Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka o poezji, w której język staje się światem, a świat – nieustannie przesuwającą się metaforą. Wallace Stevens przez całe życie pisał wiersze, które podważały sens określania rzeczy „takimi, jakie są”. Każda fraza to eksperyment z myślą i doświadczeniem, próba dotarcia do granic języka i wyobraźni. Czytany dziś Stevens brzmi jak klasyk modernizmu i jednocześnie jego sabotażysta – poeta, który rozkłada sens na części, mnoży zastrzeżenia, zatrzymuje się w miejscach, gdzie inni kończą zdanie. Jego wiersze są laboratorium niejednoznaczności, gdzie znaczenia zmieniają się z każdym oddechem. Jacek Gutorow przekłada poezję Stevensa, a zarazem wchodzi z nią w dialog – egzystencjalny, poznawczy, filozoficzny. Żółte popołudnie to zapis spotkania, które wymaga zawieszenia pewności i zgody na chwiejność, ale w zamian odsłania poezję jako najbardziej intensywną formę myślenia o rzeczywistości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 64
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nocą wokół ognia w kominku
Kolory krzewów
I opadłych liści
Powtarzały się
I wirowały w pokoju
Jak te same liście
Wirujące na wietrze.
Tak było. Lecz wielkimi krokami
Wszedł kolor katedralnych świerków.
I powrócił do mnie krzyk pawi.
Kolory ich ogonów
Były jak liście
Wirujące na wietrze,
Wietrze o zmierzchu.
Omiatały cały pokój,
Opadały z gałęzi świerków
Na ziemię.
Usłyszałem krzyk – to były pawie.
Czy krzyczały przeciw zmierzchowi
Czy też przeciw liściom
Wirującym na wietrze,
Wirującym jak płomienie
W ogniu,
Wirującym jak pawie ogony
W głośnym ogniu,
Głośnym jak świerki
Pełne krzyku pawi?
A może krzyczały przeciw świerkom?
Za oknem widziałem
Gromadzące się planety.
Były niczym liście
Wirujące na wietrze.
Widziałem nadejście nocy,
Jej wielki krok jak kolor katedralnych świerków.
Poczułem strach
I powrócił do mnie krzyk pawi.
Trzeba mieć zmrożony umysł,
Aby dojrzeć mróz i gałęzie
Sosen pod nawisem śniegu;
Trzeba być dobrze zmarzniętym,
Aby dostrzec lodową czuprynę jałowca,
Dzikie świerki w odległym połysku
Styczniowego słońca, i nie myśleć przy tym
O żadnych nieszczęściach, gdy zawodzi wiatr,
Gdy te kilka liści wydaje odgłos,
Który zdaje się dochodzić z krainy,
Gdzie gwiżdże ten sam wiatr
W tym samym opustoszałym miejscu,
A ten, który słucha, słucha pośród śniegu,
Jakiś nikt, który widzi
Nic, którego nie ma, i nic, które jest.
Udziela mi się twoja dziwna odwaga,
pradawna gwiazdo:
Lśnij samotnym blaskiem o wschodzie słońca,
z którym nic cię nie łączy!1
I
Lśnij samotnym blaskiem, zupełnie odsłonięta, jak spiż,
nieodbijający ani mojej twarzy, ani żadnej wewnętrznej cząstki
mojego bytu, lśnij jak ogień, który niczego nie odzwierciedla.
II
Trwaj w oderwaniu, nie daj się przyćmić
Blaskowi tego, co ludzkie.
Nie bądź chimerą poranka,
Pół-człowiekiem, pół-gwiazdą.
Nie bądź po myśli
Jak stara szkapa
Lub ptaszysko wdowy.
Miałem świeczkę. Migotała w wielkiej dolinie.
Skupiała na sobie promienie wielkiej nocy,
Aż powiał wiatr.
Wtedy promienie wielkiej nocy
Skupiły się na jej obrazie,
Aż powiał wiatr.
I
W pokoju świat jest dla mnie niezrozumiały;
Ale podczas spaceru widzę, że składa się on z trzech, może czterech wzgórz i jednej chmury.
II
Z balkonu obserwuję żółte powietrze
I czytam coś, co napisałem:
„Wiosna jest jak rozbierająca się piękność”.
III
Złote drzewo jest niebieskie.
Śpiewak naciągnął płaszcz na głowę.
Księżyc jest w fałdach płaszcza.
Zdarza się, że poruszenia tych firanek
Nabierają rozlewności; jak napuszone
Ściągnięcia perspektywy; albo jak obłoki
Z nieodłącznymi popołudniami;
Albo zmiana światła, nagła
Cisza, szeroki sen i samotność
Nocy, kiedy wszystko wokół nas
Jest nieruchome jak falujący
Firmament, który odsłania
Ostatnią wielkość, jej śmiałe spojrzenie.
Niebieskie hortensje w dwóch drewnianych skrzynkach u podnóża kamiennych schodów.
Niebo to niebieska guma z różowymi pasmami. Drzewa są czarne.
W aksamitnym powietrzu kląskają kościste gardła gwarków.
Wilgoć i upał rozdęły ogród tak, że jest mętlikiem barw.
Pardie! Lato jest jak tłusta bestia gnuśniejąca w pleśni,
Stara zakała, zielona, nadęta w bezruchu, krzycząca:
„To gwiezdne cudo! Ten birbant wieczornego nieba!”,
Przypominając o sezonach, kiedy rozproszone światło ledwie się sączyło przez odludzie.
I ma się już naprawdę dość tej zielonej patyny na dnie ziemi.
Bo któż by się przejmował tupecikami sięgającymi szatańskiego ucha?
I któż by nie chciał wzlecieć ku temu birbantowi w poszukiwaniu utrefionego nieba?
Tu się żyje jak w malignie. Czuć tu malignę.
I choć leciałem w dół otoczony fioletami
Zachodniego dnia, którego głębię nazwałeś
Eterem wielkiej samotności, nie było mnie mniej.
Co za maść rozpylono na mojej brodzie?
Cóż to za hymny bzyczały mi nad uszami?
Fale jakiego morza przepływały tam przeze mnie?
To z mojej świadomości tryskała złota maść,
A wietrzne hymny rodziły się w moich uszach.
To ja byłem kompasem na tym morzu:
Byłem światem, przez który kroczyłem. A co widziałem,
Słyszałem lub czułem, pochodziło tylko ode mnie,
I odnalazłem tam siebie prawdziwszego, bardziej obcego.
Linie między gwiazdami są proste i prędkie.
Nieznane są im szlochy w kołysce nocy,
Żaden płacz nie bije w oceaniczne tony.
Linie są na to zbyt ciemne i cięte.
Umysł osiąga tutaj prostotę.
Koniec z księżycem, nie ma srebrnych liści.
Ciało znika, zostawiając jedynie
Oko opukujące czerń swej powieki.
Niech cię to zachwyci, ukryty łowco,
Brnący przez lepkie, splątane linie wody,
Idący po liniach ziemi, długich i tępych w letargu.
Prędkie linie opadają niesplątane.
Inaczej niż rosa czy melon, czy choćby
Ich sploty. Lecz są jak twój umysł:
Wiązka strzał prostych i promienistych
I radość takiego najprostszego lotu,
Radość z bycia świetlistym i zimnym;
Lub jeśli nie strzały, to drobne wzruszenia,
W których ponownie odżywa naga młodość
I rozbudzona gwałtowność północnej godziny.
I
Stary człowiek siedzi
W cieniu sosny
W Chinach.
Widzi ostróżkę,
Biało-niebieską,
Na granicy cienia,
Która porusza się na wietrze.
Jego broda porusza się na wietrze.
Sosna porusza się na wietrze.
Tak woda płynie
Nad wodorostami.
II
Noc ma barwę
Kobiecego ramienia:
Noc, kobieta,
Enigmatyczna,
Pachnąca i gibka,
Skrywa się.
Staw błyszczy,
Jak bransoleta
Potrząsana w tańcu.
III
Porównuję siebie
Z wysokim drzewem.
Odkrywam, że jestem znacznie wyższy,
Bo sięgam słońca
Wzrokiem;
I sięgam morskiego brzegu
Słuchem.
Jednak nie podoba mi się
Sposób, w jaki mrówki pełzną
Do i od mojego cienia.
IV
Gdy mój sen zbliżał się do księżyca,
Białe fałdy jego sukni
Napełniły się żółtym światłem.
Podeszwy jego stóp
Poczerwieniały.
Jego włosy napełniły się
Dziwną niebieską krystalizacją
Pochodzącą od gwiazd,
Niezbyt odległych.
V
Nawet wszystkie noże ulicznych lamp,
Nawet dłuta długich ulic,
Nawet młotki kopuł
Czy wysokie wieże
Nie potrafią wyrzeźbić
Tego, co wyrzeźbić potrafi jedna gwiazda
Mrugająca w dzikim winie.
VI
Racjonaliści w kwadratowych kapeluszach
Siedzą w kwadratowych pokojach i myślą,
Patrzą na podłogę,
Patrzą na sufit.
Ograniczają się
Do trójkątów prostokątnych.
Gdyby spróbowali rombów,
Stożków, zaokrągleń, elips –
Na przykład elipsy półksiężyca –
Racjonaliści nosiliby sombrera.
Już za bramami z szeregiem wykutych serafinów
Niewierzący kroczył w świetle księżyca
I patrzył na mury pełne księżycowych zmaz.
Żółte światło ślizgało się po nieruchomych fasadach
Lub obracało bez końca na wieżyczkach,
A on wyobrażał sobie, że ktoś mruczy i śpi.
Szedł tak sam w księżycowej poświacie,
A każde ślepe okno przerywało
Samotność i myśli przechodzące przez głowę:
Skuszone snami o pierwszym ptasim locie,
Maleństwa mogły się poddać kołysaniu nocy
W komnacie rozjarzonej światłami.
Lecz jego nie chciała utulić noc; w ciemnym umyśle
Wirowały i podchodziły skrzydła czarnych ptaków,
Zamieniając samotność w torturę.
Szedł sam w świetle księżyca,
Z chłodną niewiarą w sercu.
Kapelusz z szerokim rondem zasłaniał mu oczy.
Światło jest jak pająk.
Pełza po wodzie.
Pełza po konturach śniegu.
Wchodzi ci pod powieki
I rozpina pajęczyny –
Dwie pajęczyny.
Pajęczyny twoich oczu
Są przymocowane
Do ciała i kości
Jak do traw lub powały.
Nerwy twoich oczu
Na powierzchni wody
I po konturach śniegu.
Tak się zmienia wiatr:
Jak myśli starego człowieka,
Który wciąż myśli z ochotą
I rozpaczą.
Wiatr się zmienia tak
Jak kobieta pozbawiona złudzeń,
Ale wciąż zdolna do irracjonalnych uczuć.
Wiatr się zmienia tak
Jak kroki dumnych ludzi,
Jak kroki ludzi pełnych złości.
Tak się zmienia wiatr:
Jak ludzka istota, jak ciężka istota,
Której wszystko jedno.
Jestem tym, co mnie otacza.
Kobiety to rozumieją.
Nie jest się księżniczką
Sto jardów od powozu.
Zatem to są portrety:
Jakiś czarny westybul;
Wysokie łóżko za zasłonami.
To tylko przykłady.
I
Pośród dwudziestu ośnieżonych gór
Jedyną ruchomą rzeczą
Była źrenica kosa.
II
Miałem w sobie trzy umysły
Jak drzewo,
Na którym są trzy kosy.
III
Kos zawirował z jesiennymi wiatrami.
To była część pantomimy.
IV
Mężczyzna i kobieta
Są jednym.
Mężczyzna i kobieta i kos
Są jednym.
V
Nie wiem, co wolę:
Piękno modulacji
Czy piękno aluzji,
Kosa, gdy gwiżdże,
Czy kosa w chwilę potem.
VI
Sople wypełniły wysokie okno
Barbarzyńskim szkłem.
Cień kosa
Przecinał je, wte i wewte.
Nastrój
Wytropił w cieniu
Jakąś nieczytelną przyczynę.
VII
Och, wychudzeni ludzie z Haddam3,
Czemu wyobrażacie sobie złote ptaki?
Nie widzicie, jak kos
Krąży między stopami
Waszych kobiet?
VIII
Znam szlachetne akcenty
I czyste, nieuchronne rytmy;
Ale wiem też,
Że kos jest częścią
Tego, co wiem.
IX
Kiedy kos zniknął z pola widzenia,
Zaznaczył krawędź
Jednego z wielu kół.
X
Na widok kosów,
