Żółte ślepia - Marcin Mortka - ebook + książka

Żółte ślepia ebook

Marcin Mortka

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Najnowsza fantastyczno-historyczna powieść Marcina Mortki!

Jest 995 rok. Medvid to potężny, barczysty wojownik, który od zawsze wiernie towarzyszy księciu Bolkowi, próbującemu zjednoczyć kraj pod swoim panowaniem. Medvid doradza księciu, jak okiełznać słowiańskie moce magiczne – jak postępować z żercami, gdzie szukać wilkołaków i wodników, czym przekupić miejscowe wiedźmy i rusałki, jak przepędzić licha, leszych i latawice. Jednak na książęcym dworze coraz więcej do powiedzenia mają niemieccy księża misjonarze.

Los Medvida też jest niełatwy, łączy go bowiem tajemna miłość z żoną księcia, węgierską księżniczką Hajną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 414

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marcin Mortka

ŻÓŁTE ŚLEPIA

Copyright © by Marcin Mortka, MMXX

Wydanie I

Warszawa, MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Rozdział pierwszy

Dzik oszalał.

Darń strzelała spod jego racic, gdy gnał prosto na księcia, charczący, ze ślepiami nabiegłymi krwią. Wbita w jego łopatkę strzała drżała z każdym kolejnym susem, druga, tkwiąca w zadzie, ułamała się przed chwilą. Niczym tajfun wściekłości błyskawicznie pokonywał ostatnie łokcie dzielące go od księcia.

A ten zaparł się, mocniej złapał rohatynę, wyciągnął ją do przodu. Czekał.

Odbiło mu, przemknęło przez myśl Medvidowi. Odrzucił włócznię, złapał za młot, ciężki i kamienny, zamachnął się, aż zawyło powietrze, i znowu. Siłą rozpędu wpadł na rozwścieczonego dzika, wyprowadził cios od dołu. Łupnęło, chrupnęły łamane żebra. Uderzone zwierzę przetoczyło się po mchu, parskając i sapiąc. Przebierało nogami w powietrzu, odurzone walką, obojętne na ból, ale wtedy wyrósł przy nim książę z wzniesioną rohatyną.

Uderzył raz a celnie. Dzik znieruchomiał. Na poszarpaną racicami darń popłynęły strumienie gęstej, ciemnej krwi.

Medvid nabrał tchu i wypuścił go powoli. Miał wielką ochotę obrugać księcia jak dzieciaka. Za to, że prowokuje strzałami jednego z najgroźniejszych mieszkańców puszczy, za to, że czeka na szarżę z byle jak trzymaną włócznią, że zapomina o swojej powadze i roli. Gniewne słowa, które tłoczyły się w jego gardle, rozpierzchły się jednak błyskawicznie, gdy Medvid spojrzał w oczy księcia.

Roziskrzone i radosne jak rzadko kiedy.

– Po coś go zdzielił tym twoim młotkiem, co? – parsknął książę lekko zdyszany i zarumieniony. – Myślisz, że bym go nie strzymał?

Medvid wzruszył ramionami.

– A skąd mam wiedzieć, książę – burknął. – Pewnie byście strzymali. Chyba że nie. A wtedy…

– Co wtedy? – zapytał Bolko.

– Nie miałbym po co wracać na dwór. – Medvid założył ogromne ramiona na piersi.

– O sobie ino myślisz, Kosmaczu?

– Gdybyście mi na rękach, książę, zginęli, miałbym ci ja się z pyszna. – Medvid podniósł bukłak z piwem, który zrzucił wraz z resztą tobołków w chwili, gdy z gęstwy wychynął dzik, a Bolko porwał za łuk. – Biskup Berwid by mnie na świętym dębie obwiesił, poczekał, aż ducha wyzionę, a potem ów dąb zrąbał. Ale umiejętnie, tak by mnie przygniótł.

– Trzymaj te pomysły dla siebie, Kosmaczu. – Blask w oczach księcia przygasł. – Bo jeszcze was biskup w swej mądrości posłucha kiedyś. I piwa daj, bom spragniony.

Usiedli obaj na pniu drzewa powalonego przez dawno zapomnianą burzę. Nad truchłem ubitego dzika zataczał kręgi bąk, nad plamami światła słonecznego polatywały motyle, sosny szumiały, trącane letnim wiatrem. Wśród młodych, gibkich brzózek rozćwierkał się ptasi parlament. Milczeli, popijając piwo z bukłaka. Medvid, bo tak lubił. Bolko, bo znów ogarnęły go złe myśli.

– Nie przepadasz za biskupem, co? – odezwał się w końcu książę.

Medvid dopił resztę piwa, splunął osadem i wzruszył ramionami.

– Obojętny mi on – mruknął.

– Obojętny – prychnął Bolko i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Znam cię, Kosmaczu. Głupiś nie jest, głuchy też nie. A więc pewnie wrażenie na mnie chcesz zrobić, co? Jak ci może być obojętny ten, kto na starą wiarę wyrzeka, kto do ścinania świętych dębów nakłania, a przemocą chrzci, kto nazywa Światowida i Trygława krwawymi bożkami, a mówiąc to, przez cały czas patrzy na ciebie? Naprawdę ci to obojętne?

– Gdybym rzekł – zaczął powoli Medvid – że nie, chcielibyście, książę, dowiedzieć się, co mi nie pasuje. A gdybym powiedział prawdę, poczulibyście się urażeni. Bo przecież gadacie to co i biskup, choć różnymi słowami.

Książę uśmiechnął się skąpo, wpatrzony w gąszcz leśny.

– A wiesz, czemu? – spytał cicho. – Wiesz, czemu tak jest?

– Nie – odparł Medvid.

– Nie zadawałeś sobie nigdy tego pytania? Czy po prostu nie chcesz o tym gadać?

– Nie. I nie.

– Lubię cię, Kosmaczu – ciągnął książę. – I chyba nawet ci zazdroszczę. Bynajmniej nie twej mądrości ani tych barów, choć przyznam, sam bym odyńca tak zdzielić nie potrafił. Nie zazdroszczę ci też tego, że umiesz w kniei odnaleźć spokój, bo i ja jeszcze to potrafię. Po prawdzie to zazdroszczę ci tylko tego, że nie zadajesz sobie żadnych pytań.

Medvid obrzucił księcia nieprzeniknionym spojrzeniem, a potem odwrócił głowę. Lustrował pnie pobliskich drzew.

– Wędrujesz wszak z moją drużyną już czwarty rok, Kosmaczu, i widzisz, co się dzieje w kraju. Widzisz, jak zmienia się dwór. Słuchasz tych, którzy przybywają do nas, zarówno z Czech, jak i z Niemiec, i nie masz wątpliwości, że to dopiero początek. Wiesz też, że i na ciebie koso obcy patrzą, a i swoi zaczynają. Mimo to nie masz rozterek.

Medvid zdusił komara na ogromnej, sękatej dłoni. Patrzył daleko w las.

– Nie lękasz się, że czasy staną się złe również dla ciebie? Że kiedyś nie będę mógł cię ochronić?

– Nie.

– Gdybym cię nie znał, Kosmaczu, to teraz naprawdę uznałbym, żeś głupi – zaśmiał się władca bez wesołości. – Ale cię znam i wiem, żeś inny od reszty. Że masz to coś, co i ja chciałbym posiąść. Że masz grubą skórę i wzbraniasz wielkim sprawom przystępu. Jakże i ja bym tak chciał!

Medvid, na pozór zamyślony, przytakiwał lekko, jakby dawał księciu przyzwolenie na coraz to kolejne wynurzenia. Jego wzrok, choć rozmyty, pełzał uważnie wzdłuż kolejnych pni drzew. W kąciku ust błądził ledwie zauważalny uśmiech.

– Bo nie masz ci dnia, by Berwid czy któryś z jego przybocznych gadułów nie przyszedł do mnie z kolejnym kłopotem! – wybuchnął władca. – Nie masz ci dnia, by któryś z możnych nie przyszedł ze skargą! By któryś nie zaczął innemu zazdrościć! By ktoś się z kimś nie pokłócił! By któryś nie rzucił oskarżenia na innego! Skorki zazdroszczą Powałom, ci nienawidzą Grzmichów, Rykały skarżą się na mnichów, Toporce zwąchały się ponoć z żercami, stary Żeleziec na Niemców pomstuje, a widno, w ich kieszeni siedzi. Za Odrą zaś margrabia Gero tylko czeka, aż mi się noga powinie.

Zacisnął zęby, ale po chwili znów podjął:

– A najgorszy ze wszystkiego to ów Jaźwiec! Słyszałeś o nim?

Medvid skinął głową, choć nadal rozglądał się dyskretnie.

– To żerzec. Wielce wam wrogi.

– Pyskaty, bezczelny, zawzięty! – wybuchnął książę. – Jak kraj szeroki, nawołuje do obrony dawnej wiary! Ponoć setki popleczników ma, grzyb stary, mówią, że co drugi na podgrodziu gnieźnieńskim mu sprzyja, powiadają, że do wojny się szykuje, kościoły chce palić i krzyże obalać. Drugi rok takiego syna szukam i nic! Drugi rok mija, jak słyszę, że najwierniejsi moi stronnicy rzekomo z nim potajemnie spiskują. Co tu począć, gdy przychodzi walczyć z niewidzialnym wrogiem? Jakże to taką psiarnię rozgonić? Jak ich do posłuchu przymusić?

– Batem. – Medvid zwęził lekko oczy, gdy dostrzegł to, czego szukał: cztery szramy na pniu drzewa, które wyglądały, jakby jakieś stworzenie od niechcenia chlasnęło korę pazurami. Na pniu innego widniał podobny ślad.

– Batem – żachnął się Bolko. – Myślisz, że to coś da? Człek do wilka podobny, nie do psa. Batem chlaśnięty raz czy drugi, odwróci się, skuli, przyczai, kąsać chciał będzie, watahę skrzyknąć przeciwko mnie spróbuje, a co ja wówczas pocznę? Mało mam wrogów? Potrzeba mi kolejnego?

Medvid pokiwał głową. Jego lewa dłoń, ta, której książę nie widział, dotknęła niewielkiej sakiewki, przytroczonej do skórzanego pasa, jakby chciał się upewnić, że dalej tam wisi.

– Możny iście jak wilk – powiedział z zadumą. – A wilki ognia się boją.

– Wiem. – Bolko uśmiechnął się bez wesołości. – Po tym, jak spaliłem Gruchnę i rozwłóczyłem starego Gruchałę i jego czterech szczeniaków po trakcie na Kołobrzeg, cicho się jakoś w Gnieźnie zrobiło. I pokornie. Darów też jakby więcej dostawaliśmy, ja i Hajna. Sęk w tym, Kosmaczu, że Gruchała był głupi. Sam jeden mi bruździł. Zbyt dumny był na układy, nie chciał się z nikim skrzykiwać, gardził pozostałymi rodami, bo wszak jego najstarszy. Myślisz, że nie wiem, że się Skorki z Grzmichami zgadali po cichu i razem na Niemców wygadują? Kto wie, czy już z Jaźwcowymi gdzieś nie gadają.

Książę urwał i westchnął. Medvid zerknął na niego z ukosa, lecz w oczach Bolka gęstniała mętna zaduma.

– Ale wszystko to nic. – Machnął nagle ręką. – Ludzi rozumiem. Ludzi da się pokonać, oszukać, zjednać, ale złe siły, które po puszczy się lęgną... Złe siły, które temu Jaźwcowi pewnie są powolne...

Znów zamilkł. Patrzył w przyszłość, przyglądał się odległym wydarzeniem, ważył niepojęte siły i oceniał tajne układy. Zapomniał o miejscu, w którym się znajdował.

Nie był świadom nawet tego, że ptaszki ucichły wśród brzózek.

– Szczęśliwy jesteś, bo nie wiesz tego wszystkiego – szeptał Bolko. – Bo nie musisz tego wiedzieć. Bo nie musisz nawet mnie słuchać. Polujesz jeno ze swym księciem, od czasu do czasu słowo szepniesz, gdy upir się gdzie zbudzi czy topielica łeb z wody wystawi, i tyle. Trosk nie masz.

Wciągnął powietrze, nadal wpatrzony w dal. Ptaki uciekły z furkotem. Słońce nagle zbladło, jakby coś odessało jego blask, powietrze stało się ciężkie, duszne. Krew na sierści dzika krzepła. Potężna dłoń Medvida stwardniała na trzonku młota.

– A może masz? – Bolko popatrzył na niego bystro. – Może wiesz o tym wszystkim, co? Ja cię znam, Medvidzie. Ja wiem, że ty tylko udajesz powolnego i głupiego. Masz rozumu więcej niż niejeden ze Skorków czy Toporców. Po co ty właściwie wracasz na dwór?

Przez zamarły las coś się zbliżało. Coś charczało i parskało. Pazury orały darń i chlastały korę.

– Odpowiedz mi! – warknął Bolko i zacisnął palce na ramieniu Medvida.

Ten milczał. Miast odpowiedzieć, zerwał się, strząsając książęcą dłoń, i rzucił do biegu z głuchym pomrukiem. Gnał przez poszarzały las na spotkanie nadciągającej furii, niepomny na wołania zaskoczonego Bolka.

Parskanie przerodziło się w ryk, głuchy i urywany. Kątem oka Medvid dostrzegł płową, wychudłą postać, która pędziła ku niemu, łopocząc kosmykami splątanego futra. Wiedział, co go czeka, był gotów na unik.

– Stój! – dobiegł go odległy krzyk księcia, nie wiadomo do kogo skierowany. – Zaklinam cię! Zatrzymaj się! W imię Jezu Krysta i… i…

Medvid pozwolił sobie na krótki rzut oka za siebie. Książę, pokonawszy lęk, biegł za nim z wyciągniętym przed siebie srebrnym krzyżykiem, darem od biskupa. Wojownik prychnął cicho, uniósł młot, nie zwalniał.

Napastnik odbił się, szybował przez chwilę, by spaść na ofiarę, jak to miał w zwyczaju. Medvid wyhamował, aż spod jego stóp strzelił mech, zamachnął się młotem i uderzył w bok potwora po tym, jak ten wylądował na ziemi. Potężny cios, który zgruchotałby klatkę piersiową silnego męża, wyrzucił napastnika w powietrze. Stwór zakreślił łuk i grzmotnął plecami w pień sosny, która zadrżała aż po wierzchołek.

Nie odebrało to potworowi zaciekłości. Żółte ślepia zaszły mu krwią, gdy rzucił się na Medvida, oszalały z gniewu i nieprzywykły do tego, że ofiara stawia opór. Jego brudne szpony, pokryte zakrzepłą krwią, sięgały już ku Medvidowej twarzy, gdy woj znowu zamachnął się młotem, tym razem trafiając kreaturę w tył głowy.

Stwór, oszołomiony, padł na ziemię, przetoczył się wśród traw i już chciał się zerwać, gdy młot Medvida uderzył w niego ponownie. I jeszcze raz. I jeszcze.

Dzikie warknięcia przerodziły się w skomlenie.

Wciąż próbował się podnieść, gdy jego chude, żylaste ramiona przygwoździły kolana Medvida, a ogromne dłonie woja zacisnęły się na gardle. W żółtawe, nabiegłe krwią oczy spojrzały inne, brązowe, przytomne, śmiertelnie groźne.

– Precz! – warknął głucho Medvid, dusząc przeciwnika. – Precz, przybłędo. Bo ci ogon wyrwę i w dupę trzonek młota wepchnę.

Dla pewności dodusił go jeszcze, a potem wstał, lekko dysząc, i patrzył, jak jego przeciwnik, zataczając się, umyka przez las. Nie obejrzał się ani razu.

– Na bogów, Kosmaczu, co to było? – wysapał wstrząśnięty książę. Nadal trzymał krzyżyk i zerkał to na niego, to znów na towarzysza.

– Wilkołak – burknął Medvid. Nie patrzył na Bolka. Bał się, że książę może odczytać prawdę w jego spojrzeniu. – Mało brakowało, książę, a wasze problemy ze Skorkami, Rykałami i Toporcami rozwiązałyby się raz na zawsze.

– Nie mogłeś go ubić?

– Mogłem. – Medvid wsunął młot za pas. – Ale nic by to nie dało.

– Nie? – Bolko przełknął ślinę, jakby nadal nie wierzył w to, czego był świadkiem. – Dlaczego?

– Bo wilkołak to nie taki zwykły człowiek, który zamienia się w wilka. – Medvid patrzył między drzewa, tam, gdzie chwilę temu zniknął jego przeciwnik. Wróble znów rozsiadły się na miękkich gałązkach brzóz, powietrze zelżało, blask słońca odzyskał swój złocisty odcień.

Zupełnie jakby nic nigdy się nie wydarzyło.

– To zły duch – szepnął głucho Medvid. – Duch, który obejmuje władzę nad człowiekiem i powoli zamienia go w zwierzę. Gdybym go zabił, zginąłby tylko człowiek. Duch zaś zacząłby szukać dla siebie kolejnego gospodarza. I kto wie, gdzie by go znalazł. Może na gnieźnieńskim podgrodziu?

Spojrzał na księcia bystro, przenikliwie, a potem na krzyżyk, który Bolko nadal ściskał w dłoni.

– A to, wbrew temu, co gada biskup Berwid, raczej by nie pomogło – dodał Medvid.

– Ta nowa wiara jest tu nieznana. Ile wśród nas siedzi? Rok? Dwa? Ci zaś – wskazał sękatym palcem kierunek, w którym pognał wilkołak – włóczą się tu od tysięcy lat.

– Po co mi to mówisz? – burknął książę i wściekłym, niemalże wstydliwym gestem zawiesił krzyż na szyi, a potem wepchnął go pod koszulę. – By głupotę mi wytknąć? A może przeciwko biskupowi podburzyć?

– Nie. – Medvid zawrócił. – Mówię to, bom wam to winien. Bo wam służę. A na dwór wrócę.

***

Blask słońca zrudział, a zapachy lasu stały się jeszcze cięższe, gdy zostali odnalezieni przez ludzi z książęcej drużyny, którzy również brali udział w polowaniu. Ogromny Grzmot Skorek, Wilk Żeleziec i paru innych powitali księcia pełnymi troski okrzykami, ale Bolko potrząsnął jedynie głową, ucinając wszelkie pytania.

– Prowadźcie do obozowiska – rzucił.

Grzmot, Wilk i pozostali przenieśli spojrzenia na Medvida, który wzruszył tylko ramionami i odwrócił wzrok.

Nikt nic nie rzekł aż do chwili, gdy dotarli do obozowiska, rozłożonego nad brzegiem obrośniętego moczarami jeziorka. Nadchodził wieczór i cienie sosen mierzyły daleko w taflę, ku nielicznym kaczkom i łyskom. Huczały już płomienie ogniska, wojowie unosili się znad sprawianych tuszy i czyszczonych skór, wesołe gadki cichły, gdy wszyscy dostrzegali pochmurną twarz księcia.

– Co się stało? – spytał półgłosem garbaty Żelisław, który przewodził drużynie. – Wrzaski jakieś słyszeliśmy w głębi puszczy… Na upiry się natknęliście?

– Nie – odparł równie cicho Medvid. – Nie na upiry. Nic się nie stało – dodał, widząc przestrach w oczach starego.

– Będzie się źlił? – Żelisław zerknął na księcia, który usiadł na wytartej skórze przy ognisku i wbił wzrok w rozhukane płomienie. – Niby kazał nam zostać, ale może trza było kupą za wami iść…?

– Nie będzie się źlił. – Uśmiechnął się lekko Medvid. – A już na pewno nie na was.

Nie było tej nocy wesołości przy ognisku. Jomsborczyk Ulf zaczął śpiewać, ale urwał w połowie, zniechęcony nastrojem; ktoś próbował naigrywać się z Ziemka, którego znów rozbolał ząb; ktoś inny opowiadał o rosomaku mścicielu ze swoich rodzinnych stron, lecz nie dokończył. Wraz z chłodem z ciemnego lasu napływała cisza, posępna niczym opowieść w zimowy wieczór.

– Żelisław, dla mnie koniec łowów. Wracam jutro do Gniezna z połową ludzi – oznajmił Bolko i udał się na spoczynek.

Przez resztę wieczoru Medvid udawał, że nie zauważa zaciekawionych spojrzeń kamratów.

***

Drużyna wojów wynurzyła się z borów niedaleko Trzemeszna. Zarośnięci, milczący, zbrojni we włócznie i topory, z tarczami przytroczonymi do pleców wędrowali pylistym traktem. Żniwiarze nieruchomieli z sierpami w dłoniach, nie wiedząc, czy rzucać się do ucieczki, czy może pozdrowić wesołym słowem, a potem poznawali męża, który szedł na czele, i kłaniali się nisko.

On zaś szedł wzburzony, pochłonięty własnymi mylami i gniewny.

Idący obok niego Medvid, równie wysoki jak sam książę, lecz barczysty, zwalisty wręcz, wydawał się podobnie poważny, choć w oczach mu skrzyło, nie wiedzieć czemu.

Raz tylko się zatrzymali, gdy przy trakcie, między kleciami, wyrósł ogromny pniak, wciąż jasny, jakby drzewo zrąbano zaledwie dzień wcześniej. Bolko wpatrywał się w niego długo, przygryzał wargę i zaciskał pięści, a potem bez słowa skinął na drużynę.

Ku Gnieznu szli. Spieszyli się, nie wiedzieć czemu.

***

Gdy tylko padł na nich cień strażnicy, górującej nad główną bramą Gniezna, książę Bolko natychmiast odzyskał rezon. Wykrzyknął kilka rozkazów, a sam pospieszył w stronę dworca w asyście dwóch zaledwie ludzi. Wojewoda Żelisław ostrym, zachrypłym od pyłu traktu głosem jął powtarzać książęce rozkazy. Zaroiło się na dziedzińcu i na wałach, zatupały kroki, poniosły się wołania.

Wojewoda zaś odwrócił się ku Medvidowi, który zatrzymał się kilka kroków przed bramą, jakby wstępu broniła mu jakaś niewidzialna bariera. Podszedł doń i oparł sękatą dłoń o zatknięty za pasem topór.

– Pójdź z nami do szopy drużynnej, Medvidzie – rzekł. – Napijemy się piwa, pogadamy.

Oczy starego woja, choć zżółkłe, wodniste, otoczone bruzdami zmarszczek, patrzyły bystro. Aż nazbyt bystro. Medvid powoli pokręcił głową.

Ciekawi cię, co księciu do głowy strzeliło, co? – pomyślał. Ech, żebym to ja sam wiedział…

– Wiesz li, że nie lubię gwaru ani ciżby – odparł powoli. – Pójdę ci do siebie, nad jezioro. Kiedy indziej pogadamy.

– Ludzie chcą wiedzieć. – Wojewoda postąpił krok bliżej. – Chcą wiedzieć, co tam zaszło w lesie. Na łowach.

– Dzik na nas wyskoczył – rzekł Medvid.

– Dziki tak nie ryczą.

– Juści. Bo zaraz dzicza jucha zwabiła wilkołaka.

Żelisław drgnął, jakby chciał zrobić krok w tył, ale w ostatniej chwili opanował odruch. Jego wydatna grdyka powędrowała w górę i w dół, gdy stary na próżno próbował przełknąć ślinę. Wpatrywał się teraz w towarzysza z mieszaniną podziwu i bojaźni.

Nic dziwnego, że biskup Berwid uważa mnie za potwora, skoro nawet Żelisław, wszak swojak, mało w portki właśnie nie na narobił, pomyślał ze smutkiem Medvid.

– I co? Utłukłeś? – wykrztusił w końcu wojewoda.

– Nie da rady utłuc wilkołaka. Ale przegoniłem.

Stali tak naprzeciwko siebie. Z bramy wypadło kilku konnych, przemknęli obok, spowijając ich kurzem, potem przeleciał kolejny, krzycząc:

– Do biskupa jadę, z drogi, psie chwosty!

Obaj, Medvid i Żelisław, odprowadzili rycerza niechętnym spojrzeniem, wreszcie czymś połączeni.

– I co? – wyrzekł w końcu Medvid. Wpatrywał się w Żelisława bacznie. – Poznałeś prawdę. Nadal chcesz mnie zaprosić do szopy drużynnej? Na piwo i pogawędkę?

– A juści! – przytaknął stary z entuzjazmem, nazbyt pospiesznym, by był szczery. – Przecie ty jeden z nas, woj z książęcej drużyny.

– Staryś, Żelisław, tedy głupot nie wygaduj – prychnął Medvid. – Aż cię ciarki obleciały, gdym o wilkołaku wspomniał. Swój jestem, kiedyście czego ciekawi. W innych chwilach żem już książęcy zausznik. I to od spraw tajemnych a niepojętych.

– Od lat walczymy razem, pijemy z jednej kruży, polujemy! – wyrzucił z siebie żarliwie Żelisław. Chciał nawet położyć wielkie, sękate łapsko na ramieniu Medvida, ale się zawahał. – Druhy my są!

– Może? – Medvid zmarszczył krzaczaste brwi. – Jak sobie chcesz. Ale ja pójdę do siebie. Spokoju mi trzeba.

– Długo się nim nie nacieszysz. – Żelisław pokiwał posiwiałą głową. – Książę wieczorem na ucztę wzywa. Będzie ważne sprawy ogłaszał.

– I mam być? –Medvid się skrzywił.

– Masz być – odparł Żelisław, odwrócił się i odszedł dziarskim krokiem, by po chwili zniknąć w tłumie wojów, służebnych i innych mieszkańców podgrodzia.

Niewidzialna bariera, która zagrodziła Medvidowi drogę do grodu, stężała, urosła i najeżyła się ostrokołem.

***

Medvidowa chata kryła się niczym stara, przygarbiona wiedźma wśród wierzb porastających brzeg jeziora. Trudno było dotrzeć do niej suchą nogą, co nawet Medvidowi nie zawsze się udawało, choć mieszkał w niej od bez mała czterech lat, od chwili, gdy rozpoczął służbę u księcia. Nie udało się i tym razem – Medvid ześliznął się z wilgotnego korzenia i wpadł w cuchnące błoto aż po kostki. Zaklął wściekle, czym spłoszył kaczki, które tłukąc skrzydłami, wystrzeliły spośród szuwarów.

Chata stała na niewielkim, drewnianym podeście osadzonym na grubych palach. Roztaczał się z niej wspaniały widok na całe jezioro, a gdy się Medvid wychylił, widział nawet sam gród, choć gwar docierał tu rzadko. Nie, w okolicy słychać było głównie cichy szelest trącanych wiatrem liści, plusk fal oraz kumkanie żab.

Te jednakże cichły za każdym razem, gdy tylko Medvid zaczynał pomrukiwać.

– Hum, hum, hum! – podśpiewywał.

Po wspięciu się na podest odłożył tarczę i młot, a potem zzuł mokre łapcie z onucami i rzucił je na nagrzaną od słońca belkę. Potem opuścił wiadro na sznurze i nabrał z pluskiem wody. Umilkł na chwilkę, przyglądając się swemu obliczu, szczeremu, okrągłemu, zarośniętemu aż po brązowe oczy, a potem nachylił się, zaczerpnął wody i kilkoma chluśnięciami spłukał z siebie pył drogi.

– Hum, hmmm, hum – zanucił, czując, że wraca mu humor.

Podniósł się, odstawił ceber i przyjrzał uważnie nawęzom, które miały strzec chaty podczas jego nieobecności.

– Hum, hum, hmmm… – Pchnął drzwi i wszedł do środka, ledwie się mieszcząc w ciasnym wejściu. – Zaraz, zaraz, com ja chciał…?

Wiszący przy drzwiach sflaczały worek natychmiast zaczął podrygiwać, jakby głos Medvida niespodziewanie obudził go do życia. Woj bezceremonialnie grzmotnął worek łokciem, czym go uspokoił, a potem rozpiął pas, chwycił zeschły podpłomyk, urwał pęto kiełbasy i wydostał się z chatynki.

– Hummm, hummm – mruknął i rozsiadł się wygodnie pod ścianą. Pochłonął kiełbasę, przegryzając ją plackiem, popił piwem i zapatrzył się. Pomruki ucichły. W okolicy znów nieśmiało zarechotały żaby.

Brązowe oczy Medvida wnet zaszły mgłą. Siedział nieruchomo niczym uformowany wichrami głaz i wpatrywał się w taflę jeziora, to spokojną, to znów marszczoną podmuchami popołudniowego wiatru, a na jego zarośniętym, poczciwym obliczu rozlewał się smutek, ogromny, bezbrzeżny, wręcz niepasujący do niego.

Bo tęsknił. Bardzo tęsknił.

***

Dłonie, smukłe, choć wciąż silne, powoli zsuwały się po jego piersi, bawiły się poskręcanymi włoskami. Przymknął oczy. Uwielbiał to, choć pamiętał, że czasem, ni to rozbawiona, ni rozzłoszczona, potrafiła pochwycić za któryś i szarpnąć.

Nic to. Jej pozwalał na wszystko. Tym bardziej że dzięki krótkim błyskom rozkosznego bólu chwila mocniej zapadała w pamięć. Mieli ich tak mało, tak bardzo skąpiła im ich dola.

– Opowiedz mi coś – odezwała się cichym głosem, lekko ochrypłym, wciąż nieco z cudzoziemska, choć tyle czasu spędziła w ich krainie. – Opowiedz mi coś, Medvidzie. Mało dziś mówisz.

– Mało – przyznał, wpatrzony w jej uda, jasne, gładkie, kuszące niczym nocne marzenie. – Bo mi język kołkiem w gębie stanął.

– Jeszcze niedawno całkiem sprawnie się poruszał – zaśmiała się w noc. Ogień mruczał cicho w palenisku, dymy tańczyły pod powałą. – Zmęczonyś pewnie.

– Zmęczonym – zgodził się. Nakrył jej uda dłońmi, te zaś chętnie przybliżyły się do niego. Nakryły jego męskość, otuliły.

– To niedobrze, żeś zmęczony – powiedziała ciszej, chrapliwie, wpatrzona w niego intensywnie.

Przełknął ślinę. Choć wydawało mu się to niemożliwie, czuł, jak ponownie zaczyna pęcznieć. W kąciku ust pojawił się lekki uśmiech. Najwidoczniej to zauważyła, bo jej uda przesunęły się lekko w przód i w tył, kusząc, jakby zaraz chciała znów go pochłonąć.

– Kiedy się znów zobaczymy? – zapytał cicho, niemalże z lękiem.

Uniosła głowę ku powale, odrzuciła ciemny warkocz, splątany, w nieładzie. Patrzyła w mrok, muskając włosy na jego klatce piersiowej.

– Nie wiem – odparła równie cicho. – Wiesz, jak to jest.

– Wiem. I wcale nie jestem zmęczony.

– Czuję.

Pomogła sobie dłonią, zręcznie jak zwykle. Aż jęknął, gdy wsunęła go w siebie, ostro, bez żenady. Wyszczerzyła zęby, wpiła dłonie w jego bujne owłosienie, nachyliła się i ugryzła go w wargę.

– Czuję. I zabierz mnie stąd choć na chwilę.

Zabrał. Daleko, wysoko, aż ku gwiazdom, migoczącym nad chatą, gdzie się skryli.

***

– Darzbór! – wrzasnął ktoś głośno.

Medvid zatrzepotał powiekami i rozejrzał się, oślepiony blaskiem fal, które zaczynały czerwienieć wraz z nadciągającym zachodem słońca. Dopiero chwilę później uświadomił sobie, że po drabinie pnie się niezgrabnie Zając.

– Wreszcie jesteś – bąknął, mrugając niczym człowiek wyrwany z głębokiego snu.

– Wnyki chciałem obejrzeć! – usprawiedliwił się nowo przybyły i podrapał po głowie, mierzwiąc i tak już niemiłosiernie skudloną czuprynę. – Ale gadali drużynni, żeś przyjechał z księciem, to zawróciłem.

– Wiesz coś?

– Wiem, wiem, ale z pustym kałdunem gadać nie będę. – Zając wymownie podniósł płócienną, straszliwie zabrudzoną koszulę i pokazał Medvidowi wydatny brzuch. – Kiełbasy ci coś zostało?

– Wisi w chacie. Urwij se, jak chcesz, ino szybko.

– Urwę se, a jak! – Zając zachichotał dziko.

Medvid, który oprzytomniał już całkowicie, patrzył, jak gość znika we wnętrzu chaty. Serce niespodziewanie mu przyspieszyło.

– Kosmaczu! – dobiegło ze środka. – W tym worku coś chyba jest!

– Bo jest. Nie ruszaj, bo ci palec zeżre.

Zając, zgodnie z oczekiwaniami, wystrzelił na podest jak oparzony. Klapnął obok Medvida i chciwie wgryzł się w kiełbasę. Zaczął żuć pracowicie, zerkając przy tym to na chatę, to na Medvida, jakby się zastanawiał, czy powinien się obrazić. W końcu jednak uznał, że dąsy do niczego nie doprowadzą, wytarł łapska w portki i spojrzał z zaintrygowaniem na woja.

– No i co? – zagadnął. – I co? Jak było?

Medvid wpatrzył się w rdzawe wody jeziora, cięte ciemnymi figurkami kaczek i perkozów, i próbował odnaleźć w sobie spokój.

– A co ja ci mam, Zając, powiedzieć? – westchnął. – Łowy jak łowy.

– Bo ludzie gadają, że… że… – zająknął się Zając. W jego zezowatych oczach błysnęła fascynacja. – Że…

– Ludzie wygadują różne głupoty. – Machnął ręką Medvid. – Powiedz mi lepiej, co gada książę.

– A dasz jeszcze kiełbasy?

– I sera dorzucę.

Apetyt Zająca zdawał się nie mieć końca. Medvid z rosnącym zniecierpliwieniem wpatrywał się w kompana, który pochłaniał kiszkę z zapałem godnym lepszej sprawy, ciamkając przy tym i śliniąc się na potęgę.

– Patrz, jakie sobie łapcie sprawiłem. – Zając, oblizawszy palce, zamachał nogami. – Panisko tera jestem, że hej. Dostałem je, uważasz, od takiego przygłupa na podgrodziu, który…

– Skoroś się już napasł, mówże do rzeczy! – warknął Medvid. – Co książę gadał?

– A miodu coś się znajdzie?

– Znajdzie. Powiedz mi wprzódy to, co chcę usłyszeć.

– Dobra. – Zając otarł rękawem usta. – A co chciałeś usłyszeć? Bom zapomniał.

– Co powiedział książę po powrocie z łowów? Z kim się spotkał? O czym rozmawiali?

– Co powiedział? – Zając zamyślił się, wydłubując językiem resztki jedzenia spomiędzy pożółkłych zębów. – Tak po prawdzie to nic. Nic nie mówił.

– Nic?

– Nic. W ogóle nie mówił.

Medvid westchnął i znów spojrzał w toń. Znad jeziora nadleciała z warkotem ważka, która przycupnęła na nodze Zająca. Ten przyglądał się owadowi z fascynacją, a potem ponownie oblizał palce i bąknął:

– Bo darł się ino, nie mówił.

– Darł się? – powtórzył sucho Medvid i zacisnął z chrzęstem pięści, dusząc w sobie irytację. Nie znał człowieka bardziej męczącego od Zająca, ale nie znał też nikogo, kto wiedziałby aż tyle o układach na dworcu gnieźnieńskim i był gotów dzielić się tą wiedzą za raptem kilka kiełbasek. – A na kogo się darł?

– Na biskupa – szepnął cicho Zając, jakby niespodziewanie przejęła go groza. – Nie bał się, nic a nic. Śmiały książę jest, mężny. Darł się, aż się ściany trzęsły, a przecie ściany dworzyszcza nieliche, grube.

– A o czym się darł?

– O czym? – Zając zamrugał oczami. – No, o różnych rzeczach – stropił się. – I wielu! – dodał w nadziei, że zwalnia go to z konieczności podawania szczegółów. – O tym i owym, głównie. Nic szczególnego. Darł się, i tyle, jak to książę.

– Nikt się nie drze na biskupa Berwida bez powodu – wyrzekł Medvid głuchym głosem, przywodzącym na myśl pomruk odległej lawiny. – Nawet książę. Skup się, Zając, i wytęż łepetynę, bo nie dość, że nie dostaniesz już nic do żarcia, to zaraz zwrócisz to, co już zjadłeś!

– O lasach gadał! – pisnął wystraszony Zając. – I że po nich bezeceństwo łazi. Że krzyż i te zaklęcia w obcej mowie to se biskup w rzyć mogą upchnąć. Że walenie w dzwony łajno daje i ta woda solona też.

– Święcona.

– A nie solona? To miałoby trochę więcej sensu… Dobra! – wrzasnął przeraźliwie, widząc, jak Medvid marszczy brwi. – Święcona! Może być święcona! Darł się książę jak wariat, aż się spluł, a ten taki mały, łysy…

– Dagobert.

– Właśnie, on sam, ledwie przekładać dał radę na tę psią mowę, choć chyba podołał, bo biskup też się czerwony na gębie zrobił. Chyba też chciał coś powiedzieć, ale książę nie przestawał się wydzierać. O topielicach krzyczał, że wszędzie niby są, o upirach, kłobukach, o wilkołakach nawet. Widziałeś kiedyś wilkołaka?

– Nie. Co jeszcze mówił?

– Zaraz! – Zając zamrugał oczami. – O tobie gadał! Że Medvid na dworze ma ostać. Że nikt nie ma prawa złego słowa na ciebie rzec ni o czary oskarżać.

Ulga zalała Medvida niczym wartki strumień, który przerwał tamę. Woj zacisnął powieki, odchylił głowę do tyłu i odetchnął głęboko.

– A więc jednak… – szepnął. – Udało się.

***

O tym, że wiedźma Gosława mieszka w okolicy Gniezna, wiedzieli niemal wszyscy, choć mało kto mógł poszczycić się tym, że ją odwiedził lub choć spróbował. Mówiono bowiem, że ścieżki wśród nadjeziornych lasów słuchają jej rozkazów i gdy się ktoś wiedźmie nie spodoba, niknie wśród nich na zawsze. Powiadano, że hulają po nich złe duchy, że wyją tam upiry, a sama wiedźma, choć potężna i władna, bywa kapryśna i nikt nie mógł przewidzieć, w jaki sposób potraktuje prośbę, choćby najbardziej niewinną.

Poza tym, jeśli wierzyć bywalcom, usługi wioskowych szeptuch były tańsze.

Medvid nie miał pojęcia, ile prawdy kryje się w tych historiach, ale przypuszczał, że te opowieści swego czasu rozpuściła sama Gosława, która nie znosiła, gdy ludzie zawracali jej głowę błahymi sprawami. Dla niego największym utrapieniem w drodze do wiedźmy jak zwykle były komary, wielkie i tłuste, bezczelne w promieniach zachodzącego słońca, nadlatujące chmarami z bagien. Medvid przeklinał pod nosem, tłukł się po karku i przedramionach i przyspieszał kroku w nadziei, że zmyli to krwiożercze bestie.

Miał wrażenie, że upłynęła wieczność, zanim wreszcie dostrzegł kryty strzechą dach wiedźmiej chaty.

Jej widok zapewne stanowił ostatni sprawdzian odwagi dla człowieka zdesperowanego na tyle, by jednak Gosławę odwiedzić. Wiedźmia chata wznosiła się bowiem na dwóch ogromnych kurzych stopach, które zawsze obracały ją w stronę przybysza, a gdy ten podszedł bliżej, zaczynały nerwowo drapać murawę pazurami. Medvid podejrzewał, że to denerwowało Gosławę najbardziej, gdyż gwałtowne drgnięcie podłogi mogło spowodować rozlanie jakiegoś eliksiru czy przewrócić kocioł z wywarem.

Nie dziwił się więc, że pechowcy, którzy przychodzili po lubczyk lubo inne miłosne zioła, nierzadko wracali do rodzinnej wsi zupełnie niezdolni do harców na sianie lub niespodziewanie zaczynali się interesować innymi chłopami.

Na niego na szczęście chata nie reagowała już od dawna.

– Gosławo! – zawołał. – Gosławo!

Przez dziurę w dachu ku czerwieniejącemu niebu ulatywała wąska smużka wonnego dymku, co oznaczało, że wiedźma jest czymś zajęta, ale po chwili zauważył ją siedzącą na wąskim drewnianym pomoście przed wejściem do chaty. Wymachiwała w powietrzu bosymi stopami i wpatrywała się w dal, zapewne w taflę jeziora, zamyślona i uśmiechnięta.

– Gosławo! – powtórzył Medvid i podbiegł do sznurowej drabinki, po której mógł się wspiąć.

Nigdzie indziej powietrze nie było tak niezwykłe jak wokół wiedźmiej chatynki. Podczas najgorszych upałów przemykały wokół niej delikatnie zefirki, w ulewne dni deszcz wydawał się mniej dokuczliwy, a zimą, choć wszędzie trzaskały srogie mrozy, w obejściu Gosławy można było chodzić boso. Prawdziwie magiczna aura objawiała się jednakże dopiero podczas letnich wieczorów, kiedy to wokół chaty krzyżowały się cudowne, kręcące w głowie zapachy, tak mocne, że pnący się ku Gosławie Medvid niemal zapomniał, z czym do wiedźmy przyszedł.

Co ważne, komary zniknęły jak niepyszne.

– Kosmaczu! – Gosława wstała i wyciągnęła do niego ręce.

Była niska, przy Medvidzie wręcz drobna, o krągłych ramionach i szerokich biodrach. Z daleka zapewne można by ją pomylić z dzieckiem, ale wrażenie nikło natychmiast, gdy spojrzało się w oczy wiedźmy, bladobłękitne, tak jasne, że przywodziły na myśl topniejące sople, ostre i przenikliwe. Ich chłód nikł jednak, gdy na ustach Gosławy pojawiał się uśmiech, rozmarzony, senny niczym letnie popołudnie.

Przytulił ją mocno, a wiedźma wsunęła miękkie dłonie w rękawy jego koszuli, wysoko, niepotrzebnie wysoko. Trwali w uścisku długą chwilę, również niepotrzebnie długą. Na tyle długą, by Medvid mógł odtworzyć sobie rozmiar piersi Gosławy, prześwitujących pod cienką, lnianą suknią i przypomnieć sobie zapach jej włosów.

Nie miał pojęcia, co czyni atmosferę wokół chatki tak wyjątkową. Czasami myślał, że być może to woń eliksirów, maści i ziół, potężnych, kryjących w sobie wielką moc, ale miał też wrażenie, że być może, świadomie bądź nie, tworzy ją sama Gosława.

Jej delikatna skóra, spojrzenie, muskający dotyk.

Jej zapach.

Znowu zapomniał, po co przyszedł.

Odsunął się z trudem i odtroczył od pasa sakiewkę. Odkaszlnął.

– Przyszedłem, by… – chrząknął parokrotnie, mimo to nadal nie mógł pozbyć się chrapliwego tonu. – By ci to oddać!

– Eee tam. – Gosława usiadła na skraju podestu. – A ja myślałam, głupia, że porozmawiać chcesz. Posiedzieć ze starą przyjaciółką. Dotrzymać towarzystwa samotnej.

Czarny kot wysunął łebek zza progu i spojrzał na wiedźmę ze skrajnym niedowierzaniem i oburzeniem.

– Nooo – zawahał się Medvid i również usiadł, niezgrabnie jak zwykle. – To też. Tak, porozmawiać. Jak najbardziej. Bo mój plan się powiódł.

– No to opowiadaj. – Wiedźma odchyliła lekko głowę, a jej jasne, jedwabiste włosy spłynęły po ramieniu niczym promień słońca po lustrze. Na ustach Gosławy nadal błąkał się lekki uśmiech, trochę zamyślony, trochę kuszący. Oczy skrzyły.

Tym razem Medvid opamiętał się nieco sprawniej.

– Powiódł się – powtórzył. – Odłączyliśmy się od reszty podczas łowów, co nie było kłopotem. Książę ani chybi pogadać chciał, wyżalić się może. I na niebezpieczeństwo miał ochotę, wielką, mówię ci. Woje Żelisława nigdy by mu na to nie pozwolili. Strzegliby go przed każdym niebezpieczeństwem, własną piersią zasłonili, ewentualnie z łuku szyć kazali. Wszak książę to książę. A ze mną…

– Z tobą… – powiedziała sennie wiedźma i musnęła dłonią jego ogromne łapsko. Chwilę później zamrugała oczami. – Wybacz, zamyśliłam się. Opowiadaj, opowiadaj.

– A ze mną to różnie bywa – bąknął Medvid niepewnie.

– Oj, różnie. Choć na ogół jest znośnie.

– Ale ja nie o tym.

– Wiem.

– W każdym razie… – Medvid wbił wzrok w odległe jezioro, by skupić myśli. – W każdym razie udało mi się Bolka zaciągnąć na tereny oznaczone przez wilkołaka. Wypadł na nas dzik, który pewnie również zabłądził, poczuł zapach potwora i wpadł w strach. Byś widziała, jaki był przerażony. Pędził na nas jak szalony, ledwie ubić go zdołaliśmy.

– A wilkołak? – Wiedźma oprzytomniała i spojrzała na Medvida czujnie. Kot podszedł bliżej i ułożył się na jej kolanach, wpatrzony w woja, jakby i on chciał posłuchać.

– Pojawił się nieco później. Nie mam pojęcia, co go zwabiło. Nasze krzyki, zapach dziczej krwi czy może twoje zioła. – Pokazał raz jeszcze sakiewkę. – Ale przybył. Wściekły, szalony, ledwie odpędzić się dał. I swoje zrobił. Księciu stracha napędził.

– Pytanie, jak długo książę będzie o tym pamiętać – stwierdziła oschle wiedźma i popatrzyła tam, gdzie nad ciemniejącymi borami płynął już rożek księżyca, jakby na spotkanie zachodzącego słońca.

– Będzie. Odwiedził mnie Zając.

– Zając? – Gosława zmarszczyła brewki, a na gładkim czole pojawiła się bruzda niechęci. – Ten z zezem? Cięgiem nienażarty?

– Tenże sam. Gdybym go nie wywalił, rozbiłby mi pusty garniec z miodem i wylizał skorupy. Ale ma, drań, użyteczny talent. Wiesz, o czym mówię, prawda?

– Wiem. – Gosława pokiwała głową. – Potrafi, jeśli chce, pozostać całkowicie niezauważony, a więc jeśli zakradnie się w odpowiednie miejsce, usłyszy wszystko. Na szczęście na mnie ten jego dar nie działa. Poszczułam go kotem.

Futrzak trzepnął się ogonem w bok i pokazał Medvidowi ostre kiełki. Woj chciał zadać pytanie, lecz potrząsnął tylko kudłatą głową i zrezygnował. Jego myśli natychmiast powróciły do rewelacji przyniesionych przez Zająca.

– Cud, że ci go nie zeżarł. W każdym razie Bolko pono nawrzeszczał na biskupa Berwida i jego świtę. Wytknął im, że ten cały krzyż łajno daje, bo gdyby nie ja, zostałby rozwłóczony przez wilkołaka. Mam zostać na dworze.

– Cieszę się – powiedziała wiedźma, choć w jej głosie zabrakło serdeczności. – Cieszę się, Medvidzie. Ciekawam tylko, czy…

– Czy co? – Medvid odwrócił się ku niej.

W oczach Gosławy pojawiła się mgła zadumy, uśmiech stał się odległy, zagubiony. Bezwiednie odtrąciła kota, a ten, urażony, skrył się za belką z grubego pnia. Jej dłoń, miękka i delikatna niczym skrawek chmury, dotknęła łapska gościa.

– Czy to sens ma, Kosmaczu? – dopowiedziała.

– Zabawne. – Medvid odnalazł wzrokiem księżyc, żeglujący nad lasem, i również się uśmiechnął. Gdzieś krzyczały ptaki, tafla jeziora rozmywała się wśród mgieł. – Nie ty pierwsza zadałaś dziś to pytanie.

Gosława milczała. Puściła jego rękę i objęła ramionami kolana, wpatrzona w dal.

– Książę pytał dziś o to samo. Po co wracasz na dwór, Kosmaczu? Po co? Wszak to nie twój dom, ty przynależysz do kniei, jej jesteś częścią.

– Co powiedziałeś? – Wiedźma przeniosła na Medvida wzrok, ciepły i współczujący.

– Nic. – Wzruszył potężnymi ramionami. – Szczęściem miał zbyt wiele spraw na głowie, by się tak naprawdę zastanowić, co mną kieruje. Tobie jednak powiem co. Jestem częścią kniei, to prawda. Jestem synem puszczy i wiem, że to, co robię, jest głupie. Głupie i bezmyślne. Że któregoś dnia moje szczęście się skończy. Ale w puszczy – uśmiechnął się – nikt czasu nie liczy. Czy tur albo wilk przejmuje się tym, co będzie jutro? Nie, póki jego zakątek lasu daje mu to, dzięki czemu jest syty i szczęśliwy.

– Jesteś syty i szczęśliwy – powtórzyła zadumana wiedźma.

– Jestem. I wierzaj mi, nie dbam o to, co będzie jutro. Zostanę na dworze, Gosławo.

– To dobrze, Kosmaczu. Naprawdę się cieszę – oznajmiła wiedźma. Zamyślony, rozpromieniony Medvid nawet nie zauważył, że jej słowa były puste i pozbawione uczuć. – Idziesz dziś do grodu?

– Nie. – Skrzywił się. – Książę jakąś wielką ucztę zwołuje, wszystkich ważnych ludzi będzie gościł, nowości chce oznajmiać. Nie dla mnie to miejsce, nie dla mnie czas.

– Zostaniesz więc u mnie?

– Zostanę, co mi tam.

Wiedźma westchnęła i weszła do chaty, skąd wyłoniła się zaraz z dwoma kubkami miodu. Podała Medvidowi jeden.

– Pozwól, Kosmaczu, że cię o jedno spytam – szepnęła cicho jak wieczorny wiatr.

– Pytaj, o co chcesz.

– Czy ona cię miłuje? Albo choć wie, jak bardzo ty ją miłujesz? Ile byś dla niej zrobił?

– Nie wiem. – Medvid upił łyk. – I nie będę pytał. W kniei, Gosławo, nikt uczuć nie nazywa. Nikt słowami nie psuje ciszy. Nikt nie daje rzeczom miana, bo to tylko zamęt pogłębia, kolejne pytania budzi, spory wywołuje. W kniei żyjesz chwilą i cieszysz się nią.

– A kiedy chwila się kończy?

– Wówczas uciekasz.

Słowa Medvida, zimne i surowe, przecięły rozmowę, choć w brązowych oczach woja wcale nie było znać chłodu. Wręcz przeciwnie, z każdym wypitym łykiem robiło mu się lżej na duszy. Nie pamiętał już o grodzie, o księciu i o biskupie, o rodach i o Niemcach, o sprawach, których nie rozumiał. Oddalały się, traciły wyrazistość, rozpływały się w blasku wielkiego szczęścia, huczącego w sercu Kosmacza niczym ogień w zimowy wieczór.

Gosława przysunęła się i wtuliła w jego ramię. Jej włosy pachniały latem. Zerknął w bok i zauważył, że jest naga.

Nie protestował. Upił kolejny łyk.

Nie miał pojęcia, co się kryje w miodzie podawanym przez Gosławę. Wyczuwał w nim smak słońca w popołudniowym upale, słyszał ciepły wiatr wśród sosnowych koron, napawał się wonią porannych mgieł i kroplą potu na niewieściej szyi. Każdy kolejny łyk sprawiał, że zapominał o rzeczach ważnych, niepokojących i niezrozumiałych. Zanurzał się w ciepło i beztroskę, docierał do prawdziwej, szczerej i niczym niezakłóconej błogości.

Po chwili już leżał, wyciągnięty na deskach, obojętny na twarde sęki. Gosława usiadła na jego lędźwiach, oparła dłonie na kudłatej piersi.

Kiedy ja zdjąłem koszulę? – zapytał siebie z rozbawieniem.

Miód Gosławy czynił bezwolnym, ale Medvid nie sądził, by podawała napitek celowo. Że chciała go uwieść, choć on sobie tego nie życzy.

W kniei wszak się tak nie postępuje. W puszczy żyje się chwilą i kieruje instynktem. Jeśli ten ostrzegał, należało posłuchać. Jeśli się nie posłuchało, trzeba było ponieść konsekwencje.

Lub uciekać.

Medvid opamiętał się, gdy wonne usta Gosławy wpiły się w jego. Złapał ją za krągłe ramiona i odsunął od siebie.

– Nie mogę – wychrypiał.

Wiedźma, strojna już tylko w noc, uśmiechnęła się krzywo.

– A więc jednak myślisz o niej.

– Nie, nie o to chodzi. – Medvid przekręcił głowę i spojrzał na kota, który nadal obserwował ich zza belki. – Ja nie mogę, kiedy… kiedy on patrzy.

– Ach, o to chodzi. – Gosława wyprostowała się, jej piersi zatańczyły w półmroku. – Precz! – warknęła. – Poszedł stąd!

– Pałuj się – miauknął kot i zniknął.

– On mówi? – sapnął zaskoczony Medvid.

– Jak każdy wiedźmi kot. – Gosława wzruszyła ramionami. – Ma spore możliwości, ale to leniwy skurczybyk. Wyuczył się tylko tego, co mu absolutnie niezbędne.

Spojrzała na Medvida i uśmiechnęła się ponownie.

– Nikt nam już nie przeszkodzi.

I nie przeszkodził.

***

Palce Gosławy, silne niczym obcęgi, wbijały się w ramię Medvida. Otworzył z trudem oczy, zamrugał, wciągnął ostro powietrze, gdy dostrzegł twarz wiedźmy, wykrzywioną grozą. Jej oczy, szkliste i szalone, wpatrywały się to w niego, to w dal, a drżące usta szeptały słowa, których nie rozumiał.

Usiadł, cofnął się nieco i oderwał jej dłoń.

– Co się dzieje? – wychrypiał. – Co się z tobą stało? Podać ci coś?

– Zło! – szeptała wiedźma. – Ogromne zło. Zło, jakiego świat jeszcze nie widział.

– Jakie znów zło? O czym ty gadasz?

– Nie wiem! – W rozwartych szeroko oczach wiedźmy na chwilę błysnął rozsądek. – Nie mam pojęcia, ale… – Przełknęła ślinę. – Ale coś strasznego ma się wydarzyć! Pędź! Pędź!

– Dokąd? – Usiłował dowiedzieć się Medvid. – Czy jej… czy jej coś grozi?

– Nie wiem! Pędź! Pędź! Gnaj do grodu! Ostrzeż wszystkich!

***

Pędził przez noc, cichą i przerażoną.

Ziemia dudniła pod jego stopami, gałęzie chłostały po twarzy. Gdzieś mignęło jezioro, blade w blasku księżyca, w głębi puszczy coś wyło, skarżyło się. Oddech palił Medvida w gardle.

Gnał.

Kuźnia na rozstajach. Pierwsze chaty podgrodzia, kolejne. Wał. Zaskoczone twarze strażników.

– Puśćcie! – wycharczał. – Puśćcie, do księcia muszę!

Znali go, puścili. Tak samo jak ci przy kolejnym wale, wyższym, z tym wyjątkiem, że ci pytać zaczęli.

– Co się dzieje? – Dziesiętnik pochwycił Medvida za rękaw. – Wróg nadciąga? Pomór?

– Puszczaj!

Puścił, przestraszony obłędem w brązowych oczach.

Zadudniły deski, którymi wykładano gnieźnieńskie ulice, powitały zdyszanego przybysza mrok i cisza. W długich, krytych gęstą strzechą chatach spano już dawno, słychać było jedynie senne, ciche rozmowy wojów ze stróży grodowej i gwar, dobiegający od książęcej siedziby. Medvid bez wahania skierował się ku niej.

Pochodnie furkoczące na wietrze. Zapach dymu i pieczystego kładący się na dziedzińcu. Stłumiony gwar dziesiątków rozmów. Rumiane twarze wojów strzegących wejścia.

– Medvid! – zawołał radośnie młody Jaksa Rykała, który wstał na jego powitanie. Inni się odwrócili. – Tu tutaj? To się książę ucieszy!

Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz słowa uwięzły mu w gardle, gdy ujrzał bladość na Medvidowym obliczu i dziki, nieprzytomny błysk w oku. Bez słowa usunął się na bok.

Chłód kamiennych ścian. Głuchy łomot drewnianych stopni. Zimna klamka.

Medvid wpadł do środka, niemalże potykając się o próg.

– Oszalałeś – syknął ktoś ostro.

Medvid potoczył dokoła błędnym spojrzeniem. Łoże z baldachimem z dalekich stron, zdobne krzesło przy oknie, jedna skrzynia, druga, lustro od niemieckich wielmożów, dogasające palenisko. I drugie krzesło w kącie, mocne, przywalone baranimi skórami. Twarz, surowa, wręcz wściekła, pocięta głębokimi zmarszczkami.

– Czy… – wychrypiał. – Czy jej nic…?

– Oszalałeś – powtórzył ten sam głos. Chuda, wręcz szkieletowa dłoń odrzuciła wściekle baranicę na bok. Postać uniosła się, drobna, chuderlawa, sięgająca Medvidowi jedynie do piersi, a mimo to straszna, nieugięta. – Upiłeś się? – syczała. W jej głosie pobrzmiewał cudzoziemski akcent. – Trujących ziół nażarłeś i cuda ci skaczą przed oczami? Jakże mam strzec waszej tajemnicy, wole jeden, skoro pakujesz się tu w środku nocy jak pachoł do obory?

– Ja… – tracił rezon Medvid. – Ja tylko… Gilvad, nie gniewaj się, ja z troski jeno…

– Precz stąd, durniu! Widział cię ktoś, jak tu leziesz?

– Nie, chyba nie… Dworzec pusty, na uczcie wszyscy. Gilvad, czy nic jej nie jest?

– Raczej nie. – Stara piastunka przekrzywiła lekko siwą głowę. – Choć zależy, o co pytasz, durniu. Bo…

Medvid nie słuchał dłużej. Czym prędzej wypadł z pustej komnaty i zatrzasnął za sobą drzwi. Powoli uspokajał się, stygł, myśli stawały się posłuszniejsze. Słowa Gosławy nagle wydały mu się odległe, nierzeczywiste, ale…

Otrząsnął się. Musiał sprawdzić.

Izba, w której książę zwoływał swe biesiady, zawsze wydawała się Medvidowi ciasna i duszna, a zwłaszcza teraz, gdy ucztowało w niej blisko pół setki ludzi. Dymy, sączące się z pochodni i płonącego na środku sali paleniska, rozmazywały twarze gości, jednako spoconych i zarumienionych. Wiedział, że na honorowym miejscu przy ustawionych w podkowę ławach siedzi sam książę z małżonką, obok niego bracia i wujowie, a po bokach przywódcy rodów i biskup Berwid ze świtą.

Uczta. Blask ognia w cynowych kubkach, kości trzaskające w zębach, piwo, stosy misek, chrapliwe przechwałki, tubalne śmiechy, cichsze jednak niż zwykle, nieprawdziwe, jakby udawane. Wzrok Medvida pomknął w górę, gdzie wśród kłębów dymu wznosił się krzyż, surowy, biały, ze świeżo oheblowanego drewna. Niewzruszony, dominujący.

Światło pochodni odbijało się od spoconych mnisich tonsur.

Medvidowi nie podobało się to miejsce, nie podobały mu się duchota, ścisk ani atmosfera, napięta i ponura. Nie chciał się długo przyglądać, nie chciał wchodzić do środka. Chciał jedynie mieć pewność, że Gosława się pomyliła. Że nic nikomu nie groziło.

Że, przede wszystkim, ona była bezpieczna.

Któryś z psów, spoczywających pod ławami w oczekiwaniu na kąsek, poderwał się i musnął go wilgotnym nosem. Nic dziwnego, zwierzęta zawsze rozpoznawały w nim przyjaciela. Gorzej było z ludźmi.

Wciąż niespostrzeżony, świdrował wzrokiem dymy, aż ją dostrzegł. Bladą, zmęczoną, nieruchomą wśród rozprawiających głośno barczystych brodaczy, lecz przecież nadal piękną. Tak bezlitośnie piękną, że serce Medvida zabiło jak szalone. Wbrew zdrowemu rozsądkowi chciał wejść do sali i upaść przed nią na kolana, patrzeć jej w oczy i napawać się tym, że złowieszcza wróżba okazała się niecelna. Że nieopisany strach był na marne. Że nic jej nie jest.

Wybawił go, o dziwo, sam Berwid.

Pierwotny instynkt ostrzegł Medvida, że ktoś bacznie mu się przygląda. Spojrzał na biskupa, potężnego, wysokiego męża o szerokich ramionach i surowej twarzy, z postury bardziej wojownika niż duchownego. Przymykał lekko oczy, jakby zmogły go gwar i duchota i z wolna ulegał senności, Medvid jednak dostrzegł, że szepcze coś towarzyszowi, mnichowi o imieniu Dagobert, który znał miejscową mowę i tłumaczył biskupią wolę.

Potem Berwid uniósł głowę i wbił hardy, nieprzyjemny wzrok w przybysza.

Medvid naoglądał się w życiu okropności i byle co nie było w stanie go wytrącić z równowagi, ale to spojrzenie, ciężkie, decydujące o tak wielu sprawach, nadal kruszyło jego pewność siebie, tym bardziej że mnich Dagobert odkaszlnął i zaczął mówić:

– Zda się, że to zaiste wielka noc, książę – mówił do Bolka, który znieruchomiał z kubkiem piwa w dłoni, ponury, zjeżony, lecz spojrzenie mnicha co rusz umykało ku Medvidowi, pozornie obojętne, ale woj wyczuwał w nim drwiącą nutę. – Bo oto pod waszym dachem zgromadzili się wszyscy, którzy decydują o waszej krainie.

Bolko spojrzał na Medvida i uniósł lekko brwi, jakby zdziwiony jego przybyciem. Gwar rozmów przycichał, coraz to kolejni odwracali głowy ku Medvidowi bądź obrzucali Dagoberta ostrymi spojrzeniami. Woj zaś stał jak wryty, oszołomiony, nie mogąc wykrztusić z siebie ani słowa, i bezwiednie drapał psa po głowie.

– Mamy tu tych, którzy wam nowy porządek zaprowadzić pomagają. – Dagobert wskazał biskupa, jego urzędników oraz kilku rycerzy, którzy jedli oszczędnie, pili mało i nie przestawali przyglądać się miejscowym nieufnie. – Mamy tych, którzy nowego porządku się uczą i wiarę w Boga Ojca w pokorze przyjmują. – Skłonił się lekko milczącym głowom rodów, z których mało kto zareagował na jego słowa. – Mamy też tych, którzy starego porządku bronić postanowili.

Ciżba. Duchota. Spojrzenia, dziesiątki spojrzeń, wiele pełnych lęku, kilka nieprzychylnych. Wrogie słowa. Wróżba Gosławy, nadal kołacząca gdzieś z tyłu głowy. Medvid ze wszystkich sił walczył z sobą, by nie odwrócić się i nie uciec.

W noc. Ku kniei. Tam, gdzie jego miejsce.

Zatrzymało go tylko jedno spojrzenie. Łagodne, tkliwe, pełne zrozumienia. I miłości.

– Jego Świątobliwość biskup Berwid od dawna w głowę sobie zachodzi, książę – ciągnął Dagobert, a jego głos odbijał się echem w nagle ucichłej izbie – po co trzymacie go nadal na swym dworze. Zaliby jako błazna, śmieszka, wydrwigrosza, jak mają to w zwyczaju cesarz niemiecki i inni królowie? Czy może z tęsknoty za dawnym obrządkiem? Za Światowidem waszym obmierzłym, nieprawdziwym?

Mnich wydął usta przy tych słowach, Berwid prychnął cicho, rycerze wpatrywali się nieustępliwie w miejscowych wielmożów. Oczy Bolka rozbłysły, policzki nabiegły krwią. Odstawił kubek i nabrał tchu, ale Dagobert go uprzedził.

– Choć, przyznać muszę, pokorę wasz szaman okazuje. – W głosie mnicha zabrzmiała jawna drwina. – W pokorze przed nami staje, w lichej koszulinie, portkach ubłoconych, rozczochrany jak pastuch. Widno korzyć się chce.

Medvid odruchowo spojrzał po sobie. Odległość między chatą Gosławy a grodem pokonał w iście szaleńczym tempie. Ostre gałęzie poszarpały mu koszulę, pokaleczyły ramiona, a plamy błota sięgały ud.

Ktoś w izbie parsknął śmiechem, ktoś inny chrząknął pod nosem, jeszcze inny westchnął głośno, gniewnie. Zmieszany Medvid wyciągnął gałązkę z brody, upuścił ją i chciał się odwrócić.

Znów zatrzymało go to samo spojrzenie.

– Na chrzest i szerzenie nowej wiary wam przyzwoliłem – wycedził książę w odpowiedzi. – Niełatwa była to decyzja, ale podjąć ją należało. – Potoczył przy tym wzrokiem po zgromadzonych wielmożach, jakby badał ich reakcję. – Ziemiami was obdarowałem, na świątynie wasze budulca nie skąpię, sam opola objeżdżam, święte dęby wycinam, chramy obalam. Szanuję was i pomocą wam służę, jak wypada gościom zacnym, czyż nie?

Dagobert ukłonił się nisko, z pokorą. Otworzył usta, lecz książę jeszcze nie skończył:

– Przypomnijcie mi tedy, bo pamięć mi już szwankuje. Czy spośród wielu przywilejów, którymi was obdarowałem, jest również zgoda, byście innych gości obrażali?

Biskupowi najwidoczniej nie spodobał się ton książęcy, gdyż szarpnął Dagoberta za rękaw i coś mu przykazał w obcej mowie. Mnich pochylił się ku biskupiemu uchu i zaczął szeptać. Bolko zaś dopił piwo, odstawił kubek z trzaskiem, oparł łokcie o blat ławy i, wychylony do przodu, wbił wzrok w biskupią świtę.

– Zaiste, obraźliwe słowa to grzech i przed samym Bogiem za niego się pokajam – odezwał się Dagobert, usłyszawszy odpowiedź Berwida, i przeżegnał się powoli, wpatrzony w krzyż. W oczach puszczańskich wielmożów błysnął zabobonny lęk. Ktoś warknął przez zęby, ktoś inny grzmotnął go łokciem w bok. – Jego Świątobliwość zapytuje jednakże, skąd się bierze wasza miłość do tego guślarza?

Krzywy palec mnicha wskazał Medvida, który wciąż stał jak skamieniały.

– Mienicie się przykładnym sługą Pana, sakramenty przyjmujecie i modlitwy odmawiać potraficie jak należy, a mimo to, miast wygnać czarownika, bronicie go z zapałem? Jakże to tak?

To sąd, uświadomił sobie Medvid ze zgrozą. Sąd nade mną! Jeśli się książę ugnie, jeśli go przegadają… Po com ja tu przyszedł? Po co? By los swój przypieczętować? Samemu się na wygnanie zesłać?

Nie szukał już spojrzenia, w którym znalazł ciepło i współczucie. Patrzył teraz po twarzach miejscowych wielmożów, po ponurych, zarośniętych obliczach Skorków, Żeleźców, Powałów, Grzmichów i Rykałów, przesądnych i zabobonnych jak i wszyscy inni. Czy poparliby go, gdyby Niemce nadal domagali się jego wypędzenia? Stanęliby za księciem?

Czy może wykorzystaliby okazję i pomogli w pozbyciu się tego, kogo w skrytości ducha sami się obawiali? Kogo utożsamiali ze wszystkimi potworami i demonami, które czyhały na ich życie i dusze?

Spojrzał na starego Żelisława. Ten odwrócił wzrok.

Wtedy znów poniósł się donośny głos księcia Bolka:

– Skoro Wasza Świątobliwość takie pytanie zadaje, znaczy, że z pamięcią ma kłopoty albo z was, Dagobercie miły, rzyć, a nie tłumacz.

Po izbie poniosły się chichoty, stary Toporzec parsknął w piwo. Dagobert spąsowiał i wyprostował się. Berwid szarpnął mnicha za rękaw, domagając się wyjaśnień, ale książę nie dał już nikomu dojść do słowa.

– Wszak – w tonie Bolka pojawiła się przekorna nuta, ale twarz pozostała ponura, nienawistna – objaśniłem wam to dziś po południu, kiedym z łowów powrócił! Głośno objaśniałem, pomnę, aż się strzecha mi na głowę sypała! A rzekłem, co i wy powinniście usłyszeć – niby celowo przeniósł spojrzenie na kilku Żeleźców, którzy rzekomo przyjmowali pieniądze biskupie – że ów krzyż furdę kłaków wart!

Palec księcia wskazał spowity dymami symbol nowej religii. Dagobert zatrząsł się z oburzenia, któryś z rycerzy niemieckich zgrzytnął zębami i złapał za miecz, Berwid pobladł i dłoń podniósł, ani chybi powiedzieć coś chcąc, ale wszystkich zagłuszył Bolko. Książę poderwał się, czerwony na twarzy, roztrącając kubki i naczynia, i ryknął niczym raniony żubr:

– Zgodziłem się chrzest przyjąć, bo cesarz za Odrą tylko czeka, by swoje hufce na me ziemie pchnąć! By chrzcić ogniem, toporem i pętami! Zgodziłem się was gościć, bo nie w smak mi wojna, na którą nie jestem gotowy! Róbcie więc to, co robić należy, ale wara wam od naszego życia! Wieszajcie sobie te krzyże, ale nie opowiadajcie bajek, jakie to potężne artefakta są. Bo bzdura to, i tyle! Gdyby nie Medvid, którego od guślarzy i czarowników wyzywacie, martwym bym leżał! Rozszarpany przez wilkołaka razem z moim przeklętym krzyżem!

Nawet najzatwardzialsi wrogowie nowej wiary uświadomili sobie właśnie, że Bolko przekroczył linię, której przekraczać nie powinien. W ciszy, która nagle zapadła, słychać było tylko chrapliwy oddech księcia.

Ten przeniósł przekrwiony wzrok na Medvida.

– Usiądź tedy, gościu miły – wychrypiał, siląc się na miły ton, choć nie wyszło to zupełnie. – Pod moim dachem jesteś bezpieczny.

– Ja przeszkadzać nie… – bąknął Medvid.

– Usiądź. – Głos Bolka ciął jak stal.

Medvid pochylił głowę i pokornie zasiadł na ławie między Skorkami a Żeleźcami, którzy rozsunęli się i zrobili mu miejsce. Miał wrażenie, że stąpa po coraz bardziej grząskim gruncie, a jego fortel obrócił się przeciwko niemu. Zależało mu jedynie na tym, by pozostać na dworze książęcym. By być jego cichym, niezauważalnym elementem. Teraz jednakże niespodziewanie stał się kością niezgody. Powodem, dla którego Bolko rozpoczął zmagania z Kościołem.

Nie po to tu przyszedłem! – jęknął w myślach, wpatrzony w okruchy na ławie.

Chciał podnieść oczy, odszukać to spojrzenie, ciepłe i milczące, lecz nie musiał. Ów wzrok sam go odnalazł. I nie puszczał.

Bardziej wyczuł, niż zobaczył, że Berwid wstaje. Biskup złożył upierścienione dłonie, przechylił się nieco, wpatrzony w księcia, i zaczął mówić w płynnej śpiewnej mowie tak szybko, że Dagobert ledwie zdołał przekładać jego wypowiedź.

– Słyniecie, panie, jako władca mężny i roztropny i zaprawdę wielu królów mogłoby się od was uczyć. – W głosie Berwida pobrzmiewała pokora i uniżoność, lecz podbudowana czymś stalowym, niewzruszonym. Zebrani wstrzymali oddechy, wiedząc, że słowa, które miały zaraz paść, mogły zmienić los całej krainy.

Może o to chodziło Gosławie? – przemknęło Medvidowi przez głowę. Może książę z biskupem szykują się, by do gardeł sobie skoczyć i rychło wojna się rozpocznie?

– Zda mi się jednak, że z nauk, których jakże chętnie słuchaliście, panie, jeden wniosek wam umknął. W istocie, krzyż, choć ma wielką moc, pozostaje jedynie błyskotką w rękach tego, kto prawdziwej wiary w sobie nie ma. Innymi słowy…

– …nie jestem jeszcze godnym, by go nosić? – przerwał mu Bolko, prychnął i ujął kurze udko. – Jestem dzikusem z puszczy, nazbyt głupim i prymitywnym, by pojąć zasady nowej wiary?

– Nie o zasady jej się rozchodzi, lecz o waszą otwartość. O waszą nieufność wobec nowości! O brak miłości do bliźniego, która wszak stanowi fundament…

– Ależ ja miłuję moich bliźnich i poddanych! – Kurze udko zatoczyło łuk, wskazując wszystkich obecnych. – To wy nakazujecie mi ścinać dęby i karać tych, którzy sprzeciwiają się nowemu porządkowi. Gdzie w tym sens?

Odpowiedział mu pomruk aprobaty, a biskup podjął niewzruszony:

– Nowa wiara jest jak ziarno, które musi paść na grunt miękki, żyzny a przygotowany. Wszelkie kamienie i skały usunąć trzeba, byśmy…

– Byście się nie natrudzili, wkładając wasze mądrości do naszych łbów. – Bolko pokiwał głową z udawanym zrozumieniem. – Byśmy jak te bezwolne bydło poszli za waszymi słowami.

– Nie wolno przerywać Jego Świątobliwości! – zgrzytnął zębami Dagobert.

– Łgać nie wolno! – ryknął książę i znów się zerwał, ciskając niedojedzonym pieczystym o ścianę.

Biskup ani drgnął. Stali w półmroku izby biesiadnej, pośród pochodni i oszołomionych twarzy, i wpatrywali się w siebie: Berwid z zimnym spokojem, Bolko z pasją.

– Chcecie szerzyć swą wiarę, tedy szerzcie – wychrypiał Bolko. – Ale słowem, nie mieczem lubo pochodnią. Chcą moi poddani was słuchać, tedy sami przyjdą. Od tej pory nie będziecie nikogo krzywdzić, karać czy niewolić.

– Setki lat. – Spąsowiał Berwid. – Setki lat miną, nim…

– Może i tysiące! – warknął książę. – Za to przynajmniej puszcza nas nie pożre. Żercy nie poderwą ludu do walki! Róbcie, co chcecie, ale naszej tradycji nie ruszajcie, biskupie. Tylko dzięki niej wiemy, jak walczyć z rusałkami, wodnikami i resztą tego tałatajstwa. Tylko dzięki niej grody nadal powstają, a puszczę tną coraz to nowe trakty. Wasza wiara – wydął pogardliwie wargi – to jeno słowa. Puste słowa, które może mają sens albo będą go miały za setki lat, teraz to ino zawracanie głowy. Zostawcie nas w spokoju.

– Mniemasz, książę, że nasza wiara bezsilna? – wycedził Berwid.

– Mniemam? – Bolko opadł na ławę i pociągnął tęgi łyk piwa. Wydawał się wyczerpany. – Ja pewien jestem. Wieszli, Wasza Świątobliwość, jak radzić sobie z południcą, która żniwiarzy przepędza? Z rusałką, co wojów ze straży grodowej mami? Skarbnikiem, który z kopalni nie chce wyleźć?

Zerknął na Medvida i uśmiechnął się krzywo, bez wesołości.

– Wiecie to? – powtórzył.

W odpowiedzi biskup klasnął w dłonie.

Na zewnątrz rozległy się energiczne kroki, wzmocnione brzękiem łańcucha i wściekłym przekleństwem po niemiecku. Książę poderwał się, zaniepokojony. W tej samej chwili drzwi wiodące do izby uskoczyły, pchnięte na boki, do środka wtargnął nocny wiatr, który zakołysał pochodniami.

W wejściu stał niemiecki