Żołnierze - Stephen E. Ambrose - ebook + audiobook

Żołnierze ebook

Stephen E. Ambrose

5,0

Opis

Fascynująca opowieść o operacjach i bitwach na europejskim teatrze działań wojennych w ostatniej fazie II wojny światowej (od czerwca 1944 roku do maja 1945 roku). Bohaterami książki są nie dowódcy, a przede wszystkim zwykli amerykańscy Żołnierze wojsk lądowych i powietrznych różnych stopni, często bardzo młodzi. Jako źródła posłużyły autorowi ich wspomnienia, dzienniki oraz korespondencja do rodzin i przyjaciół.

Książka „Żołnierze” jest kontynuacją wcześniejszego wielkiego bestsellera Stephena E. Ambrose’a „D-Day”.

„Najbardziej wstrząsające świadectwo II wojny światowej, jakie kiedykolwiek czytałem”.

Joseph Heller, autor powieści „Paragraf 22"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 718

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (5 ocen)
5
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MGleg20

Nie oderwiesz się od lektury

Podobnie jak "D-day..." i ta książka zasługuje na wysoką ocenę. S. E. Ambrose ukazując działania wojenne z perspektywy uczestnikow tamtych wydarzeń, ich relacji i własnej wiedzy sprawia, że książka bardziej trafia do czytelnika, zwiększa jej wiarygodność, klimat i autentyczny charakter.
00
pavi09

Nie oderwiesz się od lektury

Wojna w Europie oczyma amerykańskich żołnierzy. Nie ma tu jednego bohatera, autor opisuje cały szlak bojowy różnych jednostek - piechoty, pancernych, lotnictwa, medycznych. Opowieść skupia się na zwykłych żołnierzach, często oparta jest na ich relacjach, jednak nie brakuje też opisów sytuacji z punktu widzenia dowództwa.
00
Paralyze
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna pozycja pokazująca wojnę z perspektywy jej uczestników, ciekawa alternatywa dla większości książek historycznych .
00

Popularność




Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Tytuł oryginału

CITIZEN SOLDIERS

 

First published in United States of America by Simon & Schuster Inc., 1997

 

Przekład

Janina Kumaniecka

 

Konsultacja

Stanisław Derejczyk, Tadeusz Melleman

 

Projekt okładki

Ewa Witosińska

 

Zdjęcie na okładce

Amerykańscy żołnierze 289 Pułku Piechoty, Belgia, 24 stycznia 1945

© Corbis/Fotochannels

 

Redakcja

Barbara Winnicka

 

Korekta

Irena Otocka

 

Copyright © Ambrose-Tubbs, Inc., 1997

Afterword copyright © Ambrose-Tubbs, Inc., 1998

 

This book is copyright under the Berne Convention

No reproduction without permission

® and © 1997 Simon & Schuster Inc. All rights reserved

 

The right of Stephen E. Ambrose to be identified as author of this work has been asserted in accordance with sections 77 and 78 of the Copyright, Designs and Patents Act, 1988.

 

Copyright © for this edition by Dressler Dublin sp. z o.o., Ożarów Mazowiecki 2023

 

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, zapisywana czy przekazywana w sposób mechaniczny, elektroniczny, fotograficzny lub w jakiejkolwiek innej formie bez uprzedniej zgody właściciela praw.

 

ISBN 978-83-11-17310-1

 

Wydawnictwo Bellona

ul. Hankiewicza 2, 02-103 Warszawa

tel. +48 22 457 04 02

www.bellona.pl

www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

 

Księgarnie internetowe: www.swiatksiazki.pl www.ksiazki.pl

 

Dystrybucja Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 e-mail: [email protected] www.dressler.com.pl

 
 
Dla Moiry
 
 
Wstęp i podziękowania

Książka ta opowiada o Amerykanach, żołnierzach wojsk lądowych i powietrznych, biorących udział w operacjach II wojny światowej na europejskim teatrze działań wojennych. Nie stanowi wyczerpującego opisu kampanii w zachodniej Europie, rozpoczętej w dniu lądowania w Normandii, a zakończonej kapitulacją Niemiec jedenaście miesięcy później. Zawiera wprawdzie pewne materiały dotyczące strategii, przede wszystkim w związku ze stosunkami między Eisenhowerem a Montgomerym i współzawodnictwem między Bradleyem, Pattonem, Hodgesem a Montgomerym – wystarczająco dużo, mam nadzieję, żeby czytelnik mógł wyrobić sobie ogólne pojęcie o sytuacji – ale to nie generałowie są jej bohaterami. Jest to opowieść o szeregowcach i młodszych oficerach, o ludziach, którzy uczestniczyli w walkach na ETDW – mówi o tym, kim byli, jak walczyli, dlaczego walczyli, jak wytrwali i jak zwyciężyli.

Spędziłem bardzo dużo czasu, czytając listy innych ludzi, słuchając ich opowieści, studiując ich pamiętniki. Moja praca polegała na wybraniu najciekawszych i najbardziej reprezentatywnych wypowiedzi, które ilustrują powszednie sprawy lub opisują typowe działania. Moi mistrzowie, William B. Hesseltine i T. Harry Williams, dawno mnie uczyli, żebym pozwolił przemawiać swoim bohaterom, obficie ich cytując. Oni tam byli. Ja nie. Widzieli na własne oczy, stawiali wszystko na jedną kartę. Ja nie. Przemawiają z autentyzmem, któremu nic nie może dorównać. Ich sposób wyrażania się, słowa, jakich używają, żargon, jakim się posługują, są niepowtarzalne – podobnie jak niepowtarzalne są ich doświadczenia.

W wydanej w roku 1997 książce For Cause and Comrades: Why Men Fought the Civil War James M. McPherson, najwybitniejszy amerykański specjalista zajmujący się wojną secesyjną, porównuje motywację stron walczących w tej wojnie z pobudkami, jakimi kierowali się amerykańscy żołnierze II wojny światowej. Jego zdaniem walczący w amerykańskiej wojnie domowej bili się raczej za sprawę i ojczyznę niż za towarzyszy broni, i to różniło ich najbardziej od żołnierzy II wojny światowej. To prawda, że weterani II wojny światowej, pytani dzisiaj o to, jak udało im się przeżyć i zwyciężyć, podkreślają przede wszystkim poczucie solidarności i ścisłą współpracę w ramach jednostek, bardzo rozwinięty zmysł wspólnoty. Jest to motyw przewodni prawie wszystkich moich prac, których bohaterami są wojskowi, poczynając od Lewisa i Clarka poprzez George’a Armstronga Custera i Eisenhowera, a kończąc na tych, których opisałem w D-Day. Jest to także motyw przewodni tej książki.

Sądzę jednak, że poczucie solidarności było tak samo ważne dla żołnierzy wojny secesyjnej, jak dla poborowych II wojny światowej. Co więcej, wydaje mi się, że dla jednych i drugich tak samo liczyły się sprawa i ojczyzna. Różnice dotyczyły nie uczuć, lecz ich artykulacji. W okresie wojny secesyjnej zwykło się używać takich słów, jak obowiązek, honor, sprawa i ojczyzna. Żołnierze II wojny światowej nie lubili mówić o ojczyźnie i sztandarze, krępowała ich patriotyczna retoryka. Byli to zwykli amerykańscy chłopcy, których od tamtych dzieliło tylko osiemdziesiąt lat – ale w ciągu tych lat miała miejsce I wojna światowa. Wielka Wojna zmieniła sposób wyrażania się. Sprawiła, że patriotyczne frazesy brzmiały pusto, śmiesznie, były nie do przyjęcia, szczególnie dla następnego pokolenia młodych Amerykanów, wysyłanych do Europy, żeby walczyć na tych samych polach bitew, na których walczyli ich ojcowie. Mimo to przecież żołnierze II wojny światowej, tak samo jak ci, którzy walczyli w wojnie secesyjnej, wierzyli w sprawę, za którą się bili. Wiedzieli, że bronią moralności i demokracji, i byli z tego dumni; to była ich motywacja. O tym jednak nie rozmawiali i nie pisali. Mówili własnymi głosami i własnymi słowami.

Kiedy Ameryka przystąpiła do wojny, byli przeważnie studentami lub uczniami wyższych klas. Zostali zmobilizowani lub zgłaszali się na ochotnika w 1942, 1943, 1944. Poczynając od 6 czerwca 1944, przybywali do Francji. Od 7 czerwca do września lądowali na plażach Omaha i Utah; od września do wiosny 1945 w Cherbourgu i Hawrze. Przyszli jako wyzwoliciele, a nie zdobywcy. Tylko bardzo niewielu chciało się tu znaleźć, ale prawie żaden nie uchylał się od spełnienia swojego obowiązku.

 

Zaczynam tę dokumentację od ludzi, którzy brali udział w lądowaniu w Normandii. W miarę możliwości staram się aż do końca wojny prześledzić losy takich żołnierzy, jak „Dutch” Schultz, Dick Winters, Bob Slaughter, Len Lomell, Sid Salomon, Ken Russell, Jack Barensfeld i inni. W tym sensie książka zachowuje ciągłość narracji.

Pojawia się w niej jednak także wiele nowych postaci, ludzi, którzy wkroczyli do wojny po 7 czerwca. Centrum Eisenhowera na Uniwersytecie w Nowym Orleanie, którym kierują dyrektor Doug Brinkley i jego zastępca Ron Drez, konsekwentnie gromadziło ustne relacje i pisemne wspomnienia weteranów wojny w Europie. Są ich tam teraz setki, i to na nich oparta jest ta książka. Składam serdeczne podziękowania uczestnikom wojny, którzy powierzyli Centrum Eisenhowera swoje ustne relacje lub spisane wspomnienia. Nie sposób wyliczyć wszystkich, ale każdy przyczynił się do powstania tej książki.

Również pięćdziesiąte rocznice D-Day, bitwy w Ardenach, sforsowania Renu i Dnia Zwycięstwa przyniosły wiele nowych pozycji, w których uczestnicy dawnych walk opisywali własne przeżycia, swoje jednostki, stoczone walki. Do najlepszych należą: Bruce Egger i Lee Otts, G Company’s War: Two Personal Accounts of the Campaigns in Europe, 1944–1945; Harold Leinbaugh i John Campbell, The Men of Company K: The Autobiography of a World War II Rifle Company; Paul Fussell, Doing Battle: The Making of a Skeptic; John Colby, War from the Ground Up; David Kenyon Webster, Parachute Infantry: An American Paratrooper’s Memoir i Kurt Gabel, The Making of a Paratrooper. Należałoby wymienić jeszcze wiele innych publikacji; umieściłem je w bibliografii. Pięćdziesiąta rocznica opisywanych tutaj wydarzeń przyniosła także wiele publikacji opartych na ustnych świadectwach; korzystałem przede wszystkim z następujących pozycji: Dorothy Chernitsky, Voices from the Foxholes (110th Infantry Regiment, 28th Division) i Gerald Astor, The Mighty Eighth: The Air War in Europe as Told by the Men Who Fought It. Korzystałem naturalnie ze wszystkich ogólnie dostępnych opracowań, starych i nowych. Jak zwykle za przewodnik, w którym szukałem potwierdzenia faktów, posłużyła mi książka Russella Weigleya Eisenhower’s Lieutenants. Wykorzystałem także materiał zawarty w pracach Michaela Doublera Closing with the Enemy: How GIs Fought the War in Europe, 1944–1945, i Josepha Balkoskiego Beyond the Beachhead: The 29th Infantry Division in Normandy.

7–8 maja 1995 Centrum Eisenhowera (przy nieocenionej współpracy Davida Craiga) zorganizowało konferencję na temat wojny w Europie. Wśród uczestników znaleźli się Andy Rooney, Kurt Vonnegut i Joe Heller. Rooney opowiedział mi o wojnie z punktu widzenia korespondenta wojennego; Vonnegut i Heller – z perspektywy literackiej. Może to się wydać dziwne, ale wcale nie żartowali, opowiadając o własnych doświadczeniach z okresu wojny. Byli wstrząśnięci i przeżywali wszystko od nowa.

Potrzebne mi było do tej książki więcej relacji niemieckich niż miałem do D-Day. Chciałem wiedzieć więcej o tym, jak to wyglądało z tamtej strony, a także o tym, jak Niemcy zapatrywali się na moich bohaterów, zwykłych żołnierzy armii amerykańskiej. W dniach 5–8 marca 1995 mój syn Hugh, syn Hansa von Lucka Alexander („Sasha”) oraz Ken Hechler (autor The Bridge of Remagen) skontaktowali mnie z weteranami amerykańskiej 9 Dywizji Pancernej i grupą byłych żołnierzy niemieckich, którzy 7 marca 1945 byli w Remagen, żebyśmy mogli porozmawiać o tamtych wydarzeniach. Hugh i Sasha wybrali się potem w dwumiesięczną podróż po Niemczech, przeprowadzając wywiady z niemieckimi żołnierzami. Ojciec Sashy i kapitan Dieter Kollmer z Wydziału Historycznego Bundeswehry przekazali im nazwiska i dali listy polecające. Hugh i Sasha zebrali sześćdziesiąt relacji; kiedy wrócili do domu, do Heleny w stanie Montana, Hugh wszystkie je przetłumaczył i przepisał. Wykonał także dokumentację fotograficzną.

Jak zwykle świetnie pracowały panie: Alice Mayhew, Elizabeth Stein oraz wszyscy zaangażowani w edycję tej książki w wydawnictwie Simon & Schuster.

Dedykuję tę książkę osobie, którą kocham.

 

STEPHEN E. AMBROSE

Bay St. Louis, Missisipi

13 lutego 1997

 
 
Prolog

Nad Ste-Mère-Église dzień wstał około 5.10. Dwadzieścia cztery godziny wcześniej było to po prostu jeszcze jedno normandzkie miasteczko o przeszło tysiącletniej historii. Nim zapadła noc 6 czerwca, nazwa ta stała się znana na całym świecie; od Ste-Mère-Église zaczęła się inwazja, a teraz był tam sztab 82 Dywizji Powietrznodesantowej.

O brzasku 7 czerwca porucznik Waverley Wray, zastępca dowódcy Kompanii D 505 Pułku Piechoty Spadochronowej, który dwadzieścia osiem godzin wcześniej skoczył z nocnego nieba nad Normandią, znajdował się na północno-zachodnim krańcu miasteczka. Świadomie zjawił się na granicy nocy i dnia. To, czego nie zdołał zobaczyć, mógł sobie wyobrazić. Sądząc z odgłosów przemieszczania ludzi i pojazdów na północ od Ste-Mère-Église, wyczuwał i domyślał się, że główny kontratak, którym Niemcy zamierzali zepchnąć Amerykanów do morza, a którego spodziewali się spadochroniarze, miał być skierowany na Ste-Mère-Église.

Tak było rzeczywiście. Trwało przegrupowanie sześciu tysięcy niemieckich żołnierzy piechoty, artylerii, czołgów i dział samobieżnych – aż nadto przeciwko sześciuset lekko uzbrojonym spadochroniarzom, którzy wylądowali w Ste-Mère-Église. Wszystko wskazywało na to, że Niemcy zdołają przedrzeć się ku morzu. Porucznik Wray był gotów do odparcia ataku.

Wray był potężnym mężczyzną, ważył dziewięćdziesiąt kilogramów, miał „nogi jak pnie drzew”. Typowy wojskowy spadochron nie był przystosowany do człowieka o jego wadze, toteż Wray opadał zbyt szybko, ale koledzy żartowali, że z takimi nogami nie potrzebuje nawet spadochronu. Pochodził z Batesville, w stanie Missisipi, był zapalonym myśliwym, świetnie strzelał z karabinu i ze strzelby. Chwalił się, że nigdy w życiu nie spudłował. Uczestnik walk na Sycylii i we Włoszech, Wray – jak mówił pułkownik Ben Vandervoort, dowódca 505 Pułku – „miał tyle doświadczenia i umiejętności, ile może zdobyć piechur i nie zginąć”[1].

Do religii odnosił się tak, jak jego krajanie na dalekim południu USA. Baptysta co miesiąc wysyłał do domu połowę swojego żołdu na budowę nowego kościoła. Nigdy nie przeklinał. W chwilach złości wykrzykiwał „John Brown!”, mając na myśli abolicjonistę z Harpers Ferry[*1]. Nie pił, nie palił, nie uganiał się za dziewczynami. Niektórzy koledzy nazywali go „diakonem”, ale był w tym raczej podziw niż kpina. Vandervoort odnosił się do niego prawie jak ojciec, zawsze mówiąc mu po imieniu, Waverley.

Wczesnym rankiem 7 czerwca Wray mówił Vandervoortowi – który przy skoku złamał nogę i teraz miał ją w gipsowym opatrunku – o ruchach wojsk, jakie ustalił, oraz kiedy i w jakiej sile należało, jego zdaniem, oczekiwać ataku Niemców.

Vandervoort wysłuchał wszystkiego i kazał Wrayowi wrócić do kompanii i zaatakować Niemców od skrzydła, zanim oni sami ruszą do ataku.

 

Odpowiedział: – Tak jest, sir – pisał później Vandervoort – zasalutował, odwrócił się i odmaszerował, jak starszy sierżant na placu koszarowym.

 

Wray wrócił do swojej kompanii i wydał rozkazy. Kiedy kompania przygotowywała się do ataku, wziął swój karabin M-1, chwycił pół tuzina granatów i z pistoletem Colt na biodrze i posrebrzanym rewolwerem w bucie spadochroniarskim wyruszył samotnie na zwiad, żeby ustalić plan ataku.

 

Wray szedł w nieznane. Pół roku szykował się do tego momentu, ale nie został odpowiednio przygotowany. To był jeden z najpoważniejszych błędów w dziejach wywiadu. Ani wywiad wojskowy (G-2) amerykańskiej 1 Armii, ani wywiad Naczelnego Dowództwa Alianckich Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych, ani też oficerowie wywiadu (S-2) żadnej z dywizji nie pomyśleli nawet o tym, aby powiedzieć żołnierzom, którzy mieli uczestniczyć w bitwie, że będą musieli ją toczyć w labiryncie żywopłotów porastających zachodnią Normandię.

Sto lat wcześniej, nim porucznik Wray znalazł się w Normandii, tak opisywał je Honoré de Balzac:

 

Chłopi od niepamiętnych czasów sypali wokół pól pryzmy ziemi wysokie na dwa metry, obsadzone bukami, dębami i orzechami, wyrastającymi ponad nasypy. W ten sposób obsadzone grzbiety noszą nazwę żywopłotów; niekiedy gałęzie drzew, splatając się ponad biegnącą dołem drogą, tworzyły w górze wielkie altany. Pola, zamknięte w ten melancholijny sposób glinianymi nasypami, przypominały trochę otoczone fosami fortece[2].

 

Jak rozmaite służby wywiadowcze mogły przeoczyć coś tak oczywistego, tym bardziej że na fotografiach lotniczych wyraźnie było je widać? Interpretatorzy zdjęć, którzy widzieli je zawsze tylko z góry, w rzucie płaskim, uznali, że są to takie same żywopłoty jak w Anglii, przez które z łatwością można przeskoczyć w pogoni za lisem i nie dostrzegli, że w Normandii drogi położone są o wiele niżej od żywopłotów. „Nie poinformowano nas o tym, ani nie nauczono, jak je pokonywać” – krótko skomentował kapitan John Colby[3]. Żołnierze musieli zdobywać tę wiedzę w praktyce, tak jak Wray rankiem 7 czerwca.

Wray i jego koledzy z wojsk powietrznodesantowych, podobnie jak żołnierze 1 i 29 Dywizji Piechoty na plaży Omaha i 4 Dywizji Piechoty na plaży Utah, a także wszystkie służby pomocnicze, byli znakomicie przygotowani do desantu. Toteż nim zapadła noc 6 czerwca, świetnie wyszkoleni, odważni i gotowi na wszystko, z powodzeniem wykonali swoje zadania. Poczynając od świtu 7 czerwca, przyszło im jednak walczyć w terenie zupełnie nieznanym, do jakiego nie byli przygotowani.

Niemcy tymczasem przeszli specjalne szkolenie i umieli walczyć wśród żywopłotów. „Znajdowaliśmy się w odległości trzydziestu metrów od nieprzyjaciela, niemal na wyciągnięcie ręki – wspomina szeregowy Adolf Rogosch z 353 Dywizji Piechoty. – Ćwiczyliśmy ostro, rzucając granaty i starając się poznać teren. Linie żywopłotów przecinały się nawzajem i płatały nam psikusy. Szkoliliśmy się w walce indywidualnej; wiedzieliśmy, że w razie ataku najprawdopodobniej każdy będzie zdany tylko na siebie. Pozwalaliśmy im iść do przodu i przejść przez żywopłot, i wtedy się na nich rzucaliśmy. Na tym polegała nasza taktyka, czekaliśmy aż wygramolą się z krzaków, a wtedy strzelaliśmy”[4].

Każda wolna przestrzeń wśród żywopłotów była w zasięgu niemieckich moździerzy i artylerii. Za żywopłotami kopali rowy strzeleckie i w każdym narożniku przygotowywali stanowiska dla karabinów maszynowych.

 

Wray szedł biegnącymi nisko ścieżkami, minął sad, torował sobie drogę wśród żywopłotów, przeczołgał się przez rów. Wzdłuż drogi, na polach i ścieżkach zauważył niemieckie pozycje. Ktoś nie posiadający jego nabytego w lesie wyczucia kierunku dawno by się zgubił. Wray dotarł prawie do N-13, głównej szosy łączącej Ste-Mère-Église z Cherbourgiem.

Szosa N-13 stanowiła oś niemieckiego ataku. Wray, „poruszając się jak myśliwy podkradający się pod sarnę, co tyle razy robił” (jak pisał Vandervoort), stanął w miejscu, z którego mógł słyszeć gardłowe głosy po drugiej stronie żywopłotu. Wydawało mu się, że to oficerowie dyskutują o topografii. Wray podniósł się ze swoim M-1 gotowym do strzału, pokonał przeszkodę i donośnym, rozkazującym głosem huknął w kierunku ośmiu niemieckich oficerów skupionych wokół radia:

– Hände hoch!

Siedmiu automatycznie uniosło ręce. Ósmy próbował wyciągnąć z kabury pistolet. Wray strzelił bez wahania i trafił go między oczy. Dwóch Niemców w transzei sto metrów za Wrayem wystrzeliło z pistoletów maszynowych. Kule przeszły przez kurtkę; jedna urwała mu pół prawego ucha.

Wray przyklęknął i zaczął strzelać do pozostałych siedmiu oficerów, którzy próbowali tymczasem uciec. Kiedy opróżnił magazynek, wskoczył do rowu, przeładował i strzelił do żołnierzy ze Schmeisserami, zabijając każdego jednym strzałem.

Wrócił do miejsca postoju swojej kompanii i opowiedział o tym, co zobaczył. Na stanowisko dowodzenia (CP) dotarł cały zakrwawiony, z oderwanym uchem, w podziurawionym ubraniu.

– Kto ma jeszcze granaty? – spytał. Chciał mieć jak najwięcej granatów.

Objął dowodzenie. Załoga moździerza 60 mm celowała w skrzydło Niemców; Wray skierował ogień na ścieżki i żywopłoty, przy których znajdowały się największe skupiska wroga. Wzdłuż jednej z dróg rzucił do ataku Kompanię D. Niemcy rozpierzchli się. W południe Ste-Mère-Église było wolne, a siły niemieckie, mogące zaatakować przyczółki na plażach, poważnie osłabione.

 

Następnego dnia Vandervoort, Wray i sierżant John Rabig poszli obejrzeć zastrzelonych przez Wraya niemieckich oficerów. To, co zobaczyli, było niesamowite; ciała Niemców obsypały różowe i białe kwiaty jabłoni z pobliskiego sadu. Okazało się, że byli to dowódca i oficerowie sztabu 1 Batalionu 158 Pułku Grenadierów. Mapy świadczyły o tym, że planowali kontratak. Na chaos wśród Niemców i w konsekwencji odwrót wpłynął także fakt, że Wray pozbawił ich dowództwa.

Vandervoort wspominał później, że kiedy zobaczył krew na kurtce Wraya i jego urwane ucho, zapytał:

– Musieli podejść do ciebie całkiem blisko, co, Waverley?

– Nie tak blisko, jak ja do nich, sir – słabo uśmiechnął się Wray.

Oglądając pobojowisko, Vandervoort stwierdził, że każdy z Niemców, nie wyłączając dwóch uzbrojonych w Schmeissery, sto metrów dalej, został zabity jednym strzałem w głowę. Wray domagał się, żeby pochowano ciała. On ich zabił, mówił, i zasługują na przyzwoity pogrzeb, jest to jego obowiązkiem.

Później tego samego dnia sierżant Rabig zapytał Vandervoorta:

– Panie pułkowniku, jest pan chyba zadowolony, że Waverley jest z nami?

Następnego dnia Rabig nie był już tego taki pewien. Razem z Wrayem przykucnęli za żywopłotem. Obok grzmiała amerykańska artyleria. „Słyszałem krzyki ugodzonych przez pociski Niemców. Porucznik Wray powiedział:

– John, wolałbym, żeby armaty przestały strzelać, tak żebyśmy my mogli ruszyć.

– O Jezu! A ja myślałem, że artyleria wie, co robi!”

Zanim rozpoczęła się bitwa, Hitler był pewien, że jego chłopcy pokonają młodych Amerykanów. Był przekonany, że rozpieszczeni synowie demokracji nie zdołają przeciwstawić się wytrzymałym synom dyktatury. Gdyby wczesnym rankiem, następnego dnia po lądowaniu w Normandii, zobaczył w akcji porucznika Wraya, nie byłby już może tak pewny siebie.

Wray był co prawda wyjątkiem. Trudno o więcej niż jednego Wraya w dywizji, a nawet w armii. Vandervoort porównywał Wraya do pewnego sierżanta z 82 Dywizji Piechoty w I wojnie światowej, także chłopaka z Południa, Alvina Yorka. Wray posiadał jedyne w swoim rodzaju cechy i inni mogli tylko marzyć o tym, żeby dorównać jego spektakularnym popisom. Musieli jednak do tego dążyć, o ile Stany Zjednoczone miały wygrać tę wojnę. Zwycięstwo zależało od młodszych oficerów i podoficerów na pierwszej linii frontu. Im właśnie poświęcona jest ta książka.

 

Kampania w zachodniej Europie w latach 1944–1945 była przerażającą walką na gigantycznej scenie. Stanowiła sprawdzian tego, czy Wehrmacht zdoła skutecznie zmienić taktykę i broń, kiedy przyjdzie mu walczyć w obronie imperium, zdobytego dzięki sukcesom Blitzkriegu; czy zdadzą egzamin linie zaopatrzenia aliantów i państw osi; stała się testem umiejętności generałów; właściwego wykorzystania lotnictwa w ataku i w obronie, i wielu jeszcze innych kwestii. Książka ta ma także pokazać, do jakiego stopnia generał George C. Marshall i tych stosunkowo niewielu zawodowych oficerów, służących w 1940 roku w armii USA, zdołało stworzyć od podstaw nową armię, składającą się z obywateli w mundurach. W miarę gwałtownego rozrastania się armii – która w 1939 roku liczyła sto sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy, a ponad osiem milionów w 1944 – trzeba było zadecydować o rodzaju, ilości broni, liczbie dywizji i tysiącach innych spraw, i tylko Marshall oraz garstka oficerów byli w stanie podjąć te decyzje.

Wszystko było ważne, najbardziej jednak liczył się czynnik ludzki. Ameryka jest ludnym krajem i nie ulegało wątpliwości, że będzie w stanie wyprodukować dosyć broni dla wielkiej armii, a także przewieźć ją do Europy. Czy jednak potrafi wyszkolić dowódców dla tej ośmiomilionowej armii – poczynając od najniższego szczebla, walczących na pierwszej linii kapitanów, poruczników i sierżantów?

Hitler uważał, że nie, i nawet George Marshall, szef sztabu generalnego armii USA, miał pewne wątpliwości. Pod koniec pierwszego roku formowania armii pisał, że młodszym oficerom brak doświadczenia, mają za mało pewności siebie, toteż nie zawsze potrafią sprostać nałożonym na nich obowiązkom[5]. Marshall położył na szalę swoje wielkie umiejętności, podejmując wysiłek rozwiązania tych i innych problemów. To on stworzył armię amerykańską w II wojnie światowej, z myślą przede wszystkim o kampanii w zachodniej Europie. Armia powinna we Francji stawić czoło Wehrmachtowi, pokonać go, wypędzić i zniszczyć. Miało się dopiero okazać, czy będzie do tego zdolna.

Powodzenie D-Day stanowiło dobry początek, ale to było wczoraj. Alianci przebili się zaledwie przez zewnętrzną linię niemieckiej obrony i wciągnęli do walki tylko nieznaczną część wojsk niemieckich we Francji. Wehrmacht nie był już tą armią, co trzy lata wcześniej, ale bynajmniej nie był słaby, nawet po Moskwie, Stalingradzie i Kursku.

Fakt, że mimo tej serii klęsk Wehrmacht utrzymał spoistość, przypisywano wspaniałemu wyszkoleniu jego młodszych oficerów. Uczono ich nie tylko taktyki, ale zachęcano także do samodzielnego myślenia i działania w czasie bitwy. To oni również przyczynili się w decydującej mierze do powstania najsilniejszych więzi – Kameradschaft – tak mocnych i tradycyjnych na poziomie pododdziału wśród niemieckich poborowych.

Czy amerykańscy młodsi oficerowie mogli okazać się równie dobrzy? Czy armia amerykańska zdoła pokonać wojska niemieckie we Francji? Odpowiedź na drugie pytanie zależała od odpowiedzi na pierwsze.

Część pierwsza
 
Bitwa o Francję

W D-Day alianci przeprawili do Normandii około stu siedemdziesięciu pięciu tysięcy żołnierzy. Za nimi z Wielkiej Brytanii i ze Stanów wyruszyły kolejne setki tysięcy. Te posiłki zaczęły lądować o świcie 7 czerwca 1944. Jest to opowieść o tym, jak zespolili swe siły i przełamali zaciekłą niemiecką obronę, powiększyli przyczółki, zajęli Normandię, następnie Francję i dotarli do granic III Rzeszy.

1
Powiększanie przyczółków
7–30 czerwca 1944

7 czerwca tuż po brzasku porucznik Horace Henderson z 6 Specjalnej Brygady Saperów zbliżał się do plaży Omaha. Płynąc w swojej łodzi Higginsa[*2], dostrzegł, „że na plaży nic się nie ruszało; widziałem tylko jeden buldożer. Wszędzie wokół było prawdziwe rumowisko, leżały zatopione barki desantowe i zniszczone pojazdy. W wodzie widzieliśmy wiele ciał... Zeskoczyliśmy do wody, która sięgała nam do piersi, i brnęliśmy do brzegu. Okazało się, że plaża była dosłownie zasłana trupami amerykańskich żołnierzy z granatowo-szarymi naszywkami 29 Dywizji Piechoty”.

Chociaż bitwa przeniosła się w głąb lądu, w poruszaniu się po plaży ciągle jeszcze przeszkadzały pojedyncze pociski armatnie i, od czasu do czasu, strzały snajperów z utrzymywanych przez Niemców pozycji na stromych skałach tuż za plażą. Rola Hendersona polegała na dostarczaniu map (ważne i nigdy nie kończące się zadanie – w sumie podczas kampanii w Normandii amerykańska 1 Armia zużyła sto dwadzieścia pięć milionów map), ale ponieważ linia frontu przebiegała tuż powyżej urwiska wznoszącego się za plażą Omaha, wyładowano na brzeg tylko żołnierzy, amunicję, broń i materiały pędne, więc nie miał czego rozdawać. Wraz ze swoim pododdziałem wynosili kanistry z benzyną, pierwsze z milionów podobnych kanistrów, które miano przetransportować przez plażę[*3].

Tego samego popołudnia, wspomina Henderson, „nim uprzątnięto ciała, na plaży Omaha odprawiono pierwsze nabożeństwo. Modliliśmy się za tych, którzy zginęli, i dziękowaliśmy Panu, że nas zachował przy życiu. Przysiągłem Bogu, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by nie dopuścić do tego, żeby kiedykolwiek powtórzył się podobny koszmar”.

Tego wieczoru o zmierzchu Henderson okopał się u stóp klifu, naprzeciwko Vierville. Zdążył się położyć, kiedy pojawiły się cztery niemieckie bombowce. „Mnóstwo okrętów zaczęło strzelać z setek dział przeciwlotniczych; huk był przeokropny”. Był to jedyny tego dnia nalot Luftwaffe na plażę Omaha[1].

 

Na zachodzie, w głębi lądu za plażą Utah, rankiem 7 czerwca wypad porucznika Wraya złamał niemiecki kontratak na Ste-Mère-Église jeszcze zanim się zaczął. W południe Niemcy ostrzelali miasto pociskami z moździerzy. Szeregowy Jack Leonard z 82 Dywizji Powietrznodesantowej siedział w okopie, w który trafił pocisk. Dostał prosto w brzuch. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Przeklęci skurwiele, trafili mnie. Niech to diabli wezmą”[2].

Tego popołudnia Kompania E 505 Pułku Piechoty Spadochronowej starała się zepchnąć Niemców. W akcji brali udział sierżant Otis Sampson, stary kawalerzysta, od dziesięciu lat w wojsku, cieszący się reputacją najlepszego strzelca w dywizji, co udowodnił w dniu inwazji; porucznik James Coyle, dowódca plutonu w 505 Pułku; porucznik Frank Woosley, zastępca dowódcy kompanii w tym samym pułku. W pewnym sensie doświadczenie, jakie mieli zdobyć – umiejętność walki wśród żywopłotów – było typowe, inni mieli zdobywać tę umiejętność tego samego dnia lub w ciągu dni następnych; im jednak sprzyjało nietypowe szczęście.

Do kompanii przydzielone zostały dwa czołgi. Porucznik Coyle otrzymał rozkaz, żeby przeprowadzić swój pluton możliwie jak najprostszą i najkrótszą drogą przez pole i zaatakować pierwszą linię żywopłotów. Coyle był już jednak w Normandii od półtora dnia i wiedział, że to nie jest Fort Benning. Zaprotestował. Wyjaśnił swojemu dowódcy, że Niemcy są okopani i kryją się za żywopłotami; piechota byłaby narażona na wielkie straty, gdyby miała posuwać się przez otwartą przestrzeń, niezależnie od sprawności żołnierzy w ćwiczeniach „ogień i manewr”.

Coyle sądził, że musi być lepsze dojście. Dostał zgodę na przebadanie innych dróg. Towarzyszył mu porucznik Woosley. Coyle bez trudu znalazł przejście położoną nisko ścieżką, która doprowadziła Amerykanów do punktu, z którego roztaczał się widok na drogę idącą prostopadle do tej, którą się poruszali. Znajdowała się tam główna pozycja niemiecka, która – nie wiedzieć czemu – nie była ubezpieczona.

Spadochroniarze mogli obserwować nie podejrzewający niczego, okopujący się niemiecki batalion. Zajął on pozycję dopiero kwadrans lub pół godziny wcześniej (co może tłumaczyć fakt, że jego skrzydło było nie strzeżone), ale już zamienił drogę w fortecę. We wszystkie strony biegły przewody telefoniczne. Załogi moździerzy przygotowywały stanowiska. Sierżant z lornetką stał oparty o obwałowanie i spoglądał przez wyciętą w żywopłocie dziurę, ustalając pole ostrzału moździerzy. Wysunięci do przodu obserwatorzy z radiostacjami mieli kierować ogniem ciężkiej artylerii na zapleczu. Strzelcy na wale także wycięli otwory w żywopłocie, przez które mogli celować i strzelać. Z jednej i drugiej strony, na drodze oraz w narożnikach pola, stały okopane ciężkie karabiny maszynowe z wylotami luf ledwie wystającymi z małych otworów w nasypie; załogi w każdej chwili mogły wziąć w krzyżowy ogień znajdujące się przed nimi pole.

To stąd zostałby rażony ogniem pluton Coyle’a, gdyby bez zastrzeżeń wykonał pierwotny rozkaz. Okazało się, że porucznik miał rację i teraz ze swoimi ludźmi i dwoma czołgami znalazł się na skrzydle Niemców. Czołgi wykonały obrót o dziewięćdziesiąt stopni. Żołnierze zaczęli strzelać z broni ręcznej i maszynowej, przy znacznym wsparciu moździerzy sierżanta Sampsona. Następnie czołgi ostrzelały drogę ze swoich dział 75 mm.

Niemcy padali jak muchy. Sampsonowi skończyła się amunicja do moździerzy, więc chwycił erkaem. „Byłem tak blisko, że nie mogłem chybić – wspominał. – Ta droga stała się dla nich śmiertelną pułapką. To było takie łatwe, że sam się zawstydziłem i przestałem strzelać. Uznałem, że wypełniłem już swoją normę”[3].

Niemcy podnieśli białą flagę. Coyle rozkazał swoim ludziom przerwać ogień, wstał i wyszedł na drogę, żeby przyjąć kapitulację. Dwa granaty przeleciały ponad żywopłotem i upadły u jego stóp. Uskoczył w bok przed wybuchem i strzelanina rozpętała się na nowo. Amerykanie zamknęli Niemców na tej drodze w pułapce i po okresie strzelania na oślep, nie mogąc poważnie nikomu zaszkodzić, niemieccy żołnierze zaczęli wychodzić; wyłaniali się zza żywopłotu i biegli przez pole, z rękami wysoko w górze, krzycząc – Kameraden!

Wkrótce na polu znalazło się około dwustu Niemców z uniesionymi do góry rękami. Coyle przeszedł do nich przez żywopłot, gdy nagle trafiła go w udo kula snajpera; rana nie była groźna, ale był wściekły na siebie, że po raz drugi nie zachował wystarczającej ostrożności. Opanował się jednak, zebrał jeńców i oddał ich pod straż. Coyle’owi i jego ludziom udało się unieszkodliwić niemiecki batalion bez żadnych strat własnych.

Brakowało ludzi do pilnowania jeńców, gdyż na dziesięciu wziętych do niewoli Niemców przypadał jeden spadochroniarz. Mieli więc trudne zadanie. Kapral Sam Applebee trafił na niemieckiego oficera, który nie chciał iść. „Chwyciłem bagnet i dźgnąłem go w tyłek – opowiadał Applebee – dopiero wtedy się ruszył. Trzeba wam było zobaczyć szczęśliwe uśmiechy i chichot niektórych jeńców, kiedy patrzyli, jak zmuszano do posłuszeństwa ich pana i władcę, szczególnie gdy robił to prosty żołnierz”[4].

Sierżant Sampson widział, jak inny podoficer strzelał prosto przed siebie z ręcznego karabinu maszynowego. Był to jedyny człowiek, który strzelał. Sampson przyjrzał się uważniej i stwierdził, że tamten strzela do bezbronnych jeńców, stojących z podniesionymi rękami. Sierżant wybuchnął gniewem. „Jaką nienawiścią musiało być przepełnione jego serce” – skomentował[5].

 

Przeżycia żołnierzy Kompanii E 7 czerwca były jedyne w swoim rodzaju – doprawdy, trudno było jeszcze raz trafić na nieubezpieczony niemiecki pododdział. Pod innymi względami jednak podobne do tych doświadczeń wydarzenia miały powtarzać się w następnych tygodniach w całej Normandii. Wcieleni siłą do armii niemieckiej żołnierze z podbitej środkowej i wschodniej Europy oraz Azji przy pierwszej okazji podnosili ręce do góry, ale jeżeli źle ocenili sytuację, a obok byli ich podoficerowie, mogli dostać strzał w plecy. Mogło się także zdarzyć, że podoficerowie walczyli dalej, nawet gdy poddali się szeregowcy, o czym przekonał się Coyle.

Porucznik Leon Mendel był oficerem wywiadu, przydzielonym do 505 Pułku. Prowadził przesłuchania jeńców wziętych do niewoli przez pluton Coyle’a. „Zacząłem od Niemca – wspomina Mendel – ale nie otrzymałem odpowiedzi, więc przeszedłem do Rosjan. Zapytałem, czy są Rosjanami.

– Tak! – odpowiedzieli, kiwając skwapliwie głowami. – Jesteśmy Rosjanami. Chcemy do Ameryki!

– Ja też – odparł po rosyjsku Mendel. – Ja też!”[6]

W Normandii w czerwcu 1944 roku Wehrmacht był wojskiem międzynarodowym. Znaleźli się w nim żołnierze ze wszystkich krańców wielkiego sowieckiego imperium – Mongołowie, Kozacy, Gruzini, muzułmanie, Chińczycy – a także obywatele krajów sąsiadujących ze Związkiem Sowieckim, wcieleni do Armii Czerwonej, a potem wzięci do niewoli przez Niemców w 1941 lub 1942 roku. Było wśród nich trochę Koreańczyków, zagarniętych przez Armię Czerwoną w 1939 roku, w czasie wojny z Japonią. W czerwcu 1944 w Normandii 29 Dywizja Piechoty wzięła do niewoli nieprzyjacielskich żołnierzy tak wielu narodowości, że jeden z Amerykanów nie wytrzymał i zapytał oficera swojej kompanii:

– Panie kapitanie, z kim my właściwie, u licha, walczymy?[7]

Poddawali się także rodowici Niemcy, nawet weterani z frontu wschodniego. Kapral Friedrich Bertenrath z 2 Dywizji Pancernej tłumaczył: „W Rosji nie miałem wyboru, musiałem walczyć do ostatniego człowieka. Wiedzieliśmy, że obóz jeniecki w Rosji oznacza śmierć. W Normandii jednak każdemu świtała myśl: Cóż, jeżeli wszystko diabli wezmą, Amerykanie są na tyle ludzcy, że perspektywa dostania się do ich niewoli nie jest znów tak bardzo przerażająca”[8].

W Normandii niemieccy szeregowcy na pewno nie walczyli chętnie. Wielu walczyło skutecznie; niektórzy walczyli wspaniale. W St-Marcouf, jakieś dziesięć kilometrów na północ od plaży Utah, Niemcy zbudowali potężne bunkry; w każdym z nich mieściła się armata 203 mm. W dniu lądowania armaty te prowadziły pojedynek z amerykańskimi pancernikami. Dzień później żołnierze z 4 Dywizji Piechoty otoczyli bunkry. Żeby ich zatrzymać, niemiecki dowódca nakierował w dół ogień z innej baterii, znajdującej się jakieś piętnaście kilometrów na północ, akurat nad jego własną pozycją. To powstrzymało Amerykanów na przeszło tydzień, gdyż niemieckie armaty od czasu do czasu ostrzeliwały plażę Utah.

Fortyfikacje ostały się, mimo niezliczonych bezpośrednich trafień z dział dużego kalibru. Pociski zaledwie lekko wyszczerbiły beton. Bunkry ciągle jeszcze stoją – były tak solidnie zbudowane, że przetrwają wiele dziesiątków, jeżeli nie setek lat – by posłużyć za milczące świadectwo niemieckiej solidności. Przez osiem dni załogi dział trzymały się w tych umocnieniach – do jedzenia miały tylko czerstwy chleb, do picia stęchłą wodę, i żadnej możliwości odpoczynku; wokół panował rozdzierający uszy hałas, wibracje, wstrząsy, unosiły się kłęby kurzu – a mimo to nie przestawały strzelać. Poddały się dopiero wtedy, gdy zabrakło im amunicji.

 

Jednym z elitarnych niemieckich oddziałów walczących w Normandii byli spadochroniarze. To był zupełnie inny przeciwnik niż wcieleni siłą Polacy lub Rosjanie. 3 Dywizja Powietrznodesantowa weszła do walk w Normandii 10 czerwca, przewieziona nocą samochodami ciężarowymi z Bretanii. Była to dywizja w pełnym składzie, jej stan etatowy wynosił piętnaście tysięcy dziewięciuset siedemdziesięciu sześciu żołnierzy, przeważnie młodych niemieckich ochotników. Nie miała doświadczenia w walkach, ale zorganizowali ją i wyszkolili weterani wojsk powietrznodesantowych z kampanii włoskiej. Musztra była ostra i kładła nacisk na inicjatywę i improwizację. Mieli pierwszorzędny sprzęt i uzbrojenie.

Niemieccy spadochroniarze byli prawdopodobnie najlepiej uzbrojonymi żołnierzami w 1944 roku. 3 Dywizja Powietrznodesantowa miała dziewięćset trzydzieści lekkich karabinów maszynowych, jedenaście razy więcej niż jej główny przeciwnik, amerykańska 29 Dywizja Piechoty. Każda kompania niemieckiej dywizji miała dwadzieścia karabinów maszynowych MG-42 i czterdzieści trzy pistolety maszynowe; kompanie 29 Dywizji miały po dwa ciężkie karabiny maszynowe wz. 1919A4 i dziewięć ręcznych karabinów maszynowych wz. 1918A2. W składzie każdej drużyny Amerykanów był tylko jeden erkaem; niemiecka drużyna miała dwa karabiny maszynowe MG-42 i trzy pistolety maszynowe. Niemcy mieli trzykrotnie więcej moździerzy niż Amerykanie. W ten sposób w każdym starciu równej liczby Amerykanów i niemieckich spadochroniarzy Niemcy dysponowali od sześciu do dwudziestu razy większą siłą ognia[9].

Niemieccy żołnierze byli dobrze przygotowani do walki. Dowódca jednego z batalionów 29 Dywizji oświadczył koledze z innego pułku, który nie bardzo chciał mu wierzyć: „Ci Niemcy to najlepsi żołnierze, z jakimi miałem do czynienia. Są kuci na cztery nogi i nie wiedzą co to strach. Wytrwają i nie opuszczą pozycji, dopóki nie wykonają zadania albo nie zginą”[10].

 

Tacy byli ludzie, których należało wyrwać spośród żywopłotów. Jednego po drugim. Na kilometr normandzkiej ziemi przypadało przeciętnie czternaście żywopłotów. Pochłaniający energię długotrwały proces przygotowania, przeprowadzenia, zakończenia ataku i późniejszego oczyszczenia terenu zajmował pół dnia lub więcej. A kiedy było już po wszystkim, wyłaniał się następny żywopłot w odległości pięćdziesięciu lub stu metrów od poprzedniego. Od 7 czerwca męczyli się nad tym amerykańscy żołnierze na całym półwyspie Cotentin. Szli naprzód, przebijali się i przedzierali w tempie dwóch żywopłotów na dzień; i ginęli.

Nie było na świecie okolicy lepiej nadającej się do obrony niż ta z normandzkimi żywopłotami; może tylko lawa i rafy koralowe, jaskinie i tunele na Iwo Jimie i Okinawie stwarzały równie korzystne warunki.

Żywopłoty Normandii powstały jeszcze za czasów rzymskich. Były to ziemne wały, sypane, żeby zatrzymywać bydło i wyznaczać granice. Na małe pole, zamknięte biegnącymi pod przypadkowymi kątami żywopłotami o różnej długości i wysokości, było na ogół tylko jedno wejście. Wzdłuż biegnących pomiędzy nimi dróg zarośla sięgały często ponad wysokość człowieka, toteż żołnierze mieli czasami wrażenie, że zostali zamknięci w zielonym tunelu. Gdzie tylko spojrzeli, ich wzrok zatrzymywał się na ścianie roślinności.

Atakowanie wśród żywopłotów było ryzykowne, kosztowne, czasochłonne i frustrujące. Przypominało walkę w labiryncie. Kilka minut po rozpoczęciu ataku pododdziały kompletnie się gubiły. Każda grupa walczyła osobno. Często się zdarzało, że dwa plutony tej samej kompanii całymi godzinami zajmowały pozycje na sąsiednich polach, nim odkryły tam swoją obecność. Małe poletka nie pozwalały na rozwinięcie szyku; w pierwszym tygodniu walk rzadko się zdarzało, żeby jednostka wielkości kompanii ruszała do ataku w pełnym składzie.

Tam, gdzie Amerykanie się gubili, Niemcy czuli się jak w domu. 352 Dywizja Piechoty znajdowała się w Normandii od wielu miesięcy, szkoląc się w tych warunkach. Co więcej, Niemcy potrafili genialnie wykorzystywać żywopłoty jako znakomite fortyfikacje. Na samym początku wielu amerykańskich żołnierzy straciło życie lub zostało rannych, bo, zgodnie z agresywną taktyką, jakiej ich uczono, rzucali się przez jedyne wejście na poletko i trafiali pod koszący ogień zawczasu ustawionych karabinów maszynowych lub moździerzy (moździerze spowodowały trzy czwarte amerykańskich strat w Normandii).

Podręczniki, z których uczono taktyki w wojsku amerykańskim, podkreślały konieczność współpracy między czołgami a piechotą. W Normandii jednak czołgiści nie chcieli zapuszczać się na biegnące poniżej żywopłotów drogi, bo było na nich za mało miejsca na obrót wieżą, a ograniczona widoczność nie pozwalała na rażenie dalekich celów z dział i karabinów maszynowych. Poruszanie się głównymi drogami okazało się niemożliwe; Niemcy mieli w swoim ręku wyżej położone tereny w głębi lądu i ustawili swoje armaty 88 mm tak, żeby miały dalekie pole ostrzału na główne drogi. Toteż czołgi z konieczności musiały wjechać na ścieżki, na których były pozbawione swobody ruchów. Chciały wydostać się na pola, nie było to jednak takie proste. Czołg, który pojawiał się w luce prowadzącej na pole, był obezwładniany ogniem moździerzy i panzerfaustów (ręczna broń przeciwpancerna). Często zdarzało się, że „zawisał w powietrzu” lub zaczynał płonąć – okazało się, że czołgi są niebezpiecznie łatwo palne.

Czołgiści próbowali więc przedostać się górą, forsując nasypy, ale żywopłoty okazały się przeszkodą niemal nie do przebycia dla amerykańskich czołgów M4 Sherman. Nieskończoną ilość razy próbowały przedrzeć się lub przejść górą ponad żywopłotami, ale były za słabe, żeby sforsować podłoże o twardości cementu, a kiedy wspinały się na nasyp, odsłaniały niczym nie chronione podwozie, wystawione na cel niemieckich panzerfaustów i dział przeciwpancernym. Poza tym w czasie walk między żywopłotami z trudem tylko dawało się koordynować działania czołgów i piechoty, gdyż nie istniał prosty i niezawodny sposób wzajemnej łączności.

Porucznik Sidney Salomon z 2 Batalionu Rangersów, jeden z bohaterów dnia inwazji, D-Day, doszedł do tego wniosku 7 czerwca. Prowadził niedobitki swojego batalionu, który znalazł się na brzegu na prawym skrzydle plaży Omaha i uczestniczył przez cały dzień w wymianie ognia wzdłuż zachodniej drogi przybrzeżnej, prowadzącej do Pointe du Hoc. Trzy kompanie 2 Batalionu zajęły i zniszczyły znajdujące się tam stanowiska nadbrzeżej artylerii, ale z powodu niemieckiego kontrataku poniosły duże straty. Salomon spieszył się, żeby do nich dotrzeć.

Na jego maszerującą w szyku bojowym kolumnę zaczęły jednak padać dobrze wymierzone artyleryjskie pociski. Po swojej prawej Salomon widział normandzki kościółek, którego wieża stanowiła jedyny wyniosły punkt w okolicy. Był przekonany, że Niemcy mają na tej wieży obserwatora wskazującego cele ich artylerii. Za Salomonem poruszał się Sherman, jedyny amerykański czołg w zasięgu wzroku. Miał zamknięty właz. Salomon chciał, żeby Sherman uniósł lufę swojego działa 75 mm i zdmuchnął wieżę, ale nie potrafił zwrócić uwagi załogi, nawet wtedy, kiedy zastukał w burtę czołgu kolbą karabinu. „W końcu stanąłem na środku drogi, tuż przed czołgiem, machając rękami i wskazując w stronę kościoła. To poskutkowało. Po kilku strzałach z działa i paru seriach z karabinu maszynowego 12,7 mm obserwator artyleryjski zniknął”[11].

Niezależnie od śmiałego wyczynu Salomona było oczywiste, że armia musi wypracować lepszy system porozumiewania się między czołgami a piechotą niż podskakiwanie młodszych oficerów przed amerykańskimi czołgami. Dopóki tego nie zrobiono, czołgi miały pełnić skromną rolę, wspomagając piechotę, podążając za żołnierzami na zajęte już przez nich kolejne poletka. Amerykańska 1 Armia nie wypracowała żadnego sposobu prowadzenia ataku wśród żywopłotów. Wiele energii włożono w przetransportowanie czołgów na normandzką ziemię, nie wypracowano jednak zasad kierujących ich działaniami w tutejszych warunkach. W okresie pokojowym uporano by się z tym problemem, powołując rozmaite komisje i gremia, przeprowadzając manewry, sprawdzając pomysły, zanim wreszcie opracowano by odpowiednie zasady. W Normandii jednak czas był luksusem, na który wojsko nie mogło sobie pozwolić. Toteż kiedy piechota z trudem parła do przodu na półwyspie Cotentin, atakując frontalnie przeciwnika, czołgiści zaczęli eksperymentować, zastanawiając się, w jaki sposób wykorzystać swoją broń wśród żywopłotów.

 

Poczynając od świtu 7 czerwca, dla każdej ze stron zaczęły szybko napływać na front posiłki. Amerykanie postępowali zgodnie ze ścisłym, opracowanym już dawno rozkładem, niemal codziennie wyładowując nowe dywizje. Sierżant Edward „Kumpel” Gianelloni, sanitariusz w 79 Dywizji, wylądował na plaży Utah sześć dni po D-Day. Posuwał się ze swoją jednostką w głąb kraju. Kiedy dotarli do Ste-Mère-Église, zawołał do niego napotkany spadochroniarz:

– Hej, a co to za oddział?

– 79 Dywizja – odpowiedział Gianelloni.

– Fajnie – stwierdził spadochroniarz. – Jeżeli jutro o tej porze będziecie jeszcze żyli, możecie uznać się za weteranów[12].

Niemcy powoli ściągali uzupełnienia, bo improwizowali, gdyż zostali zaskoczeni; nie przewidywali bowiem konieczności wzmocnienia wojsk w Normandii. Co więcej, alianckie lotnictwo od początku bardzo krępowało ich ruchy.

 

Niemieckie samoloty i okręty rzadko się pojawiały, ale ciągle skutecznie przeszkadzały aliantom w lądowaniu, ustawiając miny i przybrzeżne przeszkody. Najbardziej spektakularny sukces, z którym wiązali duże nadzieje, odnieśli o świcie 7 czerwca.

Amerykański statek transportowy Susan B. Anthony podchodził do pozycji wyładowczej na wysokości plaży Utah. Sierżant Jim Finn był na dole w ładowni, razem z kilkoma setkami żołnierzy z 90 Dywizji Piechoty, gotowych do wkroczenia do akcji, kiedy tylko statek zarzuci kotwicę. Barki desantowe podpłynęły do burty statku i z ładowni na pokład zaczęli wspinać się po schodkach żołnierze, szykując się do wejścia na trapy. Finn i jego koledzy nieśli karabiny, granaty, dodatkowe magazynki, ręczne karabiny maszynowe, dwójnogi, płyty oporowe i lufy moździerzy, maski gazowe. Ubrani w wysokie skórzane buty, luźne spodnie nafaszerowane papierosami, artykułami toaletowymi, mieli hełmy i kamizelki ratunkowe.

– Rozległo się głośne „bum!” – wspomina Finn. – Statkiem wstrząsnęło. Przerwana została wszelka łączność. Wysiadł prąd. Zrobiło się czarno. Znaleźliśmy się w kompletnej ciemności, mnóstwo żołnierzy zgromadzonych w zamkniętej przestrzeni, z ogromną ilością odzieży i sprzętu, wszyscy gotowi do lądowania i nie mający pojęcia, co się dzieje.

Susan B. Anthony, jeden z największych statków transportowych, wszedł śródokręciem na minę. Zapalił się i zaczął tonąć. Należało się spodziewać, że w ładowni wybuchnie panika i rzeczywiście coś takiego się zaczęło, lecz, jak wspomina Finn, oficerowie zdołali opanować sytuację i przywrócić spokój.

– Kazano nam zostawić hełmy, zdjąć nieprzemakalne mundury, pozbyć się całego dodatkowego wyposażenia. Wielu kolegów ściągnęło także buty.

Wygramolili się na pokład.

Zbliżyła się łódź strażacka i zaczęła wypluwać strumienie wody na płonący statek, do jego burt dobiły barki desantowe. Zrzucono z pokładu transportowca sznurowe drabinki i w ciągu dwóch godzin wszyscy znaleźli się w bezpiecznym miejscu, a kilka minut później statek Susan B. Anthony poszedł pod wodę.

Sierżant Finn i żołnierze z jego plutonu wylądowali na plaży Utah łodzią Higginsa z kilkugodzinnym opóźnieniem, bez butów, hełmów, karabinów, amunicji i jedzenia. Znaleźli się jednak tam, gdzie mieli się znaleźć, a na plaży byli w stanie zaopatrzyć się we wszystko, zabierając to zmarłym i rannym[13].

Zatopienie Susan B. Anthony było największym sukcesem niemieckiej marynarki, która za wszelką cenę chciała przeszkodzić wylądowaniu w Normandii amerykańskich posiłków. Dzięki barce strażackiej – jednej z wielu wyspecjalizowanych jednostek – nawet utrata statku nie wpłynęła specjalnie na tempo wyładunku. Przez kanał La Manche sunęły transportowce amerykańskie, brytyjskie i kanadyjskie, nieprzerwanym strumieniem przewożąc między Anglią a Francją ludzi i zapasy. Łódź strażacka, która uratowała życie żołnierzom na Susan B. Anthony, pokazała, jak wspaniale zorganizowany był ten transport.

 

Nim słońce wzeszło nad horyzontem, posiłki zaczęły docierać także na plażę Omaha. Dwudziestoletni porucznik Charles Stockell, wysunięty obserwator z 1 Dywizji, był jednym z pierwszych, którzy tego dnia zeszli na ląd. Stockell prowadził dziennik. Zanotował, że znalazł się na wysokości Vierville, ale sternik barki desantowej obawiał się podwodnych zapór i min, co sprawiło, iż musieli wysiadać w wodzie sięgającej po piersi; widział zalegający na brzegu sprzęt. „Pierwszymi zabitymi Amerykanami, jakich zobaczyłem, byli dwaj szeregowi, jeden bez obydwóch stóp, spleceni ramionami w braterskim uścisku śmierci”. Uderzyła go myśl, że „martwi zawsze wyglądają patetycznie i samotnie. Chciałbyś, żeby byli żywi i żeby wojna się skończyła”[14].

Stockell nie zaszedł tego ranka daleko w głąb lądu. Linia frontu była oddalona niecałe czterysta metrów od krawędzi stromizny, ciągnącej się wzdłuż żywopłotów za Colleville. Na tę odległość dotarł w dniu lądowania kapitan Joseph Dawson, dowódca Kompanii G 16 Pułku 1 Dywizji – a Dawson był pierwszym Amerykaninem, który dotarł na szczyt urwiska na przyczółku Omaha. 7 czerwca walczył o zabezpieczenie swoich pozycji pod Colleville i stwierdził, że musi nauczyć się masę rzeczy o żywopłotach[15].

Zgodnie z rozkładem 175 Pułk 29 Dywizji Piechoty wylądował 7 czerwca o 6.30 rano. Znalazł się jednak dwa kilometry na wschód od wyznaczonego celu, jakim był zjazd na Vierville. Otrzymał rozkaz maszerowania w tamtym kierunku. Pułk wyruszył w luźnym szyku przez rumowisko, jakie zostało po bitwie stoczonej tutaj poprzedniego dnia. Dla kapitana Roberta Millera plaża „wyglądała, jakby ją przeniesiono z Piekła Dantego”[16].

Obok świstały ciągle kule snajperów.

– Najgorsze było to – opowiadał porucznik J. Milnor Roberts, adiutant dowódcy korpusu – że kroczyli wśród ciał chłopców zabitych poprzedniego dnia, którzy nosili odznaki 29 Dywizji; teraz oni, zupełni nowicjusze, brodzili wśród martwych ciał. Kiedy tak szli w głąb kraju, byli naprawdę przerażeni[17].

 

Podobnie zresztą jak ich przeciwnicy. Podpułkownik Fritz Ziegelmann ze sztabu 352 Dywizji Piechoty był jednym z pierwszych oficerów niemieckich, którzy przybyli z posiłkami. W tym samym mniej więcej czasie, kiedy 175 Pułk podążał w kierunku Vierville, Ziegelmann dotarł do Widerstandsnest 76, jednego z niewielu punktów oporu na plaży Omaha, jakiś kilometr na zachód od Vierville. W dniu lądowania wyrządziło ono wielkie szkody 29 Dywizji, kiedy 29 i 352 zwarły się w śmiertelnym uścisku.

„Widok z WN 76 na zawsze pozostanie w mojej pamięci – pisał Ziegelmann po wojnie. – Morze wyglądało jak na obrazie Rewia floty w Kilonii. Wszelkiego rodzaju statki i okręty stały gęsto, jeden obok drugiego, przy brzegu i na głębinie, rozrzucone na wielkiej przestrzeni. Tkwiły tam nietknięte, bez żadnego widocznego zagrożenia ze strony niemieckiej!”

Goniec przyniósł mu komplet tajnych rozkazów amerykańskich, zdobytych przy jakimś oficerze. Zawierały cały plan inwazji na plaży Omaha, razem z późniejszymi uzupełnieniami, które teraz dostarczano właśnie na jego oczach. „Muszę przyznać, że przez całe moje wojskowe życie nigdy nie byłem pod takim wrażeniem” – pisał, dodając, iż w tym momencie wiedział, że Niemcy przegrywają tę wojnę[18].

 

O świcie na całym płaskowyżu nad stromizną za plażą Omaha amerykańscy żołnierze otrząsali się ze snu, jedli, palili papierosy, ustawiali się w szyku i przygotowywali do wyruszenia, żeby rozszerzyć przyczółek. Wśród żywopłotów gubili się jednak pojedynczy ludzie i całe pododdziały. Niemieccy snajperzy strzelali ze wszystkich stron. Domy oraz zabudowania gospodarcze normandzkich wieśniaków, wznoszone z kamienia i otoczone kamiennymi ogrodzeniami, stanowiły znakomite fortece. Na każdy atak Niemcy odpowiadali gradem kul, co na jakiś czas powstrzymywało dalsze próby Amerykanów.

Generał brygady Norman „Dutch” Cota, zastępca dowódcy 29 Dywizji, zbliżył się do pododdziału piechoty przyszpilonego przez kilku Niemców tkwiących na farmie. Dowodzącego kapitana zapytał, dlaczego jego ludzie nie próbują zająć budynku.

– Sir, tam siedzą Niemcy i strzelają do nas – odparł kapitan.

– Niech pan posłucha, kapitanie – odparł Cota, odczepiając od kurtki dwa granaty. – Pan i pańscy ludzie zaczniecie do nich strzelać. Ja wezmę kilku żołnierzy, a pan ze swoimi niech uważnie obserwuje. Pokażę wam, jak zajmuje się dom z siedzącymi w nim Niemcami.

Cota poprowadził grupę wokół żywopłotu, żeby podejść jak najbliżej do domu. Nagle wydał triumfalny okrzyk i ruszył do przodu, a za nim inni, wyjąc jak dzikusy. Kiedy wrzucili do środka granaty, w domu zakotłowało się. Niemcy, którzy pozostali jeszcze przy życiu, uciekali tylnymi drzwiami.

Cota wrócił do kapitana.

– Widział pan, jak się zajmuje dom – powiedział, ciągle jeszcze ciężko dysząc. – Zrozumiał pan? Czy pan teraz wie, jak to się robi?

– Tak, sir.

– To dobrze, bo następnym razem może mnie nie być przy panu. Nie mogę robić tego za wszystkich[19].

 

Ta krótka anegdotka mówi o przygotowaniu armii amerykańskiej do bitwy o Normandię. Od razu rzuca się w oczy brawura dowódcy, a także jego wyczucie dramatyzmu i umiejętność postępowania. Mógł być pewien, że ta historia obiegnie całą dywizję. Z tej lekcji zostaną wyciągnięte wnioski. Zyska na tym jego reputacja i żołnierze będą za nim szli jeszcze chętniej.

Gdy jednak przyjrzymy się jej bliżej, powstaje pytanie: gdzie był ten kapitan przez ostatnie sześć miesięcy? Uczono go bić się z Niemcami. Przygotowywano go do akcji ofensywnych, szkolono, dodawano otuchy. Nikt jednak nie uczył go i nie pokazał, jak zdobywać zajęte przez nieprzyjaciela domy. Wiedział wszystko o schodzeniu na ląd z barek desantowych, o zaporach na plaży, o wdrapywaniu się na skały, walce w wąwozach. Nikt jednak nie pokazał mu, jak atakować zabudowania, bo na plaży Omaha nie było żadnych zabudowań; to był jeszcze jeden problem, z którym musiał uporać się sam.

Nie 6, lecz 7 czerwca postawił przed nim ten najważniejszy problem. Dotyczyło to także około dwustu dowódców kompanii, którzy już zeszli na ląd, i setek innych, czekających na wejście do bitwy. Cota rzeczywiście nie mógł być wszędzie i uczyć wszystkich, jak zajmować budynki. Musieli sobie z tym poradzić, kierując się własną wyobraźnią.

 

Bitwa o Normandię była bitwą żołnierzy. Strzelców, ludzi obsługujących karabiny maszynowe i moździerze, czołgistów, artylerzystów i wszystkich, którzy znaleźli się na pierwszej linii frontu. Nie było tam miejsca na manewry. Nie było miejsca na subtelności. Trzeba się było po prostu bić: Niemcy musieli się bronić, Amerykanie atakować.

To, gdzie mieli się bronić lub atakować, nie wymagało podejmowania decyzji: było to zwykle najbliższe miasteczko lub pole. Decyzje podejmowano na szczeblach batalionu, kompanii, plutonu: gdzie umieścić miny, stawiać zasieki, okopywać karabiny maszynowe, kopać rowy – lub gdzie i w jaki sposób je atakować, zdobywać.

Kierunek natarcia ustalono w rozkazach poprzedzających inwazję. 1 i 29 Dywizje miały iść na południe od plaży Omaha, w kierunku St-Lô. 101 Dywizja Powietrznodesantowa na wschód, z plaży Omaha kierując się na Carentan. 82 Dywizja Powietrznodesantowa powinna podążać na zachód od Ste-Mère-Église i zabezpieczyć pole manewru na półwyspie Cotentin. Dywizje Piechoty 4 i 90 miały znaleźć się na zachód od plaży Utah, w zatoce St-Malo, żeby odciąć Niemców w Cherbourgu.

Celem tych wszystkich manewrów było zabezpieczenie portu w Cherbourgu i stworzenie na tyle głębokiego przyczółka, żeby mógł przyjąć przybywające amerykańskie posiłki i stanowił bazę do ofensywy na Francję. Szczegółowe plany Naczelnego Dowództwa Alianckich Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych (SHAEF), w których przewidywano najbliższe działania – zakładające, że tego a tego dnia linie frontu będą przebiegały tak a tak – stały się nieaktualne już 7 czerwca. To było nie do uniknięcia. Można było natomiast uniknąć uporu, z jakim alianci chcieli zająć Cherbourg. Plany dowództwa sprzymierzonych zakładały bowiem, że w sierpniu lub wrześniu w ich posiadaniu znajdzie się w pełni funkcjonujący port w Cherbourgu. Ten port był tak wielkim magnesem, że początkowo ofensywa amerykańska w Normandii skierowana była na zachód, oddalając się od Niemiec.

Obsesją Eisenhowera i jego Kwatery Głównej były porty. Przybywało im siwych włosów, ilekroć zastanawiali się nad koniecznością zaopatrywania walczących dywizji. Tylko duży, gotowy do użytku port mógł zaspokoić logistyczne potrzeby, w każdym razie tak sądził Eisenhower. Stąd też w planach inwazji tak wielką rolę odgrywały porty, początkowo sztuczne, potem Cherbourg i Hawr, a wreszcie najważniejszy z nich, Antwerpia. Tylko trzymając w ręku te wszystkie porty, Eisenhower mógł mieć pewność, że pięćdziesiąt amerykańskich dywizji, które miały walczyć w Niemczech, otrzyma zaopatrzenie. Szczególnie ważna była Antwerpia – bez niej armia amerykańska nie mogłaby zapewne utrzymać się w Europie.

Niemcy przypuszczali, że alianci nie zdołają zaopatrzyć będących już na froncie dywizji przez otwarte plaże. Alianci zdawali się z tym zgadzać. Doświadczenie na Morzu Śródziemnym nie było zbyt zachęcające. Churchill był tak przekonany, że jest to niewykonalne, iż nastawał na podjęcie wielkiego wysiłku dla zbudowania dwóch sztucznych portów. Russell Weigley uważa, że gdyby nie zapowiedź tego eksperymentu, Churchill zapewne nigdy by się nie zgodził na operację Overlord[20]. Te eksperymentalne porty odniosły umiarkowany sukces (amerykański zniszczył sztorm 19 czerwca; brytyjski był poważnie uszkodzony, ale został naprawiony i nadawał się wkrótce do użytku). Jak się jednak okazało, ich udział w całkowitym tonażu przeładowywanym na plażach Normandii wynosił około piętnastu procent.

Największą rolę odegrały tutaj statki do transportu wojska i sprzętu, wspierane przez okręty desantowe do transportu czołgów (LST) i ogromna liczba wyspecjalizowanych barek desantowych. Była to przedziwna zbieranina – brytyjskie załogi doświadczonych wilków morskich na łodziach Higginsa, w składzie kanadyjskiej floty, wysadzające na plaży Utah amerykańskich żołnierzy; okręty desantowe LST, dowodzone przez młodych amerykańskich poruczników, wiozące brytyjskich żołnierzy na plażę Gold; na wszystkich plażach dobijały do brzegu okręty desantowe z szeroko otwartymi dziobami i opuszczonymi rampami, wypluwające czołgi i ciężarówki, jeepy i buldożery, góry skrzyń załadowanych żywnością i amunicją, tysiące kanistrów z benzyną, paki z radiostacjami i telefonami, maszynami do pisania i formularzami, i wszystkim, co może być potrzebne na wojnie.

Na plażach Omaha, Utah i innych okręty desantowe LST stanowiły symbol sił sprzymierzonych. Zaprojektowane w Wielkiej Brytanii, zbudowane w Stanach, dokonały tego, co wydawało się niemożliwe: podpływały do otwartych plaż, zaopatrując walczące dywizje we wszystko, czego te potrzebowały. Okręty desantowe były w istocie tajną bronią aliantów, o wiele bardziej praktyczną i skuteczną niż tajna broń Hitlera: wprowadzone tydzień po lądowaniu w Normandii bezzałogowe samoloty, przenoszące ładunki z kruszącym materiałem wybuchowym, zwane V-1 (V oznaczało Vergeltungswaffe – broń odwetowa).

W czerwcu, wbrew oczywistości, Niemcy ciągle uważali, że okręty LST nie zdołają dowieźć zaopatrzenia znajdującym się już na lądzie alianckim dywizjom, toteż Overlord jest manewrem mylącym, osłaniającym prawdziwy atak, planowany w Pas-de-Calais późnym latem. Konsekwentne wprowadzanie w błąd i kampania dezinformacyjna, prowadzona przez dowództwo sprzymierzonych, utwierdzały Niemców w tym przekonaniu. I tak przez cały miesiąc Hitler trzymał swoje dywizje pancerne na północ i wschód od Sekwany.

Hitler uznał, że szansy na zwycięstwo musi szukać jedynie na froncie zachodnim. Jego armie nie były w stanie pokonać Armii Czerwonej, ale może zwyciężą Brytyjczyków i Amerykanów, co tak zniechęci Stalina, że będzie się z nim można dogadać. Oceniając jednak zachodni teatr działań wojennych, widzimy, że Hitler miał o nim całkiem fałszywe pojęcie. Ciągle jeszcze uważał, że Pas-de-Calais będzie miejscem, w którym zepchnie wojska inwazyjne z powrotem do morza, i konsekwentnie tam trzymał swoje główne siły uderzeniowe. Odmawiał wszelkim prośbom dowódców z Normandii, domagających się przysłania dywizji pancernych do północno-zachodniej Francji. W ten sposób przypieczętował swój los. Został wywiedziony w pole, doznał największego upokorzenia, które pociągnęło za sobą najpoważniejsze konsekwencje.

 

101 Dywizja Powietrznodesantowa miała za zadanie zająć Carentan i doprowadzić do połączenia w jeden przyczółek plaż Omaha i Utah. Wymagało to pełnego zaangażowania wszystkich jednostek. Jedną z najpoważniejszych akcji dowodził podpułkownik Robert Cole, dowódca 3 Batalionu 502 Pułku Piechoty Spadochronowej.

Cole miał dwadzieścia dziewięć lat, wychowało go wojsko, w 1939 ukończył West Point; dobrze wyszkolony, był urodzonym przywódcą. W dniu inwazji zebrał siedemdziesięciu pięciu żołnierzy, poprowadził ich po plaży Utah, zastrzelił po drodze kilku Niemców i znalazł się na linii wydm, gdzie witał wychodzących na ląd żołnierzy 4 Dywizji. Od 7 czerwca dowodził atakiem na Carentan. Punkt kulminacyjny nastąpił 11 czerwca.

Cole prowadził dwustu pięćdziesięciu żołnierzy długą, odsłoniętą groblą w kierunku mostu na rzece Douve. Za tym mostem było miejsce spotkania z jednostkami 29 Dywizji, idącymi od strony plaży Omaha. Grobla biegła jakiś metr nad rozpościerającymi się po jej obydwu stronach zalewiskami. Mniej więcej w odległości stu pięćdziesięciu metrów znajdował się zajęty przez Niemców żywopłot.

Kiedy batalion Cole’a posuwał się groblą, zza żywopłotu otworzono do niego ogień z karabinów maszynowych i moździerzy. Padło kilkunastu żołnierzy. Pozostali przypadli do nasypu po obu stronach grobli.

Powinni iść dalej. Najtrudniejszą jednak rzeczą, jakiej żołnierze uczą się w czasie szkolenia, najtrudniejszą zasadą, której powinni trzymać się w walce, jest poruszanie się pod ogniem. Instynkt nakazuje żołnierzowi przypaść do ziemi. Tak zrobili podkomendni Cole’a i przez następne pół godziny niemieckie moździerze ostrzeliwały batalion, powodując dalsze straty. Kiedy tylko jakiś Amerykanin próbował ruszyć się na grobli, ściągał na siebie ogień karabinów i broni maszynowej. Żołnierze zostali unieruchomieni na kolejne pół godziny.

Cole postanowił coś zrobić. Wydał rozkaz rzadko słyszany w czasie II wojny światowej: „Bagnet na broń!”.

Za sobą i przed sobą usłyszał dźwięk bagnetów mocowanych do luf karabinów. Miał przyspieszone tętno, podwyższony poziom adrenaliny. Wyciągnął swój pistolet Colt 45, podniósł się, krzyknął tak głośno, że usłyszano go poprzez zgiełk bitewny: „Do ataku!”, i pobiegł po błotnistej ziemi w stronę żywopłotu.

Żołnierze patrzyli podnieceni, podniesieni na duchu. Najpierw uniosło się kilka postaci i ruszyło za Cole’em. Potem małe grupki, po dwóch, trzech. Wreszcie ruszyła biegiem cała grupa, błyskając zimną stalą bagnetów. Atakujący żołnierze wydawali przeraźliwe okrzyki; każdy na swój sposób dodawał sobie otuchy.

Niemcy strzelali; kilku Amerykanów padło, ale mniej niż można było oczekiwać. Cole doprowadził swoich ludzi do żywopłotu, tam skoczyli do ziemianek i okopów, pchając bagnetami, zadając rany, siejąc śmierć. Niemcy, którzy uniknęli bagnetów, umykali bocznymi drogami na tyły. Spadochroniarze otworzyli do nich ogień i kilkunastu trafili.

Cole stał rozdygotany, wyczerpany, ale podniecony. Żołnierze wokół niego zaczęli wiwatować. Nadało to całej scenie atmosferę wojny secesyjnej. Gdy umilkły wiwaty, Cole poprowadził swoich ludzi groblą do mostu i na drugi brzeg rzeki Douve. Tam następnego dnia połączyły się przyczółki na plażach Omaha i Utah[21].

Zwycięstwo Cole’a, choć godne uwagi, jest przykładem nie tylko heroizmu i ducha walki, ale także wielu błędów, jakie popełniali Amerykanie. Później, w Holandii czy Belgii, 502 Pułk Piechoty Spadochronowej nie posuwałby się groblą biegnącą przez zalewiska, mając przed sobą w odległości stu pięćdziesięciu metrów obsadzony przez wroga żywopłot. Znalazłby sposób na podejście do niego z flanki. Doświadczony dowódca nie zrobiłby także tego, co zrobił Cole, nie ruszyłby do ataku na bagnety przez otwarty, bagnisty teren. Nie po tym, gdy wielokrotnie już przekonał się, co potrafią zrobić z ludzkim ciałem kule i odłamki. Spadochroniarze, doświadczeni weterani, wezwaliby na pomoc artylerię i myśliwce, żeby zniszczyły niemieckie pozycje.

W czerwcu jednak nie mieli ani doświadczenia, ani odpowiednich środków łączności. Nikt nie przewidział, że potrzebny będzie kontakt między ziemią a powietrzem, między pilotami a dowódcami czołgów, łączność radiowa między oficerami piechoty a wysuniętymi obserwatorami; podobnie jak nikt nie widział potrzeby, żeby piechota utrzymywała bezpośrednią łączność z załogami czołgów po zamknięciu włazów.

W całej 1 Armii w początkowych dniach walki młodzi żołnierze czynili odkrycia dotyczące wojny, siebie samych, kolegów. Szybko nauczyli się kilku podstawowych prawd: że trzeba zrobić głębokie okopy i zachować spokój, że muszą się maksymalnie skulić, albo zginą, odróżniać ogień artylerii zbliżający się od oddalającego, umieć ocenić, kiedy i gdzie uderzy grad pocisków ognia zaporowego z dział lub moździerzy, zrozumieć, że strach jest nieunikniony, ale można go opanować, i wielu innych rzeczy, o których mówiono im na ćwiczeniach, ale których naprawdę można nauczyć się tylko w praktyce. Mówiąc innymi słowy, po tygodniu walk piechurzy przyznali, że żadne ćwiczenia nie mogły przygotować ich na to, co ich naprawdę spotkało.

Kapitan John Colby zrozumiał jeden z aspektów walki, poczucie absolutnej tymczasowości: „Wtedy walczyliśmy od sześciu dni. Mieliśmy wrażenie, że minął rok. W czasie wojny żyje się tylko czasem teraźniejszym i nie zajmuje się tym, co było, lub tym, co będzie”.

Colby stwierdził, że nikt mu nie mówił, kto i kiedy ma atakować. Jego dowódca pułku był „wysoce niekompetentny”, oficer dowodzący batalionem uciekł z pola bitwy pierwszego dnia, a dowódca kompanii kompletnie się załamał. 12 czerwca kompania dostała się pod ogień zaporowy moździerzy i artylerii. Ludzie nie mogli iść do przodu, nie mogli się wycofać i nie mogli zostać tam, gdzie byli – tak w każdym razie wydawało się dowódcy, który milczał i nie wydawał rozkazów.

Colby podszedł do niego, żeby zapytać, co robić. Ten potrząsnął głową i wskazał palcem na gardło. Colby zapytał, czy zdoła o własnych siłach dotrzeć do punktu medycznego, a ten „podskoczył radośnie i zwiał. Nigdy więcej go nie widziałem”.

Inną rzeczą, jakiej nauczył się Colby w tym pierwszym tygodniu walk, było to, że „artyleria nie strzela bez przerwy. To się tylko tak wydaje, kiedy jesteś pod jej ostrzałem. Działa przegrzewają się lub wyczerpuje się amunicja i następuje przerwa. Przerwa chwilowa, ale zawsze”.

Był zdumiony, kiedy stwierdził, jak bardzo może zmniejszyć swoje ciało. Kiedy na otwartym polu trafiasz pod kule, wtedy, radził, „najlepiej jest przypaść do ziemi i wpełznąć we własny stalowy hełm. Ludzkie ciało cholernie się kurczy, kiedy naokoło padają kule. Jestem przekonany, że zdołałem wcisnąć pod hełm jakieś osiemdziesiąt procent mojej osoby, kiedy trafialiśmy pod ostrzał”.

Colby dowiedział się wszystkiego o żywopłotach. Pewnego razu „musiałem przedrzeć się przez żywopłot. Pistolet maszynowy pluł seriami tuż przed moją twarzą. To był Schmeisser, który ma dużą szybkostrzelność i wydaje dźwięk, jak gdyby ktoś głośno rozdzierał prześcieradło. Kule gwizdały nad moją głową. Cofnąłem się i upadłem, zdrętwiały z przerażenia”[22].

Najważniejszą rzeczą, jakiej większość żołnierzy dowiedziała się o sobie, było to, że nie są tchórzami. Nie uważali się za tchórzy, mieli żarliwą nadzieję, że nimi nie są, ale nie mogli być tego pewni, dopóki się nie przekonali. Po kilku dniach walk większość z nich wiedziała, że są dobrymi żołnierzami. Nie uciekli ani nie załamali się, nie zamienili się w drżącą, galaretowatą masę (czego bali się najbardziej, jeszcze bardziej niż tego, że się będą bać).

Dowiedzieli się wiele o innych. Powszechne doświadczenie: facet najmocniejszy w gębie, największy samochwała, wyróżniający się na ćwiczeniach, uważany przez wszystkich za najlepszego żołnierza w kompanii był pierwszym kandydatem do załamania się, gdy tymczasem cichy dzieciuch, prawie nie zauważany w koszarach, okazywał się najbardziej wytrwały w walce. Te schematy, powielane w wojennych powieściach, są właśnie prawdziwe. Dowiedzieli się także, że walka wyzwala w niektórych osobach najlepsze cechy, w innych spuszcza ze smyczy najgorsze instynkty. I jeszcze jedna lekcja – że różnica między najlepszymi a najgorszymi bywa płynna.

9 czerwca szeregowy Arthur „Dutch” Schultz z 82 Dywizji Powietrznodesantowej znalazł się pod Montebourgiem. Rano brał udział w ataku na miasto. „Przebiegłem obok rannego niemieckiego żołnierza leżącego przy żywopłocie. Był bardzo przerażony i wołał o pomoc. Przystanąłem i odwróciłem się. Mój bliski przyjaciel przyłożył koniec lufy karabinu między oczy wciąż krzyczącego Niemca i pociągnął za spust. Nie zmienił wyrazu twarzy. Sądzę, że nawet nie mrugnął okiem”.

Schultz był jednocześnie zaniepokojony i przerażony tym, co zobaczył. „Część mojej istoty chciała być tak bezwzględna jak mój przyjaciel – komentował. Później doszedł jednak do wniosku, że – dzięki Bogu, taki nie jestem”[23].

 

Alianckie myśliwce panowały na niebie Normandii. 15 czerwca Eisenhower przeleciał samolotem nad kanałem La Manche, na inspekcję do Bayeux. Nie było innych samolotów w powietrzu, tylko amerykańskie i brytyjskie.

Dzięki przewadze w powietrzu Amerykanie latali małymi, dwumiejscowymi samolotami, zwanymi Piper Cub, krążącymi jakieś trzysta metrów od linii frontu, na wysokości również około trzystu metrów. Na próżno próbowali je zestrzelić niemieccy strzelcy. Kule niepokoiły jednak pilotów. Jak wszyscy mężczyźni na wojnie, najbardziej bali się trafienia w jądra. Obsługa naziemna zabezpieczała siedzenia w samolotach, podkładając pod nie stalowe płyty.

Kiedy pojawiały się te samolociki, milkła cała niemiecka artyleria. Jak pisał sierżant Sampson, „nie chcieli zdradzać swoich pozycji, wiedząc, że jeżeli strzelą, pilot da znać i staną się celem precyzyjnego ostrzału naszej artylerii. Rezultaty mogły być zabójcze”[24].

Sierżant Günter Behr był radiotelegrafistą w niemieckiej baterii. Dzięki samolotom korygującym ogień artylerii dwa działa zostały zniszczone w ciągu kilku minut od chwili, kiedy bateria wystrzeliła do Amerykanów. Od tej pory, relacjonuje Behr, „natychmiast po strzale musieliśmy uciekać i szukać jakiejś dobrej kryjówki. Byliśmy tropieni. Ciągle w strachu. Jeżeli nie byłeś w stanie biec, przepadłeś. Jak orły i zające”[25].

Przewaga w powietrzu pozwalała alianckim samolotom myśliwskim, przede wszystkim P-47 Thunderbolt, zdolnym unieść dwie dwustudwudziestokilogramowe bomby, na bombardowanie i ostrzeliwanie z karabinów maszynowych niemieckich konwojów i rejonów koncentracji. Począwszy od 7 czerwca, jeżeli tylko pogoda dopisywała, P-47 wymuszały na Niemcach poruszanie się tylko w nocy, kosztem nieobliczalnych strat.

Niemcy złapani w ciągu dnia na otwartej przestrzeni drogo za to płacili. Dopadały ich samoloty myśliwskie, nazywane przez Niemców „Jabo” (skrót od: Jagdbomber). Jeszcze pięćdziesiąt lat później, kiedy niemieccy kombatanci mówili o Jabo, w ich głosach ciągle słyszało się niepokój; wtulali głowy w ramiona, podnosząc w górę oczy, jak gdyby przywoływali w pamięci ów paniczny strach, kiedy jeden z tych samolotów pikował prosto na nich, strzelając ze wszystkich luf.

– Jabo były prawdziwą zmorą naszych myśli – mówi kapral Helmut Hesse[26].

B-26 Marauder, dwusilnikowe bombowce, prowadziły uporczywe naloty na newralgiczne punkty w niemieckim systemie transportowym, przede wszystkim na mosty i skrzyżowania ważnych dróg. Porucznik James Delong był pilotem Maraudera, który latał 6 czerwca nad plażą Utah. 7 czerwca był nad mostem w Rennes, na Sekwanie. 8 czerwca nad skrzyżowaniem tras kolejowych niedaleko Avranches.

To były miejsca dobrze bronione. „Nieprzyjaciel otworzył do nas ogień z armat przeciwlotniczych 88 mm – wspomina Delong. – Ten dźwięk: bum! bum! tuż obok samolotu i wypełniające powietrze kłęby czarnego dymu ciągle budziły piekielny strach, niosły zagrożenie i śmierć”. Nie było jednak myśliwców Luftwaffe. Częściowo dlatego, że B-26 leciały w zwartym szyku i na niskim pułapie, co zniechęcało do ataku myśliwce, ale przede wszystkim dlatego, że większość samolotów niemieckich znajdowała się po drugiej stronie Renu, starając się bronić własnego kraju przed czterosilnikowymi alianckimi bombowcami, a Luftwaffe odczuwała chroniczny brak paliwa[27].

Niemal dokładnie cztery lata wcześniej, w pogoni za RAF, wycofującym się po bitwie o Francję, Luftwaffe panowała niepodzielnie na niebie nad Normandią i całą Europą. Powietrzna flota marszałka Rzeszy Hermanna Göringa siała przerażenie w sercach przeciwników. W czerwcu 1944 nie była jednak w stanie nawet włączyć się do walki. Jeden z niemieckich żołnierzy, przesłuchiwany po wzięciu do niewoli, powiedział:

– Tak, widziałem Luftwaffe. Siedem samolotów na siedem tysięcy Jabo[28].

W Normandii w czerwcu 1944 niemieccy żołnierze nauczyli się patrzeć w górę w oczekiwaniu niebezpieczeństwa. Żołnierze amerykańscy rzadko musieli patrzeć w niebo. Przewaga aliantów w powietrzu była tak wielka, że Niemcy stali się mistrzami maskowania i robili wszystko, żeby nie było ich widać z góry, podczas gdy Amerykanie ustawiali barwne panele, za wszelką cenę starając się przyciągnąć uwagę pilotów. Chcieli, aby każdy lotnik wiedział, że są Amerykanami, gdyż – nie patrząc – byli pewni, że samolot, który słyszą, jest samolotem amerykańskim.

Niemiecki generał Fritz Bayerlein, dowódca Szkolnej Dywizji Pancernej (Panzer-Lehr-Division), opowiadał, jak działały alianckie myśliwce 7 czerwca nad jego dywizją: „Do południa zrobiło się okropnie; każdy pojazd był okryty gałęziami; poruszały się wzdłuż żywopłotów i na pograniczu lasów. Na skrzyżowania dróg spadały bomby, przez mosty nie można było przejechać. Do końca dnia straciłem czterdzieści cystern z paliwem i dziewięćdziesiąt innych pojazdów. Miałem pięć czołgów niezdolnych do walki i unieruchomione osiemdziesiąt cztery pojazdy kołowo-gąsienicowe, ciągniki i działa samobieżne”. Były to ciężkie straty, szczególnie dla dywizji pancernej, która do tej pory nie oddała ani jednego strzału[29].

Niewątpliwie alianckie lotnictwo myśliwskie odegrało decydującą rolę w bitwie o Normandię. Gdyby nie ono, Niemcy byliby w stanie sprowadzić posiłki do Normandii trzy, cztery, pięć razy sprawniej niż to zrobili, zarówno gdy chodzi o ilość, jak i tempo. Dwa przykłady: 266 Dywizja Piechoty wyruszyła z Bretanii do Normandii 10 czerwca. Nie mogąc wykorzystać transportu kolejowego ani iść głównymi drogami, musiała maszerować nocami, pokonując przeciętnie niecałe szesnaście kilometrów na dobę. Zanim dotarła na front, minęły przeszło dwa tygodnie. 353 Dywizja Piechoty wyruszyła z Bretanii 14 czerwca i znalazła się w Normandii dopiero 30 czerwca, poruszając się z szybkością mniejszą niż osiągana przeciętnie w czasie wojny secesyjnej, osiemdziesiąt lat wcześniej.

 

Samo lotnictwo nie może jednak zadecydować o zwycięstwie. Niemcy w Normandii byli już okopani na tyle dobrze, żeby przetrwać bombardowania, naloty i ostrzał rakietowy. Byli w stanie przerzucić nocami dosyć ludzi, pojazdów i zaopatrzenia, żeby kontynuować walkę. Kiedy już znaleźli się w Normandii, odzyskiwali ruchliwość, gdyż mogli posuwać się po zasłoniętych liśćmi drogach wśród żywopłotów. Niepogoda dawała im często możliwość dłuższego wytchnienia od ataków alianckiego lotnictwa. Niski pułap chmur, mżawka, mgła – to była dla Niemców idealna pogoda, pozwalająca sprowadzać na front nowe jednostki lub przegrupowywać oddziały. A w Normandii takich dni było więcej niż dni pogodnych[30].

Przez pierwszych dziesięć dni walk Niemcy bili się tak dobrze, że alianci mierzyli zdobyty teren na metry. Do 16 czerwca euforia wywołana sukcesem lądowania w D-Day ustąpiła miejsca obawom, żeby sytuacja w Normandii nie utknęła w martwym punkcie. Doprowadziło to wśród aliantów do szukania odpowiedzialnego za zaistniałą sytuację i wzajemnych oskarżeń.

Głównym przedmiotem sporów były problemy związane z bitwą o Caen. Dowódca wojsk lądowych AEF, generał Bernard Law Montgomery, oświadczył, że zajmie miasto już 6 czerwca, jednak nie zajął Caen ani w dniu lądowania, ani w ciągu następnych dziesięciu dni. Nawet go nie zaatakował. Naprzeciwko brytyjskiej 2 Armii znalazło się największe zgrupowanie niemieckich czołgów w Normandii. To właśnie Caen było czułym punktem Niemców, gdyż dokonany tutaj wyłom otworzyłby brytyjskim czołgom prostą drogę do Paryża, przez lekko pofałdowany teren i otwarte przestrzenie. Dlatego walki o Caen były tak zażarte i przyniosły wiele strat. Nie doszło jednak do zdecydowanego ataku Brytyjczyków.

Amerykanie, sami sfrustrowani niewielkimi postępami wśród żywopłotów, stawali się coraz bardziej krytyczni wobec Montgomery’ego. Monty odpłacał im pięknym za nadobne. Za kłopoty aliantów obwiniał generała Omara Bradleya, dowodzącego amerykańską 1 Armią, twierdząc, że Amerykanie powinni byli atakować w dwóch kierunkach: na północ, w stronę Cherbourga i na południe, w stronę Coutances, „ale Bradley nie chciał ryzykować”. Monty dodawał: „Amerykanie przez cały czas zwlekali i musiałem czekać, aż się zdecydują”[31].

 

Normandia, kraina świetnych koni i pięknych sadów, a także wybornych serów i znakomitego jabłecznika, w ciągu jednej nocy z idyllicznej arkadii zamieniła się w pole bitwy. Wojna była wstrząsem dla jej mieszkańców, którzy bez problemów przystosowali się do niemieckiej okupacji. Co myśleli Normandczycy przed i w czasie walk mówi ściśle tajny raport Biura Służb Strategicznych (OSS), przesłany z Londynu bezpośrednio na ręce prezydenta Franklina Roosevelta. Nosi datę 14 czerwca i oparty jest na „całkowicie godnym zaufania źródle”, nie wymienionym z nazwiska Francuzie, który przybył do Normandii na jeden dzień i przeprowadzał rozmowy z mieszkańcami.

Oto, co pisał:

 

Poważne braki benzyny unieruchomiły wiele niemieckich pojazdów, a nawet całe jednostki; obydwie strony, zarówno Francuzi, jak i Niemcy, uważali powszechnie, że lądowanie w Normandii jest jednak tylko pierwszym z serii i że kolejne nastąpi w Pas-de-Calais; ludzie byli dobrze odżywieni i nieźle ubrani; przez cztery lata okupacji Niemcy zachowywali się „zupełnie przyzwoicie”; nie daje się zauważyć braku jedzenia w restauracjach, chociaż ceny są bardzo wysokie. Źródło potwierdza, że piwnica win w hotelu Lion d’Or jest znakomicie zaopatrzona[*4].

 

Polityczna plotka głosiła, że de Gaulle jest uważany za symbol oporu Francuzów, ale osobiście nie cieszy się ich sympatią. Większość ludzi, z którymi rozmawiał informator, nie okazywała nienawiści do Pétaina; raczej uważali go za nieszczęśliwego, zmęczonego, starego człowieka. Jego fotografię w biurze merostwa zastąpiono fotografią marszałka Focha[32].

W całej Francji obywatele zerkali na portrety w swoich hôtel de ville (ratuszach), czekając na właściwy moment, żeby zdjąć marszałka Pétaina i powiesić marszałka Focha lub – może, kto wie? – generała de Gaulle’a. Albo może Stalina. W całej Francji zdominowane przez gaullistów i komunistów grupy ruchu oporu czekały na odpowiedni moment, żeby włączyć się do walki – z Niemcami, ale też o władzę we Francji.

 

Przez cały czerwiec w Kwaterze Głównej SHAEF panowały niesnaski. Na froncie zaś walczyli żołnierze. 18 czerwca opanowali zachodnie wybrzeże półwyspu Cotentin, 20 czerwca podeszli do Cherbourga. Po następnym tygodniu ciężkich walk, 27 czerwca, zmusili Niemców do kapitulacji, ale Niemcy tak zniszczyli urządzenia portowe, że sześć tygodni zajęło saperom ich uruchomienie. Tymczasem uzupełnienia w dalszym ciągu nadchodziły statkami transportowymi, okrętami i łodziami desantowymi.

Po zdobyciu Cherbourga Bradley mógł skierować amerykańską 1 Armię, w skład której wchodził teraz V, VII, VIII i XIX Korpus, na południe. W tej drugiej fazie bitwy o Normandię jej celami były St-Lô i Coutances; aby do nich dotrzeć, amerykańscy żołnierze musieli pokonać jeszcze wiele żywopłotów.

 

Młodsi oficerowie w alianckich jednostkach pancernych wymyślali rozmaite techniki i sposoby, aby się przez nie przedrzeć. Jednym ze skutecznych pomysłów okazało się wyposażenie czołgów w zamontowane z przodu lemiesze (tak jak w spychaczach). Podobne wykorzystywano na plażach w dniu lądowania w Normandii. Mogły one utorować drogę przez żywopłoty, było ich jednak za mało – cztery na dywizję – aby zdołały odegrać poważniejszą rolę. Do Stanów szybko poszło zamówienie na dwieście siedemdziesiąt osiem lemieszy, ale minęło wiele tygodni, nim je wykonano.

W 747 Batalionie Czołgów, przydzielonym do 29 Dywizji Piechoty, ktoś – nazwiska nie znamy – zaproponował użycie ładunków wybuchowych do robienia luk w żywopłotach. Po kilku próbach czołgiści stwierdzili, iż dwa dwudziestokilogramowe ładunki wybuchowe mogły wyrwać w żywopłocie na tyle dużą dziurę, żeby zmieścił się w niej Sherman. Kiedy już znalazł się po drugiej stronie, mógł ostrzelać ze swoich dział najdalsze kąty, rażąc pociskami fosforowymi stanowiska niemieckiej broni maszynowej, przy okazji kosząc także żywopłot swoim karabinem maszynowym 12,7 mm. Piechota mogła wejść na pole za czołgami i dokończyć zadanie rozpoczęte przez czołgistów.

Nieźle, nawet znakomicie. Ale kiedy projektodawcy zwrócili się do odpowiednich służb (logistyka) z prośbą o materiały wybuchowe dla czołgów, okazało się, że – aby zdobyć półtorej mili – każda kompania potrzebowałaby siedemnaście ton takich materiałów. To były ilości nieosiągalne, a nawet gdyby można je było zapewnić, zbyt wielki problem stanowiłby ich transport na linię frontu.

Jakiś saper zaproponował drążenie dziur w nasypie i umieszczanie w nich mniejszych ładunków. To było także skuteczne, tyle że należało wykopać dosyć szerokie i głębokie otwory w wałach obrośniętych winoroślą i wzmocnionych splątanymi korzeniami, a kopiący je ludzie byli wystawieni na ogień niemieckich moździerzy.

Pancerniak z 747 Batalionu Czołgów zaproponował, żeby przyspawać z przodu czołgu dwie rury o sześciocalowym przekroju, długości czterech stóp, wzmocnione żelaznymi kątówkami. Czołg wbijał je w nasyp żywopłotu i wycofywał się, pozostawiając dwa sporych rozmiarów otwory na materiały wybuchowe. Saperzy nauczyli się ładować je w łuski nabojów artyleryjskich 105 mm, co znacznie zwiększało siłę wybuchu ładunków i bardzo ułatwiało operowanie nimi i transport. Niektórzy czołgiści stwierdzili, że gdyby rury były większe, można byłoby nimi zrobić otwory wystarczająco duże, żeby przecisnął się przez nie Sherman, przynajmniej w mniejszych żywopłotach[33]. W całej Normandii przeprowadzano rozmaite eksperymenty. Amerykańska 1 Armia zaczęła radzić sobie z problemem.