem, i nie opuszczał powiek, żeby widzieli jego jasne oczy, a nie jego duży, zgarbiony nos. Nie brakowało na Pradze bardzo samotnych kobiet, które chętnie go sadzały za stołem, częstowały i zagadywały, żeby nie zdążył na pociąg, a on pozwalał się zagadywać i przyjmował noclegi, ale do żadnej się nie zbliżał. Dziwiły się temu i jeszcze bardziej go zatrzymywały.
Po Głęboczycy nocowaliśmy w lesie. Pod świerkami, które szczelnie nas osłaniały. Raz przyśnił nam się człowiek w wojskowym szynelu i furażerce. Przez ramię miał przewieszone krzesło, do góry nogami. Później okazało się, że była to broń z długim magazynkiem i cienką kolbą. Mówił coś, rozciągając słowa, z których można było tylko zrozumieć, że „tate, mame, zajde…”. Był to jeden z rosyjskich jeńców, którzy zbiegli z wyszkowskiego obozu. Mówił, że w pobliżu nocuje żydowska rodzina – „tate, mame, zajde” – więc ojciec poszedł z nim zobaczyć, co oni za jedni. I wkrótce wrócił – bez butów, onuc, boso. Ściągnęli z niego także marynarkę i spodnie, ale miał pod spodem jeszcze jedne spodnie, które łaskawie mu zostawili.
Las nas osłaniał, lecz osłaniał również wszystko przed nami i dokoła nas. Z jednej strony idziemy, a z drugiej, na przykład, gajowy, do którego należy las. Drzewa, jagody i grzyby, skóry i mięso oraz pieniądze, których w lesie było wtedy więcej niż kiedykolwiek. Gajowy nie sieje, nie orze, tylko zakłada strzelbę na plecy i idzie do swojego lasu. Gajowy zna wszystkie miejsca, którymi się chodzi. Wszystkie sarny i zające, które wychodzą prosto na niego.
– A to co? – pyta gajowy. – Spacery w biały dzień?...
– A tak tylko, złapać powietrza...
– Z dzieckiem? Się nie przeziębi?
– A nie, proszę pana, dziecko zahartowane…
– To dobrze – mówi z namysłem gajowy. Mówi i patrzy, gdy ja usiłuję schować głowę, przyciskając się do brzucha matki, a ojcu drżą ręce, którymi w żaden sposób nie może trafić do kieszeni.
– Eee, niech pan nie szuka – mówi gajowy. – Ja człowiek niechciwy, o cudze nie stoję…
Ręce ojca zatrzymują się, choć nie przestają drżeć.
– Pan gajowy to dobry człowiek – próbuje się uśmiechnąć matka, ale twarz jej zaczyna drżeć. – My tu, proszę pana gajowego, tylko po drodze, przejdziemy i pójdziemy dalej…
– Taaak... – mówi powoli gajowy. – Ja człowiek niechciwy. Mnie tam co Bóg da...
Ojciec spogląda na matkę i widząc w jej oczach niepokój, znów przesuwa rękę ku marynarce.
– Mnie niczego nie trzeba… – dodaje gajowy i ręka ojca znów się zatrzymuje. – Czasy takie, że jeśli człowiek wyniesie cało głowę, to już bogaty.
– To prawda… – na to ojciec całkiem zdezorientowany.
– Święta prawda – potwierdza matka.
– Kto by dziś dbał o pieniądze albo złoto, każdemu przede wszystkim życie miłe…
– To my już pójdziemy, panie gajowy? – mówi niepewnie ojciec.
– Powiedziałem, każdemu życie miłe… – ciągnie gajowy, udając, że nie słyszy tego, co ojciec mówi. – Człowiek musi robić to, co mu każą – wzdycha. – Takie czasy…
– Ale przecież my, proszę pana, tylko przechodzimy… – ręce ojca biegną po ubraniu i wreszcie trafiają do kieszeni na jego piersi.
– Tylko dlatego, że po drodze… – dodaje matka.
– Z tak małym dzieckiem? – kwaśno się uśmiecha gajowy.
Ręce ojca biegają od jednej kieszeni do drugiej, wyjmują coś i podają.
– Niech pan weźmie to, panie gajowy…
– Prosimy, naprawdę…
– Na wypadek, gdyby broń Boże jakaś szkoda w lesie…
– Właśnie, człowiek nie patrzy, niechcący, nie zauważy…
– A wiecie wy, co czeka gajowego, jeżeli „nie zauważy”?
– Wiemy i rozumiemy, i nie chcemy, broń Boże, przykrości dla pana gajowego. Dlatego zaraz pójdziemy.
– I nikt nie zobaczy, naprawdę. Pójdziemy od razu, nie zostaniemy.
– Tak, tak, nie traćmy czasu. Chodź, synku, powiedz do widzenia panu gajowemu.
– Kiedy nie mogę, kochani – gajowy potrząsa ręką, na którą ojciec kładzie mu różne rzeczy. – Bóg mi świadkiem, nie mogę.
– Zaklinamy pana na pańskie dzieci, niech pan weźmie to i sobie pójdziemy…
– Puściłbym, Bóg mi świadkiem, ale posterunek niecałe dwa kilometry stąd…
– Ależ nikt nas nie zobaczy… I ten pierścionek też niech pan weźmie – mówi matka. – Z prawdziwym kamieniem…
– Na co też człowiek się naraża… – wzdycha gajowy. – Ale co zrobić, trzeba być człowiekiem… No, dobrze, nie płacz, kobieto. Prawdę mówiąc, to dziecka mi szkoda, pokaż się, mały!
– Nie, mamuniu, nie!… – zawołałem, nie dając oderwać się od jej spódnicy.
– I niech mi tu więcej wasza noga nie postoi! – woła na odchodnym gajowy. – Bo drugi raz to i święty Boże nie pomoże!
Kryliśmy się pod rozłożystymi, iglastymi drzewami, przy pniu, gdzie było zacisznie i sucho. Niskie gałęzie sięgały ziemi, tworząc gęsty, cienisty parasol. Osypujące się, suche igły wplatały się we włosy i kłuły, wpadając za kołnierz. Gdy zapadał zmierzch, ojciec żegnał się z nami, a mama przyciągała mnie do siebie bliżej i kazała być jeszcze ciszej. Spoglądaliśmy w kierunku, w którym trzaskały, a potem jeszcze przez jakiś czas chwiały się gałęzie po jego odejściu.
Zostawaliśmy sami i nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy wróci. Ani czy w ogóle wróci. Mógł nie wrócić wcale. To zależało od tylu rzeczy. Gdyby go schwytali, gdyby spotkał kogo nie trzeba. A może musiał się ukryć i czekać do późna w nocy? Musieliśmy siedzieć i czekać na niego, nigdzie się nie ruszać, żeby do nas trafił. A jeśli go już mają i teraz szukają nas w tym lesie? Czy ten trzask gałęzi i szelest to on? Czasem zawiśnie sobie pomiędzy ziemią a niebem mała, zeschnięta gałązka, nie wiadomo jakim sposobem i nie wiadomo po co, a potem również nie wiedzieć skąd i jak nagle trzaśnie lub spadnie tuż za plecami… W takich chwilach pierzchał nasz całodzienny głód, a jedynym naszym pragnieniem było, żeby ojciec jak najprędzej wrócił. Żeby nie przynosił ani zimnej zupy, ani mleka, żeby tylko wrócił i nigdy już nie odchodził. I po jakimś czasie ojciec wracał i przynosił garnek z zupą zgęstniałą od chłodu i sosnowych igieł, które powpadały do niej po drodze, gdy przekradał się z garnkiem wśród gęstych, iglastych krzaków, i które nadal podczas jedzenia wpadały, tak że musieliśmy, pomimo że byliśmy bardzo głodni, jeść naszą zupę ostrożnie, jak gdybyśmy jedli nie zupę, lecz rybę.
Wkradliśmy się na noc do stodół. Na noc i dzień, do następnej nocy. Czasem na dłużej za wiedzą gospodarza, żeby kolejnej nocy odejść i oddalić się o jeszcze kilka kilometrów. Tak było trudniej nas wytropić. Gdy trzeba było daleko iść, ojciec i matka mnie trzymali za ręce, z jednej strony ojciec, z drugiej matka. A gdy trzeba było się śpieszyć, ojciec brał mnie na plecy. Wystarczyło mi wtedy przylgnąć do nich, żeby natychmiast zasnąć. Mogliśmy tak chodzić, póki nie spadł śnieg, w którym łatwo nas było wytropić – zimą to nie było dla nas możliwe. Dlatego ojciec postarał się dla nas o miejsce na zimę w mieszkaniu, w tylnym pokoju, którego zimą nie używano i nie ogrzewano. Z podwójnym łóżkiem małżeńskim, w którym mieściliśmy się we troje, dzień i noc pod pierzyną, bo w izbie był ziąb. Gospodyni przychodziła wieczorem z karbidową lampką i garnkiem parujących kartofli. To było nasze jedyne jedzenie, ale spaliśmy w łóżku jak ludzie i nie musieliśmy codziennie rozstawać się z ojcem.
Abel i Manes, bracia Biumka i Nutka, poszli do Podorewskiego, dziedzica z Piwek, gdy przycisnął ich głód. Piwki to była najlepsza ziemia, a Podorewski był najbogatszym dziedzicem. I wykształconym, magistrem filozofii. Nie poszli po pieniądze ani kosztowności, które u niego zostawili, tylko po trochę kaszy, mąki, słoniny. Podorewski powiedział, że przygotuje wszystko, co potrzeba, ale niech się na razie schowają w piwnicy, żeby nikt ich nie zobaczył. Gdy zeszli do piwnicy, Podorewski zamknął klapę nad ich głowami, postawił na niej ciężką skrzynię, usiadł na skrzyni i kazał zadzwonić na żandarmerię. Siedzieli w tej piwnicy do rana, bo Niemcy nie chcieli jeździć po nocy. Gdy Manes i Abel pukali w klapę, Podorewski im mówił, żeby siedzieli spokojnie, bo na razie jest niebezpiecznie wyjść. Siedzieli więc spokojnie i do ostatniej chwili nic nie wiedzieli. Tego im Podorewski oszczędził. Żydzi to byli według niego upiory. Wychodzili nocą spod ziemi i skradali się pod oknami. Jak można im pomóc? Tylko przez skrócenie męki… Nie chodziło mu o pieniądze, które po nich zostaną. I tak był bogaty. Chociaż jeśli miałyby dostać się Niemcom albo zupełnie przepaść…
Rano ludzie widzieli, jak do ciężarówki, którą powieziono Abla i Manesa, wsadzono również starego Żyda z jego małym wnuczkiem. Żyd zaczął prosić, żeby ich puścili, że nie o niego mu chodzi, ale o wnuczka.
– Co my możemy poradzić, gdy wy, Żydzi, jesteście zapisani w czarnej książce Hitlera? – żartowali Niemcy. – A zresztą jak możemy was puścić? Co by na to powiedzieli ci, co was wydali?
Po tym, co się stało z Ablem i Manesem, Aron powiedział, że muszą mieć broń. Słoń też był tego zdania, ale skąd ją wziąć?
– Trzeba iść do partyzantów – powiedział Aron.
– Do partyzantów? Nie dość, że jesteś Żydem, to chcesz jeszcze narażać się jako partyzant?
– Chcę mieć broń, żeby żaden skurwysyn nie mógł mnie zamknąć w pułapce jak mysz albo powlec na rzeź jak barana.
– To idź, szukaj partyzantów – powiedział Słoń.
Aron poszedł, dowiedział się, znalazł. Obejrzeli go, zgodzili się, że jest zdatny na partyzanta, i umówili się z nim w nocy na skraju wsi. Poszedł, wziąwszy ciepłe ubranie, pieniądze, i tej samej nocy wrócił – bez pieniędzy, bez ubrania, boso…
– No i co? – spytał Słoń.
– Partyzantów to oni już mają – odpowiedział Aron. – Brak im tylko ubrania, pieniędzy i broni.
Przyłączyli się do młodych ludzi, którzy uciekli z płonącego warszawskiego getta z bronią. Ich dowódcą był Olek, który niczego się nie bał. Wysoki, czarny, kudłaty, wyszedł z getta w niemieckim oficerskim mundurze. Stanął w tym mundurze na szosie i zatrzymał niemiecki samochód. Odebrali Niemcom broń, wyrzucili z samochodu i zagnali do lasu, żeby ściągnąć z nich ubrania i buty. W dzień spali lub grali w karty, w nocy chodzili na żer, Aron wskazywał im drogę.
Między Jadowem a Małkinią żyło dwóch gajowych, którzy byli szwagrami. Jeden z nich zajmował się łapaniem Żydów, wyskakujących z pociągu do Treblinki. Poszli do niego i zastrzelili go, a drugiemu nic nie zrobili, bo ci z warszawskiego getta chcieli być sprawiedliwi. Tego dnia Olkowi karta nie szła. Gdy usłyszeli trzaskanie gałęzi, Aron wstał, żeby zobaczyć, ale Olek pchnął go z powrotem na ziemię: „Siedź!”. Uszedł zaledwie kilka kroków z parabellum w jednej ręce i wachlarzem kart w drugiej, gdy zza drzewa rozległo się: „Halt!”. Zwrócił się w tamtą stronę, a Niemiec z automatem zdumiał się, widząc przed sobą okazałego niemieckiego oficera. Zdumiał się jeszcze bardziej, gdy Olek wpakował mu kulę, ale wtedy automat zza drugiego drzewa przejechał Olkowi przez plecy. Rzucili wszystkie niemieckie granaty, jakie mieli, i przedarli się. Padło jeszcze dwóch: Antek i Genek. Aron uszedł z raną w kolanie.
Siedzieli u Sobótków i jedli kolację. Nagle weszło dwóch Niemców: „Ręce do góry!”. Byli zaskoczeni, bo Niemcy nie zjawiali się na wsi nocą. Jeden został przy drzwiach, a drugi oklepywał ich po brzuchu i udach. Aron miał parabelkę pod koszulą, ale z tyłu, na plecach. Sobótkowa zapewniała Niemców, że to jej synowie, porządni chłopcy, których wszyscy znają. Niemcy usiedli i kazali podać sobie bimbru. Sobótkowa skwapliwie przyniosła z piwnicy dwie butelki i kawał słoniny. Wypili i zażądali, żeby wszyscy napili się z nimi. Aron pierwszy sięgnął po szklankę.
Znów ktoś oskarżył. Niemcy nadjechali do lasu szosą od Łochowa w biały dzień. Słyszeli z daleka, że jadą, ale nie przypuszczali, że do nich. Zostali otoczeni ze wszystkich stron i padł ostatni ich dowódca, Ignac. Zginęły również Ałtka i Rywka Mechlówny z Dobrego oraz ich brat, Szłojme, kuzyni mojej matki, a także Eli, najmłodszy brat Biumka i Nutka. Aron dostał ciężki postrzał w biodro i nie uszedłby, gdyby nie Słoń, który przetaszczył go po wodzie do Piwek.
Biumek z córką, moją rówieśniczką, zimował w Makówcu u Śliwy, na kolonii z dala od wsi. Małą trzymali z początku w izbie ze swoimi dziećmi, bo tak wydawało się bezpieczniej. Ale ona nie chciała się bawić albo już nie umiała. Dzieci szturchały ją, a nawet okładały, a ona nic, myślała, że tak musi być. Siedziała cicho na ławie pod ścianą i parobek, który wstąpił do Śliwy, zaczął jej się przyglądać.
– A czyje to, przecie nie wasze?
– A nie, od rodziny z miasta. Dali, żeby podchować, bo w mieście nie ma co jeść.
– A czemu takie niemrawe?
– Przybiedzone… Skromne dziecko, pewno się wstydzi.
– Ee, i tak jakoś patrzy… Chyba żydowskie…
Więc zabrano ją do drugiej izby zabitej deskami i siedziała tam z ojcem. Był to pokój gościnny, do którego nikt nie zaglądał zimą i gdzie nikogo nie przyjmowano, chyba że w czasie wesela, ale na wesele się nie zanosiło. Mieli też na wszelki wypadek kryjówkę w sztucznej ścianie za szafą. Było tam dość miejsca, żeby stać albo siedzieć, ale nie leżeć. Kiedyś przesiedzieli tam cały dzień, nie mogąc wyjść za potrzebą. Kryjówka miała jeszcze tę wadę, że wchodziło się do niej z pierwszej izby. Dlatego gdy przyszedł sołtys, nie mogli z niej skorzystać.
Przyszedł wieczorem. Gdyby w dzień, to by wiedzieli, że idzie, i zdążyliby się schować. W dzień zawsze ktoś uważał na drogę, a Niemcy nie chodzili po nocach. Przyszedł wieczorem, wiedział, kiedy przyjść. Z tym samym parobkiem, co powiedział, że to dziecko chyba żydowskie. Sołtys go zaprosił do siebie, podpili sobie, wzięli w ręce kije i idą do Śliwy. A traf chciał, że w tym samym czasie szedł do Śliwy Słoń. Blondyn, bo albinos, i mówił jak tutejszy, nikt by nie powiedział, że Żyd. Nie wiedział, że u Śliwy ukrywa się Biumek z dzieckiem, ale zaniepokoiło go to, że sołtys idzie tam z parobkiem i obaj z długimi sękatymi kijami, więc spytał, dokąd idą.
– Do Śliwy, Żydów szukać.
– Żydów? To idę z wami – powiedział Słoń.
Przychodzą, a Słoń na cały głos:
– Niech będzie pochwalony, panie Śliwa, przyszliśmy do was Żydów szukać!
Śliwina spojrzała na niego niepewna, kto tu zwariował, ona czy Słoń, a jednocześnie zmartwiała.
– Słyszeliśmy, że trzymacie Żydów – powiedział sołtys.
– Sołtys podpił sobie i żartuje – uśmiechnęła się Śliwina. – My, Żydów?…
Ale sołtys nie żartował i powiedział, że chce poszukać.
– A niech sołtys szuka – powiedziała Śliwina, choć miała ściśnięte gardło i czuła w kolanach watę. To, że był z nimi Słoń, dodało jej odwagi, więc podając sołtysowi klucz do drugiej izby, drugą ręką przekręciła obrotowy skobelek mało widoczny zza szafy, która stała tuż przy drzwiach.
Sołtys przekręcił klucz, ale drzwi się nie otworzyły. Przekręcił jeszcze raz, ale i tym razem nie puściły. Potem jeszcze dwa razy tam i z powrotem i również bez skutku.
– Tam ktoś jest i trzyma! – powiedział.
– Nikt nie trzyma – zaprzeczył Śliwa.
– Kto może trzymać, jak tam nikogo nie ma? – uśmiechnęła się Śliwina.
– A ja wam mówię, że tam ktoś jest! – powiedział sołtys, przykładając ucho do drzwi. – I słychać chrobotanie…
– Zdaje się sołtysowi, ja nic nie słyszę – powiedziała, przyłożywszy ucho, Śliwina.
– Ja też nie – powiedział, uczyniwszy to samo, Słoń.
– Wyraźnie słychać chrobotanie, sołtysie – powiedział, przyłożywszy ucho, parobek.
– Myszy albo kot – na to Śliwa.
– Chyba myszy… – powiedział Słoń, patrząc na Śliwę.
– Tam musi ktoś trzymać, bo drzwi by puściły – upierał się sołtys.
– Nikt nie trzyma, sołtys pijany nie umie drzwi otworzyć…
W końcu sołtys zauważył wiszący nad drzwiami skobelek. Przekręcił go i otworzył drzwi. Otworzył na oścież i stanął w nich razem z parobkiem, a Śliwa i Słoń za ich plecami. Śliwina przywarła do ściany. Ale w gościnnej izbie nikogo nie było, przez jedno z wyrwanych okien wiał przenikliwy chłód i straszyły deski, które powyrywał Biumek.
My tak samo uciekliśmy od gospodarza, który trzymał nas w tylnej izbie. Też w nocy i też przez okno. Nie wiem dlaczego, nie pytałem, mogło być wiele powodów. Biegliśmy przez puszyste, białe pola, zostawiając głęboki ślad. Nad białymi głowami drzew srebrzysty księżyc rozjaśniał skrzący się świat zimowych bajek, a mnie nogi się uginały i zapadały w głęboki śnieg, z którego nie miałem siły ich wyciągać, zbyt krótkich, ze zbyt głębokiego śniegu. Ojciec i matka wzięli mnie między siebie i wyciągali ze śniegu za ręce, więc bolały mnie ręce i nogi. Prosiłem, żeby się zatrzymali, bo nie mogę już iść, ale nie zwalniali kroku i ojciec zabronił mi płakać, bo mógł nas ktoś usłyszeć. Nie płakałem więc, tylko prosiłem, żeby mi pozwolili odpocząć, a oni, że nie wolno nam się zatrzymać i że musimy gdzieś zdążyć, zanim skończy się noc. „No to zatrzymajmy się tylko na chwilę” – prosiłem. Nie można, bo jak się zatrzymamy, to zasnę. „To dobrze, bo ja właśnie chcę spać”, powiedziałem, puszczając ich ręce, i zapadłem się w śnieg. Ale tylko na moment zdążyłem się przytulić do śniegu, bo ojciec mnie zaraz poderwał i krzycząc mi coś do ucha, ciągnął mnie za ramiona. Groził, że jak nie będę szedł, to mnie zostawią i pójdą sami, a ja się wcale tego nie bałem. Dobrze, niech mnie zostawią, bo ja nie chcę już nigdzie iść. Wtedy mama zaczęła płakać i prosić, żebym szedł, bo oni nie mają już sił ciągnąć mnie ani nieść. No to niech mnie zostawią na chwilę, a jak sobie odpocznę, to zaraz pójdę za nimi, a najlepiej niech mnie zostawią i idą dalej sami… I nie słyszałem nic więcej ani nie widziałem. Nogi mi się zaplątały w śniegu, łzy zaszkliły mi oczy, więc je zamknąłem i zaraz mi się przyśniła miękka biała pościel, na której nie wolno mi było się położyć, bo ktoś biegł za mną, gonił mnie, krzyczał. Biegłem więc, zapadając się w tę białą pościel i nie mogąc wyciągnąć z niej nóg, i coraz bardziej mnie bolały ramiona, które przed siebie wyciągałem z ogromnym daremnym wysiłkiem, jaki się czuje we śnie.
Zbudziło mnie szczekanie psa i znana mi woń obory. Siedziałem z mamą pod bezlistnym, zimowym krzakiem, oparty o jej kolana. Ojciec, jak zawsze w takich razach, skradał się w stronę zabudowań, a my czekaliśmy, aż ustanie szczekanie psa, i dopiero wtedy ruszyliśmy za nim. Drzwi obory lekko skrzypnęły i ojciec wskazał mamie drabinę. Mama weszła pierwsza. Gdy się znalazła na górze, słychać było szum moszczonej słomy lub siana i wtedy ojciec podsadził mnie, a ona chwyciła mnie wyciągniętymi z ciemnej czeluści rękami. Wyglądało to nieswojo, ale wiedziałem, że te wyciągnięte po mnie ręce to mama.
Krowy się rozbudziły i zaczęły się niepokoić, ale ojciec je uciszył, zwracając się do nich po imieniu. Bo je znał, a i one, okazało się, jego znały. Bo były to jego własne krowy i stały na swoich dawnych miejscach w naszej oborze, a my znajdowaliśmy się prawie w naszym dawnym domu. Potem ojciec przytknął mi do ust wielką butelkę, ciepłą od dopiero co wydojonego mleka, a ja piłem i zasypiałem. Kiedy zasypiałem, budził mnie i bardziej przechylał butelkę, aż nie nadążałem pić, zachłystywałem się i zasypiałem, czując przyjemne ciepło cieknące mi po policzkach, uszach i szyi.
Byliśmy znowu u siebie i doiliśmy nasze własne krowy. Cały dzień słyszeliśmy koło zabudowań głosy dawnych znajomych, a nikt z nich nie wiedział, że jesteśmy tak blisko, że ich słyszymy, jakbyśmy znów byli wśród nich. Jakbyśmy byli duchami, które przychodzą na swe dawne miejsca, żeby się znów przyjrzeć tym miejscom i ludziom, wśród których kiedyś żyli, a tamci wcale nie wiedzą, że ktoś, kogo nie widzą, widzi ich i słyszy.
Następnej nocy ojciec zapukał do dworskich okien i dostał chleba i kaszy, ciepłą chustę dla mamy i dla mnie szalik, ale kazano nam przenieść się na dzień do spichrza, bo do obory ludzie wchodzą. Leżeliśmy więc w spichrzu między workami, słuchając nawoływań parobków, rżenia koni, ryczenia krów, skrzypienia żurawia na majdanie i dzwonienia wiader, jakby nic się nie stało. Nasz dom stał tam, gdzie przedtem, i w dzień, i w nocy, ludzie nabierali wody przy pomocy skrzypiącego żurawia jak przedtem. Może więc naprawdę nic takiego się jeszcze nie stało, myśleliśmy, i dodawało nam to otuchy.
Ziemianka dziadka i babci z Dobrego znajdowała się w lesie koło Biduli. Babcia na nasze przyjęcie ugotowała kaszę, którą przyniósł ojciec, i polała mlekiem od naszych krów. Nie nosiła już peruki, jaka obowiązywała pobożne żydowskie mężatki, tylko zwyczajną chustkę szczelnie okrywającą jej głowę. Basia nie miała już warkoczy, tylko krótkie włosy jak Chańcia.
Ziemianka miała ściany starannie obsadzone palikami, była wymoszczona słomą i sianem i nie było w niej zimno ani mokro, ale zawsze ciemno. Spało się cały dzień i wychodziło na wierzch tylko w nocy. Nie było dnia, tylko noc. Szebsl skarżył się, że coraz gorzej widzi. Dobrze było długo spać, żeby nie czuć, jak gryzą wszy. W nocy wychodziło się za potrzebą i wytrząsało je z koszul w ogień. Mama nie nadążała iskać mi głowy i płakała, że wszy są tak duże. Ojciec pocieszał ją, że jak przetrwamy zimę, to znajdzie znów jakieś ludzkie miejsce, a na razie nie możemy się ruszać, bo ta zima jest śnieżna i mroźna, więc łatwo nas wytropić po śladach i można zamarznąć w drodze.
Nusenowie wyskoczyli z pociągu, ale bez dzieci. Chcieli je wyrzucić najpierw, ale dzieci się bały, krzyczały, nie pozwalały się oderwać od matki, więc wyskoczyła pierwsza. Myślała, że dzieci łatwiej pójdą w ślad za nią, ale one, widząc matkę wypadającą z pociągu, jeszcze bardziej się przeraziły i uczepiły się ojca. Ktoś jeszcze wyskoczył i rozległy się strzały. Ludzie krzyczeli, że zaraz wejdą Niemcy i wszystkich wymordują… Nusen nie wiedział, co robić. Jego żona była już za oknem, pociąg przyśpieszał, a dzieci chwytały się kurczowo framug okna i nie pozwalały się wyrzucić. Ludzie krzyczeli, żeby wyskoczył, to dzieci łatwiej dadzą się wyrzucić, widząc, że są w wagonie same. Wszyscy krzyczeli, popychali go i nawet nie zauważył, jak wypadł z pociągu. Gdy oprzytomniał i podniósł się, pobiegł za pociągiem, którego już nie było widać. Potem zawrócił i kulejąc, poszedł wzdłuż nasypu szukać swojej żony.
Złatka, też z Dobrego, wyskoczyła z Nusenami i ukrywali się razem w piwnicy u gospodarza, do którego ich zaprowadziła. Mieli pieniądze i gdyby ich ten gospodarz nie przyjął, to znaleźliby innego. Gdy Złatce zabrakło pieniędzy, wyrzucili ją w obawie, że gospodarz każe im za nią płacić. Poszła na drugą wieś do gospodarza, u którego jej ojciec zostawił na przechowanie kupony materiału ze swego sklepu. Ale tamten chłop powiedział, że owszem, kupony może jej oddać, nawet wszystkie, od razu, ale przechowywać jej nie będzie, bo za żadne pieniądze nie będzie narażał siebie, żony i dzieci. Złatka wzięła od niego dwa kupony i poszła z powrotem, licząc na to, że za te kupony będzie mogła zostać jeszcze jakiś czas z Nusenami. Idąc przez las, natknęła się na zbiegłych jeńców, którzy ją zgwałcili i zabrali kupony.
Biumek wracał od Sadowskich. Spotkał ją w krzakach na skraju lasu i przyprowadził do swoich. Dawali jej jeść i spali z nią, była ich jedyną kobietą. Raz, gdy było wyjątkowo ciężko, zwrócili się do niej, żeby dała coś z tego, co ukrył u ludzi jej ojciec, ale Złatka zrobiła się chytra i nie chciała nic dać. Wówczas Nutek, który wiedział, u kogo ojciec Złatki schował towary, napisał w jej imieniu karteczkę do tego gospodarza, że ona prosi, aby okazicielom karteczki, a jej przyjaciołom, Nutkowi i Aronowi, wydać dwie sztuki dobrej, angielskiej wełny. Nutek i Aron poszli z tą karteczką, wzięli materiały i sprzedali po drodze za słoninę i kaszę. Tak sobie radzili, dopóki nie mieli broni.
Nutek dostał od Esterki aryjskie papiery i wynajął się za dróżnika koło Miłosnej. O aryjskich papierach zaczęli wtedy myśleć wszyscy, którzy mogli sobie na nie pozwolić. Chodziło nie tylko o pieniądze, ale i wygląd, i sposób mówienia. A nawet bez „wyglądu” można było z takimi papierami pojechać do Warszawy nocnym pociągiem, w którym nie zapalano świateł, i zamieszkać u umówionych ludzi w ustronnym mieszkaniu z wodą i ubikacją na miejscu. Było to nieodzowne, gdy ktoś w lesie podupadał na zdrowiu. Nawet jeśli ktoś nie miał pieniędzy na mieszkanie z ubikacją i wodą, a zwłaszcza gdy nie starczało na to wszystko odwagi, to i wtedy aryjskie papiery mogły się bardzo przydać na drogach pomiędzy lasem a wioskami, do których trzeba było chodzić po chleb.