71,90 zł
„D-Day” to znakomita książka napisana przez uznanego historyka Stephena E. Ambrose'a, która przybliża czytelnikom jedno z najważniejszych wydarzeń podczas II wojny światowej – inwazję aliantów na Normandię.
Ambrose, znany z imponującej wiedzy historycznej i talentu do przekazywania historii w sposób wciągający, zapewnia nam pełen szczegółów i emocji opis wydarzeń związanych z operacją Overlord, czyli desantem w Normandii. „D-Day” to nie tylko wnikliwe studium militarnych aspektów tej misji – skupia się przede wszystkim na ludziach, którzy brali udział w tych wydarzeniach.
To, co wyróżnia książkę, to sposób, w jaki Ambrose ożywia akcję, opisując nie tylko strategiczne decyzje i ruchy wojskowe, lecz także ludzkie historie i dramaty, doskonale oddając napięcie i emocje towarzyszące żołnierzom, którzy walczyli na brzegach Normandii. Autor przedstawia nam bohaterów, jak i zwykłych ludzi, których codzienne życie i losy zostały nieodwracalnie zmienione przez tę operację. Ambrose doskonale balansuje pomiędzy detalami militarnymi a opowieściami ludzkimi, tworząc kompletny obraz tego historycznego wydarzenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Podziękowania
Zbieranie relacji uczestników inwazji na Normandię w D-Day, 6 czerwca 1944 roku, rozpoczął doktor Forrest Pogue. Był sierżantem (z doktoratem z historii), pracującym w zespole historyków S.L.A. Marshalla w Army’s Historical Section, którzy na polecenie generała George’a C. Marshalla przeprowadzali wywiady z żołnierzami różnych stopni, przygotowując oficjalną historię wojny. Efektem pracy tego zespołu stała się pozycja The U.S. Army in World War II, czyli seria potężnych tomów (zwana od koloru oprawy Zielonymi Książkami), ciesząca się w świecie opinią rzetelnej i dokładnej. W 1954 roku doktor Pogue opublikował przedostatni tom w serii ETO1, The Supreme Command, oparty na dokumentach SHAEF2 i wywiadach, które autor przeprowadził z Eisenhowerem, Montgomerym i ich najbliższymi współpracownikami. The Supreme Command jest naprawdę wielkim dziełem i ciągle pozostaje miarodajną kroniką działalności Naczelnego Dowództwa.
W D-Day jednak doktor Pogue działał na samym końcu łańcucha dowodzenia. Znajdował się na pokładzie okrętu desantowego LST, służącego jako pływający szpital w rejonie plaży Omaha, i tego dnia rozmawiał z żołnierzami o ich przeżyciach. Była to pionierska praca, jeśli chodzi o zbieranie ustnych relacji uczestników dziejowych wydarzeń; później doktor Pogue został jednym z założycieli Oral History Association.
Kiedy zacząłem pracę u generała Eisenhowera jako edytor jego dokumentów z czasów wojny, doktor Pogue stał się dla mnie źródłem inspiracji, wzorem i przewodnikiem. Okazał się kimś ważnym nie tylko dla tej książki, ale także dla mnie osobiście, i to nie tylko jako autor interesujących mnie publikacji (wśród których jest czterotomowa, klasyczna już biografia generała George’a C. Marshalla). Przez trzydzieści lat dzielił się ze mną swym czasem i mądrymi przemyśleniami. Podczas konferencji historycznych, ośmiu długich podróży do Normandii i na inne europejskie pola walki, za pośrednictwem listów i telefonów w najrozmaitszy sposób uczył mnie i zachęcał do pracy.
Doktorowi Pogue’owi winne są wdzięczność setki młodych — i nieco starszych — historyków-badaczy II wojny światowej i amerykańskiej polityki zagranicznej. Wychował całe ich pokolenie. Dzielił się z nimi czasem i wiedzą, wychodząc znacznie poza swoje obowiązki. Podczas konferencji zawsze otaczali go młodzi historycy i absolwenci uczelni, którzy w ten sposób korzystali z okazji, by czegoś się od niego dowiedzieć, o on, jako prawdziwie wielki człowiek, rozmawiając z nimi spełniał swoje posłannictwo. Żaden z nas nigdy nie zdoła mu się za to odwdzięczyć ani wyrazić należnych podziękowań. Jako wybitna osobowość pozostawił ślad w naszym życiu i pomógł nam doskonalić się w pracy. Był pierwszym i jednocześnie najlepszym historykiem zajmującym się D-Day. To, że pozwolił dedykować sobie tę książkę, jest dla mnie powodem do dumy i wielkiej satysfakcji.
Moje zainteresowania D-Day, zainspirowane książkami doktora Pogue’a, wzmogły się jeszcze, kiedy przeczytałem The Longest Day Corneliusa Ryana. Uważałem wtedy, i nadal uważam, że jest to wspaniały opis zmagań wojennych. Choć nie zgadzam się z Ryanem co do niektórych faktów z 6 czerwca 1944 roku i doszedłem do paru odmiennych wniosków, muszę wyrazić uznanie dla jego wielkiego dzieła.
Ta książka oparta jest w głównej mierze na ustnych i pisemnych relacjach uczestników inwazji, które zbierane były przez pracowników Eisenhower Center na University of New Orleans w ciągu jedenastu ostatnich lat. Ośrodek ten ma obecnie w swoich archiwach ponad tysiąc trzysta osiemdziesiąt relacji. Jest to najobszerniejszy zbiór wspomnień z jednej operacji, jaki kiedykolwiek powstał. Choć ze względu na objętość książki nie mogłem zacytować wszystkich wypowiedzi, każda z nich w jakiś sposób pomogła mi zrozumieć wydarzenia tamtego dnia. Autorzy relacji są wymienieni w porządku alfabetycznym na końcu książki. Wszystkim tym ludziom wyrażam głębokie podziękowania.
Obszerne wywiady z brytyjskimi uczestnikami D-Day przeprowadził Russell Miller z Londynu. Studenci pracujący w Eisenhower Center przepisali teksty niektórych nagranych przez niego taśm i za pozwoleniem autora zamieściłem je w tej książce. Imperial War Museum w Londynie również udostępniło mi taśmy z wywiadami, które nagrano w ciągu minionych lat i które, podobnie jak w poprzednim przypadku, zostały przepisane w Eisenhower Center. André Heintz przeprowadził zaś wywiady z mieszkańcami wybrzeża Calvados; znajdują się one w Mémorial-Musée pour la Paix w Caen i autor pozwolił mi z nich skorzystać. Natomiast The United States Army Military Institute w Carlisle Barracks, w Pensylwanii, udostępnił mi zbiór wywiadów przeprowadzonych przez Forresta Pogue’a, Kena Hecklera i innych.
Phil Jutras, amerykański spadochroniarz, który osiedlił się w Ste-Mère-Église i jest tam obecnie dyrektorem Musée des Troupes Aéroportées, także zbierał ustne relacje amerykańskich żołnierzy i mieszkańców miasteczka, a następnie przekazał je do Eisenhower Center, dzięki czemu i ja mogłem się z nimi zapoznać.
Kapitan Ron Drez z Korpusu Piechoty Morskiej USA, dowódca kompanii piechoty w Khe Sanh w 1968 roku, jest wicedyrektorem Eisenhower Center. Od prawie dziesięciu lat prowadzi grupowe i indywidualne wywiady z weteranami podczas ich spotkań, zarówno w Nowym Orleanie, jak i całym kraju. Nawiązuje doskonały kontakt z uczestnikami D-Day. Jak mało kto potrafi skłonić ich do wspomnień. Jego wkład do tej książki jest nieoceniony. Doktor Günter Bischof, Austriak, którego ojciec był żołnierzem Wehrmachtu, a potem jako jeniec wojenny trafił do Ameryki, jest zastępcą dyrektora Eisenhower Center i przeprowadzał wywiady z niemieckimi weteranami. Jego zasług nie można przecenić. To wspaniałe, że Drez i Bischof znaleźli się wśród pracowników EC.
Pani Kathi Jones również jest bardzo ważną osobą w Eisenhower Center. Bez niej nikt z nas nie mógłby normalnie pracować. Zajmuje się korespondencją, prowadzi rachunki i nasze terminarze, umawia nas na spotkania, organizuje coroczne konferencje, przydziela studentów do przepisywania tekstów, archiwizuje relacje i wspomnienia, poszukuje weteranów, łagodzi smutki i urazy, i generalnie pełni rolę naszego szefa sztabu. Jej oddanie pracy i zdolność prowadzenia tysięcy spraw związanych z naszą działalnością są doprawdy wyjątkowe. Co więcej, wszystko to robi, nie tracąc panowania nad sobą i dobrego humoru. Dwight Eisenhower nazwał kiedyś Beetle’a Smitha „wzorowym szefem sztabu”. My to samo mówimy o Kathi Jones.
Pani Carolyn Smith, sekretarka Eisenhower Center, oraz pracujący tam studenci: Marrisa Ahmed, Maria Andara Romain, Tracy Hernandez, Jerri Bland, Scott Peebles, Peggy Iheme, Jogen Shukla i Elena Marina, absolwenci uczelni: Jerry Strahan, Olga Ivanova i Gunther Breaux oraz ochotnicy: pułkownik James Moulis, Mark Swango, C.W. Unangst, John Daniel, Joe Flynn, John Niskoch, Joe Molyson, Stephanie Ambrose Tubbs i Edie Ambrose zarabiają stanowczo za mało (albo wcale) i są przepracowani. Pracują jednak z poświęceniem; bez nich nie byłoby Eisenhower Center ani zbiorów relacji ustnych. Ci, którzy je przepisują, mieli ciągłe problemy z nazwami francuskich miejscowości (wymawianych w przeróżny sposób przez amerykańskich żołnierzy), ale jakoś przez to przebrnęli i teraz mają powody do satysfakcji. Jestem im ogromnie wdzięczny.
Eisenhower Center będzie nadal zbierał ustne relacje i pisemne wspomnienia, dokumenty i listy uczestników D-Day, żołnierzy różnych oddziałów i różnych narodowości, dopóki tylko będą żyli. Prosimy wszystkich weteranów, by do nas pisali: University of New Orleans, New Orleans, La. 70148. Otrzymają instrukcje, jak należy przygotować to, co mają do opowiedzenia.
W 1979 roku mój drogi przyjaciel, doktor Gordon Mueller, namówił mnie, żebym poprowadził objazd „Od D-Day do Renu śladami Ike’a”. Imprezę zorganizował pan Peter McLean z biura Peter McLean Ltd. w Nowym Orleanie. Pan Richard Salaman z Londynu został naszym przewodnikiem. Objazd ten był dla mnie wielkim przeżyciem, przede wszystkim dlatego, że brały w nim udział ponad dwa tuziny uczestników D-Day — od generałów po szeregowców — którzy na miejscu opowiadali mi o swoich przeżyciach. Powtórzyliśmy tę imprezę osiem razy. McLean i Salaman okazali się doskonałymi współpracownikami i wspaniałymi przyjaciółmi. Dzięki nim znacznie lepiej znam i rozumiem wydarzenia D-Day.
Podobną rolę odegrali inni, naukowcy, autorzy, dokumentaliści i weterani, lecz jest ich zbyt wielu, by można było zamieścić wszystkie nazwiska — oni wiedzą, że o nich pamiętam.
Alice Mayhew była, jak zwykle, wspaniałym wydawcą. Jej zespół w wydawnictwie Simon&Schuster, a zwłaszcza Elizabeth Stein, wykonał świetną robotę. Mój agent, John Ware, służył mi wsparciem i zachętą.
Moja żona, Moira, była partnerem w tym przedsięwzięciu, przelatywała nad Atlantykiem tam i z powrotem, brała także udział w spotkaniach weteranów w Stanach. Każdy z setek żołnierzy, którzy ją poznali, przyzna, że cudownie potrafiła nawiązać kontakt, stworzyć atmosferę do rozmowy i wprawić w dobry nastrój. Z wielkim zainteresowaniem słuchała ich opowieści, przydając kobiecego wdzięku naszym posiłkom, spotkaniom, wędrówkom po polach walki i podróżom samolotowym. Ponadto, jak w przypadku wszystkich moich publikacji, była ich pierwszym i krytycznym czytelnikiem. Jej rola w mojej pracy i całym życiu jest nieoceniona; jest dla mnie równie droga jak życie.
Jak usiłowałem pokazać w poprzednich akapitach, ta książka jest wynikiem pracy zespołowej. Byłoby mi miło, gdyby spodobała się generałowi Eisenhowerowi. Od chwili, gdy objął stanowisko naczelnego dowódcy Allied Expeditionary Force aż do przyjęcia kapitulacji Niemiec podkreślał znaczenie współpracy. Ze wszystkich cech jego charakteru, jako przywódcy wielonarodowej krucjaty w Europie, najważniejsza dla zwycięstwa okazała się właśnie wola współdziałania.
Generał Eisenhower wielokrotnie mówił o roli „furii pobudzonej do działania demokracji”. To właśnie 6 czerwca 1944 roku i podczas dalszej kampanii zachodnie demokracje dały wyraz tej swojej furii. Sukces tego wielkiego i szlachetnego przedsięwzięcia był zarazem triumfalnym zwycięstwem demokracji nad systemem totalitarnym. Jako prezydent Eisenhower podkreślał, że pragnął, aby demokracja przetrwała nadchodzące wieki. Ja również tego pragnę. Żywię głęboką nadzieję, że ta książka, która jest w gruncie rzeczy peanem na cześć demokracji, chociaż w małej mierze przyczyni się do realizacji owego wielkiego celu.
Stephen E. AmbroseDyrektor Eisenhower Centerna University of New Orleans
Forrestowi Pogue’owi,pierwszemu historykowi D-Day
Najtrudniejsza i najbardziej skomplikowana operacja,jaką kiedykolwiek przeprowadzono.
Winston Churchill
Uniemożliwienie wrogowi dokonania desantu będzieczynnikiem decydującym o całym przebiegu wojnyi jej ostatecznym wyniku.
Adolf Hitler
Historia wojen nie zna przedsięwzięcia,które dorównywałoby tej operacjipod względem koncepcji, skali i doskonałej realizacji.
Iosif Stalin
Powodzenia! I niech Wszechmocny Bóg pobłogosławinas wszystkich i nasze wielkie,szlachetne przedsięwzięcie.
Dwight D. Eisenhower, rozkaz dzienny, 4 czerwca 1944
Teraz chciałbym wam wyjaśnić, co oznacza utworzenie drugiego frontu, żebyście zrozumieli i na zawsze zachowali wdzięczność dla tych, którzy zginęli, i dla tych, którym udało się przeżyć, za to, co dla was zrobili.
Ernie Pyle, 12 czerwca 1944
Dywizje piechoty i powietrznodesantowe walczące wII wojnie światowej składały się z:
drużyn (przeważnie 9-12 żołnierzy) plutonów (3 drużyny) kompanii (3-4 plutony) batalionów (3-4 kompanie) pułków (3-4 bataliony) dywizji (3-4 pułki) plus: oddziały saperów, artyleria, personel medyczny i inny.
Amerykańskie, brytyjskie i kanadyjskie dywizje piechoty liczyły w D-Day po 15 000-20 000 żołnierzy.
Alianckie dywizje powietrznodesantowe były o połowę mniejsze.
Większość niemieckich dywizji liczyła 10 000 żołnierzy.
Prolog
Szesnaście minut po północy, 6 czerwca 1944 roku3 nad kanałem Caen, jakieś pięćdziesiąt metrów od mostu obrotowego, wylądował szybowiec Horsa. Porucznik Den Brotheridge, prowadzący dwudziestu ośmiu ludzi z 1 Plutonu Kompanii D, Pułku Piechoty Lekkiej hrabstw Oxford i Buckingham, brytyjskiej 6 Dywizji Powietrznodesantowej, wydostał się z samolotu. Chwycił za ramię sierżanta Jacka „Billa” Baileya, dowódcę drużyny, i szepnął mu do ucha: „Bierz swoich chłopców i w drogę”. Bailey wyruszył więc z grupą, by obrzucić granatami bunkier przy moście, gdzie, jak wiedziano, znajdował się karabin maszynowy. Porucznik Brotheridge zebrał pozostałych żołnierzy z plutonu, rzucił szeptem: „Dalej, chłopaki!” i zaczął biec w stronę mostu. Niemiecka obrona obiektu w sile ponad pięćdziesięciu ludzi nie zdawała sobie sprawy, że od dawna spodziewana inwazja właśnie się zaczęła.
Gdy Brotheridge i jego ludzie wspięli się szybko po nasypie i wbiegli na most, siedemnastoletni szeregowiec Helmut Romer, jeden z dwóch niemieckich wartowników, ujrzał zbliżających się z naprzeciwka dwudziestu jeden brytyjskich spadochroniarzy, którzy w jego odczuciu pojawili się dosłownie znikąd. Wszyscy trzymali broń gotową do strzału. Romer odwrócił się i przebiegł przez most. Mijając kolegę wartownika, krzyknął: „Spadochroniarze!” Ten wyciągnął Leuchtpistole (rakietnicę) i wystrzelił; Brotheridge posłał w jego kierunku serię trzydziestu dwóch pocisków ze Stena.
Były to pierwsze strzały z tych, jakie miały zostać oddane przez sto siedemdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy i marynarzy, Brytyjczyków, Amerykanów, Kanadyjczyków, Francuzów, Polaków, Norwegów i przedstawicieli innych narodów, należących do Alianckich Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych, którzy przez następne dwadzieścia cztery godziny uczestniczyli w inwazji na Normandię. Trafiony wartownik stał się pierwszym Niemcem poległym w obronie Europejskiej Fortecy Hitlera.
Dwudziestosześcioletni Brotheridge przygotowywał się do tej chwili od dwóch lat, a do tej szczególnej akcji opanowania mostu poprzez coup de main4 — od sześciu miesięcy. Został awansowany z szeregowca; dowódca jego kompanii, major John Howard, zarekomendował go do Jednostki Szkolenia Oficerów (OCTU) w 1942 roku. Pozostali oficerowie w plutonie mieli wyższe wykształcenie, byli, jeśli nie bogaci, to zamożni, i wywodzili się albo z arystokracji, albo przynajmniej z klasy wyższej. Kiedy więc Brotheridge wrócił do jednostki jako oficer, zachowywali się wobec niego z pewną rezerwą, bo jak mówili, „to nie jest, rozumiesz, jeden z naszych”.
Brotheridge grał na przykład w piłkę nożną, a nie w krykieta. Był doskonałym sportowcem i wszyscy przewidywali, że po wojnie zostanie zawodowym piłkarzem. Łatwo nawiązywał kontakt z ludźmi i nigdy nie odczuwał tej wielkiej przepaści, jaka często dzieli brytyjskich oficerów od szeregowców.
Brotheridge miał zwyczaj przychodzić wieczorem do koszar, siadał na pryczy swego ordynansa i rozmawiał z chłopcami o piłce nożnej. Przynosił ze sobą oficerki i w czasie rozmowy je pastował. Szeregowy Wally Parr nigdy nie zapomniał tego widoku: brytyjski porucznik polerował swoje buty, podczas gdy jego ordynans leżał na posłaniu, gawędząc o Manchester United, West Ham i innych drużynach piłkarskich.
Den Brotheridge był chudym, wesołym, sympatycznym facetem i koledzy oficerowie szybko przekonali się do niego. Wszyscy go podziwiali; uczciwy, sumienny, wymagający, szybko się uczył, najlepiej w całej kompanii znał się na różnych rodzajach broni; był zdolnym nauczycielem i pojętnym uczniem, urodzonym dowódcą. Kiedy major Howard zaproponował, by Brotheridge stanął na czele 1 Plutonu, pozostali porucznicy w kompanii zgodzili się, że Den zasługuje na to, by poprowadzić do akcji w D-Day pierwszą grupę żołnierzy. Brotheridge był jednym z wielu młodszych oficerów w armii brytyjskiej, najlepszych ludzi, jakich wydał ten kraj, którzy walczyli o wolność, ryzykując życie.
Młody porucznik miał jednak więcej do stracenia w tej walce niż inni, ponieważ był jednym z nielicznych żonatych żołnierzy w Kompanii D, a jego żona Margaret była w ósmym miesiącu ciąży. Lecąc nad kanałem La Manche, myślał o przyszłości swego nie narodzonego dziecka.
Krzyk Romera, rakieta wystrzelona z Leuchtpistole i seria ze Stena zaalarmowały niemieckich żołnierzy siedzących w gniazdach broni maszynowej i krytych transzejach po obu stronach mostu. Natychmiast otworzyli ogień z karabinów maszynowych MG-345 i pistoletów maszynowych.
Brotheridge, znajdujący się niemal po drugiej stronie mostu na czele strzelających w biegu żołnierzy, wyciągnął granat i rzucił go w stronę gniazda broni maszynowej po prawej stronie. W tym samym momencie został trafiony pociskiem w szyję. Upadł twarzą do przodu. Jego ludzie minęli go. Tuż za nimi biegli żołnierze z dwóch innych plutonów, którzy przylecieli dwoma kolejnymi szybowcami. Chłopcy z Kompanii D szybko oczyścili gniazda broni maszynowej i transzeje, tak że dwadzieścia jeden minut po północy w najbliższym sąsiedztwie mostu nie było już żadnego wroga — wszyscy albo zostali zabici, albo uciekli.
Szeregowy Parr ruszył na poszukiwanie Brotheridge’a, który miał być na stanowisku dowodzenia w kawiarence przy moście.
— Gdzie jest Danny? — zapytał innego szeregowca. (Podwładni zwracali się do porucznika „Mr. Brotheridge”, oficerowie zaś mówili do niego „Dan”. Wszyscy jednak myśleli o nim i nazywali go po prostu „Danny”.)
— Gdzie Danny? — powtórzył Parr.
Zapytany nie wiedział. Parr pobiegł pod kawiarnię. Znalazł Brotheridge’a leżącego na drodze naprzeciwko kafejki. Miał otwarte oczy i poruszał ustami, ale Parr nie mógł zrozumieć jego słów. Szeregowy pomyślał: Co za strata! Tyle lat przygotowań do tej roboty — a wszystko trwało zaledwie parę sekund i biedak leży rozciągnięty na ziemi.
Noszowi zabrali Brotheridge’a do punktu medycznego po drugiej stronie mostu. Lekarz kompanii, John Vaughan, zobaczył rannego porucznika „leżącego na plecach i patrzącego w gwiazdy — wyglądał na strasznie zdziwionego, po prostu zdziwionego”. Zrobił mu zastrzyk z morfiny i zaczął opatrywać ranę po pocisku na jego szyi. Zanim zakończył udzielanie pierwszej pomocy, Brotheridge skonał. Był pierwszym alianckim żołnierzem, zabitym przez wroga w D-Day.
Porucznik Robert Mason Mathias dowodził 2 Plutonem Kompanii E 508 Pułku Piechoty Spadochronowej amerykańskiej 82 Dywizji Powietrznodesantowej. O północy z 5 na 6 czerwca 1944 roku leciał Dakotą C-47 nad kanałem La Manche, kierując się ku brzegom Normandii. Dwie godziny później samolot znalazł się nad Francją i został kilkakrotnie ostrzelany przez niemieckie działa przeciwlotnicze. O godzinie 2.27 porucznik Mathias zobaczył, że nad otwartymi drzwiami samolotu zapaliło się czerwone światełko — znak, żeby się przygotować.
— Wstać i zahaczyć się! — zawołał do szesnastu ludzi za sobą, przyczepił sprzączkę spadochronu do linki biegnącej wzdłuż pod dachem samolotu.
Podszedł do drzwi, gotów wyskoczyć, gdy tylko pilot uzna, że maszyna znalazła się w rejonie zrzutu, i włączy zieloną lampkę.
Tymczasem Niemcy poniżej strzelali wściekle do armady powietrznej ośmiuset dwudziestu dwóch C-47, transportujących żołnierzy z 82 i 101 Dywizji Powietrznodesantowych na teren inwazji. Czterolufowe działka przeciwlotnicze 20 mm Flakvierling-38 rozświetlały niebo eksplozjami, a pociski smugowe z karabinów maszynowych — zielone, żółte, czerwone, niebieskie, białe — rysowały łuki na niebie. Widok był wspaniały (prawie każdy spadochroniarz pomyślał zapewne, że tak niesamowitego pokazu fajerwerków nie widział nawet z okazji święta 4 Lipca) i jednocześnie przerażający. Na każdą smugę przypadało bowiem pięć ostrych pocisków — niewidocznych, ale dobrze słyszalnych, bo uderzały o skrzydła samolotów, wydając dźwięk przypominający grzechotanie kamyków w blaszanej puszce. Lecące nie wyżej niż trzysta metrów nad ziemią, z prędkością około dwustu kilometrów na godzinę, C-47 stanowiły łatwy cel.
Patrząc w kierunku drzwi, porucznik Mathias widział ten szalejący ostrzał. Prawdopodobnie od wystrzelonego pocisku smugowego zapaliła się stojąca na skraju Ste-Mère-Église stodoła, która płonęła, oświetlając łuną horyzont. C-47 wykonał zwód, daremnie próbując umknąć przed ostrzałem, ludzie za plecami Mathiasa zaczęli wykrzykiwać: „Ruszajmy!”, „Na miłość boską, wyskakujmy!” albo „Skaczmy, do cholery, skaczmy!” Kiedy kilka pocisków karabinów maszynowych przebiło kadłub, wszyscy instynktownie osłonili krocza. Mieli za sobą z tuzin albo więcej skoków ćwiczebnych i nigdy nie myśleli, że będą tak się rwali do opuszczenia lecącego samolotu.
Mathias oparł ręce na zewnętrznej stronie drzwi, gotów wyskoczyć w noc, gdy tylko zapali się zielona lampka. Tuż obok niego nastąpił wybuch. Czerwony pocisk smugowy rozpruł zapasowy spadochron na jego piersi, ścinając porucznika z nóg. Z wielkim wysiłkiem Mathias zaczął się podnosić. Zapaliło się zielone światełko.
Dwudziestoośmioletni Mathias był mniej więcej o pięć lat starszy od pozostałych poruczników w „pięćset ósmym”, ale wyglądał młodziej. Miał typowe dla Irlandczyków rudoblond włosy i piegi, które nadawały mu chłopięcy wygląd. Szczupły i wysoki (sto osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu i osiemdziesiąt kilo wagi), był w doskonałej formie — same muskuły bez grama tłuszczu — i wystarczająco silny, by przeżyć uderzenie, które powaliłoby wołu, więc niemal natychmiast przyszedł do siebie. Wstał i zajął poprzednią pozycję przy drzwiach.
Była to akcja, jakiej żołnierze z plutonu spodziewali się po Bobie Mathiasie. Porucznik cieszył się ogromną popularnością wśród podwładnych i kolegów oficerów. Od dwóch lat przygotowywał się ze swoimi ludźmi do tej chwili. Wszyscy uważali go za absolutnie uczciwego i całkowicie oddanego sprawie, której służył. Był najlepszym bokserem w pułku i znakomitym piechurem. Pewnego razu, podczas czterdziestokilometrowego marszu treningowego, będącego dla żołnierzy z plutonu ciężką próbą wytrzymałości, jeden z jego ludzi się poddał. Mathias podniósł go i taszczył przez ostatni kilometr.
Jego podwładny, szeregowiec Harold Cavanaugh, opowiada, w jaki sposób Mathias cenzurował pocztę: „Czynił ogromne wysiłki, by patrzeć jedynie na zawartość listu. Nazwisko autora sprawdzał tylko wtedy, gdy w tekście było coś, co nie powinno się tam znaleźć. Osobiście zanosił list do autora, żeby wyjaśnić, dlaczego pewne partie należy usunąć. Po koniecznych poprawkach list mógł zostać wysłany. Było bardzo mało prawdopodobne, by zaginął w drodze, więc autor zawsze miał pewność, że adresat go przeczyta”.
Mathias był żarliwym katolikiem. Chodził na mszę tak często, jak to było możliwe, i robił wszystko, by i jego ludzie mogli uczestniczyć w obrządkach religijnych. Nigdy nie klął. Dowódca jego kompanii powiedział: „Najtwardszego faceta potrafił zmusić do posłuszeństwa; nikt nigdy jednak nie słyszał, by użył słowa «cholera» czy «psiakrew»”.
Kiedy ktoś w 2 Plutonie miał jakiś problem, Mathias od razu to wyczuwał. Delikatnie proponował pomoc, ale nigdy się nie narzucał. Jeden z jego szeregowców wspomina: „Był wyrozumiały, ale nigdy nie rezygnował ze swoich wymagań. Sprawiał wrażenie głęboko urażonego, gdy zdarzyło się, że nie spełniliśmy jego oczekiwań, ale nigdy nie tracił panowania nad sobą”.
Wszechstronnie przygotował się do nadchodzącej operacji. Studiował historię wojskowości. Był znawcą wszelkiego rodzaju broni i opanował najróżniejsze umiejętności niezbędne w kompanii strzeleckiej. Interesował się uzbrojeniem wroga, jego organizacją i taktyką. Nauczył się niemieckiego i posługiwał się nim płynnie; poznał także francuski na tyle dobrze, żeby w terenie ewentualnie zapytać o drogę. Uczył swoich ludzi niemieckich komend i francuskich zwrotów. „To były pożyteczne lekcje” — zauważa Cavanaugh. Bojąc się, że Niemcy użyją gazu, Mathias przeszkolił swoich ludzi w dziedzinie środków chemicznych: łzawiących, żrących, powodujących kichanie i tym podobnych. „Ta wiedza okazała się później niepotrzebna — stwierdził Cavanaugh — ale porucznik nie chciał pominąć ani jednego rodzaju broni”.
Pułkownik Roy E. Lindquist, dowodzący „pięćset ósmym”, powiedział o Mathiasie: „Albo zasłuży sobie na Medal Honorowy, albo będzie pierwszym człowiekiem z pułku, który zginie w akcji”.
Wieczorem 5 czerwca na lotnisku, kiedy „pięćset ósmy” ładował się do samolotów, Mathias uścisnął rękę każdemu żołnierzowi z plutonu. Jego ludzie lecieli dwoma maszynami; szeregowy Cavanaugh, który znalazł się w tej drugiej, wspomina: „W tym wspaniałym facecie była jakaś spokojna pewność siebie. Podaliśmy sobie ręce, a on powiedział: «Pokażemy im, my Irlandczycy, prawda?»”
Gdyby porucznik Mathias po tym, jak został ranny odłamkiem pocisku, usunął się z przejścia i pozwolił stojącym za nim ludziom wyskoczyć, a miał jeszcze na to dość siły, to załoga C-47 udzieliłaby mu pierwszej pomocy i — prawdopodobnie — odstawiła z powrotem do Anglii, na operację, która uratowałaby mu życie.
Zamiast tego jednak Mathias podniósł prawą rękę, wykrzyknął: „Za mną!” i rzucił się w ciemności nocy. Czy to wstrząs wywołany otwarciem się spadochronu, czy też uderzenie o ziemię były przyczyną, a może krwawienie z licznych ran — dość, że kiedy pół godziny później udało się go odnaleźć, już nie żył. Był pierwszym amerykańskim oficerem, zabitym w wyniku ostrzału niemieckiego w D-Day.
Operacja Overlord, inwazja na okupowaną przez Niemcy Francję, dokonana w czerwcu 1944 roku, była przedsięwzięciem na oszałamiająco wielką skalę. W ciągu jednej doby, pokonując od stu dziesięciu do stu osiemdziesięciu kilometrów otwartego morza, przerzucono na opanowany przez wroga brzeg, przy jego intensywnym oporze, sto siedemdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy i ich sprzęt, w tym pięćdziesiąt tysięcy wszelkiego typu pojazdów, od motocykli po czołgi i spychacze opancerzone. W transporcie uczestniczyły, także jako wsparcie, pięć tysięcy trzysta trzydzieści trzy okręty i wszelkiego rodzaju jednostki pływające oraz jedenaście tysięcy samolotów. Oddziały wojskowe przybyły z południowo-zachodnich, południowych i wschodnich wybrzeży Anglii. Akcja wyglądała tak, jakby w ciągu jednej nocy na wschodni brzeg jeziora Michigan przeniesiono miasta Green Bay, Racine i Kenosha w stanie Wisconsin — wraz ze wszystkimi: mężczyznami, kobietami i dziećmi, oraz pojazdami.
Przygotowania do tego niezwykłego przedsięwzięcia — które brytyjski premier Winston S. Churchill słusznie nazwał „najtrudniejszą i najbardziej skomplikowaną operacją, jaką kiedykolwiek przeprowadzono” — trwały dwa lata i wymagały zaangażowania dosłownie milionów ludzi. Liczba wyprodukowanego przez USA sprzętu, okrętów wojennych i desantowych, samolotów wszelkiego typu, broni pancernej i uzbrojenia, środków medycznych i wielu innych, była wręcz astronomiczna. Wielka Brytania i Kanada wniosły równie duży wkład.
Nie podważając znaczenia wysiłku całego amerykańskiego przemysłu, wielkiego zaangażowania Brytyjczyków, Kanadyjczyków i innych sprzymierzonych, wszystkich planów i przygotowań, genialnej koncepcji oszukania wroga i udziału świetnych dowódców — ostateczny sukces czy klęska operacji Overlord zależały od stosunkowo niewielkiej grupy młodszych oficerów, podoficerów, szeregowych żołnierzy i marynarzy, należących do amerykańskiej, brytyjskiej i kanadyjskiej armii, marynarki wojennej, sił powietrznych i Straży Przybrzeżnej. Ta najlepiej przygotowana operacja wojskowa w historii, wspierana przez niewiarygodnie silny ostrzał z morza i bombardowanie z powietrza, mogłaby się bowiem nie powieść, gdyby spadochroniarze i żołnierze, którzy przylecieli szybowcami, zamiast szukać wroga, skryli się za żywopłotami i schowali w stodołach; gdyby dowódcy jednostek desantowych, bojąc się ostrzału wroga, nie przybili do brzegu, ale wysadzili żołnierzy na głębokiej wodzie; gdyby żołnierze na plażach okopali się za falochronami, a podoficerowie i młodsi oficerowie nie zdołali wobec silnego ognia wroga poprowadzić ich w głąb lądu. Tak się jednak nie stało.
O wszystkim przesądziła garstka chłopców w wieku od osiemnastu do dwudziestu lat. Byli doskonale wyszkoleni i wyposażeni, mogli liczyć na silne wsparcie, ale zaledwie kilku z nich miało wcześniej okazję do walki. Niewielu kiedykolwiek zabiło człowieka albo choćby widziało, jak ginie kolega. Większość przypominała Dena Brotheridge’a i Boba Mathiasa — nigdy w ich obecności nie oddano strzału z nienawiści. Byli zwykłymi obywatelami powołanymi do wojska, nie zawodowcami.
Wiosną 1944 zastanawiano się, czy system demokratyczny potrafi wychować młodych żołnierzy, którzy mogliby skutecznie przeciwstawić się doskonałym rekrutom, jakich wysłały na front nazistowskie Niemcy. Hitler był przekonany, że odpowiedź brzmi „nie”. Znając dokonania armii brytyjskiej we Francji w 1940 roku, czy też wojsk brytyjskich i amerykańskich w Afryce Północnej i na wybrzeżach Morza Śródziemnego w latach 1942-1944, nie miał żadnych wątpliwości, że Wehrmacht będzie miał miażdżącą przewagę. Fanatyzm i dyscyplina, charakterystyczne dla systemów totalitarnych, zawsze zatriumfują nad liberalizmem i zniewieściałą demokracją — tego Hitler był pewny.
Gdyby jednak widział w akcji Dena Brotheridge’a i Boba Mathiasa tego pierwszego dnia inwazji na Normandię, może zachwiałby się w swoim przekonaniu. Ta książka opowiada właśnie o Brotheridge’u, Mathiasie i ich kolegach, młodych ludziach, którzy przyszli na świat w okresie złudnej prosperity lat dwudziestych, a dorastali w gorzkich realiach Wielkiego Kryzysu następnej dekady. Książki, które czytali jako nastolatkowie, miały charakter antywojenny i cynicznie przedstawiały wszelkich patriotów jako frajerów, a frajerów jako bohaterów. Żaden z owych chłopców nie palił się do kolejnej wojny. Pragnęli grać w baseball i rzucać piłkę do kosza, a nie granaty na pozycje wroga, strzelać z flowera do królików, a nie z karabinu M-1 do innych młodych ludzi. Ale kiedy nadeszła chwila próby, kiedy trzeba było walczyć o wolność lub ją stracić, stanęli do walki. Byli bojownikami demokracji. Stali się bohaterami D-Day i to im zawdzięczamy wolność.
Zanim jednak pojmiemy, czego i w jaki sposób dokonali, zanim to w pełni docenimy, musimy ogarnąć wzrokiem szersze tło.
1
Broniący się
Na początku 1944 roku podstawowym problemem nazistowskich Niemiec było to, że podbiły terytorium, którego nie były w stanie obronić. Hitler miał jednak mentalność zdobywcy i zamierzał zatrzymać każdy skrawek zrabowanej ziemi. By wypełnić jego rozkazy, Wehrmacht musiał uciekać się do różnych improwizowanych akcji, polegających przede wszystkim na organizowaniu jednostek wojskowych złożonych z żołnierzy obcych narodowości, młodzieży niemieckiej w wieku szkolnym czy też ludzi starych, a także na stworzeniu mocnych pozycji obronnych. Niemieckie dowództwo musiało również zmienić koncepcje taktyczne i rodzaj uzbrojenia, przekształcając bardzo sprawną armię z okresu Blitzkriegu (wojny błyskawicznej), czyli lat 1940-1941, która dysponowała lekkimi, szybkimi czołgami i wytrzymałą w marszu piechotą, w przyciężkie, mało ruchliwe wojsko z 1944 roku, posiadające ciężkie, powolne czołgi i piechotę, kryjącą się w okopach.
Wszystko, co działo się w Niemczech w okresie nazizmu, było dziełem Hitlera. Führer dobrze zapamiętał sobie lekcję z I wojny światowej — że Niemcy nie są w stanie wygrać wojny na wyczerpanie — i w kampaniach pierwszych dwóch lat realizował strategię Blitzkriegu. Jednak pod koniec 1941 roku jego błyskawiczna wojna, toczona na terenie Rosji, straciła rozpęd. Wtedy popełnił jeden z najbardziej niezrozumiałych błędów — w tym samym tygodniu, w którym Armia Czerwona rozpoczęła ofensywę pod Moskwą, wypowiedział wojnę Stanom Zjednoczonym!6
Latem 1942 roku Wehrmacht podjął próbę wznowienia wojny błyskawicznej przeciwko Armii Czerwonej, ale już na znacznie mniejszą skalę (jedna grupa armii na jednym froncie zamiast trzech na trzech frontach jednocześnie), by ponownie zimą utknąć w miejscu z powodu opadów śniegu. Pod koniec stycznia 1943 roku pod Stalingradem do niewoli oddało się prawie ćwierć miliona niemieckich żołnierzy. W czerwcu tego samego roku Wehrmacht podjął ostatnią ofensywę na Froncie Wschodnim, pod Kurskiem. Armia Czerwona powstrzymała ją jednak, zadając wrogowi olbrzymie straty.
Klęska pod Kurskiem pozbawiła Hitlera nadziei na militarne zwycięstwo nad Związkiem Radzieckim. Nie znaczy to jednak, że uznał swoją sprawę za straconą. Miał jeszcze sporo zagarniętych ziem, by powstrzymać napór Armii Czerwonej na Froncie Wschodnim, licząc na szybki rozpad dziwacznego przymierza, które zawarły ze sobą Wielka Brytania, Związek Radziecki i Stany Zjednoczone, prawdopodobnie wyłącznie z jego powodu.
Śmierć Hitlera i całkowita klęska nazistowskich Niemiec z pewnością doprowadziłyby do rozwiązania przymierza, ale Führer chciał skorzystać z tego jeszcze za życia i miał powody, by sądzić, że jest to możliwe — gdyby tylko zdołał przekonać Stalina, że nie może polegać na Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Stalin doszedłby do przekonania, że koszty zwycięstwa walczącej samotnie Armii Czerwonej są zbyt wysokie i gdyby armia radziecka doszła do linii granicznej z czerwca 1941 roku — wyznaczonej przez zabór wschodniej części Polski — mógłby podjąć negocjacje pokojowe, których stawką byłaby Europa Wschodnia, podzielona między Niemcy i ZSRR.
W okresie między sierpniem 1939 roku a czerwcem 1941 Niemcy i Związek Radziecki były sojusznikami, a ich przymierze opierało się na podziale Europy Wschodniej. By ponownie uzyskać taką sytuację, Hitler musiał przekonać Stalina, że Wehrmacht nadal może zagrozić Armii Czerwonej i zadać jej olbrzymie straty. W tym celu należało zgromadzić więcej żołnierzy i sprzętu, ogołacając z nich Europę Zachodnią. To jednak kolidowało z absolutną koniecznością odparcia ewentualnej inwazji i ambitnymi zamiarami zepchnięcia jej do morza.
Z tych powodów D-Day był krytycznym punktem wojny. W dyrektywie z 3 listopada 1943 roku (nr 51) Hitler przedstawił to w sposób nadzwyczaj przejrzysty:
Trwająca od dwóch i pół roku zacięta i kosztowna walka z bolszewizmem była ogromnym wyzwaniem dla naszych zasobów militarnych i energii. (…) Sytuacja się jednak zmieniła. Wschód nadal stanowi dla nas zagrożenie, ale jeszcze większe niebezpieczeństwo czyha na nas ze strony zachodniej: desant angielsko-amerykański! Olbrzymie przestrzenie na Wschodzie pozwalają w ostateczności na stratę nawet dużej części terytorium, co nie byłoby śmiertelnym ciosem dla Niemiec i ich szans na przetrwanie. Inaczej sprawa ma się na Zachodzie! Jeśli wrogowi uda się przełamać szerokim frontem nasze linie obrony, konsekwencje takiego załamania się dotychczasowej sytuacji dadzą o sobie znać w krótkim czasie.
Hitler chciał przez to powiedzieć, że powodzenie anglo-amerykańskiej ofensywy w 1944 roku mogłoby bezpośrednio zagrozić najważniejszemu ośrodkowi przemysłu niemieckiego: Zagłębiu Ruhry. Odległość między południowo-wschodnim wybrzeżem Anglii a Kolonią, Düsseldorfem i Essen jest mniejsza niż odległość między tymi ośrodkami a Berlinem; innymi słowy, pod koniec 1943 roku linia frontu na Wschodzie była oddalona od Berlina o ponad dwa tysiące kilometrów, podczas gdy Wał Zachodni rozciągał się w odległości pięciuset kilometrów od Zagłębia Ruhry i tysiąca kilometrów od stolicy Niemiec. W rezultacie zwycięskiej ofensywy w 1944 roku Armia Czerwona opanowała część Ukrainy i Białorusi, obszary ważne, ale nie kluczowe dla Niemiec, jeśli chodzi o dalsze losy wojny. Natomiast udana ofensywa Anglii i USA oznaczałaby zajęcie Ruhry, czyli terenów absolutnie niezbędnych dla potencjału militarnego Niemiec.
Dlatego też, jak oświadczył Hitler, właśnie na wybrzeżach Francji miała rozegrać się decydująca bitwa tej wojny. „Nie mogę więc dłużej pozwalać na dalsze osłabianie Zachodu na rzecz innych teatrów wojny — stwierdził. — Postanowiłem wzmocnić obronę na Zachodzie (…)”.7
Spowodowało to zmianę polityki, rozpoczętej pod koniec 1940 roku wraz z przerwaniem przygotowań do operacji Seelöwe (Lew Morski), czyli inwazji na Anglię. Od tego czasu Wehrmacht ciągle redukował swoje siły we Francji, przerzucając ludzi i sprzęt w ogromnych ilościach na Front Wschodni.
Hitler chciał skoncentrować siły na Zachodzie, mając na uwadze raczej względy polityczne niż militarne. 20 marca oświadczył głównym dowódcom: „Udaremnienie próby lądowania wroga na Zachodzie nie ma bynajmniej lokalnego znaczenia. To decydujący czynnik dla całego przebiegu wojny, a w efekcie — dla jej ostatecznego wyniku”.8 Wyjaśniał dalej: „Raz pokonany wróg nigdy już nie podejmie próby inwazji. Pomijając nawet ogromne straty, będą potrzebowali wielu miesięcy, by zorganizować nową akcję. Poza tym klęska inwazji byłaby druzgocącym ciosem dla morale Brytyjczyków i Amerykanów. Po pierwsze, Roosevelt straciłby szanse na reelekcję i w najlepszym razie skończyłby w jakimś więzieniu! Po drugie, Brytanię szybciej dopadłoby zmęczenie wojenne, a Churchill, już i tak schorowany stary człowiek o malejących wpływach, nie byłby w stanie przeprowadzić nowej operacji desantowej”. Wobec tego Hitler postanowił przerzucić czterdzieści pięć dywizji ze Wschodu na Zachód, by „całkowicie zmienić panującą tam sytuację. (…) Końcowy wynik wojny, a tym samym również los całej Rzeszy, zależy bowiem od każdego dodatkowego człowieka walczącego na Zachodzie!”.9
Była to więc jedyna nadzieja dla Niemców, a dokładniej — dla Hitlera i nazistów, ponieważ dla narodu niemieckiego decyzja, by kontynuować walkę, oznaczała katastrofę. W każdym razie, gdyby scenariusz Hitlera się sprawdził, latem 1945 roku Siły Powietrzne Armii Stanów Zjednoczonych, bezpieczne w bazach na terenie Anglii, zaczęłyby zrzucać bomby atomowe na Berlin i inne miasta niemieckie. Ale, oczywiście, na początku roku 1944 nikt jeszcze nie wiedział, czy i kiedy prace prowadzone w ramach amerykańskiego projektu Manhattan przyniosą sukces w postaci takiej broni.
Najważniejszym problemem, przed jakim stanął Hitler, było znalezienie sposobu, by odeprzeć zbliżającą się inwazję. Sprawę utrudniało wiele czynników, które można określić jednym słowem — ogólny niedostatek. Brakowało żołnierzy, czołgów, okrętów, samolotów. Niemcy okupowały teraz znacznie większe terytorium niż podczas I wojny światowej. Choć Hitler krytykował cesarza za to, że prowadził wojnę na dwóch frontach, sam pod koniec 1943 roku toczył ją aż na trzech. Na Froncie Wschodnim jego siły rozciągnięte były na linii dwóch tysięcy kilometrów; na Froncie Śródziemnomorskim, który przebiegał od południowej Grecji przez Jugosławię, Włochy i południową Francję, oddziały niemieckie stacjonowały na linii około trzech tysięcy kilometrów; na Zachodzie zaś musiały bronić wybrzeża długości sześciu tysięcy kilometrów — od terenu Holandii aż po południowy kraniec Zatoki Biskajskiej.
Właściwie istniał jeszcze i czwarty front — wewnętrzny. Powietrzna ofensywa aliantów na miasta niemieckie zmusiła Luftwaffe do wycofania się z Francji i podjęcia walki obronnej na własnym terenie. Wprawdzie bombardowania nie wpłynęły w sposób decydujący na ograniczenie niemieckiej produkcji wojennej — w 1943 roku Niemcy nawet ją zwiększyli, wypuszczając z fabryk większą liczbę czołgów i samolotów, co jednak nie wyrównywało ponoszonych strat — ale zmusiły Luftwaffe do defensywy.
Hitler tego nienawidził. Cała jego osobowość, nie mówiąc już o niemieckiej tradycji wojennej, domagała się, by Niemcy przeszli do ofensywy. Hitler nie mógł jednak zaatakować wrogów, przynajmniej do czasu, aż będzie w posiadaniu swojej tajnej broni. Było to dla niego bardzo bolesne i trudne do zniesienia, ale musiał pozostać na razie w defensywie.
Ta konieczność tak mu ciążyła, że w efekcie popełnił strategiczne błędy o podstawowym znaczeniu. Kiedy w 1940 roku niemieccy fizycy poinformowali go, że do 1945 mogliby skonstruować bombę atomową, polecił im porzucić ten projekt, twierdząc, że do tego czasu wojna będzie już zakończona — wygrana lub przegrana. Była to z pewnością słuszna decyzja, ale nie dlatego, że jego przepowiednia okazała się prawdziwa, lecz z tego powodu, że Niemcy nie dysponowali ani zasobami naturalnymi, ani strukturą przemysłową, niezbędnymi do produkcji takiej bomby. Naukowcy niemieccy podjęli natomiast prace nad inną bronią; zgodnie z żądaniem Hitlera miała to być broń ofensywna, jak na przykład okręty podwodne z silnikami Diesla, zdalnie sterowane samoloty i rakiety. Owe Vergeltungswaffen (broń odwetowa) zostały wprawdzie zaprojektowane i ostatecznie wprowadzone do walki, ale nie miały większego znaczenia dla przebiegu wojny. V-2 natomiast, pierwsza na świecie rakieta balistyczna średniego zasięgu, nie została wykorzystana jako broń strategiczna. (Rakiety Scud, użyte przez Irak w 1991 roku podczas wojny w Zatoce, były tylko trochę ulepszoną wersją V-2; równie nieprecyzyjne, nie trafiały do celu i zawierały jedynie mały ładunek wybuchowy).
Dążenie Hiltlera do zniszczenia Londynu i jednocześnie zupełny brak zainteresowania obroną miast niemieckich były brzemiennym w skutkach błędem i zdecydowały o dalszym biegu historii. W maju 1943 roku profesor Willy Messerschmitt dysponował już przygotowanym do seryjnej produkcji Me-262, dwusilnikowym myśliwcem o napędzie odrzutowym. Osiągał on prędkość ośmiuset trzydziestu sześciu kilometrów na godzinę, czyli o sto kilometrów więcej niż alianckie samoloty i był wyposażony w cztery trzydziestomilimetrowe działka. Marszałkowi Rzeszy Hermannowi Goeringowi bardzo zależało na tej maszynie, ale musiał jeszcze przekonać do niej Hitlera. Ten jednak, zbyt wiele razy zwiedziony obietnicami Goeringa, aż do grudnia 1943 roku nie uczestniczył w pokazach Me-262, podczas których demonstrowano jej możliwości. Samolot w końcu zrobił na nim pewne wrażenie, lecz Hitler potrzebował przede wszystkim bombowca, by uderzyć na Londyn, a nie samolotu myśliwskiego do obrony Niemiec. Goering zapewnił go wtedy, że dwieście sześćdziesiątka dwójka może zostać tak zmodyfikowana, by mogła przewozić również bomby. To wystarczyło, by Hitler zaczął fantazjować na temat olbrzymich szkód, jakie taki bombowiec odrzutowy mógłby wyrządzić Londynowi, a także o rozgromieniu inwazji aliantów na Francję.
Goering, co było dla niego charakterystyczne, nie bardzo wiedział, o czym mówi. Messerschmitt nie mógł zrobić z myśliwca samolotu bombowego, a poza tym odrzutowiec o większych rozmiarach byłby już zbyt dużym wyzwaniem dla ówczesnych niemieckich możliwości technicznych. Goering zignorował więc rozkaz Hitlera i zakłady Messerschmitta rozpoczęły produkcję Me-262, wytwarzając do kwietnia 1944 roku sto dwadzieścia maszyn. Kiedy Hitler dowiedział się o tym, rozzłościł się na Goeringa i zabronił produkcji Me-262 jako samolotu myśliwskiego — odtąd nowy, przebudowany na bombowiec samolot miał się nazywać Blitz.
Przez następne sześć miesięcy Messerschmitt starał się przekształcić myśliwiec w bombowiec. Zaprowadziło go to jednak donikąd. Ostatecznie w listopadzie 1944 roku Hitler rozkazał utworzyć pierwsze skrzydło myśliwców odrzutowych. Wtedy jednak system transportowy był już kompletnie zdezorganizowany, szeregi pilotów myśliwskich zdziesiątkowane, a zasoby paliwa całkowicie wyczerpane10. Luftwaffe otrzymała więc tylko symboliczne wsparcie, zanim ostatecznie i tak wszystko znalazło się w rozsypce.
Niemcy wyprodukowały ponad tysiąc Me-262, ale dopiero w ostatnich sześciu tygodniach wojny mogły wysłać do walki jednocześnie sto samolotów tego typu. Mimo to, w poufnym raporcie z 1960 roku prezydent Dwight Eisenhower pisał:
W owym czasie piloci niemieccy dosłownie zataczali koła wokół naszych myśliwców i z całkowitą bezkarnością dokonywali wyrw w naszych formacjach bombowych. (…) Na przykład podczas nalotu na Berlin 18 marca [1945] tysiącowi dwustu pięćdziesięciu B-17 towarzyszyło czternaście grup myśliwców — stosunek prawie jeden do jednego. Tylko jeden dywizjon Me-262 zestrzelił dwadzieścia pięć bombowców i pięć myśliwców, choć nasza przewaga liczebna wynosiła sto do jednego. Niemcy nie stracili ani jednego samolotu.
Raport (przygotowany zgodnie z prośbą Eisenhowera tylko na jego prywatny użytek) został napisany przez oficera sztabowego Białego Domu, Ralpha Williamsa. Twierdzi on, że rozmawiał z generałem Carlem Spaatzem, dowódcą 8 Armii Lotniczej podczas wojny. Spaatz, według niego, „sam przyznał, że żaden z naszych myśliwców nie dorównywał niemieckim odrzutowcom, i (…) dodał, że gdyby Niemcy włączyli je do swoich sił na wybrzeżu Francji, mogliby odebrać nam przewagę w powietrzu, udaremnić lądowanie w Normandii, a nawet zmusić nas, żebyśmy poszukali sobie drogi do Europy od strony Włoch”.11
Tak się jednak nie stało; nad Francją i kanałem La Manche w czerwcu 1944 roku nie było niemieckich odrzutowców, a jedynie kilka zwykłych samolotów zwiadowczych.
Kanału strzegło niewiele niemieckich okrętów wojennych; były to E-Booty, znacznie większa wersja amerykańskiego kutra patrolowo-torpedowego, rozmiarami niemal dorównująca korwecie (E w nazwie oznacza enemy — wróg). Potrafiły zastawiać miny, odpalać torpedy i szybko uciekać. Poza użyciem E-Bootów, marynarka niemiecka mogła przyczynić się do obrony Festung Europa jedynie poprzez stawianie min.
Nie dysponując sprawnym lotnictwem ani marynarką wojenną, Niemcy byli praktycznie bezradni. Musieli też znacznie rozproszyć swoje siły, by obsadzić każdy obszar, na którym mogłoby się odbyć lądowanie wroga. Alianci natomiast, mając przewagę w powietrzu i na morzu, zyskali niespotykaną dotąd swobodę ruchów i możliwość całkowitego zaskoczenia wroga — najkrócej mówiąc, wiedzieli, gdzie i kiedy rozegra się bitwa, podczas gdy Niemcy tkwili w kompletnej nieświadomości.
W czasie I wojny światowej nie można było ukryć przygotowań do wielkiej ofensywy. Gromadzenie oddziałów trwało tygodniami; przygotowania artyleryjskie całymi dniami; zanim ofensywa się rozpoczęła, wróg wiedział, gdzie i kiedy nastąpi uderzenie, i mógł wzmocnić swoje siły w tym punkcie. Ale wiosną 1944 roku Niemcy tego wszystkiego tylko się domyślali.
Duchowy mentor Hitlera, Fryderyk II Wielki, ostrzegał: „Kto broni wszystkiego, nie broni niczego”.12
Straty w ludziach i sprzęcie, jakie Niemcy poniosły podczas wojny na Froncie Wschodnim, zmusiły Hitlera do zlekceważenia ostrzeżeń Fryderyka Wielkiego i rozpoczęcia budowy stałych umocnień na Zachodzie. Wkraczając w czerwcu 1941 roku do Rosji, Wehrmacht dysponował siłą trzech milionów trzystu tysięcy ludzi. Do końca 1943 stracił trzy miliony żołnierzy; jedną trzecią stanowili zabici, zaginieni, wzięci do niewoli lub trwale niezdolni do walki z powodu ran. Mimo heroicznych wysiłków, by uzupełnić niedobór ludzi siłami ściąganymi z Francji, a także poprzez pobór nowych żołnierzy z Niemiec, po bitwie kurskiej (największej po Verdun bitwie w historii, w której uczestniczyły dwa miliony ludzi) siły Wehrmachtu na Froncie Wschodnim liczyły już tylko dwa i pół miliona żołnierzy i musiały utrzymać się na linii od Leningradu aż po Morze Czarne, liczącej dwa tysiące kilometrów.
W chwili, gdy Wehrmacht napadał na Związek Radziecki, mógł szczycić się „czystością rasową” swoich żołnierzy. Jednak desperacka potrzeba uzupełnienia szeregów armii zmusiła dowódców do drastycznego zmodyfikowania tej zasady, a w końcu do rezygnacji z niej. Początkowo Volksdeutsche, czyli Niemcy z terenu Polski i krajów bałkańskich, przyjmowani byli do wojska jako ochotnicy. Zaliczano ich do trzeciej grupy Volkslisty — niemieckiej listy narodowej, co oznaczało, że uzyskiwali obywatelstwo niemieckie na okres do dziesięciu lat i podlegali obowiązkowi służby wojskowej, ale nie mogli awansować powyżej stopnia szeregowca. Rekrutacja żołnierzy na okupowanych terenach ZSRR przebiegała w latach 1942-1943 pod hasłem walki z komunizmem; na początku określenie powoływanych żołnierzy jako Freiwilligen, czyli ochotników, odpowiadało prawdzie, ponieważ mieszkańcy zachodnich republik radzieckiego imperium zaciągali się do niemieckiego wojska, by walczyć przeciwko Stalinowi. Kiedy jednak Niemcy zaczęli się wycofywać, szeregi Freiwilligen zaczęły maleć, a wzrosła liczba Hilfswilligen, oddziałów pomocniczych, rekrutowanych przymusowo spośród cywilów zamieszkujących okupowane ziemie, a także spośród wziętych do niewoli żołnierzy Armii Czerwonej. Na początku 1944 roku w armii Wehrmachtu służyli już „ochotnicy” z Francji, Włoch, Chorwacji, Węgier, Rumunii, Polski, Finlandii, Estonii, Łotwy, Litwy, azjatyckiej części ZSRR, Afryki Północnej, Rosji, Ukrainy, muzułmańskich republik Związku Radzieckiego, jak również Tatarzy nadwołżańscy, Finowie znad Wołgi, Tatarzy krymscy, a nawet Hindusi.
Po klęsce pod Kurskiem Wehrmacht coraz mniej mógł polegać na tak zwanych Ostbataillonen, czyli Batalionach Wschodnich, dlatego też zaczęto je wysyłać do Francji na wymianę z oddziałami niemieckimi. Porucznik Robert Brewer z 506 Pułku Piechoty Spadochronowej 101 Dywizji Powietrznodesantowej Armii Stanów Zjednoczonych schwytał w dniu inwazji na plaży Utah czterech Azjatów w mundurach niemieckich. Nikt nie znał ich języka; w końcu okazało się, że byli to Koreańczycy. Jak to się, do licha, stało, że walczyli za Hitlera przeciwko Amerykanom na terenie Francji? Prawdopodobnie zostali w 1938 roku powołani do armii japońskiej — Korea była wtedy kolonią Japonii — w 1939 wzięci do niewoli przez Rosjan podczas jakiejś granicznej potyczki z Japończykami, wcieleni do Armii Czerwonej, schwytani przez Wehrmacht w grudniu 1941 roku pod Moskwą, wcieleni z kolei do armii niemieckiej i wreszcie wysłani do Francji.13 (Porucznik Brewer nigdy się nie dowiedział, jaki był ich dalszy los, ale pewnie wysłano ich z powrotem do Korei. Jeśli rzeczywiście tak się stało, niemal na pewno znowu zostali powołani do wojska — albo w szeregi armii Korei Południowej, albo Północnej. Możliwe więc, że w 1950 roku ponownie wzięli udział w walce — przeciwko armii amerykańskiej albo przy jej boku, zależnie do tego, z jakiej części Korei pochodzili. Takie oto są meandry polityki w XX wieku). W czerwcu 1944 roku na sześciu niemieckich żołnierzy przypadał jeden pochodzący z Batalionów Wschodnich.
Ponadto Wehrmacht znacznie złagodził swoje wymagania co do kondycji fizycznej rekrutów, by przyjmować do armii więcej Niemców. Na front wysyłano ludzi cierpiących na choroby płuc i żołądka. Czas rekonwalescencji skrócono, podobnie zresztą jak okres szkolenia rekrutów. Powoływano do wojska młodszych i starszych mężczyzn. W grudniu 1943 roku z armii liczącej cztery miliony dwieście siedemdziesiąt tysięcy ludzi ponad półtora miliona miało więcej niż trzydzieści cztery lata; w niemieckiej 709 Dywizji Piechoty w Normandii przeciętna wieku żołnierzy wynosiła trzydzieści sześć lat, w szeregach zaś całego Wehrmachtu — trzydzieści jeden i pół roku (w armii amerykańskiej natomiast — dwadzieścia pięć i pół roku). Jednocześnie ogłoszono pobór do wojska tak młodych roczników, jak 1925 i 1926.14
W konsekwencji tych desperackich decyzji Wehrmacht nie dysponował odpowiednimi zasobami ludzkimi, by prowadzić działania defensywne, oparte na kontratakach i kontrofensywach. Brakowało mu dobrze wyszkolonych żołnierzy, pojazdów transportowych, odpowiedniego uzbrojenia. Starzy ludzie, młodzi chłopcy i zagraniczni rekruci mogli się przydać tylko w okopach lub za betonowymi fortyfikacjami, i to jedynie wtedy, gdy stali za nimi niemieccy podoficerowie, gotowi zastrzelić każdego, który by próbował opuścić swoje stanowisko.
W 1939 roku Hitler twierdził, że Wehrmacht to „armia, jakiej świat jeszcze nie widział”. Zupełnie inaczej sprawa wyglądała w roku 1943. Departament Wojny Stanów Zjednoczonych tak opisywał typowego niemieckiego żołnierza:
(…) Weteran wielu frontów, uczestnik licznych odwrotów, przedwcześnie postarzały, zmęczony wojną cynik, albo pozbawiony już odwagi i wszelkich złudzeń, albo zbyt otępiały, by stać go było na samodzielne myślenie. Jest to jednak zaprawiony w bojach żołnierz, najczęściej podoficer, wypełniający swoje obowiązki bardzo sprawnie. Nowy rekrut, poza niektórymi doborowymi jednostkami SS (Schutzstaffeln — Sztafety Ochronne), jest albo zbyt młody, albo zbyt stary i często w nie najlepszym stanie zdrowia. Został słabo przeszkolony ze względu na brak czasu, ale jeśli jest bardzo młody, nadrabia to fanatyzmem, graniczącym niemal z szaleństwem. Jeśli natomiast jest stary — kieruje nim lęk przed tym, co według zapowiedzi propagandy może stać się z jego ojczyzną w przypadku zwycięstwa aliantów, a częściej jeszcze strach przed tym, co czeka jego samego i rodzinę, jeśli nie będzie dokładnie wypełniał rozkazów. Dlatego też działania starych i chorych żołnierzy mogą do pewnego stopnia wynikać z desperacji. Wysokie dowództwo niemieckie potrafi wyjątkowo dobrze dobierać określone typy ludzi do odpowiednich jednostek, jak również selekcjonować tych, którzy mają być w przyszłości mięsem armatnim i bronić się do ostatniej kropli krwi; jednocześnie zaś czyni wszelkie wysiłki, by ochraniać elitarne jednostki, obecnie wchodzące w skład niemal wyłącznie Waffen-SS (frontowych oddziałów SS). Niemiecki żołnierz służący w tych jednostkach należy do najwyższej kategorii i stanowi kościec niemieckich sił zbrojnych. Nauczono go, by nigdy się nie poddawał; pozbawiony zasad moralnych, wyznaje jedynie posłuszeństwo wobec swojej organizacji. Potrafi być bezwzględny.15
Poza Waffen-SS, najlepsi młodzi rekruci wysyłani byli do Fallschirmjäger (oddziałów powietrznodesantowych) albo jednostek pancernych. Ci doborowi żołnierze byli specjalnie wychowywani w nazistowskich Niemczech — urodzeni między 1920 a 1925 rokiem, wzrastali już w czasach Hitlera i byli poddawani stałej, agresywnej propagandzie. Należeli do Hitlerjugend. Świetnie wyposażeni — otrzymywali najlepsze uzbrojenie, jakie wytwarzano w Niemczech, a państwo to przodowało na świecie w produkcji broni ręcznej, pojazdów pancernych i artylerii — byli doskonale przygotowani do walki.
W obronie linii wybrzeży, wzmocnionej jeszcze dzięki fachowości niemieckich inżynierów, nawet żołnierze drugiej i trzeciej kategorii mogli zadać ciężkie straty stronie atakującej. Krótko sformułował to Hitler — ich obowiązkiem było „stać i umrzeć na stanowisku”.16 Był to przejaw myślenia jeszcze z czasów I wojny światowej, odległe echo polityki Blitzkriegu, wymóg nieadekwatny do epoki czołgów, ale biorąc pod uwagę okoliczności — konieczny. Wiarygodności tej koncepcji nadawał plan użycia w bezpośrednim kontrataku doborowych jednostek Waffen-SS, a także oddziałów pancernych. Pod koniec 1943 roku oddziały te walczyły wciąż na Froncie Wschodnim albo były dopiero formowane na terenie Niemiec, ale zalecenie Hitlera z 3 listopada 1943 przewidywało, że w momencie rozpoczęcia inwazji aliantów wiele z nich znajdzie się tuż za umocnieniami Wału Atlantyckiego.
Swoją koncepcję obrony Hitler wyłożył już w marcu 1942 roku w dyrektywie nr 40:
Obrona wybrzeży ma być tak zorganizowana, a jednostki wojskowe tak rozlokowane, by wszelkie próby inwazji zostały zniweczone w trakcie lądowania aliantów albo natychmiast po nim.17
W sierpniu 1942 roku Hitler polecił kontynuować z fanatyczną wprost energią budowę fortyfikacji we Francji, by utworzyły ciąg betonowych, odpornych na bombardowanie bunkrów, które miały prowadzić nieprzerwany ogień zaporowy. Według słów amerykańskiego historyka, Gordona Harrisona,
Hitler nie wierzył, i nigdy nie dał się przekonać, że można bronić się skutecznie bez odpowiedniej ilości betonu, dzięki samej determinacji żołnierzy.18
We wrześniu 1942 roku, podczas trzygodzinnej konferencji z Goeringiem, ministrem przemysłu zbrojeniowego Rzeszy Albertem Speerem (szefem Organizacji Todta, niemieckiej „organizacji budowlanej”), feldmarszałkiem Gerdem von Rundstedtem — naczelnym dowódcą na Zachodzie, generałem Güntherem Blumenstedtem (szefem sztabu Oberbefehlshaber West — OB West, niemieckiego naczelnego dowództwa wojsk lądowych na Zachodzie) i innymi oficerami, Hitler powtórzył rozkaz, by wznieść jak najmocniejsze stałe fortyfikacje Wału Atlantyckiego. Musimy je zbudować — oświadczył — ponieważ Anglicy i Amerykanie zechcą wykorzystać swoją przewagę w powietrzu i na morzu, a tylko beton wytrzyma miażdżące uderzenie bomb i pocisków. Zażyczył więc sobie, żeby wzniesiono piętnaście tysięcy silnych punktów obrony i obsadzono je trzystoma tysiącami ludzi. A ponieważ żaden odcinek wybrzeża nie był bezpieczny, na całej jego długości należało je ufortyfikować. Przygotowanie umocnień miało zostać zakończone do 1 maja 1943 roku.19
Większość z tych planów było czystą fantazją i, poza umocnieniem najważniejszych pozycji, do końca 1943 roku nie udało się zrealizować zamierzeń Hitlera. Kierunek działań został jednak wyznaczony, a zobowiązania podjęte.
Rundstedtowi bardzo nie podobał się pomysł budowania stałych umocnień. Uważał, że Niemcy powinni trzymać jednostki pancerne z dala od wybrzeża, poza zasięgiem ostrzału z morza, tak by były zdolne do prawdziwej kontrofensywy. Jednak brak ludzi, niedobory uzbrojenia, paliwa i ochrony powietrznej postawiły tę koncepcję pod znakiem zapytania.
Hitler mógł tylko próbować przewidzieć, w którym miejscu nastąpi inwazja, ściągnąć tam dostępne na Zachodzie jednostki wojskowe i wykorzystać je do lokalnych kontrataków, licząc na to, że Wał Atlantycki zatrzyma aliantów. Czołgi mogły powstrzymać wszelkie próby desantu przez obce wojska; mogły zepchnąć do morza lżej uzbrojoną pierwszą falę atakujących żołnierzy, jeśli umocnienia byłyby na tyle silne, żeby wyhamować impet aliantów. Sztuka polegała więc na tym, żeby wybrać właściwe miejsce i wznieść tam odpowiednio silne fortyfikacje.
Najbardziej prawdopodobnym miejscem inwazji wydawało się Pas-de-Calais, i to z dwóch zasadniczych powodów: między Dover i Calais kanał La Manche jest najwęższy, a najkrótsza linia łącząca Londyn z Zagłębiem Ruhry i Berlinem przebiega właśnie przez Dover, Calais i Belgię.
Hitler musiał więc zgadywać i w 1943 roku postawił na Pas-de-Calais. W pewnym sensie starał się zmusić aliantów, by tam właśnie dokonali lądowania. W lecie 1943 roku postanowił zainstalować w tym rejonie wyrzutnie pocisków V-1 i rakiet V-2. Przypuszczał, że broń ta jest dla aliantów tak niebezpieczna, iż bez względu na poprzednie plany zechcą zaatakować właśnie Pas-de-Calais, by opanować wyrzutnie.
Dlatego też obszar Calais stał się najbardziej ufortyfikowanym odcinkiem Kanalküste, czyli brzegu kanału, i rejonem największej koncentracji wojsk niemieckich na Zachodzie. W tym też miejscu Wał Atlantycki najbardziej przypominał nie zdobytą fortecę, tak sławioną przez propagandę niemiecką.
Führer był dziwnym człowiekiem. Według zastępcy szefa operacji w Naczelnym Dowództwie Sił Zbrojnych (OKW — Oberkommando der Wehrmacht), generała Waltera Warlimonta, „znał rozmieszczenie jednostek obrony lepiej niż jakikolwiek oficer armii”. Miał zdumiewające zamiłowanie do szczegółów. Przy jakiejś okazji zauważył na przykład, że na wyspach w kanale La Manche brakuje dwóch dział przeciwlotniczych, które były tam jeszcze poprzedniego tygodnia. Oficer odpowiedzialny za tę domniemaną redukcję został ukarany. Okazało się potem, że po prostu pomylono się w liczeniu.
Hitler spędzał całe godziny na studiowaniu map przedstawiających rozmieszczenie wojsk niemieckich wzdłuż Wału Atlantyckiego. Żądał też stałych raportów na temat budowy umocnień, grubości betonowych ścian, rodzaju używanego betonu, systemu stalowych konstrukcji — każdy z tych raportów często liczył ponad dziesięć stron.20 Po wydaniu jednak rozkazu budowy największych fortyfikacji w historii nigdy nie zadał sobie trudu, by dokonać ich inspekcji. Po wizycie w Paryżu latem 1940 roku, w chwili największego triumfu niemieckiej armii, już nigdy nie postawił stopy na ziemi francuskiej. A przecież cały czas utrzymywał, że tam właśnie będzie miała miejsce decydująca bitwa podczas tej wojny!
2
Atakujący
Głównym zadaniem aliantów było lądowanie na terenie wroga, przełamanie Wału Atlantyckiego, zdobycie przyczółka i po wzmocnieniu sił jego rozszerzenie. Warunkiem sine qua non całej operacji było zaskoczenie przeciwnika. Gdyby Niemcy wiedzieli, gdzie i kiedy nastąpi atak, mogliby z pewnością zgromadzić wystarczającą liczbę ludzi, betonowych zapór, czołgów i artylerii, by udaremnić inwazję.
Duże trudności przedstawiała już sama konieczność zaskoczenia wroga. Morskie operacje desantowe są siłą rzeczy najtrudniejsze; niewiele z nich zakończyło się sukcesem. Juliusz Cezar i Wilhelm I Zdobywca wprawdzie przeprowadzili je zwycięsko, ale niemal wszystkie inne inwazje, które napotkały na opór wroga, poniosły klęskę. Ani Napoleon, ani Hitler nie zdołali przekroczyć kanału La Manche. Mongołów, którzy próbowali najechać Japonię, pokonała pogoda. Podobnie było w przypadku Hiszpanów, kiedy usiłowali dokonać inwazji na Anglię. Brytyjczycy w XIX wieku doznali ciężkich strat na Krymie, a podczas I wojny światowej pod Gallipoli.
W czasie II wojny światowej statystyka przedstawiała się jeszcze gorzej. Do końca 1943 roku alianci przeprowadzili tylko trzy zwycięskie morskie operacje desantowe: w Afryce Północnej (8 listopada 1942 roku), na Sycylii (10 lipca 1943 roku) i pod Salerno (9 września 1943 roku). We wszystkich uczestniczyły brytyjskie i amerykańskie siły lądowe, morskie i powietrzne pod dowództwem generała Dwighta D. Eisenhowera. Żadne jednak z atakowanych wtedy wybrzeży nie było ufortyfikowane. (Jedyne lądowanie na ufortyfikowanym brzegu, przeprowadzone przez Kanadyjczyków pod Dieppe w północnej Francji w sierpniu 1942 roku, okazało się zdecydowaną porażką.) Aliantom udało się zaskoczyć wroga w Afryce Północnej, ponieważ zaatakowali francuską armię kolonialną bez wypowiedzenia wojny, ale nawet wtedy napotkali wiele trudności. Na Sycylii bronili się wprawdzie pozbawieni ducha walki Włosi oraz nieliczne oddziały niemieckie, a mimo to zdarzyło się kilka tragicznych wypadków, na przykład zestrzelenie przez aliancki okręt samolotu transportowego, przewożącego właśnie żołnierzy amerykańskiej 82 Dywizji Powietrznodesantowej, która miała wziąć udział w walce. Pod Salerno natomiast Niemcy szybko doszli do siebie po podwójnej niespodziance, jaką była dla nich zdrada Włochów i desant morski wroga, i prawie udało im się zepchnąć Brytyjczyków i Amerykanów do morza, choć ci znacznie przewyższali ich liczebnością oraz uzbrojeniem.
Krótko mówiąc, na początku 1944 roku niewiele było takich operacji, które mogłyby być przykładem dla aliantów. Musieli podjąć próbę czegoś, czego jeszcze nikt nigdy nie robił.
Nie było jednak innego wyjścia. Szef sztabu armii amerykańskiej, generał George C. Marshall, chciał dokonać inwazji na Francję już latem 1942 roku, a potem w połowie 1943. Wahania Brytyjczyków i polityczna konieczność sprawiły, że zwrócono się wtedy w stronę Morza Śródziemnego. Pod koniec 1943 Wielka Brytania w końcu przestała się wahać i alianci podjęli decyzję o inwazji na drugą stronę kanału, która miała być główną operacją militarną w roku następnym.
Istniało wiele powodów, aby taką decyzję podjąć, ale najważniejszym było przekonanie, że wojny wygrywa się dzięki akcjom ofensywnym. Mimo wszystkich wątpliwości związanych z terminem przyszłej inwazji, brytyjski premier Winston Churchill od początku wiedział, że taka ofensywa jest nieunikniona. Już w październiku 1941 roku powiedział komandorowi lordowi Louisowi Mountbattenowi, szefowi Operacji Połączonych: „Musisz przygotować się do inwazji na Europę, bo jeśli nie ruszymy z miejsca, nie wylądujemy tam, nie podejmiemy walki z Hitlerem i nie pokonamy jego sił na lądzie, to nigdy nie wygramy tej wojny”.21
W tym właśnie celu Marshall przekształcił armię Stanów Zjednoczonych, liczącą w 1940 roku sto siedemdziesiąt tysięcy ludzi, w siłę, która trzy lata później liczyła siedem milionów dwieście tysięcy (z czego dwa miliony trzysta tysięcy żołnierzy służyło w siłach powietrznych). Była to najlepiej wyposażona, najbardziej sprawna i dysponująca największą siłą ognia armia na świecie. Stworzenie jej stanowiło największe osiągnięcie w historii Stanów Zjednoczonych.
Taką armię należało wykorzystać także poza terenem Włoch. Fiasko inwazji, mającej umożliwić stworzenie drugiego frontu, byłoby dla Stalina ciosem w plecy i mogłoby mieć tragiczne konsekwencje polityczne — podpisanie oddzielnego niemiecko-radzieckiego pokoju, na jaki Hitler liczył. Albo, co gorsza, doprowadziłoby w końcu do wyzwolenia Europy Zachodniej przez Armię Czerwoną, a co za tym idzie, do okupacji tych ziem przez ZSRR po wojnie. W każdym razie, gdyby w 1944 nie podjęto ataku na drugą stronę kanału, zwycięstwo nad Niemcami przesunęłoby się w czasie na koniec 1945 roku albo nawet na rok 1946. Tymczasem zaś w USA narastała polityczna presja, by powiedzieć Brytyjczykom: „Do diabła, jeśli nie podejmiecie walki we Francji, zabierzemy swoją armię na Pacyfik!”
Inwazja była więc nieunikniona. I mimo wszystkich trudności, mimo siły Niemców — którzy posiadali sprawne linie komunikacyjne i stałe, betonowe fortyfikacje, oraz walczyli dzielnie i skutecznie w obronie — to alianci panowali nad sytuacją. Dzięki temu, że osiągnęli przewagę na morzu i w powietrzu, a także dysponowali masowo produkowanymi najróżniejszymi desantowymi jednostkami pływającymi i samolotami transportowymi, byli niezwykle mobilni. Poza tym to oni decydowali o czasie i miejscu ataku.
Jednak w chwili rozpoczęcia desantu przewagę mieliby Niemcy. Oddziały alianckie przetransportowane drogą morską i powietrzną, znalazłszy się na ziemi francuskiej, byłyby początkowo mało skuteczne. Dopóki nie rozszerzono by przyczółka, umożliwiając lądowanie czołgów, artylerii samobieżnej i samochodów ciężarowych, poruszano by się raczej pieszo. Niemcy tymczasem mogliby przemieszczać się po drogach i torach kolejowych, kierując się choćby odgłosami walki — a do wiosny 1944 roku zdołali już zgromadzić we Francji pięćdziesiąt dywizji piechoty i jedenaście dywizji pancernych. Alianci nie mogli też liczyć na to, że zdołają pierwszego dnia rzucić do walki więcej niż pięć dywizji — co zapewniłoby im lokalną przewagę — ponieważ wszelkie posiłki, każdy nabój, każdy kawałek bandaża musiał przecież przebyć drogę przez kanał La Manche.
Przed aliantami stały więc dwa trudne zadania — samo lądowanie na nieprzyjacielskim wybrzeżu i umocnienie się na nim. Gdyby udało im się zdobyć przyczółek i opanować teren umożliwiający posuwanie się w głąb lądu, mogliby ściągnąć do Francji sprzęt i uzbrojenie, a to przesądziłoby los Niemców. Ich bezwarunkowe poddanie się pozostałoby tylko kwestią czasu i ceny. Jeśliby jednak Wehrmacht zdołał przed końcem pierwszego tygodnia od D-Day skierować do walki dziesięć dywizji pancernych oraz pozostałe dywizje piechoty i rozpocząć skoordynowany kontratak, ich przewaga liczebna i siła ognia mogłyby okazać się decydujące dla wyniku inwazji. W miarę upływu czasu problem ten wydawał się coraz poważniejszy, ponieważ wiosną 1944 roku miało się znaleźć we Francji już ponad sześćdziesiąt dywizji niemieckich, podczas gdy alianci potrzebowaliby aż siedmiu tygodni od D-Day, by przeprawić czterdzieści parę dywizji, które zgromadzone były w Anglii.
By wygrać pierwsze starcie i zdobyć przyczółek, alianci musieli zdać się przede wszystkim na swoje potężne lotnictwo, które miało sparaliżować ruchy Niemców — w tej kwestii jednak wszystko zależało od pogody i widoczności. Znacznie skuteczniejszą metodą unieszkodliwienia nieprzyjacielskich dywizji pancernych było oszukanie wroga — wprowadzenie go w błąd nie tylko przed inwazją, ale także w momencie jej rozpoczęcia, czyli przekonanie, że to, co się dzieje, jest atakiem pozorowanym. Był to warunek, który zdecydował o wyborze miejsca desantu.
Bez względu jednak na miejsce lądowania inwazja zawsze wiązałaby się z frontalnym atakiem na dobrze przygotowane pozycje wroga. Jak coś takiego przeprowadzić przy możliwie najmniejszych stratach — oto było pytanie, które spędzało sen z powiek generałom obu stron w okresie I wojny światowej i nie doczekało się odpowiedzi aż do końca 1943 roku. Wehrmacht pokonał swoich przeciwników w Polsce w 1939 roku, we Francji w 1940 i w Rosji w 1941. Bezpośrednie frontalne ataki Armii Czerwonej w 1943 roku, a także podobne Brytyjczyków i Amerykanów tego samego roku we Włoszech przyniosły duże straty i były stosunkowo mało skuteczne. A frontalny atak w D-Day miał być przeprowadzony z morza.
Podczas I wojny światowej wszystkie ataki frontalne poprzedzane były potężnym ostrzałem artyleryjskim, trwającym czasem nawet tydzień lub dwa. Dzięki swojemu potężnemu lotnictwu alianci dysponowali siłą ognia dwukrotnie większą niż ostrzał artyleryjski. Dowódcy alianccy uznali jednak, że zaskoczenie wroga jest tu znacznie ważniejsze niż długotrwałe bombardowanie, dlatego też ograniczyli je do około pół godziny przed atakiem.
Później pojawiły się głosy krytyczne twierdzące, że ciężkie straty, jakich doznali alianci na plaży Omaha, byłyby mniejsze, gdyby kilka dni przed inwazją bombardowano z morza i powietrza pozycje wroga, jak to później miało miejsce na Pacyfiku na Iwo Jimie i Okinawie. Krytycy zapomnieli jednak o ważnej rzeczy. Jak w swej historii Marynarki Stanów Zjednoczonych napisał Samuel Eliot Morison:
Alianci dokonywali inwazji na kontynent, gdzie wróg mogł wzmocnić swoje siły i przystąpić do kontrataku, a nie na małą wyspę, odciętą przez morze od wszelkich posiłków. (…) Nawet kompletne rozbicie umocnień Wału Atlantyckiego na plaży Omaha nic by nam nie dało, gdyby dowództwo niemieckie miało dwadzieścia cztery godziny na zgromadzenie rezerw do kontrataku. Musieliśmy liczyć się z możliwością poważnych strat na plażach, by zapobiec jeszcze cięższym, jakich mogliśmy doznać na płaskowyżu i między zabudowaniami.22
W czasie I wojny światowej, mając za sobą wsparcie artyleryjskie, żołnierze mogli wyjść z okopów i wkroczyć na opustoszały teren wroga. Podczas operacji morsko-lądowej nie było jednak okopów przed liniami wroga, z których piechota mogłaby wyskoczyć; żołnierze musieli natomiast pokonać przybrzeżny pas wody i brnąć przez mokry piach, co uniemożliwiało im szybkie poruszanie i opóźniało przetransportowanie sprzętu.
Poza tym, jak mieli wydostać się na brzeg z jednostek transportowych, na których przepłynęliby kanał? Na początku II wojny światowej nikt sobie tego nawet nie wyobrażał. Pod koniec lat trzydziestych dowódcy Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych (US Marines), świadomi, że podczas wojny z Japonią na Pacyfiku konieczne będą desanty na wyspach, wymogli na marynarce budowę okrętów desantowych, ale ta była raczej zainteresowana lotniskowcami i pancernikami, a nie małymi okrętami, niewiele więc w tej kwestii zrobiono. Wehrmacht natomiast, przygotowując atak na Anglię w 1940 roku, planował przerzucenie swoich jednostek piechoty przy użyciu barek holowniczych. Zostały one jednak zbudowane z myślą o transporcie rzecznym; na otwartych wodach kanału, na których rzadko panuje cisza morska, mogły okazać się kompletnie bezużyteczne.
Brytyjczycy zbliżyli się do rozwiązania tego problemu wraz ze skonstruowaniem okrętów desantowych LST (Landing Ship, Tank) i łodzi desantowych LCT (Landing Craft, Tank) do transportu czołgów i pojazdów. LST był dużym okrętem, dorównującym wielkością lekkiemu krążownikowi, o długości około stu metrów i wyporności czterech tysięcy ton; miał płaskie dno i dlatego trudno nim było sterować w ciężkich warunkach morskich. Był w stanie przybić do brzegu i wyładować na płaskich plażach czołgi oraz ciężarówki; zarywszy się w piasek, otwierał dwuskrzydłowe łukowe wrota na dziobie i opuszczał rampę, a pojazdy zjeżdżały na brzeg. LST mógł przewozić w przepastnej ładowni dziesiątki czołgów i ciężarówek, a na pokładzie dodatkowo także małe łodzie transportowo-desantowe.
LCT (w terminologii Marynarki Wojennej USA „okręt” liczył ponad sześćdziesiąt metrów długości) był łodzią o długości trzydziestu trzech metrów, która mogła przewozić od czterech do ośmiu czołgów (ostatecznie powstały bowiem cztery typy LCT) przez stosunkowo duże obszary wodne, takie jak kanał La Manche, nawet przy dużej fali, a następnie z rampy wyładować transport na brzeg. Przyłączając się do wojny, Ameryka podjęła się wyłącznej produkcji LST i LCT, jednocześnie ulepszając ich konstrukcję.
LST i LCT pełniły rolę konia pociągowego aliantów. Były głównymi jednostkami desantowymi służącymi do transportowania pojazdów i z powodzeniem wykorzystywano je w rejonie Morza Śródziemnego w latach 1942 i 1943. Miały jednak poważne wady. Były wolne, mało zwrotne i dlatego stanowiły łatwy cel (ci, którzy na nich pływali, mawiali, że skrót LST oznacza long slow target — długi powolny cel). Nie spełniały również swojej roli, gdy trzeba było wysadzić na ląd plutony żołnierzy biorących udział w bezpośredniej walce, którzy musieli torować drogę innym jako pierwsza szpica. Do tego celu lepsza byłaby mała łódź o niedużej wyporności i z osłoniętą śrubą, która mogłaby dziobem zaryć w plażę, a potem szybko się wycofać i wydostać na otwarte morze, nie ryzykując zwrotu bokiem do wysokich fal. Taka jednostka powinna także posiadać trapy, umożliwiające żołnierzom zejście na plażę (by nie musieli wyskakiwać przez burty).
Nad projektem takiej łodzi pracowało w Ameryce wielu konstruktorów, nie tylko służących w marynarce wojennej. Prezentowali różne rozwiązania, z których pewne się sprawdziły. Najlepsze okazały się projekty LCI (Landing Craft, Infantry — pełnomorska łódź desantowa o długości czterdziestu dziewięciu metrów, przewożąca wzmocnioną kompanię piechoty — prawie dwustu ludzi, którzy mogli zejść na brzeg po trapach z obu stron dziobu), LMC (Landing Craft, Medium) i LCVP (Landing Craft, Vehicle and Personnel — łódź desantowa transportująca pojazdy i ludzi).23
Było jeszcze wiele innych typów łodzi, w tym najdziwniejsza — pływająca dwuipółtonowa ciężarówka, która została zaprojektowana przez cywilnego pracownika Office of Scientific Research and Development (Biura Badań Naukowych i Rozwoju), Palmera C. Putnama. Przekształcił on tak zwaną dwuipółtonówkę — najczęściej używaną i najpopularniejszą ciężarówkę armii amerykańskiej — w amfibię, która utrzymywała się na wodzie dzięki hermetycznie zamkniętej obudowie i pływała za pomocą dwóch małych śrub. Zetknąwszy się z lądem, poruszała się jak normalna ciężarówka. Amfibia ta mogła rozwijać na spokojnym morzu prędkość dziesięciu kilometrów na godzinę, a na lądzie — osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Przystosowana była do przewożenia sprzętu artyleryjskiego, żołnierzy i innych ładunków.
Początkowo większość ludzi wyśmiało tę hybrydę, ale wkrótce dostrzeżono jej zalety i postanowiono ją wykorzystać. W armii otrzymała nazwę DUKW, ale użytkownicy nazywali ją po prostu Duck, czyli „kaczką”.24
Produkcja łodzi desantowych przedstawiała podobne trudności jak ich projekt. Budowa odpowiednio dużej floty, która mogłaby przewieźć w ciągu jednego dnia trzy do pięciu dywizji, stanowiła ogromny problem. Ani stocznie marynarki wojennej, ani żadne cywilne nie miały doświadczenia w podobnych przedsięwzięciach. Poza tym w grę wchodziły jeszcze inne priorytetowe produkcje. W 1942 roku niezbędnie potrzebne okazały się eskortowce oraz flota handlowa, i to na ich budowę przeznaczono całą stal i silniki okrętowe.
W rezultacie, głównym ograniczeniem podczas planowania inwazji była niedostateczna liczba odpowiednich okrętów i łodzi desantowych. W gruncie rzeczy brak ten stanowił także najważniejszy czynnik przy opracowywaniu ogólnej strategii wojennej, zarówno na Pacyfiku, Morzu Śródziemnym, jak i Atlantyku. Churchill skarżył się z pewną goryczą: „Losy dwóch wielkich imperiów (…) wydają się zależeć od jakichś przeklętych jednostek o nazwie LST”.25
To, że udało się przezwyciężyć wszystkie owe trudności, było cudem techniki, a także triumfem amerykańskiego systemu gospodarczego. Marynarka nie chciała zawracać sobie głowy produkcją małych łodzi, podobnie jak jej potężni kontrahenci, czyli wielkie stocznie. Siłą rzeczy zadanie to przypadło więc drobnym przedsiębiorcom, właścicielom małych stoczni, projektującym łodzie na zasadzie eksperymentu i produkującym je na podstawie umowy, potwierdzonej jedynie uściskiem dłoni.
Było wielu takich ludzi, ale największym projektantem i budowniczym łodzi desantowych stał się Andrew Jackson Higgins z Nowego Orleanu.
Gdy po raz pierwszy spotkałem się z generałem Eisenhowerem, a było to w jego gabinecie w Gettysburgu w 1964 roku, zaproponował mi stanowisko jednego z redaktorów jego oficjalnych pism i dokumentów. Pod koniec rozmowy powiedział:
— Słyszałem, że uczy pan w Nowym Orleanie. Poznał pan Andrew Higginsa?
— Nie, sir — odparłem. — Zmarł, zanim się tam przeprowadziłem.
— Wielka szkoda — odrzekł. — Ten człowiek wygrał dla nas wojnę.
Słysząc podobne stwierdzenie, i to w ustach kogoś takiego, musiałem mieć zdumioną minę. Eisenhower wyjaśnił, co miał na myśli:
— Gdyby Higgins nie zaprojektował i nie wybudował LCVP, nie moglibyśmy wylądować na otwartej plaży. Cała strategia wojny wyglądałaby inaczej.
Andrew Higgins był genialnym samoukiem, jeśli chodzi o projektowanie małych łodzi. W latach trzydziestych budował je dla przedsiębiorców naftowych, którzy eksploatowali błotniste tereny południowej Luizjany i potrzebowali płaskodennej łodzi, zdolnej podpłynąć na brzeg, a potem wycofać się z niego. Wymogi te doskonale spełniała jego drewniana Eureka. Higgins, przekonany, że wybuchnie wojna i potrzebne będą tysiące małych łodzi, a na pewno zabraknie stali, wykupił od Filipin cały zbiór mahoniu z 1939 roku i zatrzymał na przyszły użytek.
Kiedy piechota morska zmusiła marynarkę, by zaczęła prace nad projektem łodzi desantowej, Higgins włączył się do tych badań. Navy Bureau of Ships (Biuro Marynarki do Spraw Okrętów) chciało samodzielnie opracować projekt, nie życząc sobie udziału tego porywczego, hałaśliwego Irlandczyka, który wypijał butelkę whisky dziennie, budował łodzie z drewna zamiast ze stali i którego firma — Higgins Industries — sprawiała raczej wrażenie stworzonej na łapu-capu, nie budzącej zaufania spółki znad zatoki, niż poważnego przedsiębiorstwa ze Wschodniego Wybrzeża. Do tego wszystkiego Higgins wciąż powtarzał, że „marynarka nie ma zielonego pojęcia o małych łodziach”.
Walka między biurokratami a samotnym przedsiębiorcą trwała przez parę lat, w końcu jednak Higgins zdołał w jakiś sposób nakłonić marynarkę, by pozwoliła mu ubiegać się o ten kontrakt… i w rezultacie piechota morska zachwyciła się efektem jego produkcji, czyli LCVP. Łódź Higginsa do tego stopnia przewyższała wszystko, co zaprezentowali konstruktorzy marynarki czy inni prywatni przedsiębiorcy, że jej projektu nie mogli zbojkotować nawet ślepi, tępi i nieruchawi biurokraci.
Zawarłszy umowę wstępną, Higgins od razu pokazał, że jest nie tylko doskonałym projektantem, lecz także genialnym organizatorem i producentem. Uruchomił linie montażowe w całym Nowym Orleanie (niektóre nawet pod płóciennym dachem), zatrudniając w szczytowym okresie trzydzieści tysięcy robotników — była to pierwsza w mieście tego rodzaju zorganizowana siła robocza, w której skład wchodzili biali i czarni, mężczyźni i kobiety. Higgins zachęcał ich do pracy, tak jak generał zagrzewa do walki swoich żołnierzy. Nad liniami montażowymi wisiały wielkie hasła:
KTO SIĘ W PRACY OBIJA, PAŃSTWOM OSI SPRZYJA!
Rozwieszał również zdjęcia, które przedstawiały Hitlera, Mussoliniego i Hirohito, siedzących na sedesie w toaletach jego fabryk.
SPOKOJNIE, BRACIE! KAŻDA MINUTA, PODCZAS KTÓREJ SIĘ RELAKSUJESZ, TO DLA NAS ZYSK.
Płacił też robotnikom najwyższe stawki bez względu na płeć czy rasę.26
Higgins udoskonalił konstrukcję LCT i zaczął produkować ich setki; pomógł także zaprojektować kutry patrolowo-torpedowe, wytwarzając ich całe tuziny; był ważnym podwykonawcą w realizacji projektu Manhattan i na różne inne sposoby uczestniczył w wysiłku wojennym swojego narodu.
Przede wszystkim jednak Higgins Industries produkowały LCVP. Ich budowa oparta była na konstrukcji Eureki, z tym że zamiast wąskiego miały dziób kwadratowy, który pełnił jednocześnie rolę rampy wyładunkowej. Łódź ta, o długości jedenastu i szerokości trzech metrów, przypominała pływające pudełko na cygara i poruszała się dzięki osłoniętej śrubie, napędzanej przez silnik dieslowski. Mogła transportować pluton liczący trzydziestu sześciu żołnierzy albo dżipa i drużynę dwunastu ludzi. Rampę miała stalową, ale burty i kwadratową rufę już ze sklejki. Nawet na spokojnym morzu kołysała się i podskakiwała, podczas gdy fale przelewały się nad rampą i burtami. Niemniej jednak LCVP mogła przetransportować pluton żołnierzy na brzeg i wyładować ich w ciągu paru sekund, a potem wycofać się i podpłynąć z powrotem do okrętu matki po następny ładunek. Doskonale spełniała więc swoje zadanie.
Do końca wojny Higgins Industries wyprodukowały ponad dwadzieścia tysięcy LCVP, nazywanych popularnie łodziami Higginsa. Przewoziły one piechotę na wybrzeża Morza Śródziemnego, Francji, a także Iwo Jimy, Okinawy i innych wysp Pacyfiku. Zeszło z nich na ląd więcej żołnierzy amerykańskich niż ze wszystkich innych typów łodzi desantowych razem wziętych27.