Zostałem zabity za życia - Kazimierz Greń - ebook + audiobook

Zostałem zabity za życia ebook i audiobook

Greń Kazimierz

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Kazimierz Greń, wieloletni prezes podkarpackiego Związku Piłki Nożnej w swojej pierwszej książce Tajemnice polskiego futbolu (2023) podzielił się wspomnieniami o swojej działalności na arenie ogólnokrajowej i nie tylko tam. Książka spotkała się z tak dużym zainteresowaniem czytelników, że autor zdecydował się napisać ciąg dalszy swoich wspomnień.

Tym razem opowiada o osobistych bolesnych doświadczeniach z okresu, kiedy był prezesem podkarpackiego ZPN. Z lektury książki dowiemy się o szkodliwych powiązaniach polityki z piłką nożną, o robieniu kariery „po trupach” i o tym, że brudne interesy w polskiej piłce nożnej mają się całkiem dobrze, pomimo wielkiego czyszczenia tej Stajni Augiasza, dokonanego w roku 2007 i później (sprawa słynnego „Fryzjera”).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 136

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 57 min

Lektor: Kazimierz Greń

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Kazimierz Greń – Zostałem zabity za życia

Wszystkie prawa zastrzeżone

Copyright © Kazimierz Greń 2025

Wspomnień autora wysłuchał i do druku je przygotował

Janusz Muzyczyszyn

Opracowanie redakcyjne

Andrea Smolarz

Korekta

Monika Pertek-Koprowska

Skład

Tomasz Muzyczyszyn

Projekt okładki

Justyna Fałek

Zabronione jest kopiowanie oraz powielanie i rozpowszechnianie zawartości książki bez pisemnej zgody wydawcy. (art. 116, 117 Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrew-nych z dn. 4.02.1994 r. z późn. zm.)

Zdjęcia zamieszczone w książce pochodzą z zasobów własnych autora

Wydawca

Kazimierz Greń

Wydanie I

ISBN 978-83969221-3-7

Miłe złego początki

T a książka zawiera opis mojej wieloletniej aktywności w polskim futbolu. Aktywności przerwanej brutalnymi działaniami wszystkich możliwych służb. A wszystko to wydarzyło się z inspiracji kilku osób, którym nie w smak były porządki wprowadzane przeze mnie w podkarpackiej (i nie tylko) piłce nożnej. Ludzie ci wszelkimi sposobami i przy wsparciu polityków rządzącej wówczas partii dążyli do przywrócenia status quo z czasów, gdy w branży królowały metody „Fryzjera”.

W ciągu kilku lat zniszczono życie moje i mojej rodziny, którą – jak każdy z nas – kochałem i kocham nad życie. Straciłem i dom, i rodzinę. Dlatego zdecydowałem się przelać uczucia na papier. Z tą decyzją nosiłem się parę lat, ale wreszcie postanowiłem opisać, jak można zrujnować życie drugiego człowieka, aby osiągnąć swoje cele, wykorzystując władzę i wpływy. Opowiem, jak było naprawdę.

Z piłką nożną zetknąłem się po raz pierwszy, gdy grałem amatorsko. Bawiłem się tym sportem. Później wyjechałem do Stanów Zjednoczonych. Wróciłem, założyłem swój biznes, zawsze jakieś pieniądze się mnie trzymały, nie miałem większych problemów finansowych, więc zaczynałem jak każdy z wielu tysięcy ludzi. Działałem na rynku, prowadząc stragan, handlując kwiatami. Ciężko pracowałem. Raz było lepiej, raz gorzej, ale pieniądze napływały, bo to był prywatny biznes. Moja mama często powtarzała stare powiedzenie: „Lepsze deko handlu niż kilo roboty”. I to zdanie utkwiło mi w pamięci do dzisiaj, chociaż mam trochę lat na grzbiecie.

Bardzo wcześnie zacząłem pracować: można powiedzieć, że od czternastego–piętnastego roku życia. Mama brała mnie ze sobą na rynek, pomagałem jej, handlowałem i tu zarabiałem pierwsze pieniądze, większe niż moi koledzy. Oni nie mieli takich dochodów, ale za to mogli pójść na basen czy do kina, podczas gdy ja stałem na rynku i pomagałem mamie w biznesie. To był mój koszt, ale dzięki temu wcześniej kupiłem auto na giełdzie samochodowej, mogłem robić zakupy, mieć ciuchy z Pewexu za dolary czy bony – takie były wtedy czasy.

Wracam do moich pierwszych przygód z piłką nożną. Grałem, choć raczej należałoby powiedzieć, że bawiłem się w piłkę, bo „grali” zawodnicy, a ja nigdy do czołówki nie należałem. Wcześniej oczywiście, przed rokiem 2000, działałem w klubach, założyłem amatorski klub Rzeszowiak, którego byłem menadżerem, sponsorem i sam nieraz grywałem w nim. W tej drużynie występowali znakomici piłkarze, jak Domarski, Lato, Podbrożny, więc było dla mnie zaszczytem wyjść z nimi na boisko i jakoś tam się poruszać. Bo oni grali, a ja się ruszałem. Może to było dziwne dla niektórych, że zaczynałem kopać w Resovii, a później zostałem wiceprezesem sekcji piłki nożnej w Stali Rzeszów – można powiedzieć w konkurencyjnym klubie. Działałem w Stali i tam zostawiałem swoje zdrowie, a niejednokrotnie środki finansowe, aby klub w miarę sensownie funkcjonował.

W tym okresie byłem świadkiem naprawdę wielu niezwykle sympatycznych i niespodziewanych sytuacji i zdarzeń. Często zdarzało się, że nieznajomi ludzie zwracali się do mnie czy do moich bliskich z miłymi słowami na mój temat. Pamiętam takie wydarzenie…

Przyszedł gość do sklepu do mojej żony i mówi:

– Pani kochana, proszę pozdrowić pana Kazimierza, bo on kiedyś wspaniałą rzecz zrobił.

– Jaką?

– On był wiceprezesem, ja byłem dzieciakiem w juniorach. Pan Kazimierz przyszedł do klubu i pani Kustrowa powiedziała, że nie pojadą na mecz, bo nie ma na paliwo do autokaru. Więc pan Kazimierz natychmiast wyciągnął swoje pieniądze, kupił kanapki i wodę, dał na paliwo i pojechaliśmy na ten mecz.

Nie znam nawet człowieka, który to opowiadał, nie wiem, jak ma na nazwisko i nie znam imienia, bo to już dorosły mężczyzna. Ale taka rzecz po prostu się wydarzyła. Podobnych sytuacji było wiele – łezka w oku mi się kręci, że mogłem komuś pomóc, a po latach dana osoba to pamięta.

Później, po mojej można powiedzieć przygodzie w Stali Rzeszów, dostałem propozycję  – choć chciałem troszkę odpocząć od piłki  – aby objąć funkcję wiceprezesa Strugu Tyczyn (miejscowość oddalona o 12 kilometrów od Rzeszowa). I zostałem tam wybrany na wiceprezesa do spraw organizacyjno-sportowych, tak jak w Stali Rzeszów. Osiągnęliśmy dosyć dobry wynik, bo weszliśmy do baraży, walczyliśmy z Sandecją. Przegraliśmy baraże o trzecią ligę i choć nie udało się do niej dostać, to mimo wszystko sięgnięcie po taki sukces było szczytem marzeń dla takiej małej miejscowości jak Tyczyn. Mieliśmy naprawdę znakomitych zawodników i z Resovii, i ze Stali Rzeszów, którzy przyszli grać do nas, bo tu wspólnie wypracowaliśmy zabezpieczenie finansowe. Podam drobny przykład.

Chcieliśmy pojechać na obóz do Straszęcina. Kiedyś był to wspaniały ośrodek, dzisiaj już prawie nieistniejący. W tamtych czasach obóz kosztował przykładowo 120 tysięcy złotych. Było zebranie zarządu i prezes Jarek Żukowski pyta:

– Panowie, planowane jest zgrupowanie, skąd wziąć pieniądze?

To ja mówię:

– Ja daję 20 tysięcy.

A potem jeden dał 20, drugi 20, kolejny 20, złożyliśmy swoje pieniądze, zebraliśmy 100 tysięcy i pojechaliśmy na ten obóz. Wykładaliśmy prywatne środki, bo kochaliśmy piłkę i robiliśmy to z pasji.

Właśnie ze Strugu Tyczyn trafiłem do Podkarpackiego Związku Piłki Nożnej, gdyż w 2000 roku czwartoligowy klub mógł wystawić na zjazd sprawozdawczo-wyborczy Podkarpackiego ZPN dwóch delegatów. Prezes Żukowski wystawił więc dwóch wiceprezesów. Nie chciał sam iść na zjazd. Powiedział:

– Dobrze, podjęliśmy uchwałę, jednym delegatem będzie Kazimierz Greń, a drugim Andrzej Zieliński.

Był to okres, kiedy w Polsce nastały zmiany administracyjne i z 49 województw zrobiono 16. W związku z tym w całym kraju powstawały nowe wojewódzkie ZPN-y i wszędzie organizowano zjazdy zjednoczeniowe – z 49 związków należało utworzyć 16. Powstały wtedy między innymi Śląski Związek Piłki Nożnej, Dolnośląski, Świętokrzyski no i oczywiście Podkarpacki.

Podkarpacki ZPN powstał z połączenia okręgowych związków w Krośnie, Przemyślu, Rzeszowie i Tarnobrzegu. Zjazd zjednoczeniowy odbył się w roku 2000, uczestniczyło w nim prawie 750 osób. Zorganizowanie zebrania dla tak dużej liczby delegatów było nie lada wyzwaniem. Obradowaliśmy w Rzeszowie w szkole „Mechanik”, na ulicy Hetmańskiej. W trakcie zjazdu zgodnie ze statutem zostały wybrane trzy ciała statutowe: 21-osobowy zarząd na czele z prezesem, 12-osobowy sąd koleżeński i komisja rewizyjna. Później oczywiście zarząd wybrał przewodniczących poszczególnych wydziałów (gier, dyscypliny itd.).

I właśnie na tym zjeździe jako delegat klubu Strug z Tyczyna zabrałem głos. To był marzec, a więc czas, kiedy trwały już mecze na poszczególnych szczeblach. Nie podobało mi się, że w trakcie trwania sezonu chciano zmienić regulamin rozgrywek. Oświadczyłem, że ja jako delegat klubu Strug nie zgadzam się na to i mój głos jest przeciwny takim zmianom. Bo oczywiście można zmieniać regulamin, niezależnie od tego, czy jest on dobry czy zły, czy trzeba go poprawiać lub nie, ale po rozgrywkach, a nie w trakcie sezonu. Dodałem, że moim zdaniem zmiany można przygotować, ale dopiero na następny sezon. Czas na to będzie w maju–czerwcu, powinien je przygotować nowy zarząd i przyjąć w drodze uchwały.

Rozległ się ogromny aplauz i siedzący obok mnie ludzie stwierdzili:

– Panie Kazimierzu, niech pan kandyduje do sądu koleżeńskiego Podkarpackiego Związku Piłki Nożnej.

Nie byłem na to przygotowany, ale jeżeli tak, powiedziałem:

– Zgłoście. Czy będę, czy nie będę, to… się okaże.

W tajnym głosowaniu wszedłem do sądu koleżeńskiego Podkarpackiego ZPN. Na tym zjeździe został wybrany zarząd, w którego skład wszedł między innymi Jan Bieńkowski, a wiceprezesem finansowym został Mieczysław Golba, i o nim będzie bardzo dużo w tej książce – wtedy jeszcze nawet nie myślał o kandydowaniu do parlamentu. Wiceprezesami zostali wybrani Wincenty Morycz do spraw sędziowskich i Emil Kunysz, a członkiem zarządu i zarazem rzecznikiem prawa związkowego został Wacław Mazur (do tych osób również wrócę w dalszej części książki, bo odegrały one bardzo złą, a może nawet tragiczną rolę w mojej sprawie).

Początkowo nie przyglądałem się szczegółowo układowi, który wtedy powstał:

- Jan Bieńkowski – prezes czwartoligowego klubu z Sokołowa,

- Wincenty Morycz  – prezes czwartoligowego klubu z Krzemienicy,

- Mieczysław Golba – prezes klubu, który awansował do klasy okręgowej, a obecnie gra w trzeciej lidze,

- Wacław Mazur – były milicjant, kolega, a dzisiaj dyrektor gabinetu Mieczysława Golby,

- Emil Kunysz – wiceprezes Crasnovii Krasne, też z czwartej ligi.

Wcześniej nie zwróciłem uwagi na to, że funkcje wiceprezesów objęli prezesi klubów, którzy na dodatek się z nich wywodzili. Przykładowo – Wincenty Morycz był prezesem klubu w Krzemienicy, a zarazem wiceprezesem Podkarpackiego ZPN do spraw sędziowskich. Przypadek?

W pewnym momencie spłynęło na mnie olśnienie, że wszyscy ci prezesi, wiceprezesi to ludzie, których kluby grają w czwartej lidze, najwyższej klasie podległej Podkarpackiemu ZPN, który – należy dodać – tymi rozgrywkami zarządzał. Bo grą w wyższych ligach zarządza PZPN w Warszawie, a także je prowadzi. Na początku nie wiedziałem, w co wchodzę i co jest grane. Zarząd Podkarpackiego ZPN: prezes Jan Bieńkowski (2000-2004), wiceprezesi Bronisław Żak, Józef Kaczor, Emil Kunysz, Mieczysław Golba, Wincenty Morycz, a rzecznik prawa związkowego Wacław Mazur z Krzemienicy – to był układ szczelny i zwarty. Patrzyłem na kluby, o których wspomniałem, i zacząłem się zastanawiać, czy to jest przypadek, że wszystkie grają w czwartej lidze, a prezes i wiceprezesi piastują najwyższe stanowiska w Podkarpackim ZPN? Dało mi to wiele do myślenia.

Zostałem przewodniczącym sądu koleżeńskiego Podkarpackiego ZPN i zasiadałem na spotkaniach zarządu z głosem doradczym. Na początku, gdy przyszedłem na zebranie, chciano mnie wyrzucić. Podszedł do mnie Emil Kunysz i zapytał, co ja tutaj robię. Odpowiedziałem mu:

– Przeczytaj sobie regulamin sądu koleżeńskiego. Sami żeście go stworzyli. Został zaakceptowany przez zarząd. Przewodniczący sądu koleżeńskiego tak samo jak i przewodniczący komisji rewizyjnej ma prawo brać udział w zebraniach zarządu. Może w ogóle się nie odzywać albo może tylko zabrać głos. Ma prawo uczestniczyć w posiedzeniach. Wyście sami to zaakceptowali, a dziś chcecie mnie wyrzucać za drzwi?

Po takich bojach zostałem i przychodziłem na spotkania zarządu, przysłuchiwałem się im. Wyglądały tragicznie. Jan Bieńkowski przygotowywał porządek obrad na kolanie tuż przed posiedzeniem. O ile można to nazwać porządkiem obrad! Kartka jakaś wymięta, wytłuszczona. Nie żartuję, na kolanie porządek obrad pisał. Nieco dalej wrócę do tego tematu i opiszę, jak ja to robiłem, jak za moich czasów wyglądały porządki obrad. To wszystko zresztą mam w dokumentach, mogę zainteresowanym pokazać.

Przyglądałem się temu wszystkiemu ze zdziwieniem tym większym, że godzinę wcześniej w sekretariacie zauważyłem krojony salceson, kaszankę, ogórki. Zapytałem, o co tu chodzi, a Kaczor (nieżyjący już dziś) stwierdził:

– No wiesz, kroimy tam salceson.

Pytam dalej:

– Co to za święto?

– Dzisiaj imieniny były tego i tego.

Jeżeli w zarządzie jest 20 osób, to oczywiste, że co chwilę ktoś obchodzi imieniny. Bo każdy raz w roku obchodzi. Ale te posiedzenia wyglądały tak, że zaczynano pić już w trakcie obrad półoficjalnie albo i oficjalnie.

Kiedy pojawiał się alkohol, ludzie często dostawali małpiego rozumu, zaczęli się obrażać, a ja jako człowiek niepijący już 33 lata siedziałem sobie z boku i przyglądałem się temu cyrkowi. Nieraz się kłócili o proste rzeczy, które można było przegłosować, odrzucić lub dać pod zastanowienie. A tu jeden drugiemu chciał pokazać, jaki to jest mądry. Mazur skakał do jednego, ten do drugiego, każdy chciał pokazać, że on jest najmądrzejszy i wie najlepiej. Gdyby nie było alkoholu, myślę, że może inaczej by to wyglądało. Ci ludzie wychodzili potem po prostu pijani, a niejednokrotnie pracownica widziała, jak obsikanego gościa wyprowadzano z sali. Salceson, który zostawał na stole, rano po gorącym letnim dniu był już do wyrzucenia, a smród na sali konferencyjnej pozostawał.

Przewodniczącym wydziału gier był mianowany przez Bieńkowskiego nieżyjący już Andrzej Rela. To było w latach 2000–2004, kiedy po raz pierwszy trafiłem do sądu koleżeńskiego jako przewodniczący. Kiedyś się przyglądałem, jak działacze przychodzą do związku i mówią do niego: „panie prezesie”. Jaki z niego prezes!? To był przewodniczący wydziału, a nie prezes! No więc taki działacz przyniósł do niego listę, by zarejestrować zawodników przed rozgrywkami, czy przyszedł z jakimś problemem, a ten otwiera palcem szafkę wiszącą z tyłu za jego plecami i mówi:

– A załączniki?

Patrzę, a on wkłada tam dwie flaszki i zamyka palcem, a po wyjściu petenta wódeczkę sobie popija. Myślę sobie: „matko i córko, kluby przynoszą do związku ciężko wypracowane pieniądze, ciężko zdobyte, a ten gość nie dość, że jest tu, aby klubom pomagać, to jeszcze żąda od nich jakichś łapówek”. Stwierdziłem – a był już okres kampanii na funkcję prezesa Podkarpackiego ZPN – że jeśli uda mi się wygrać, muszę to natychmiast zmienić, i zresztą nie tylko to.

Pierwsza kadencja

W roku 2000 na wspomnianym w poprzednim rozdziale zjeździe rozwiązano ówczesne okręgowe związki piłki nożnej. Rozwiązano OZPN w Rzeszowie, OZPN w Przemyślu, OZPN w Tarnobrzegu, ale dopiero później się dowiedziałem dlaczego. Bo Golba, jako człowiek z Wiązownicy spod Jarosławia, koniecznie chciał zostać prezesem. Więc rozwiązano po prostu i stworzono podokręgi, w tym podokręg Jarosław (pod Golbę), czyli, jak się później okazało, trampolinę, dzięki której Golba został parlamentarzystą RP.

Bo jaka jest różnica między okręgiem i podokręgiem? Prezes OZPN ma statut, w okręgu jest komisja rewizyjna i są to organy niezależne, więc jak był związek wojewódzki, to działał na zasadzie państwa w państwie. A co najważniejsze, prezesa OZPN wybierają kluby. I nie wiadomo, czy wtedy Golba byłby prezesem, bo w takich wyborach głosowanie jest tajne, delegaci zgłaszają kandydata X, Jasia Kowalskiego czy Nowaka i wygra ten, kto dostanie większość głosów. Natomiast prezes podokręgu jest mianowany przez zarząd, więc jego mianowano. Rozwiązano OZPN w Przemyślu po to, żeby Golba wziął udział w tej całej hucpie w 2000 roku i został prezesem podokręgu piłki nożnej w Jarosławiu. Krosno się nie dało rozwiązać, został OZPN Krosno, okręg Rzeszów rozwiązano, ale zapomniano powołać prezesa podokręgu, tak byli zajęci wódką.

Chcę uświadomić moim Czytelnikom, że Podkarpacki ZPN to prawie 700 klubów  – ta liczba się waha, bo nieraz po rozgrywkach w czerwcu 10–15 się wycofuje, zawiesza działalność, przystępują nowe. Podkarpacki ZPN to jest, można powiedzieć, trzeci związek w kraju pod względem liczby klubów, gdyż najwięcej w Polsce – ponad 700 – ma Śląski ZPN, następnie Małopolski. I Podkarpacki rywalizuje o liczbę klubów w dobrym tego słowa znaczeniu (bo to nie jest najważniejsze) z Dolnośląskim ZPN. Raz Dolnośląski ma parę zespołów więcej, raz Podkarpacki. To są cztery związki dominujące, które mają najwięcej klubów. Później dopiero jest Mazowiecki – 450, dalej Opolski – 402. Najmniej klubów w Polsce ma Podlaski ZPN – 72, dziś może 80 i później tuż przed nim na piętnastym miejscu jest Świętokrzyski ZPN – około 130.

Zapomniano więc, że podokręg Rzeszów, który skupia wokół stolicy Podkarpacia ponad 200 klubów, nie ma prezesa. W 2002 roku zarząd, w którym już uczestniczyłem, podjął decyzję, że będzie powoływał prezesa podokręgu piłki nożnej w Rzeszowie. Wystawiono trzy kandydatury: moją, nieżyjącego już Reli i Jana Lecha. Zarząd w tajnym głosowaniu dał mi 17 głosów. Tamci przepadli z kretesem, ale Jan Bieńkowski z Sokołowa, który nie chciał, żebym był prezesem – inaczej: może nie chciał mądrzejszego (przepraszam za nieskromność)  – zaprotestował i wyszedł z sali ze swoimi wiceprezesami Kunyszem z Krasnego i Żakiem ze Stalowej Woli, którzy też oddali głosy na innych kandydatów, i przerwał obrady. Nie zwoływał posiedzeń przez cztery miesiące. Pozostali członkowie zarządu zastanawiali się nad tą sytuacją i komentowali ją między sobą. Było dla nich oczywiste, że ja dostałem 17 głosów i uchwała zarządu nie mogła być inna. Ten stan zawieszenia przerwał nieżyjący już niestety świętej pamięci Józef Kaczor. Na siłę przejął obrady, zwołał posiedzenie zarządu i obecni stwierdzili, że podokręg musi funkcjonować, a skoro zostałem prawidłowo wybrany na prezesa, to mam po prostu działać.

Wtedy zaczęła się już wojna podjazdowa w Podkarpackim ZPN o to, żeby Grenia usunąć ze stanowiska, bo to nie było po myśli Bieńkowskiego, bo on miał swoich faworytów – Relę albo Lecha.

Występowałem wtedy w podwójnej roli: w podkarpackim związku byłem przewodniczącym sądu koleżeńskiego, a w podokręgu piłki nożnej w Rzeszowie – prezesem. Czym mogłem ludzi do siebie przekonać? P R A C Ą ! Zobaczyli, co potrafię zrobić wspólnie z innymi, bo uważam, że w pojedynkę człowiek nigdy nie da rady; możesz mieć pomysły, chęci, ale trzeba mieć przyjaciół i otoczyć się takimi współpracownikami, którzy chcą z tobą pójść i pomóc. Widziałem, że to jest dobre, więc zacząłem organizować mecze, zacząłem organizować turnieje. I ludzie to zauważyli.

Przez dwa lata, w okresie 2002–2004, toczyła się zimna wojna w Podkarpackim ZPN. W zasadzie można powiedzieć, że pod górkę miałem już od samego początku, bo najpierw w 2000 roku nie chciano, bym przychodził na posiedzenia zarządu, bym poznawał ludzi, w 2002 Bieńkowski i spółka nie chcieli, żebym został prezesem podokręgu Rzeszów, a w 2004 robili wszystko, bym nie został prezesem Podkarpackiego ZPN.

Dzisiaj te osoby z powrotem niestety rządzą podkarpacką piłką nożną.

***