D-Day. 6 czerwca 1944 - Stephen E. Ambrose - ebook

D-Day. 6 czerwca 1944 ebook

Stephen E. Ambrose

0,0
71,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„D-Day” to znakomita książka napisana przez uznanego historyka Stephena E. Ambrose'a, która przybliża czytelnikom jedno z najważniejszych wydarzeń podczas II wojny światowej – inwazję aliantów na Normandię.

Ambrose, znany z imponującej wiedzy historycznej i talentu do przekazywania historii w sposób wciągający, zapewnia nam pełen szczegółów i emocji opis wydarzeń związanych z operacją Overlord, czyli desantem w Normandii. „D-Day” to nie tylko wnikliwe studium militarnych aspektów tej misji – skupia się przede wszystkim na ludziach, którzy brali udział w tych wydarzeniach.

To, co wyróżnia książkę, to sposób, w jaki Ambrose ożywia akcję, opisując nie tylko strategiczne decyzje i ruchy wojskowe, lecz także ludzkie historie i dramaty, doskonale oddając napięcie i emocje towarzyszące żołnierzom, którzy walczyli na brzegach Normandii. Autor przedstawia nam bohaterów, jak i zwykłych ludzi, których codzienne życie i losy zostały nieodwracalnie zmienione przez tę operację. Ambrose doskonale balansuje pomiędzy detalami militarnymi a opowieściami ludzkimi, tworząc kompletny obraz tego historycznego wydarzenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Podziękowania

Podzię­ko­wa­nia

Zbie­ra­nie rela­cji uczest­ni­ków inwa­zji na Nor­man­dię w D-Day, 6 czerwca 1944 roku, roz­po­czął dok­tor For­rest Pogue. Był sier­żan­tem (z dok­toratem z histo­rii), pra­cu­ją­cym w zespole histo­ry­ków S.L.A. Mar­shalla w Army’s Histo­ri­cal Sec­tion, któ­rzy na pole­ce­nie gene­rała Geo­rge’a C. Mar­shalla prze­pro­wa­dzali wywiady z żoł­nie­rzami róż­nych stopni, przy­go­to­wu­jąc ofi­cjalną histo­rię wojny. Efek­tem pracy tego zespołu stała się pozy­cja The U.S. Army in World War II, czyli seria potęż­nych tomów (zwana od koloru oprawy Zie­lo­nymi Książ­kami), cie­sząca się w świe­cie opi­nią rze­tel­nej i dokład­nej. W 1954 roku dok­tor Pogue opu­bli­ko­wał przed­ostatni tom w serii ETO1, The Supreme Com­mand, oparty na doku­men­tach SHAEF2 i wywia­dach, które autor prze­pro­wa­dził z Eisen­ho­we­rem, Mont­go­me­rym i ich naj­bliż­szymi współ­pra­cow­ni­kami. The Supreme Com­mand jest naprawdę wiel­kim dzie­łem i cią­gle pozo­staje mia­ro­dajną kro­niką dzia­łal­no­ści Naczel­nego Dowódz­twa.

W D-Day jed­nak dok­tor Pogue dzia­łał na samym końcu łań­cu­cha dowo­dze­nia. Znaj­do­wał się na pokła­dzie okrętu desan­to­wego LST, słu­żą­cego jako pły­wa­jący szpi­tal w rejo­nie plaży Omaha, i tego dnia roz­ma­wiał z żoł­nie­rzami o ich prze­ży­ciach. Była to pio­nier­ska praca, jeśli cho­dzi o zbie­ra­nie ust­nych rela­cji uczest­ni­ków dzie­jo­wych wyda­rzeń; póź­niej dok­tor Pogue został jed­nym z zało­ży­cieli Oral History Asso­cia­tion.

Kiedy zaczą­łem pracę u gene­rała Eisen­ho­wera jako edy­tor jego doku­men­tów z cza­sów wojny, dok­tor Pogue stał się dla mnie źró­dłem inspi­ra­cji, wzo­rem i prze­wod­ni­kiem. Oka­zał się kimś waż­nym nie tylko dla tej książki, ale także dla mnie oso­bi­ście, i to nie tylko jako autor inte­re­su­ją­cych mnie publi­ka­cji (wśród któ­rych jest czte­ro­to­mowa, kla­syczna już bio­gra­fia gene­rała Geo­rge’a C. Mar­shalla). Przez trzy­dzie­ści lat dzie­lił się ze mną swym cza­sem i mądrymi prze­my­śle­niami. Pod­czas kon­fe­ren­cji histo­rycz­nych, ośmiu dłu­gich podróży do Nor­man­dii i na inne euro­pej­skie pola walki, za pośred­nic­twem listów i tele­fo­nów w naj­roz­ma­it­szy spo­sób uczył mnie i zachę­cał do pracy.

Dok­to­rowi Pogue’owi winne są wdzięcz­ność setki mło­dych — i nieco star­szych — histo­ry­ków-bada­czy II wojny świa­to­wej i ame­ry­kań­skiej poli­tyki zagra­nicz­nej. Wycho­wał całe ich poko­le­nie. Dzie­lił się z nimi cza­sem i wie­dzą, wycho­dząc znacz­nie poza swoje obo­wiązki. Pod­czas kon­fe­ren­cji zawsze ota­czali go mło­dzi histo­rycy i absol­wenci uczelni, któ­rzy w ten spo­sób korzy­stali z oka­zji, by cze­goś się od niego dowie­dzieć, o on, jako praw­dzi­wie wielki czło­wiek, roz­ma­wia­jąc z nimi speł­niał swoje posłan­nic­two. Żaden z nas ni­gdy nie zdoła mu się za to odwdzię­czyć ani wyra­zić należ­nych podzię­ko­wań. Jako wybitna oso­bo­wość pozo­sta­wił ślad w naszym życiu i pomógł nam dosko­na­lić się w pracy. Był pierw­szym i jed­no­cze­śnie naj­lep­szym histo­ry­kiem zaj­mu­ją­cym się D-Day. To, że pozwo­lił dedy­ko­wać sobie tę książkę, jest dla mnie powo­dem do dumy i wiel­kiej satys­fak­cji.

Moje zain­te­re­so­wa­nia D-Day, zain­spi­ro­wane książ­kami dok­tora Pogue’a, wzmo­gły się jesz­cze, kiedy prze­czy­ta­łem The Lon­gest Day Cor­ne­liusa Ryana. Uwa­ża­łem wtedy, i na­dal uwa­żam, że jest to wspa­niały opis zma­gań wojen­nych. Choć nie zga­dzam się z Ryanem co do nie­któ­rych fak­tów z 6 czerwca 1944 roku i dosze­dłem do paru odmien­nych wnio­sków, muszę wyra­zić uzna­nie dla jego wiel­kiego dzieła.

Ta książka oparta jest w głów­nej mie­rze na ust­nych i pisem­nych rela­cjach uczest­ni­ków inwa­zji, które zbie­rane były przez pra­cow­ni­ków Eisen­ho­wer Cen­ter na Uni­ver­sity of New Orle­ans w ciągu jede­na­stu ostat­nich lat. Ośro­dek ten ma obec­nie w swo­ich archi­wach ponad tysiąc trzy­sta osiem­dzie­siąt rela­cji. Jest to naj­ob­szer­niej­szy zbiór wspo­mnień z jed­nej ope­ra­cji, jaki kie­dy­kol­wiek powstał. Choć ze względu na obję­tość książki nie mogłem zacy­to­wać wszyst­kich wypo­wie­dzi, każda z nich w jakiś spo­sób pomo­gła mi zro­zu­mieć wyda­rze­nia tam­tego dnia. Auto­rzy rela­cji są wymie­nieni w porządku alfa­be­tycz­nym na końcu książki. Wszyst­kim tym ludziom wyra­żam głę­bo­kie podzię­ko­wa­nia.

Obszerne wywiady z bry­tyj­skimi uczest­ni­kami D-Day prze­pro­wa­dził Rus­sell Mil­ler z Lon­dynu. Stu­denci pra­cu­jący w Eisen­ho­wer Cen­ter prze­pi­sali tek­sty nie­któ­rych nagra­nych przez niego taśm i za pozwo­le­niem autora zamie­ści­łem je w tej książce. Impe­rial War Museum w Lon­dy­nie rów­nież udo­stęp­niło mi taśmy z wywia­dami, które nagrano w ciągu minio­nych lat i które, podob­nie jak w poprzed­nim przy­padku, zostały prze­pi­sane w Eisen­ho­wer Cen­ter. André Heintz prze­pro­wa­dził zaś wywiady z miesz­kań­cami wybrzeża Calva­dos; znaj­dują się one w Mémorial-Musée pour la Paix w Caen i autor pozwo­lił mi z nich sko­rzy­stać. Nato­miast The Uni­ted Sta­tes Army Mili­tary Insti­tute w Car­li­sle Bar­racks, w Pen­syl­wa­nii, udo­stęp­nił mi zbiór wywia­dów prze­pro­wa­dzo­nych przez For­re­sta Pogue’a, Kena Hec­klera i innych.

Phil Jutras, ame­ry­kań­ski spa­do­chro­niarz, który osie­dlił się w Ste-Mère-Église i jest tam obec­nie dyrek­to­rem Musée des Tro­upes Aéroportées, także zbie­rał ustne rela­cje ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy i miesz­kań­ców mia­steczka, a następ­nie prze­ka­zał je do Eisen­ho­wer Cen­ter, dzięki czemu i ja mogłem się z nimi zapo­znać.

Kapi­tan Ron Drez z Kor­pusu Pie­choty Mor­skiej USA, dowódca kom­pa­nii pie­choty w Khe Sanh w 1968 roku, jest wice­dy­rek­to­rem Eisen­ho­wer Cen­ter. Od pra­wie dzie­się­ciu lat pro­wa­dzi gru­powe i indy­wi­du­alne wywiady z wete­ra­nami pod­czas ich spo­tkań, zarówno w Nowym Orle­anie, jak i całym kraju. Nawią­zuje dosko­nały kon­takt z uczest­ni­kami D-Day. Jak mało kto potrafi skło­nić ich do wspo­mnień. Jego wkład do tej książki jest nie­oce­niony. Dok­tor Günter Bischof, Austriak, któ­rego ojciec był żoł­nie­rzem Wehr­machtu, a potem jako jeniec wojenny tra­fił do Ame­ryki, jest zastępcą dyrek­tora Eisen­ho­wer Cen­ter i prze­pro­wa­dzał wywiady z nie­miec­kimi wete­ra­nami. Jego zasług nie można prze­ce­nić. To wspa­niałe, że Drez i Bischof zna­leźli się wśród pra­cow­ni­ków EC.

Pani Kathi Jones rów­nież jest bar­dzo ważną osobą w Eisen­ho­wer Cen­ter. Bez niej nikt z nas nie mógłby nor­mal­nie pra­co­wać. Zaj­muje się kore­spon­den­cją, pro­wa­dzi rachunki i nasze ter­mi­na­rze, uma­wia nas na spo­tka­nia, orga­ni­zuje coroczne kon­fe­ren­cje, przy­dziela stu­den­tów do prze­pi­sy­wa­nia tek­stów, archi­wi­zuje rela­cje i wspo­mnie­nia, poszu­kuje wete­ra­nów, łago­dzi smutki i urazy, i gene­ral­nie pełni rolę naszego szefa sztabu. Jej odda­nie pracy i zdol­ność pro­wa­dze­nia tysięcy spraw zwią­za­nych z naszą dzia­łal­no­ścią są doprawdy wyjąt­kowe. Co wię­cej, wszystko to robi, nie tra­cąc pano­wa­nia nad sobą i dobrego humoru. Dwi­ght Eisen­ho­wer nazwał kie­dyś Beetle’a Smi­tha „wzo­ro­wym sze­fem sztabu”. My to samo mówimy o Kathi Jones.

Pani Caro­lyn Smith, sekre­tarka Eisen­ho­wer Cen­ter, oraz pra­cu­jący tam stu­denci: Mar­risa Ahmed, Maria Andara Romain, Tracy Her­nan­dez, Jerri Bland, Scott Peebles, Peggy Iheme, Jogen Shu­kla i Elena Marina, absol­wenci uczelni: Jerry Stra­han, Olga Iva­nova i Gun­ther Bre­aux oraz ochot­nicy: puł­kow­nik James Moulis, Mark Swango, C.W. Unangst, John Daniel, Joe Flynn, John Niskoch, Joe Moly­son, Ste­pha­nie Ambrose Tubbs i Edie Ambrose zara­biają sta­now­czo za mało (albo wcale) i są prze­pra­co­wani. Pra­cują jed­nak z poświę­ce­niem; bez nich nie byłoby Eisen­ho­wer Cen­ter ani zbio­rów rela­cji ust­nych. Ci, któ­rzy je prze­pi­sują, mieli cią­głe pro­blemy z nazwami fran­cu­skich miej­sco­wo­ści (wyma­wia­nych w prze­różny spo­sób przez ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy), ale jakoś przez to prze­brnęli i teraz mają powody do satys­fak­cji. Jestem im ogrom­nie wdzięczny.

Eisen­ho­wer Cen­ter będzie na­dal zbie­rał ustne rela­cje i pisemne wspo­mnie­nia, doku­menty i listy uczest­ni­ków D-Day, żoł­nie­rzy róż­nych oddzia­łów i róż­nych naro­do­wo­ści, dopóki tylko będą żyli. Pro­simy wszyst­kich wete­ra­nów, by do nas pisali: Uni­ver­sity of New Orle­ans, New Orle­ans, La. 70148. Otrzy­mają instruk­cje, jak należy przy­go­to­wać to, co mają do opo­wie­dze­nia.

W 1979 roku mój drogi przy­ja­ciel, dok­tor Gor­don Muel­ler, namó­wił mnie, żebym popro­wa­dził objazd „Od D-Day do Renu śla­dami Ike’a”. Imprezę zor­ga­ni­zo­wał pan Peter McLean z biura Peter McLean Ltd. w Nowym Orle­anie. Pan Richard Sala­man z Lon­dynu został naszym prze­wod­ni­kiem. Objazd ten był dla mnie wiel­kim prze­ży­ciem, przede wszyst­kim dla­tego, że brały w nim udział ponad dwa tuziny uczest­ni­ków D-Day — od gene­ra­łów po sze­re­gow­ców — któ­rzy na miej­scu opo­wia­dali mi o swo­ich prze­ży­ciach. Powtó­rzy­li­śmy tę imprezę osiem razy. McLean i Sala­man oka­zali się dosko­na­łymi współ­pra­cow­ni­kami i wspa­nia­łymi przy­ja­ciółmi. Dzięki nim znacz­nie lepiej znam i rozu­miem wyda­rze­nia D-Day.

Podobną rolę ode­grali inni, naukowcy, auto­rzy, doku­men­ta­li­ści i wete­rani, lecz jest ich zbyt wielu, by można było zamie­ścić wszyst­kie nazwi­ska — oni wie­dzą, że o nich pamię­tam.

Alice May­hew była, jak zwy­kle, wspa­nia­łym wydawcą. Jej zespół w wydaw­nic­twie Simon&Schu­s­ter, a zwłasz­cza Eli­za­beth Stein, wyko­nał świetną robotę. Mój agent, John Ware, słu­żył mi wspar­ciem i zachętą.

Moja żona, Moira, była part­ne­rem w tym przed­się­wzię­ciu, prze­la­ty­wała nad Atlan­ty­kiem tam i z powro­tem, brała także udział w spo­tka­niach wete­ra­nów w Sta­nach. Każdy z setek żoł­nie­rzy, któ­rzy ją poznali, przy­zna, że cudow­nie potra­fiła nawią­zać kon­takt, stwo­rzyć atmos­ferę do roz­mowy i wpra­wić w dobry nastrój. Z wiel­kim zain­te­re­so­wa­niem słu­chała ich opo­wie­ści, przy­da­jąc kobie­cego wdzięku naszym posił­kom, spo­tka­niom, wędrów­kom po polach walki i podró­żom samo­lo­to­wym. Ponadto, jak w przy­padku wszyst­kich moich publi­ka­cji, była ich pierw­szym i kry­tycz­nym czy­tel­ni­kiem. Jej rola w mojej pracy i całym życiu jest nie­oce­niona; jest dla mnie rów­nie droga jak życie.

Jak usi­ło­wa­łem poka­zać w poprzed­nich aka­pi­tach, ta książka jest wyni­kiem pracy zespo­ło­wej. Byłoby mi miło, gdyby spodo­bała się gene­ra­łowi Eisen­ho­we­rowi. Od chwili, gdy objął sta­no­wi­sko naczel­nego dowódcy Allied Expe­di­tio­nary Force aż do przy­ję­cia kapi­tu­la­cji Nie­miec pod­kre­ślał zna­cze­nie współ­pracy. Ze wszyst­kich cech jego cha­rak­teru, jako przy­wódcy wie­lo­na­ro­do­wej kru­cjaty w Euro­pie, naj­waż­niej­sza dla zwy­cię­stwa oka­zała się wła­śnie wola współ­dzia­ła­nia.

Gene­rał Eisen­ho­wer wie­lo­krot­nie mówił o roli „furii pobu­dzo­nej do dzia­ła­nia demo­kra­cji”. To wła­śnie 6 czerwca 1944 roku i pod­czas dal­szej kam­pa­nii zachod­nie demo­kra­cje dały wyraz tej swo­jej furii. Suk­ces tego wiel­kiego i szla­chet­nego przed­się­wzię­cia był zara­zem trium­fal­nym zwy­cię­stwem demo­kra­cji nad sys­te­mem tota­li­tar­nym. Jako pre­zy­dent Eisen­ho­wer pod­kre­ślał, że pra­gnął, aby demo­kra­cja prze­trwała nad­cho­dzące wieki. Ja rów­nież tego pra­gnę. Żywię głę­boką nadzieję, że ta książka, która jest w grun­cie rze­czy peanem na cześć demo­kra­cji, cho­ciaż w małej mie­rze przy­czyni się do reali­za­cji owego wiel­kiego celu.

Ste­phen E. AmbroseDyrek­tor Eisen­ho­wer Cen­terna Uni­ver­sity of New Orle­ans

For­re­stowi Pogue’owi,pierw­szemu histo­ry­kowi D-Day

Naj­trud­niej­sza i naj­bar­dziej skom­pli­ko­wana ope­ra­cja,jaką kie­dy­kol­wiek prze­pro­wa­dzono.

Win­ston Chur­chill

Unie­moż­li­wie­nie wro­gowi doko­na­nia desantu będzieczyn­ni­kiem decy­du­ją­cym o całym prze­biegu wojnyi jej osta­tecz­nym wyniku.

Adolf Hitler

Histo­ria wojen nie zna przed­się­wzię­cia,które dorów­ny­wa­łoby tej ope­ra­cjipod wzglę­dem kon­cep­cji, skali i dosko­na­łej reali­za­cji.

Iosif Sta­lin

Powo­dze­nia! I niech Wszech­mocny Bóg pobło­go­sławinas wszyst­kich i nasze wiel­kie,szla­chetne przed­się­wzię­cie.

Dwi­ght D. Eisen­ho­wer, roz­kaz dzienny, 4 czerwca 1944

Teraz chciał­bym wam wyja­śnić, co ozna­cza utwo­rze­nie dru­giego frontu, żeby­ście zro­zu­mieli i na zawsze zacho­wali wdzięcz­ność dla tych, któ­rzy zgi­nęli, i dla tych, któ­rym udało się prze­żyć, za to, co dla was zro­bili.

Ernie Pyle, 12 czerwca 1944

Skład dywizji

Dywi­zje pie­choty i powietrz­no­de­san­towe wal­czące wII woj­nie świa­to­wej skła­dały się z:

dru­żyn (prze­waż­nie 9-12 żoł­nie­rzy) plu­to­nów (3 dru­żyny) kom­pa­nii (3-4 plu­tony) bata­lio­nów (3-4 kom­pa­nie) puł­ków (3-4 bata­liony) dywi­zji (3-4 pułki) plus: oddziały sape­rów, arty­le­ria, per­so­nel medyczny i inny.

Ame­ry­kań­skie, bry­tyj­skie i kana­dyj­skie dywi­zje pie­choty liczyły w D-Day po 15 000-20 000 żoł­nie­rzy.

Alianc­kie dywi­zje powietrz­no­de­san­towe były o połowę mniej­sze.

Więk­szość nie­miec­kich dywi­zji liczyła 10 000 żoł­nie­rzy.

Prolog

Pro­log

Szes­na­ście minut po pół­nocy, 6 czerwca 1944 roku3 nad kana­łem Caen, jakieś pięć­dzie­siąt metrów od mostu obro­to­wego, wylą­do­wał szy­bo­wiec Horsa. Porucz­nik Den Bro­the­ridge, pro­wa­dzący dwu­dzie­stu ośmiu ludzi z 1 Plu­tonu Kom­pa­nii D, Pułku Pie­choty Lek­kiej hrabstw Oxford i Buc­kin­gham, bry­tyj­skiej 6 Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wej, wydo­stał się z samo­lotu. Chwy­cił za ramię sier­żanta Jacka „Billa” Baileya, dowódcę dru­żyny, i szep­nął mu do ucha: „Bierz swo­ich chłop­ców i w drogę”. Bailey wyru­szył więc z grupą, by obrzu­cić gra­na­tami bun­kier przy moście, gdzie, jak wie­dziano, znaj­do­wał się kara­bin maszy­nowy. Porucz­nik Bro­the­ridge zebrał pozo­sta­łych żoł­nie­rzy z plu­tonu, rzu­cił szep­tem: „Dalej, chło­paki!” i zaczął biec w stronę mostu. Nie­miecka obrona obiektu w sile ponad pięć­dzie­się­ciu ludzi nie zda­wała sobie sprawy, że od dawna spo­dzie­wana inwa­zja wła­śnie się zaczęła.

Gdy Bro­the­ridge i jego ludzie wspięli się szybko po nasy­pie i wbie­gli na most, sie­dem­na­sto­letni sze­re­go­wiec Hel­mut Romer, jeden z dwóch nie­miec­kich war­tow­ni­ków, ujrzał zbli­ża­ją­cych się z naprze­ciwka dwu­dzie­stu jeden bry­tyj­skich spa­do­chro­nia­rzy, któ­rzy w jego odczu­ciu poja­wili się dosłow­nie zni­kąd. Wszy­scy trzy­mali broń gotową do strzału. Romer odwró­cił się i prze­biegł przez most. Mija­jąc kolegę war­tow­nika, krzyk­nął: „Spa­do­chro­nia­rze!” Ten wycią­gnął Leucht­pi­stole (rakiet­nicę) i wystrze­lił; Bro­the­ridge posłał w jego kie­runku serię trzy­dzie­stu dwóch poci­sków ze Stena.

Były to pierw­sze strzały z tych, jakie miały zostać oddane przez sto sie­dem­dzie­siąt pięć tysięcy żoł­nie­rzy i mary­na­rzy, Bry­tyj­czy­ków, Ame­ry­ka­nów, Kana­dyj­czy­ków, Fran­cu­zów, Pola­ków, Nor­we­gów i przed­sta­wi­cieli innych naro­dów, nale­żą­cych do Alianc­kich Eks­pe­dy­cyj­nych Sił Zbroj­nych, któ­rzy przez następne dwa­dzie­ścia cztery godziny uczest­ni­czyli w inwa­zji na Nor­man­dię. Tra­fiony war­tow­nik stał się pierw­szym Niem­cem pole­głym w obro­nie Euro­pej­skiej For­tecy Hitlera.

Dwu­dzie­sto­sze­ścio­letni Bro­the­ridge przy­go­to­wy­wał się do tej chwili od dwóch lat, a do tej szcze­gól­nej akcji opa­no­wa­nia mostu poprzez coup de main4 — od sze­ściu mie­sięcy. Został awan­so­wany z sze­re­gowca; dowódca jego kom­pa­nii, major John Howard, zare­ko­men­do­wał go do Jed­nostki Szko­le­nia Ofi­ce­rów (OCTU) w 1942 roku. Pozo­stali ofi­ce­ro­wie w plu­to­nie mieli wyż­sze wykształ­ce­nie, byli, jeśli nie bogaci, to zamożni, i wywo­dzili się albo z ary­sto­kra­cji, albo przy­naj­mniej z klasy wyż­szej. Kiedy więc Bro­the­ridge wró­cił do jed­nostki jako ofi­cer, zacho­wy­wali się wobec niego z pewną rezerwą, bo jak mówili, „to nie jest, rozu­miesz, jeden z naszych”.

Bro­the­ridge grał na przy­kład w piłkę nożną, a nie w kry­kieta. Był dosko­na­łym spor­tow­cem i wszy­scy prze­wi­dy­wali, że po woj­nie zosta­nie zawo­do­wym pił­ka­rzem. Łatwo nawią­zy­wał kon­takt z ludźmi i ni­gdy nie odczu­wał tej wiel­kiej prze­pa­ści, jaka czę­sto dzieli bry­tyj­skich ofi­ce­rów od sze­re­gow­ców.

Bro­the­ridge miał zwy­czaj przy­cho­dzić wie­czo­rem do koszar, sia­dał na pry­czy swego ordy­nansa i roz­ma­wiał z chłop­cami o piłce noż­nej. Przy­no­sił ze sobą ofi­cerki i w cza­sie roz­mowy je pasto­wał. Sze­re­gowy Wally Parr ni­gdy nie zapo­mniał tego widoku: bry­tyj­ski porucz­nik pole­ro­wał swoje buty, pod­czas gdy jego ordy­nans leżał na posła­niu, gawę­dząc o Man­che­ster Uni­ted, West Ham i innych dru­ży­nach pił­kar­skich.

Den Bro­the­ridge był chu­dym, weso­łym, sym­pa­tycz­nym face­tem i kole­dzy ofi­ce­ro­wie szybko prze­ko­nali się do niego. Wszy­scy go podzi­wiali; uczciwy, sumienny, wyma­ga­jący, szybko się uczył, naj­le­piej w całej kom­pa­nii znał się na róż­nych rodza­jach broni; był zdol­nym nauczy­cie­lem i pojęt­nym uczniem, uro­dzo­nym dowódcą. Kiedy major Howard zapro­po­no­wał, by Bro­the­ridge sta­nął na czele 1 Plu­tonu, pozo­stali porucz­nicy w kom­pa­nii zgo­dzili się, że Den zasłu­guje na to, by popro­wa­dzić do akcji w D-Day pierw­szą grupę żoł­nie­rzy. Bro­the­ridge był jed­nym z wielu młod­szych ofi­ce­rów w armii bry­tyj­skiej, naj­lep­szych ludzi, jakich wydał ten kraj, któ­rzy wal­czyli o wol­ność, ryzy­ku­jąc życie.

Młody porucz­nik miał jed­nak wię­cej do stra­ce­nia w tej walce niż inni, ponie­waż był jed­nym z nie­licz­nych żona­tych żoł­nie­rzy w Kom­pa­nii D, a jego żona Mar­ga­ret była w ósmym mie­siącu ciąży. Lecąc nad kana­łem La Man­che, myślał o przy­szło­ści swego nie naro­dzo­nego dziecka.

Krzyk Romera, rakieta wystrze­lona z Leucht­pi­stole i seria ze Stena zaalar­mo­wały nie­miec­kich żoł­nie­rzy sie­dzą­cych w gniaz­dach broni maszy­no­wej i kry­tych tran­sze­jach po obu stro­nach mostu. Natych­miast otwo­rzyli ogień z kara­bi­nów maszy­no­wych MG-345 i pisto­le­tów maszy­no­wych.

Bro­the­ridge, znaj­du­jący się nie­mal po dru­giej stro­nie mostu na czele strze­la­ją­cych w biegu żoł­nie­rzy, wycią­gnął gra­nat i rzu­cił go w stronę gniazda broni maszy­no­wej po pra­wej stro­nie. W tym samym momen­cie został tra­fiony poci­skiem w szyję. Upadł twa­rzą do przodu. Jego ludzie minęli go. Tuż za nimi bie­gli żoł­nie­rze z dwóch innych plu­to­nów, któ­rzy przy­le­cieli dwoma kolej­nymi szy­bow­cami. Chłopcy z Kom­pa­nii D szybko oczy­ścili gniazda broni maszy­no­wej i tran­szeje, tak że dwa­dzie­ścia jeden minut po pół­nocy w naj­bliż­szym sąsiedz­twie mostu nie było już żad­nego wroga — wszy­scy albo zostali zabici, albo ucie­kli.

Sze­re­gowy Parr ruszył na poszu­ki­wa­nie Bro­the­ridge’a, który miał być na sta­no­wi­sku dowo­dze­nia w kawia­rence przy moście.

— Gdzie jest Danny? — zapy­tał innego sze­re­gowca. (Pod­władni zwra­cali się do porucz­nika „Mr. Bro­the­ridge”, ofi­ce­ro­wie zaś mówili do niego „Dan”. Wszy­scy jed­nak myśleli o nim i nazy­wali go po pro­stu „Danny”.)

— Gdzie Danny? — powtó­rzył Parr.

Zapy­tany nie wie­dział. Parr pobiegł pod kawiar­nię. Zna­lazł Bro­the­ridge’a leżą­cego na dro­dze naprze­ciwko kafejki. Miał otwarte oczy i poru­szał ustami, ale Parr nie mógł zro­zu­mieć jego słów. Sze­re­gowy pomy­ślał: Co za strata! Tyle lat przy­go­to­wań do tej roboty — a wszystko trwało zale­d­wie parę sekund i bie­dak leży roz­cią­gnięty na ziemi.

Noszowi zabrali Bro­the­ridge’a do punktu medycz­nego po dru­giej stro­nie mostu. Lekarz kom­pa­nii, John Vau­ghan, zoba­czył ran­nego porucz­nika „leżą­cego na ple­cach i patrzą­cego w gwiazdy — wyglą­dał na strasz­nie zdzi­wio­nego, po pro­stu zdzi­wio­nego”. Zro­bił mu zastrzyk z mor­finy i zaczął opa­try­wać ranę po poci­sku na jego szyi. Zanim zakoń­czył udzie­la­nie pierw­szej pomocy, Bro­the­ridge sko­nał. Był pierw­szym alianc­kim żoł­nie­rzem, zabi­tym przez wroga w D-Day.

Porucz­nik Robert Mason Mathias dowo­dził 2 Plu­to­nem Kom­pa­nii E 508 Pułku Pie­choty Spa­do­chro­no­wej ame­ry­kań­skiej 82 Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wej. O pół­nocy z 5 na 6 czerwca 1944 roku leciał Dakotą C-47 nad kana­łem La Man­che, kie­ru­jąc się ku brze­gom Nor­man­dii. Dwie godziny póź­niej samo­lot zna­lazł się nad Fran­cją i został kil­ka­krot­nie ostrze­lany przez nie­miec­kie działa prze­ciw­lot­ni­cze. O godzi­nie 2.27 porucz­nik Mathias zoba­czył, że nad otwar­tymi drzwiami samo­lotu zapa­liło się czer­wone świa­tełko — znak, żeby się przy­go­to­wać.

— Wstać i zaha­czyć się! — zawo­łał do szes­na­stu ludzi za sobą, przy­cze­pił sprzączkę spa­do­chronu do linki bie­gną­cej wzdłuż pod dachem samo­lotu.

Pod­szedł do drzwi, gotów wysko­czyć, gdy tylko pilot uzna, że maszyna zna­la­zła się w rejo­nie zrzutu, i włą­czy zie­loną lampkę.

Tym­cza­sem Niemcy poni­żej strze­lali wście­kle do armady powietrz­nej ośmiu­set dwu­dzie­stu dwóch C-47, trans­por­tu­ją­cych żoł­nie­rzy z 82 i 101 Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wych na teren inwa­zji. Czte­ro­lu­fowe działka prze­ciw­lot­ni­cze 20 mm Fla­kvier­ling-38 roz­świe­tlały niebo eks­plo­zjami, a poci­ski smu­gowe z kara­bi­nów maszy­no­wych — zie­lone, żółte, czer­wone, nie­bie­skie, białe — ryso­wały łuki na nie­bie. Widok był wspa­niały (pra­wie każdy spa­do­chro­niarz pomy­ślał zapewne, że tak nie­sa­mo­wi­tego pokazu fajer­wer­ków nie widział nawet z oka­zji święta 4 Lipca) i jed­no­cze­śnie prze­ra­ża­jący. Na każdą smugę przy­pa­dało bowiem pięć ostrych poci­sków — nie­wi­docz­nych, ale dobrze sły­szal­nych, bo ude­rzały o skrzy­dła samo­lo­tów, wyda­jąc dźwięk przy­po­mi­na­jący grze­cho­ta­nie kamy­ków w bla­sza­nej puszce. Lecące nie wyżej niż trzy­sta metrów nad zie­mią, z pręd­ko­ścią około dwu­stu kilo­me­trów na godzinę, C-47 sta­no­wiły łatwy cel.

Patrząc w kie­runku drzwi, porucz­nik Mathias widział ten sza­le­jący ostrzał. Praw­do­po­dob­nie od wystrze­lo­nego poci­sku smu­go­wego zapa­liła się sto­jąca na skraju Ste-Mère-Église sto­doła, która pło­nęła, oświe­tla­jąc łuną hory­zont. C-47 wyko­nał zwód, darem­nie pró­bu­jąc umknąć przed ostrza­łem, ludzie za ple­cami Mathiasa zaczęli wykrzy­ki­wać: „Ruszajmy!”, „Na miłość boską, wyska­kujmy!” albo „Skaczmy, do cho­lery, skaczmy!” Kiedy kilka poci­sków kara­bi­nów maszy­no­wych prze­biło kadłub, wszy­scy instynk­tow­nie osło­nili kro­cza. Mieli za sobą z tuzin albo wię­cej sko­ków ćwi­czeb­nych i ni­gdy nie myśleli, że będą tak się rwali do opusz­cze­nia lecą­cego samo­lotu.

Mathias oparł ręce na zewnętrz­nej stro­nie drzwi, gotów wysko­czyć w noc, gdy tylko zapali się zie­lona lampka. Tuż obok niego nastą­pił wybuch. Czer­wony pocisk smu­gowy roz­pruł zapa­sowy spa­do­chron na jego piersi, ści­na­jąc porucz­nika z nóg. Z wiel­kim wysił­kiem Mathias zaczął się pod­no­sić. Zapa­liło się zie­lone świa­tełko.

Dwu­dzie­sto­ośmio­letni Mathias był mniej wię­cej o pięć lat star­szy od pozo­sta­łych porucz­ni­ków w „pięć­set ósmym”, ale wyglą­dał mło­dziej. Miał typowe dla Irland­czy­ków rudo­blond włosy i piegi, które nada­wały mu chło­pięcy wygląd. Szczu­pły i wysoki (sto osiem­dzie­siąt trzy cen­ty­me­try wzro­stu i osiem­dzie­siąt kilo wagi), był w dosko­na­łej for­mie — same muskuły bez grama tłusz­czu — i wystar­cza­jąco silny, by prze­żyć ude­rze­nie, które powa­li­łoby wołu, więc nie­mal natych­miast przy­szedł do sie­bie. Wstał i zajął poprzed­nią pozy­cję przy drzwiach.

Była to akcja, jakiej żoł­nie­rze z plu­tonu spo­dzie­wali się po Bobie Mathia­sie. Porucz­nik cie­szył się ogromną popu­lar­no­ścią wśród pod­wład­nych i kole­gów ofi­ce­rów. Od dwóch lat przy­go­to­wy­wał się ze swo­imi ludźmi do tej chwili. Wszy­scy uwa­żali go za abso­lut­nie uczci­wego i cał­ko­wi­cie odda­nego spra­wie, któ­rej słu­żył. Był naj­lep­szym bok­se­rem w pułku i zna­ko­mi­tym pie­chu­rem. Pew­nego razu, pod­czas czter­dzie­sto­ki­lo­me­tro­wego mar­szu tre­nin­go­wego, będą­cego dla żoł­nie­rzy z plu­tonu ciężką próbą wytrzy­ma­ło­ści, jeden z jego ludzi się pod­dał. Mathias pod­niósł go i tasz­czył przez ostatni kilo­metr.

Jego pod­władny, sze­re­go­wiec Harold Cava­naugh, opo­wiada, w jaki spo­sób Mathias cen­zu­ro­wał pocztę: „Czy­nił ogromne wysiłki, by patrzeć jedy­nie na zawar­tość listu. Nazwi­sko autora spraw­dzał tylko wtedy, gdy w tek­ście było coś, co nie powinno się tam zna­leźć. Oso­bi­ście zano­sił list do autora, żeby wyja­śnić, dla­czego pewne par­tie należy usu­nąć. Po koniecz­nych popraw­kach list mógł zostać wysłany. Było bar­dzo mało praw­do­po­dobne, by zagi­nął w dro­dze, więc autor zawsze miał pew­ność, że adre­sat go prze­czyta”.

Mathias był żar­li­wym kato­li­kiem. Cho­dził na mszę tak czę­sto, jak to było moż­liwe, i robił wszystko, by i jego ludzie mogli uczest­ni­czyć w obrząd­kach reli­gij­nych. Ni­gdy nie klął. Dowódca jego kom­pa­nii powie­dział: „Naj­tward­szego faceta potra­fił zmu­sić do posłu­szeń­stwa; nikt ni­gdy jed­nak nie sły­szał, by użył słowa «cho­lera» czy «psia­krew»”.

Kiedy ktoś w 2 Plu­to­nie miał jakiś pro­blem, Mathias od razu to wyczu­wał. Deli­kat­nie pro­po­no­wał pomoc, ale ni­gdy się nie narzu­cał. Jeden z jego sze­re­gow­ców wspo­mina: „Był wyro­zu­miały, ale ni­gdy nie rezy­gno­wał ze swo­ich wyma­gań. Spra­wiał wra­że­nie głę­boko ura­żo­nego, gdy zda­rzyło się, że nie speł­ni­li­śmy jego ocze­ki­wań, ale ni­gdy nie tra­cił pano­wa­nia nad sobą”.

Wszech­stron­nie przy­go­to­wał się do nad­cho­dzą­cej ope­ra­cji. Stu­dio­wał histo­rię woj­sko­wo­ści. Był znawcą wszel­kiego rodzaju broni i opa­no­wał naj­róż­niej­sze umie­jęt­no­ści nie­zbędne w kom­pa­nii strze­lec­kiej. Inte­re­so­wał się uzbro­je­niem wroga, jego orga­ni­za­cją i tak­tyką. Nauczył się nie­miec­kiego i posłu­gi­wał się nim płyn­nie; poznał także fran­cu­ski na tyle dobrze, żeby w tere­nie ewen­tu­al­nie zapy­tać o drogę. Uczył swo­ich ludzi nie­miec­kich komend i fran­cu­skich zwro­tów. „To były poży­teczne lek­cje” — zauważa Cava­naugh. Bojąc się, że Niemcy użyją gazu, Mathias prze­szko­lił swo­ich ludzi w dzie­dzi­nie środ­ków che­micz­nych: łza­wią­cych, żrą­cych, powo­du­ją­cych kicha­nie i tym podob­nych. „Ta wie­dza oka­zała się póź­niej nie­po­trzebna — stwier­dził Cava­naugh — ale porucz­nik nie chciał pomi­nąć ani jed­nego rodzaju broni”.

Puł­kow­nik Roy E. Lin­dqu­ist, dowo­dzący „pięć­set ósmym”, powie­dział o Mathia­sie: „Albo zasłuży sobie na Medal Hono­rowy, albo będzie pierw­szym czło­wie­kiem z pułku, który zgi­nie w akcji”.

Wie­czo­rem 5 czerwca na lot­ni­sku, kiedy „pięć­set ósmy” łado­wał się do samo­lo­tów, Mathias uści­snął rękę każ­demu żoł­nie­rzowi z plu­tonu. Jego ludzie lecieli dwoma maszy­nami; sze­re­gowy Cava­naugh, który zna­lazł się w tej dru­giej, wspo­mina: „W tym wspa­nia­łym face­cie była jakaś spo­kojna pew­ność sie­bie. Poda­li­śmy sobie ręce, a on powie­dział: «Poka­żemy im, my Irland­czycy, prawda?»”

Gdyby porucz­nik Mathias po tym, jak został ranny odłam­kiem poci­sku, usu­nął się z przej­ścia i pozwo­lił sto­ją­cym za nim ludziom wysko­czyć, a miał jesz­cze na to dość siły, to załoga C-47 udzie­li­łaby mu pierw­szej pomocy i — praw­do­po­dob­nie — odsta­wiła z powro­tem do Anglii, na ope­ra­cję, która ura­to­wa­łaby mu życie.

Zamiast tego jed­nak Mathias pod­niósł prawą rękę, wykrzyk­nął: „Za mną!” i rzu­cił się w ciem­no­ści nocy. Czy to wstrząs wywo­łany otwar­ciem się spa­do­chronu, czy też ude­rze­nie o zie­mię były przy­czyną, a może krwa­wie­nie z licz­nych ran — dość, że kiedy pół godziny póź­niej udało się go odna­leźć, już nie żył. Był pierw­szym ame­ry­kań­skim ofi­ce­rem, zabi­tym w wyniku ostrzału nie­miec­kiego w D-Day.

Ope­ra­cja Over­lord, inwa­zja na oku­po­waną przez Niemcy Fran­cję, doko­nana w czerwcu 1944 roku, była przed­się­wzię­ciem na osza­ła­mia­jąco wielką skalę. W ciągu jed­nej doby, poko­nu­jąc od stu dzie­się­ciu do stu osiemdzie­się­ciu kilo­me­trów otwar­tego morza, prze­rzu­cono na opa­no­wany przez wroga brzeg, przy jego inten­syw­nym opo­rze, sto sie­dem­dzie­siąt pięć tysięcy żoł­nie­rzy i ich sprzęt, w tym pięć­dzie­siąt tysięcy wszel­kiego typu pojaz­dów, od moto­cy­kli po czołgi i spy­cha­cze opan­ce­rzone. W trans­por­cie uczest­ni­czyły, także jako wspar­cie, pięć tysięcy trzy­sta trzy­dzie­ści trzy okręty i wszel­kiego rodzaju jed­nostki pły­wa­jące oraz jede­na­ście tysięcy samo­lo­tów. Oddziały woj­skowe przy­były z połu­dniowo-zachod­nich, połu­dnio­wych i wschod­nich wybrzeży Anglii. Akcja wyglą­dała tak, jakby w ciągu jed­nej nocy na wschodni brzeg jeziora Michi­gan prze­nie­siono mia­sta Green Bay, Racine i Keno­sha w sta­nie Wiscon­sin — wraz ze wszyst­kimi: męż­czy­znami, kobie­tami i dziećmi, oraz pojaz­dami.

Przy­go­to­wa­nia do tego nie­zwy­kłego przed­się­wzię­cia — które bry­tyj­ski pre­mier Win­ston S. Chur­chill słusz­nie nazwał „naj­trud­niej­szą i naj­bar­dziej skom­pli­ko­waną ope­ra­cją, jaką kie­dy­kol­wiek prze­pro­wa­dzono” — trwały dwa lata i wyma­gały zaan­ga­żo­wa­nia dosłow­nie milio­nów ludzi. Liczba wypro­du­ko­wa­nego przez USA sprzętu, okrę­tów wojen­nych i desan­to­wych, samo­lo­tów wszel­kiego typu, broni pan­cer­nej i uzbro­je­nia, środ­ków medycz­nych i wielu innych, była wręcz astro­no­miczna. Wielka Bry­ta­nia i Kanada wnio­sły rów­nie duży wkład.

Nie pod­wa­ża­jąc zna­cze­nia wysiłku całego ame­ry­kań­skiego prze­my­słu, wiel­kiego zaan­ga­żo­wa­nia Bry­tyj­czy­ków, Kana­dyj­czy­ków i innych sprzy­mie­rzo­nych, wszyst­kich pla­nów i przy­go­to­wań, genial­nej kon­cep­cji oszu­ka­nia wroga i udziału świet­nych dowód­ców — osta­teczny suk­ces czy klę­ska ope­ra­cji Over­lord zale­żały od sto­sun­kowo nie­wiel­kiej grupy młod­szych ofi­ce­rów, podofi­ce­rów, sze­re­go­wych żoł­nie­rzy i mary­na­rzy, nale­żą­cych do ame­ry­kań­skiej, bry­tyj­skiej i kana­dyj­skiej armii, mary­narki wojen­nej, sił powietrz­nych i Straży Przy­brzeż­nej. Ta naj­le­piej przy­go­to­wana ope­ra­cja woj­skowa w histo­rii, wspie­rana przez nie­wia­ry­god­nie silny ostrzał z morza i bom­bar­do­wa­nie z powie­trza, mogłaby się bowiem nie powieść, gdyby spa­do­chro­nia­rze i żoł­nie­rze, któ­rzy przy­le­cieli szy­bow­cami, zamiast szu­kać wroga, skryli się za żywo­pło­tami i scho­wali w sto­do­łach; gdyby dowódcy jed­no­stek desan­to­wych, bojąc się ostrzału wroga, nie przy­bili do brzegu, ale wysa­dzili żoł­nie­rzy na głę­bo­kiej wodzie; gdyby żoł­nie­rze na pla­żach oko­pali się za falo­chro­nami, a pod­ofi­ce­ro­wie i młodsi ofi­ce­ro­wie nie zdo­łali wobec sil­nego ognia wroga popro­wa­dzić ich w głąb lądu. Tak się jed­nak nie stało.

O wszyst­kim prze­są­dziła garstka chłop­ców w wieku od osiem­na­stu do dwu­dzie­stu lat. Byli dosko­nale wyszko­leni i wypo­sa­żeni, mogli liczyć na silne wspar­cie, ale zale­d­wie kilku z nich miało wcze­śniej oka­zję do walki. Nie­wielu kie­dy­kol­wiek zabiło czło­wieka albo choćby widziało, jak ginie kolega. Więk­szość przy­po­mi­nała Dena Bro­the­ridge’a i Boba Mathiasa — ni­gdy w ich obec­no­ści nie oddano strzału z nie­na­wi­ści. Byli zwy­kłymi oby­wa­te­lami powo­ła­nymi do woj­ska, nie zawo­dow­cami.

Wio­sną 1944 zasta­na­wiano się, czy sys­tem demo­kra­tyczny potrafi wycho­wać mło­dych żoł­nie­rzy, któ­rzy mogliby sku­tecz­nie prze­ciw­sta­wić się dosko­na­łym rekru­tom, jakich wysłały na front nazi­stow­skie Niemcy. Hitler był prze­ko­nany, że odpo­wiedź brzmi „nie”. Zna­jąc doko­na­nia armii bry­tyj­skiej we Fran­cji w 1940 roku, czy też wojsk bry­tyj­skich i ame­ry­kań­skich w Afryce Pół­noc­nej i na wybrze­żach Morza Śród­ziem­nego w latach 1942-1944, nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści, że Wehr­macht będzie miał miaż­dżącą prze­wagę. Fana­tyzm i dys­cy­plina, cha­rak­te­ry­styczne dla sys­temów tota­li­tar­nych, zawsze zatrium­fują nad libe­ra­li­zmem i znie­wie­ściałą demo­kra­cją — tego Hitler był pewny.

Gdyby jed­nak widział w akcji Dena Bro­the­ridge’a i Boba Mathiasa tego pierw­szego dnia inwa­zji na Nor­man­dię, może zachwiałby się w swoim prze­ko­na­niu. Ta książka opo­wiada wła­śnie o Bro­the­ridge’u, Mathia­sie i ich kole­gach, mło­dych ludziach, któ­rzy przy­szli na świat w okre­sie złud­nej pro­spe­rity lat dwu­dzie­stych, a dora­stali w gorz­kich realiach Wiel­kiego Kry­zysu następ­nej dekady. Książki, które czy­tali jako nasto­lat­ko­wie, miały cha­rak­ter anty­wo­jenny i cynicz­nie przed­sta­wiały wszel­kich patrio­tów jako fra­je­rów, a fra­je­rów jako boha­te­rów. Żaden z owych chłop­ców nie palił się do kolej­nej wojny. Pra­gnęli grać w base­ball i rzu­cać piłkę do kosza, a nie gra­naty na pozy­cje wroga, strze­lać z flo­wera do kró­li­ków, a nie z kara­binu M-1 do innych mło­dych ludzi. Ale kiedy nade­szła chwila próby, kiedy trzeba było wal­czyć o wol­ność lub ją stra­cić, sta­nęli do walki. Byli bojow­ni­kami demo­kra­cji. Stali się boha­te­rami D-Day i to im zawdzię­czamy wol­ność.

Zanim jed­nak poj­miemy, czego i w jaki spo­sób doko­nali, zanim to w pełni doce­nimy, musimy ogar­nąć wzro­kiem szer­sze tło.

Rozdział 1. Broniący się

1

Bro­niący się

Na początku 1944 roku pod­sta­wo­wym pro­ble­mem nazi­stow­skich Nie­miec było to, że pod­biły tery­to­rium, któ­rego nie były w sta­nie obro­nić. Hitler miał jed­nak men­tal­ność zdo­bywcy i zamie­rzał zatrzy­mać każdy skra­wek zra­bo­wa­nej ziemi. By wypeł­nić jego roz­kazy, Wehr­macht musiał ucie­kać się do róż­nych impro­wi­zo­wa­nych akcji, pole­ga­ją­cych przede wszyst­kim na orga­ni­zo­wa­niu jed­no­stek woj­sko­wych zło­żo­nych z żoł­nie­rzy obcych naro­do­wo­ści, mło­dzieży nie­miec­kiej w wieku szkol­nym czy też ludzi sta­rych, a także na stwo­rze­niu moc­nych pozy­cji obron­nych. Nie­mieckie dowódz­two musiało rów­nież zmie­nić kon­cep­cje tak­tyczne i rodzaj uzbro­je­nia, prze­kształ­ca­jąc bar­dzo sprawną armię z okresu Blitz­kriegu (wojny bły­ska­wicz­nej), czyli lat 1940-1941, która dys­po­no­wała lek­kimi, szyb­kimi czoł­gami i wytrzy­małą w mar­szu pie­chotą, w przy­cięż­kie, mało ruchliwe woj­sko z 1944 roku, posia­da­jące cięż­kie, powolne czołgi i pie­chotę, kry­jącą się w oko­pach.

Wszystko, co działo się w Niem­czech w okre­sie nazi­zmu, było dzie­łem Hitlera. Führer dobrze zapa­mię­tał sobie lek­cję z I wojny świa­to­wej — że Niemcy nie są w sta­nie wygrać wojny na wyczer­pa­nie — i w kam­pa­niach pierw­szych dwóch lat reali­zo­wał stra­te­gię Blitz­kriegu. Jed­nak pod koniec 1941 roku jego bły­ska­wiczna wojna, toczona na tere­nie Rosji, stra­ciła roz­pęd. Wtedy popeł­nił jeden z naj­bar­dziej nie­zro­zu­mia­łych błę­dów — w tym samym tygo­dniu, w któ­rym Armia Czer­wona roz­po­częła ofen­sywę pod Moskwą, wypo­wie­dział wojnę Sta­nom Zjed­no­czo­nym!6

Latem 1942 roku Wehr­macht pod­jął próbę wzno­wie­nia wojny bły­ska­wicz­nej prze­ciwko Armii Czer­wo­nej, ale już na znacz­nie mniej­szą skalę (jedna grupa armii na jed­nym fron­cie zamiast trzech na trzech fron­tach jed­no­cze­śnie), by ponow­nie zimą utknąć w miej­scu z powodu opa­dów śniegu. Pod koniec stycz­nia 1943 roku pod Sta­lin­gra­dem do nie­woli oddało się pra­wie ćwierć miliona nie­miec­kich żoł­nie­rzy. W czerwcu tego samego roku Wehr­macht pod­jął ostat­nią ofen­sywę na Fron­cie Wschod­nim, pod Kur­skiem. Armia Czer­wona powstrzy­mała ją jed­nak, zada­jąc wro­gowi olbrzy­mie straty.

Klę­ska pod Kur­skiem pozba­wiła Hitlera nadziei na mili­tarne zwy­cię­stwo nad Związ­kiem Radziec­kim. Nie zna­czy to jed­nak, że uznał swoją sprawę za stra­coną. Miał jesz­cze sporo zagar­nię­tych ziem, by powstrzy­mać napór Armii Czer­wo­nej na Fron­cie Wschod­nim, licząc na szybki roz­pad dzi­wacz­nego przy­mie­rza, które zawarły ze sobą Wielka Bry­ta­nia, Zwią­zek Radziecki i Stany Zjed­no­czone, praw­do­po­dob­nie wyłącz­nie z jego powodu.

Śmierć Hitlera i cał­ko­wita klę­ska nazi­stow­skich Nie­miec z pew­no­ścią dopro­wa­dzi­łyby do roz­wią­za­nia przy­mie­rza, ale Führer chciał sko­rzy­stać z tego jesz­cze za życia i miał powody, by sądzić, że jest to moż­liwe — gdyby tylko zdo­łał prze­ko­nać Sta­lina, że nie może pole­gać na Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Wiel­kiej Bry­ta­nii. Sta­lin doszedłby do prze­ko­na­nia, że koszty zwy­cię­stwa wal­czą­cej samot­nie Armii Czer­wo­nej są zbyt wyso­kie i gdyby armia radziecka doszła do linii gra­nicz­nej z czerwca 1941 roku — wyzna­czo­nej przez zabór wschod­niej czę­ści Pol­ski — mógłby pod­jąć nego­cja­cje poko­jowe, któ­rych stawką byłaby Europa Wschod­nia, podzie­lona mię­dzy Niemcy i ZSRR.

W okre­sie mię­dzy sierp­niem 1939 roku a czerw­cem 1941 Niemcy i Zwią­zek Radziecki były sojusz­ni­kami, a ich przy­mie­rze opie­rało się na podziale Europy Wschod­niej. By ponow­nie uzy­skać taką sytu­ację, Hitler musiał prze­ko­nać Sta­lina, że Wehr­macht na­dal może zagro­zić Armii Czer­wo­nej i zadać jej olbrzy­mie straty. W tym celu nale­żało zgro­ma­dzić wię­cej żoł­nie­rzy i sprzętu, ogo­ła­ca­jąc z nich Europę Zachod­nią. To jed­nak koli­do­wało z abso­lutną koniecz­no­ścią odpar­cia ewen­tu­al­nej inwa­zji i ambit­nymi zamia­rami zepchnię­cia jej do morza.

Z tych powo­dów D-Day był kry­tycz­nym punk­tem wojny. W dyrek­ty­wie z 3 listo­pada 1943 roku (nr 51) Hitler przed­sta­wił to w spo­sób nad­zwy­czaj przej­rzy­sty:

Trwa­jąca od dwóch i pół roku zacięta i kosz­towna walka z bol­sze­wi­zmem była ogrom­nym wyzwa­niem dla naszych zaso­bów mili­tar­nych i ener­gii. (…) Sytu­acja się jed­nak zmie­niła. Wschód na­dal sta­nowi dla nas zagro­że­nie, ale jesz­cze więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo czyha na nas ze strony zachod­niej: desant angiel­sko-ame­ry­kań­ski! Olbrzy­mie prze­strze­nie na Wscho­dzie pozwa­lają w osta­tecz­no­ści na stratę nawet dużej czę­ści tery­to­rium, co nie byłoby śmier­tel­nym cio­sem dla Nie­miec i ich szans na prze­trwa­nie. Ina­czej sprawa ma się na Zacho­dzie! Jeśli wro­gowi uda się prze­ła­mać sze­ro­kim fron­tem nasze linie obrony, kon­se­kwen­cje takiego zała­ma­nia się dotych­cza­so­wej sytu­acji dadzą o sobie znać w krót­kim cza­sie.

Hitler chciał przez to powie­dzieć, że powo­dze­nie anglo-ame­ry­kań­skiej ofen­sywy w 1944 roku mogłoby bez­po­śred­nio zagro­zić naj­waż­niej­szemu ośrod­kowi prze­my­słu nie­miec­kiego: Zagłę­biu Ruhry. Odle­głość mię­dzy połu­dniowo-wschod­nim wybrze­żem Anglii a Kolo­nią, Düsseldorfem i Essen jest mniej­sza niż odle­głość mię­dzy tymi ośrod­kami a Ber­li­nem; innymi słowy, pod koniec 1943 roku linia frontu na Wscho­dzie była odda­lona od Ber­lina o ponad dwa tysiące kilo­me­trów, pod­czas gdy Wał Zachodni roz­cią­gał się w odle­gło­ści pię­ciu­set kilo­me­trów od Zagłę­bia Ruhry i tysiąca kilo­me­trów od sto­licy Nie­miec. W rezul­ta­cie zwy­cię­skiej ofen­sywy w 1944 roku Armia Czer­wona opa­no­wała część Ukra­iny i Bia­ło­rusi, obszary ważne, ale nie klu­czowe dla Nie­miec, jeśli cho­dzi o dal­sze losy wojny. Nato­miast udana ofen­sywa Anglii i USA ozna­cza­łaby zaję­cie Ruhry, czyli tere­nów abso­lut­nie nie­zbęd­nych dla poten­cjału mili­tar­nego Nie­miec.

Dla­tego też, jak oświad­czył Hitler, wła­śnie na wybrze­żach Fran­cji miała roze­grać się decy­du­jąca bitwa tej wojny. „Nie mogę więc dłu­żej pozwa­lać na dal­sze osła­bia­nie Zachodu na rzecz innych teatrów wojny — stwier­dził. — Posta­no­wi­łem wzmoc­nić obronę na Zacho­dzie (…)”.7

Spo­wo­do­wało to zmianę poli­tyki, roz­po­czę­tej pod koniec 1940 roku wraz z prze­rwa­niem przy­go­to­wań do ope­ra­cji Seelöwe (Lew Mor­ski), czyli inwa­zji na Anglię. Od tego czasu Wehr­macht cią­gle redu­ko­wał swoje siły we Fran­cji, prze­rzu­ca­jąc ludzi i sprzęt w ogrom­nych ilo­ściach na Front Wschodni.

Hitler chciał skon­cen­tro­wać siły na Zacho­dzie, mając na uwa­dze raczej względy poli­tyczne niż mili­tarne. 20 marca oświad­czył głów­nym dowód­com: „Uda­rem­nie­nie próby lądo­wa­nia wroga na Zacho­dzie nie ma by­naj­mniej lokal­nego zna­cze­nia. To decy­du­jący czyn­nik dla całego prze­biegu wojny, a w efek­cie — dla jej osta­tecz­nego wyniku”.8 Wyja­śniał dalej: „Raz poko­nany wróg ni­gdy już nie podej­mie próby inwa­zji. Pomi­ja­jąc nawet ogromne straty, będą potrze­bo­wali wielu mie­sięcy, by zor­ga­ni­zo­wać nową akcję. Poza tym klę­ska inwa­zji byłaby dru­zgo­cą­cym cio­sem dla morale Bry­tyj­czy­ków i Ame­ry­ka­nów. Po pierw­sze, Roose­velt stra­ciłby szanse na reelek­cję i w naj­lep­szym razie skoń­czyłby w jakimś wię­zie­niu! Po dru­gie, Bry­ta­nię szyb­ciej dopa­dłoby zmę­cze­nie wojenne, a Chur­chill, już i tak scho­ro­wany stary czło­wiek o male­ją­cych wpły­wach, nie byłby w sta­nie prze­pro­wa­dzić nowej ope­ra­cji desan­to­wej”. Wobec tego Hitler posta­no­wił prze­rzu­cić czter­dzie­ści pięć dywi­zji ze Wschodu na Zachód, by „cał­ko­wi­cie zmie­nić panu­jącą tam sytu­ację. (…) Koń­cowy wynik wojny, a tym samym rów­nież los całej Rze­szy, zależy bowiem od każ­dego dodat­ko­wego czło­wieka wal­czą­cego na Zacho­dzie!”.9

Była to więc jedyna nadzieja dla Niem­ców, a dokład­niej — dla Hitlera i nazi­stów, ponie­waż dla narodu nie­miec­kiego decy­zja, by kon­ty­nu­ować walkę, ozna­czała kata­strofę. W każ­dym razie, gdyby sce­na­riusz Hitlera się spraw­dził, latem 1945 roku Siły Powietrzne Armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych, bez­pieczne w bazach na tere­nie Anglii, zaczę­łyby zrzu­cać bomby ato­mowe na Ber­lin i inne mia­sta nie­miec­kie. Ale, oczy­wi­ście, na początku roku 1944 nikt jesz­cze nie wie­dział, czy i kiedy prace pro­wa­dzone w ramach ame­ry­kań­skiego pro­jektu Man­hat­tan przy­niosą suk­ces w postaci takiej broni.

Naj­waż­niej­szym pro­ble­mem, przed jakim sta­nął Hitler, było zna­le­zie­nie spo­sobu, by ode­przeć zbli­ża­jącą się inwa­zję. Sprawę utrud­niało wiele czyn­ni­ków, które można okre­ślić jed­nym sło­wem — ogólny nie­do­sta­tek. Bra­ko­wało żoł­nie­rzy, czoł­gów, okrę­tów, samo­lo­tów. Niemcy oku­po­wały teraz znacz­nie więk­sze tery­to­rium niż pod­czas I wojny świa­to­wej. Choć Hitler kry­ty­ko­wał cesa­rza za to, że pro­wa­dził wojnę na dwóch fron­tach, sam pod koniec 1943 roku toczył ją aż na trzech. Na Fron­cie Wschod­nim jego siły roz­cią­gnięte były na linii dwóch tysięcy kilo­me­trów; na Fron­cie Śród­ziem­no­mor­skim, który prze­bie­gał od połu­dnio­wej Gre­cji przez Jugo­sła­wię, Wło­chy i połu­dniową Fran­cję, oddziały nie­miec­kie sta­cjo­no­wały na linii około trzech tysięcy kilo­me­trów; na Zacho­dzie zaś musiały bro­nić wybrzeża dłu­go­ści sze­ściu tysięcy kilo­me­trów — od terenu Holan­dii aż po połu­dniowy kra­niec Zatoki Biskaj­skiej.

Wła­ści­wie ist­niał jesz­cze i czwarty front — wewnętrzny. Powietrzna ofen­sywa alian­tów na mia­sta nie­miec­kie zmu­siła Luft­waffe do wyco­fa­nia się z Fran­cji i pod­ję­cia walki obron­nej na wła­snym tere­nie. Wpraw­dzie bom­bar­do­wa­nia nie wpły­nęły w spo­sób decy­du­jący na ogra­ni­cze­nie nie­miec­kiej pro­duk­cji wojen­nej — w 1943 roku Niemcy nawet ją zwięk­szyli, wypusz­cza­jąc z fabryk więk­szą liczbę czoł­gów i samo­lo­tów, co jed­nak nie wyrów­ny­wało pono­szo­nych strat — ale zmu­siły Luft­waffe do defen­sywy.

Hitler tego nie­na­wi­dził. Cała jego oso­bo­wość, nie mówiąc już o nie­miec­kiej tra­dy­cji wojen­nej, doma­gała się, by Niemcy prze­szli do ofen­sywy. Hitler nie mógł jed­nak zaata­ko­wać wro­gów, przy­naj­mniej do czasu, aż będzie w posia­da­niu swo­jej taj­nej broni. Było to dla niego bar­dzo bole­sne i trudne do znie­sie­nia, ale musiał pozo­stać na razie w defen­sy­wie.

Ta koniecz­ność tak mu cią­żyła, że w efek­cie popeł­nił stra­te­giczne błędy o pod­sta­wo­wym zna­cze­niu. Kiedy w 1940 roku nie­mieccy fizycy poin­for­mo­wali go, że do 1945 mogliby skon­stru­ować bombę ato­mową, pole­cił im porzu­cić ten pro­jekt, twier­dząc, że do tego czasu wojna będzie już zakoń­czona — wygrana lub prze­grana. Była to z pew­no­ścią słuszna decy­zja, ale nie dla­tego, że jego prze­po­wied­nia oka­zała się praw­dziwa, lecz z tego powodu, że Niemcy nie dys­po­no­wali ani zaso­bami natu­ral­nymi, ani struk­turą prze­my­słową, nie­zbęd­nymi do pro­duk­cji takiej bomby. Naukowcy nie­mieccy pod­jęli nato­miast prace nad inną bro­nią; zgod­nie z żąda­niem Hitlera miała to być broń ofen­sywna, jak na przy­kład okręty pod­wodne z sil­ni­kami Die­sla, zdal­nie ste­ro­wane samo­loty i rakiety. Owe Ver­gel­tung­swaf­fen (broń odwe­towa) zostały wpraw­dzie zapro­jek­to­wane i osta­tecz­nie wpro­wa­dzone do walki, ale nie miały więk­szego zna­cze­nia dla prze­biegu wojny. V-2 nato­miast, pierw­sza na świe­cie rakieta bali­styczna śred­niego zasięgu, nie została wyko­rzy­stana jako broń stra­te­giczna. (Rakiety Scud, użyte przez Irak w 1991 roku pod­czas wojny w Zatoce, były tylko tro­chę ulep­szoną wer­sją V-2; rów­nie nie­pre­cy­zyjne, nie tra­fiały do celu i zawie­rały jedy­nie mały ładu­nek wybu­chowy).

Dąże­nie Hil­tlera do znisz­cze­nia Lon­dynu i jed­no­cze­śnie zupełny brak zain­te­re­so­wa­nia obroną miast nie­miec­kich były brze­mien­nym w skut­kach błę­dem i zde­cy­do­wały o dal­szym biegu histo­rii. W maju 1943 roku pro­fe­sor Willy Mes­ser­sch­mitt dys­po­no­wał już przy­go­to­wa­nym do seryj­nej pro­duk­cji Me-262, dwu­sil­ni­ko­wym myśliw­cem o napę­dzie odrzu­to­wym. Osią­gał on pręd­kość ośmiu­set trzy­dzie­stu sze­ściu kilo­me­trów na godzinę, czyli o sto kilo­me­trów wię­cej niż alianc­kie samo­loty i był wypo­sa­żony w cztery trzy­dzie­sto­mi­li­me­trowe działka. Mar­szał­kowi Rze­szy Her­man­nowi Goerin­gowi bar­dzo zale­żało na tej maszy­nie, ale musiał jesz­cze prze­ko­nać do niej Hitlera. Ten jed­nak, zbyt wiele razy zwie­dziony obiet­ni­cami Goeringa, aż do grud­nia 1943 roku nie uczest­ni­czył w poka­zach Me-262, pod­czas któ­rych demon­stro­wano jej moż­li­wo­ści. Samo­lot w końcu zro­bił na nim pewne wra­że­nie, lecz Hitler potrze­bo­wał przede wszyst­kim bom­bowca, by ude­rzyć na Lon­dyn, a nie samo­lotu myśliw­skiego do obrony Nie­miec. Goering zapew­nił go wtedy, że dwie­ście sześć­dzie­siątka dwójka może zostać tak zmo­dy­fi­ko­wana, by mogła prze­wo­zić rów­nież bomby. To wystar­czyło, by Hitler zaczął fan­ta­zjo­wać na temat olbrzy­mich szkód, jakie taki bom­bo­wiec odrzu­towy mógłby wyrzą­dzić Lon­dynowi, a także o roz­gro­mie­niu inwa­zji alian­tów na Fran­cję.

Goering, co było dla niego cha­rak­te­ry­styczne, nie bar­dzo wie­dział, o czym mówi. Mes­ser­sch­mitt nie mógł zro­bić z myśliwca samo­lotu bom­bo­wego, a poza tym odrzu­to­wiec o więk­szych roz­mia­rach byłby już zbyt dużym wyzwa­niem dla ówcze­snych nie­miec­kich moż­li­wo­ści tech­nicz­nych. Goering zigno­ro­wał więc roz­kaz Hitlera i zakłady Mes­ser­sch­mitta roz­po­częły pro­duk­cję Me-262, wytwa­rza­jąc do kwiet­nia 1944 roku sto dwa­dzie­ścia maszyn. Kiedy Hitler dowie­dział się o tym, roz­zło­ścił się na Goeringa i zabro­nił pro­duk­cji Me-262 jako samo­lotu myśliw­skiego — odtąd nowy, prze­bu­do­wany na bom­bo­wiec samo­lot miał się nazy­wać Blitz.

Przez następne sześć mie­sięcy Mes­ser­sch­mitt sta­rał się prze­kształ­cić myśli­wiec w bom­bo­wiec. Zapro­wa­dziło go to jed­nak doni­kąd. Osta­tecz­nie w listo­pa­dzie 1944 roku Hitler roz­ka­zał utwo­rzyć pierw­sze skrzy­dło myśliw­ców odrzu­to­wych. Wtedy jed­nak sys­tem trans­por­towy był już kom­plet­nie zdez­or­ga­ni­zo­wany, sze­regi pilo­tów myśliw­skich zdzie­siąt­ko­wane, a zasoby paliwa cał­ko­wi­cie wyczer­pane10. Luft­waffe otrzy­mała więc tylko sym­bo­liczne wspar­cie, zanim osta­tecz­nie i tak wszystko zna­la­zło się w roz­sypce.

Niemcy wypro­du­ko­wały ponad tysiąc Me-262, ale dopiero w ostat­nich sze­ściu tygo­dniach wojny mogły wysłać do walki jed­no­cze­śnie sto samo­lo­tów tego typu. Mimo to, w pouf­nym rapor­cie z 1960 roku pre­zy­dent Dwi­ght Eisen­ho­wer pisał:

W owym cza­sie piloci nie­mieccy dosłow­nie zata­czali koła wokół naszych myśliw­ców i z cał­ko­witą bez­kar­no­ścią doko­ny­wali wyrw w naszych for­ma­cjach bom­bo­wych. (…) Na przy­kład pod­czas nalotu na Ber­lin 18 marca [1945] tysiąc­owi dwu­stu pięć­dzie­się­ciu B-17 towa­rzy­szyło czter­na­ście grup myśliw­ców — sto­su­nek pra­wie jeden do jed­nego. Tylko jeden dywi­zjon Me-262 zestrze­lił dwa­dzie­ścia pięć bom­bow­ców i pięć myśliw­ców, choć nasza prze­waga liczebna wyno­siła sto do jed­nego. Niemcy nie stra­cili ani jed­nego samo­lotu.

Raport (przy­go­to­wany zgod­nie z prośbą Eisen­ho­wera tylko na jego pry­watny uży­tek) został napi­sany przez ofi­cera szta­bo­wego Bia­łego Domu, Ral­pha Wil­liamsa. Twier­dzi on, że roz­ma­wiał z gene­ra­łem Car­lem Spa­at­zem, dowódcą 8 Armii Lot­ni­czej pod­czas wojny. Spa­atz, według niego, „sam przy­znał, że żaden z naszych myśliw­ców nie dorów­ny­wał nie­miec­kim odrzu­tow­com, i (…) dodał, że gdyby Niemcy włą­czyli je do swo­ich sił na wybrzeżu Fran­cji, mogliby ode­brać nam prze­wagę w powie­trzu, uda­rem­nić lądo­wa­nie w Nor­man­dii, a nawet zmu­sić nas, żeby­śmy poszu­kali sobie drogi do Europy od strony Włoch”.11

Tak się jed­nak nie stało; nad Fran­cją i kana­łem La Man­che w czerwcu 1944 roku nie było nie­miec­kich odrzu­tow­ców, a jedy­nie kilka zwy­kłych samo­lo­tów zwia­dow­czych.

Kanału strze­gło nie­wiele nie­miec­kich okrę­tów wojen­nych; były to E-Booty, znacz­nie więk­sza wer­sja ame­ry­kań­skiego kutra patro­lowo-tor­pe­do­wego, roz­mia­rami nie­mal dorów­nu­jąca kor­we­cie (E w nazwie ozna­cza enemy — wróg). Potra­fiły zasta­wiać miny, odpa­lać tor­pedy i szybko ucie­kać. Poza uży­ciem E-Bootów, mary­narka nie­miecka mogła przy­czy­nić się do obrony Festung Europa jedy­nie poprzez sta­wia­nie min.

Nie dys­po­nu­jąc spraw­nym lot­nic­twem ani mary­narką wojenną, Niemcy byli prak­tycz­nie bez­radni. Musieli też znacz­nie roz­pro­szyć swoje siły, by obsa­dzić każdy obszar, na któ­rym mogłoby się odbyć lądo­wa­nie wroga. Alianci nato­miast, mając prze­wagę w powie­trzu i na morzu, zyskali nie­spo­ty­kaną dotąd swo­bodę ruchów i moż­li­wość cał­ko­wi­tego zasko­cze­nia wroga — naj­kró­cej mówiąc, wie­dzieli, gdzie i kiedy roze­gra się bitwa, pod­czas gdy Niemcy tkwili w kom­plet­nej nie­świa­do­mo­ści.

W cza­sie I wojny świa­to­wej nie można było ukryć przy­go­to­wań do wiel­kiej ofen­sywy. Gro­ma­dze­nie oddzia­łów trwało tygo­dniami; przy­go­to­wa­nia arty­le­ryj­skie całymi dniami; zanim ofen­sywa się roz­po­częła, wróg wie­dział, gdzie i kiedy nastąpi ude­rze­nie, i mógł wzmoc­nić swoje siły w tym punk­cie. Ale wio­sną 1944 roku Niemcy tego wszyst­kiego tylko się domy­ślali.

Duchowy men­tor Hitlera, Fry­de­ryk II Wielki, ostrze­gał: „Kto broni wszyst­kiego, nie broni niczego”.12

Straty w ludziach i sprzę­cie, jakie Niemcy ponio­sły pod­czas wojny na Fron­cie Wschod­nim, zmu­siły Hitlera do zlek­ce­wa­że­nia ostrze­żeń Fry­de­ryka Wiel­kiego i roz­po­czę­cia budowy sta­łych umoc­nień na Zacho­dzie. Wkra­cza­jąc w czerwcu 1941 roku do Rosji, Wehr­macht dys­po­no­wał siłą trzech milio­nów trzy­stu tysięcy ludzi. Do końca 1943 stra­cił trzy miliony żoł­nie­rzy; jedną trze­cią sta­no­wili zabici, zagi­nieni, wzięci do nie­woli lub trwale nie­zdolni do walki z powodu ran. Mimo hero­icz­nych wysił­ków, by uzu­peł­nić nie­do­bór ludzi siłami ścią­ga­nymi z Fran­cji, a także poprzez pobór nowych żoł­nie­rzy z Nie­miec, po bitwie kur­skiej (naj­więk­szej po Ver­dun bitwie w histo­rii, w któ­rej uczest­ni­czyły dwa miliony ludzi) siły Wehr­machtu na Fron­cie Wschod­nim liczyły już tylko dwa i pół miliona żoł­nie­rzy i musiały utrzy­mać się na linii od Lenin­gradu aż po Morze Czarne, liczą­cej dwa tysiące kilo­me­trów.

W chwili, gdy Wehr­macht napa­dał na Zwią­zek Radziecki, mógł szczy­cić się „czy­sto­ścią rasową” swo­ich żoł­nie­rzy. Jed­nak despe­racka potrzeba uzu­peł­nie­nia sze­re­gów armii zmu­siła dowód­ców do dra­stycz­nego zmo­dy­fi­ko­wa­nia tej zasady, a w końcu do rezy­gna­cji z niej. Począt­kowo Volks­deut­sche, czyli Niemcy z terenu Pol­ski i kra­jów bał­kań­skich, przyj­mo­wani byli do woj­ska jako ochot­nicy. Zali­czano ich do trze­ciej grupy Volks­li­sty — nie­miec­kiej listy naro­do­wej, co ozna­czało, że uzy­ski­wali oby­wa­tel­stwo nie­miec­kie na okres do dzie­się­ciu lat i pod­le­gali obo­wiąz­kowi służby woj­sko­wej, ale nie mogli awan­so­wać powy­żej stop­nia sze­re­gowca. Rekru­ta­cja żoł­nie­rzy na oku­po­wa­nych tere­nach ZSRR prze­bie­gała w latach 1942-1943 pod hasłem walki z komu­ni­zmem; na początku okre­śle­nie powo­ły­wa­nych żoł­nie­rzy jako Fre­iwil­li­gen, czyli ochot­ni­ków, odpo­wia­dało praw­dzie, ponie­waż miesz­kańcy zachod­nich repu­blik radziec­kiego impe­rium zacią­gali się do nie­miec­kiego woj­ska, by wal­czyć prze­ciwko Sta­li­nowi. Kiedy jed­nak Niemcy zaczęli się wyco­fy­wać, sze­regi Fre­iwil­li­gen zaczęły maleć, a wzro­sła liczba Hil­fswil­li­gen, oddzia­łów pomoc­ni­czych, rekru­to­wa­nych przy­mu­sowo spo­śród cywi­lów zamiesz­ku­ją­cych oku­po­wane zie­mie, a także spo­śród wzię­tych do nie­woli żoł­nie­rzy Armii Czer­wo­nej. Na początku 1944 roku w armii Wehr­machtu słu­żyli już „ochot­nicy” z Fran­cji, Włoch, Chor­wa­cji, Węgier, Rumu­nii, Pol­ski, Fin­lan­dii, Esto­nii, Łotwy, Litwy, azja­tyc­kiej czę­ści ZSRR, Afryki Pół­noc­nej, Rosji, Ukra­iny, muzuł­mań­skich repu­blik Związku Radziec­kiego, jak rów­nież Tata­rzy nad­woł­żań­scy, Fino­wie znad Wołgi, Tata­rzy krym­scy, a nawet Hin­dusi.

Po klę­sce pod Kur­skiem Wehr­macht coraz mniej mógł pole­gać na tak zwa­nych Ost­ba­ta­il­lo­nen, czyli Bata­lio­nach Wschod­nich, dla­tego też zaczęto je wysy­łać do Fran­cji na wymianę z oddzia­łami nie­miec­kimi. Porucz­nik Robert Bre­wer z 506 Pułku Pie­choty Spa­do­chro­no­wej 101 Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wej Armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych schwy­tał w dniu inwa­zji na plaży Utah czte­rech Azja­tów w mun­du­rach nie­miec­kich. Nikt nie znał ich języka; w końcu oka­zało się, że byli to Kore­ań­czycy. Jak to się, do licha, stało, że wal­czyli za Hitlera prze­ciwko Ame­ry­ka­nom na tere­nie Fran­cji? Praw­do­po­dob­nie zostali w 1938 roku powo­łani do armii japoń­skiej — Korea była wtedy kolo­nią Japo­nii — w 1939 wzięci do nie­woli przez Rosjan pod­czas jakiejś gra­nicz­nej potyczki z Japoń­czy­kami, wcie­leni do Armii Czer­wo­nej, schwy­tani przez Wehr­macht w grud­niu 1941 roku pod Moskwą, wcie­leni z kolei do armii nie­miec­kiej i wresz­cie wysłani do Fran­cji.13 (Porucz­nik Bre­wer ni­gdy się nie dowie­dział, jaki był ich dal­szy los, ale pew­nie wysłano ich z powro­tem do Korei. Jeśli rze­czy­wi­ście tak się stało, nie­mal na pewno znowu zostali powo­łani do woj­ska — albo w sze­regi armii Korei Połu­dnio­wej, albo Pół­noc­nej. Moż­liwe więc, że w 1950 roku ponow­nie wzięli udział w walce — prze­ciwko armii ame­ry­kań­skiej albo przy jej boku, zależ­nie do tego, z jakiej czę­ści Korei pocho­dzili. Takie oto są mean­dry poli­tyki w XX wieku). W czerwcu 1944 roku na sze­ściu nie­miec­kich żoł­nie­rzy przy­pa­dał jeden pocho­dzący z Bata­lio­nów Wschod­nich.

Ponadto Wehr­macht znacz­nie zła­go­dził swoje wyma­ga­nia co do kon­dy­cji fizycz­nej rekru­tów, by przyj­mo­wać do armii wię­cej Niem­ców. Na front wysy­łano ludzi cier­pią­cych na cho­roby płuc i żołądka. Czas rekon­wa­le­scen­cji skró­cono, podob­nie zresztą jak okres szko­le­nia rekru­tów. Powo­ły­wano do woj­ska młod­szych i star­szych męż­czyzn. W grud­niu 1943 roku z armii liczą­cej cztery miliony dwie­ście sie­dem­dzie­siąt tysięcy ludzi ponad pół­tora miliona miało wię­cej niż trzy­dzie­ści cztery lata; w nie­miec­kiej 709 Dywi­zji Pie­choty w Nor­man­dii prze­ciętna wieku żoł­nie­rzy wyno­siła trzy­dzie­ści sześć lat, w sze­re­gach zaś całego Wehr­machtu — trzy­dzie­ści jeden i pół roku (w armii ame­ry­kań­skiej nato­miast — dwa­dzie­ścia pięć i pół roku). Jed­no­cze­śnie ogło­szono pobór do woj­ska tak mło­dych rocz­ni­ków, jak 1925 i 1926.14

W kon­se­kwen­cji tych despe­rac­kich decy­zji Wehr­macht nie dys­po­no­wał odpo­wied­nimi zaso­bami ludz­kimi, by pro­wa­dzić dzia­ła­nia defen­sywne, oparte na kontr­ata­kach i kontr­ofen­sy­wach. Bra­ko­wało mu dobrze wyszko­lo­nych żoł­nie­rzy, pojaz­dów trans­por­to­wych, odpo­wied­niego uzbro­je­nia. Sta­rzy ludzie, mło­dzi chłopcy i zagra­niczni rekruci mogli się przy­dać tylko w oko­pach lub za beto­no­wymi for­ty­fi­ka­cjami, i to jedy­nie wtedy, gdy stali za nimi nie­mieccy pod­ofi­ce­ro­wie, gotowi zastrze­lić każ­dego, który by pró­bo­wał opu­ścić swoje sta­no­wi­sko.

W 1939 roku Hitler twier­dził, że Wehr­macht to „armia, jakiej świat jesz­cze nie widział”. Zupeł­nie ina­czej sprawa wyglą­dała w roku 1943. Depar­ta­ment Wojny Sta­nów Zjed­no­czo­nych tak opi­sy­wał typo­wego nie­miec­kiego żoł­nie­rza:

(…) Wete­ran wielu fron­tów, uczest­nik licz­nych odwro­tów, przed­wcze­śnie posta­rzały, zmę­czony wojną cynik, albo pozba­wiony już odwagi i wszel­kich złu­dzeń, albo zbyt otę­piały, by stać go było na samo­dzielne myśle­nie. Jest to jed­nak zapra­wiony w bojach żoł­nierz, naj­czę­ściej pod­ofi­cer, wypeł­nia­jący swoje obo­wiązki bar­dzo spraw­nie. Nowy rekrut, poza nie­któ­rymi dobo­ro­wymi jed­nost­kami SS (Schutz­staf­feln — Szta­fety Ochronne), jest albo zbyt młody, albo zbyt stary i czę­sto w nie naj­lep­szym sta­nie zdro­wia. Został słabo prze­szko­lony ze względu na brak czasu, ale jeśli jest bar­dzo młody, nad­ra­bia to fana­ty­zmem, gra­ni­czą­cym nie­mal z sza­leń­stwem. Jeśli nato­miast jest stary — kie­ruje nim lęk przed tym, co według zapo­wie­dzi pro­pa­gandy może stać się z jego ojczy­zną w przy­padku zwy­cię­stwa alian­tów, a czę­ściej jesz­cze strach przed tym, co czeka jego samego i rodzinę, jeśli nie będzie dokład­nie wypeł­niał roz­ka­zów. Dla­tego też dzia­ła­nia sta­rych i cho­rych żoł­nie­rzy mogą do pew­nego stop­nia wyni­kać z despe­ra­cji. Wyso­kie dowódz­two nie­miec­kie potrafi wyjąt­kowo dobrze dobie­rać okre­ślone typy ludzi do odpo­wied­nich jed­no­stek, jak rów­nież selek­cjo­no­wać tych, któ­rzy mają być w przy­szło­ści mię­sem armat­nim i bro­nić się do ostat­niej kro­pli krwi; jed­no­cze­śnie zaś czyni wszel­kie wysiłki, by ochra­niać eli­tarne jed­nostki, obec­nie wcho­dzące w skład nie­mal wyłącz­nie Waf­fen-SS (fron­to­wych oddzia­łów SS). Nie­miecki żoł­nierz słu­żący w tych jed­nost­kach należy do naj­wyż­szej kate­go­rii i sta­nowi kościec nie­miec­kich sił zbroj­nych. Nauczono go, by ni­gdy się nie pod­da­wał; pozba­wiony zasad moral­nych, wyznaje jedy­nie posłu­szeń­stwo wobec swo­jej orga­ni­za­cji. Potrafi być bez­względny.15

Poza Waf­fen-SS, naj­lepsi mło­dzi rekruci wysy­łani byli do Fallschirmjäger (oddzia­łów powietrz­no­de­san­to­wych) albo jed­no­stek pan­cer­nych. Ci dobo­rowi żoł­nie­rze byli spe­cjal­nie wycho­wy­wani w nazi­stow­skich Niem­czech — uro­dzeni mię­dzy 1920 a 1925 rokiem, wzra­stali już w cza­sach Hitlera i byli pod­da­wani sta­łej, agre­syw­nej pro­pa­gan­dzie. Nale­żeli do Hitler­ju­gend. Świet­nie wypo­sa­żeni — otrzy­my­wali naj­lep­sze uzbro­je­nie, jakie wytwa­rzano w Niem­czech, a pań­stwo to przo­do­wało na świe­cie w pro­duk­cji broni ręcz­nej, pojaz­dów pan­cer­nych i arty­le­rii — byli dosko­nale przy­go­to­wani do walki.

W obro­nie linii wybrzeży, wzmoc­nio­nej jesz­cze dzięki facho­wo­ści nie­miec­kich inży­nie­rów, nawet żoł­nie­rze dru­giej i trze­ciej kate­go­rii mogli zadać cięż­kie straty stro­nie ata­ku­ją­cej. Krótko sfor­mu­ło­wał to Hitler — ich obo­wiąz­kiem było „stać i umrzeć na sta­no­wi­sku”.16 Był to prze­jaw myśle­nia jesz­cze z cza­sów I wojny świa­to­wej, odle­głe echo poli­tyki Blitz­kriegu, wymóg nie­ade­kwatny do epoki czoł­gów, ale bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści — konieczny. Wia­ry­god­no­ści tej kon­cep­cji nada­wał plan uży­cia w bez­po­śred­nim kontr­ataku dobo­ro­wych jed­no­stek Waf­fen-SS, a także oddzia­łów pan­cer­nych. Pod koniec 1943 roku oddziały te wal­czyły wciąż na Fron­cie Wschod­nim albo były dopiero for­mo­wane na tere­nie Nie­miec, ale zale­ce­nie Hitlera z 3 listo­pada 1943 prze­wi­dy­wało, że w momen­cie roz­po­czę­cia inwa­zji alian­tów wiele z nich znaj­dzie się tuż za umoc­nie­niami Wału Atlan­tyc­kiego.

Swoją kon­cep­cję obrony Hitler wyło­żył już w marcu 1942 roku w dyrek­ty­wie nr 40:

Obrona wybrzeży ma być tak zor­ga­ni­zo­wana, a jed­nostki woj­skowe tak roz­lo­ko­wane, by wszel­kie próby inwa­zji zostały zni­we­czone w trak­cie lądo­wa­nia alian­tów albo natych­miast po nim.17

W sierp­niu 1942 roku Hitler pole­cił kon­ty­nu­ować z fana­tyczną wprost ener­gią budowę for­ty­fi­ka­cji we Fran­cji, by utwo­rzyły ciąg beto­no­wych, odpor­nych na bom­bar­do­wa­nie bun­krów, które miały pro­wa­dzić nie­prze­rwany ogień zapo­rowy. Według słów ame­ry­kań­skiego histo­ryka, Gor­dona Har­ri­sona,

Hitler nie wie­rzył, i ni­gdy nie dał się prze­ko­nać, że można bro­nić się sku­tecz­nie bez odpo­wied­niej ilo­ści betonu, dzięki samej deter­mi­na­cji żoł­nie­rzy.18

We wrze­śniu 1942 roku, pod­czas trzy­go­dzin­nej kon­fe­ren­cji z Goerin­giem, mini­strem prze­my­słu zbro­je­nio­wego Rze­szy Alber­tem Spe­erem (sze­fem Orga­ni­za­cji Todta, nie­miec­kiej „orga­ni­za­cji budow­la­nej”), feld­mar­szał­kiem Ger­dem von Rund­sted­tem — naczel­nym dowódcą na Zacho­dzie, gene­ra­łem Güntherem Blu­men­sted­tem (sze­fem sztabu Obe­rbe­fehl­sha­ber West — OB West, nie­miec­kiego naczel­nego dowódz­twa wojsk lądo­wych na Zacho­dzie) i innymi ofi­ce­rami, Hitler powtó­rzył roz­kaz, by wznieść jak naj­moc­niej­sze stałe for­ty­fi­ka­cje Wału Atlan­tyc­kiego. Musimy je zbu­do­wać — oświad­czył — ponie­waż Anglicy i Ame­ry­ka­nie zechcą wyko­rzy­stać swoją prze­wagę w powie­trzu i na morzu, a tylko beton wytrzyma miaż­dżące ude­rze­nie bomb i poci­sków. Zaży­czył więc sobie, żeby wznie­siono pięt­na­ście tysięcy sil­nych punk­tów obrony i obsa­dzono je trzy­stoma tysią­cami ludzi. A ponie­waż żaden odci­nek wybrzeża nie był bez­pieczny, na całej jego dłu­go­ści nale­żało je ufor­ty­fi­ko­wać. Przy­go­to­wa­nie umoc­nień miało zostać zakoń­czone do 1 maja 1943 roku.19

Więk­szość z tych pla­nów było czy­stą fan­ta­zją i, poza umoc­nie­niem naj­waż­niej­szych pozy­cji, do końca 1943 roku nie udało się zre­ali­zo­wać zamie­rzeń Hitlera. Kie­ru­nek dzia­łań został jed­nak wyzna­czony, a zobo­wią­za­nia pod­jęte.

Rund­sted­towi bar­dzo nie podo­bał się pomysł budo­wa­nia sta­łych umoc­nień. Uwa­żał, że Niemcy powinni trzy­mać jed­nostki pan­cerne z dala od wybrzeża, poza zasię­giem ostrzału z morza, tak by były zdolne do praw­dzi­wej kontr­ofen­sywy. Jed­nak brak ludzi, nie­do­bory uzbro­je­nia, paliwa i ochrony powietrz­nej posta­wiły tę kon­cep­cję pod zna­kiem zapy­ta­nia.

Hitler mógł tylko pró­bo­wać prze­wi­dzieć, w któ­rym miej­scu nastąpi inwa­zja, ścią­gnąć tam dostępne na Zacho­dzie jed­nostki woj­skowe i wyko­rzy­stać je do lokal­nych kontr­ata­ków, licząc na to, że Wał Atlan­tycki zatrzyma alian­tów. Czołgi mogły powstrzy­mać wszel­kie próby desantu przez obce woj­ska; mogły zepchnąć do morza lżej uzbro­joną pierw­szą falę ata­ku­ją­cych żoł­nie­rzy, jeśli umoc­nie­nia byłyby na tyle silne, żeby wyha­mo­wać impet alian­tów. Sztuka pole­gała więc na tym, żeby wybrać wła­ściwe miej­sce i wznieść tam odpo­wied­nio silne for­ty­fi­ka­cje.

Naj­bar­dziej praw­do­po­dob­nym miej­scem inwa­zji wyda­wało się Pas-de-Calais, i to z dwóch zasad­ni­czych powo­dów: mię­dzy Dover i Calais kanał La Man­che jest naj­węż­szy, a naj­krót­sza linia łącząca Lon­dyn z Zagłę­biem Ruhry i Ber­li­nem prze­biega wła­śnie przez Dover, Calais i Bel­gię.

Hitler musiał więc zga­dy­wać i w 1943 roku posta­wił na Pas-de-Calais. W pew­nym sen­sie sta­rał się zmu­sić alian­tów, by tam wła­śnie doko­nali lądo­wa­nia. W lecie 1943 roku posta­no­wił zain­sta­lo­wać w tym rejo­nie wyrzut­nie poci­sków V-1 i rakiet V-2. Przy­pusz­czał, że broń ta jest dla alian­tów tak nie­bez­pieczna, iż bez względu na poprzed­nie plany zechcą zaata­ko­wać wła­śnie Pas-de-Calais, by opa­no­wać wyrzut­nie.

Dla­tego też obszar Calais stał się naj­bar­dziej ufor­ty­fi­ko­wa­nym odcin­kiem Kanalküste, czyli brzegu kanału, i rejo­nem naj­więk­szej kon­cen­tra­cji wojsk nie­miec­kich na Zacho­dzie. W tym też miej­scu Wał Atlan­tycki naj­bar­dziej przy­po­mi­nał nie zdo­bytą for­tecę, tak sła­wioną przez pro­pa­gandę nie­miecką.

Führer był dziw­nym czło­wie­kiem. Według zastępcy szefa ope­ra­cji w Naczel­nym Dowódz­twie Sił Zbroj­nych (OKW — Obe­rkom­mando der Wehr­macht), gene­rała Wal­tera War­li­monta, „znał roz­miesz­cze­nie jed­no­stek obrony lepiej niż jaki­kol­wiek ofi­cer armii”. Miał zdu­mie­wa­jące zami­ło­wa­nie do szcze­gó­łów. Przy jakiejś oka­zji zauwa­żył na przy­kład, że na wyspach w kanale La Man­che bra­kuje dwóch dział prze­ciw­lot­ni­czych, które były tam jesz­cze poprzed­niego tygo­dnia. Ofi­cer odpo­wie­dzialny za tę domnie­maną reduk­cję został uka­rany. Oka­zało się potem, że po pro­stu pomy­lono się w licze­niu.

Hitler spę­dzał całe godziny na stu­dio­wa­niu map przed­sta­wia­ją­cych roz­miesz­cze­nie wojsk nie­miec­kich wzdłuż Wału Atlan­tyc­kiego. Żądał też sta­łych rapor­tów na temat budowy umoc­nień, gru­bo­ści beto­no­wych ścian, rodzaju uży­wa­nego betonu, sys­temu sta­lo­wych kon­struk­cji — każdy z tych rapor­tów czę­sto liczył ponad dzie­sięć stron.20 Po wyda­niu jed­nak roz­kazu budowy naj­więk­szych for­ty­fi­ka­cji w histo­rii ni­gdy nie zadał sobie trudu, by doko­nać ich inspek­cji. Po wizy­cie w Paryżu latem 1940 roku, w chwili naj­więk­szego triumfu nie­miec­kiej armii, już ni­gdy nie posta­wił stopy na ziemi fran­cu­skiej. A prze­cież cały czas utrzy­my­wał, że tam wła­śnie będzie miała miej­sce decy­du­jąca bitwa pod­czas tej wojny!

Rozdział 2. Atakujący

2

Ata­ku­jący

Głów­nym zada­niem alian­tów było lądo­wa­nie na tere­nie wroga, prze­ła­ma­nie Wału Atlan­tyc­kiego, zdo­by­cie przy­czółka i po wzmoc­nie­niu sił jego roz­sze­rze­nie. Warun­kiem sine qua non całej ope­ra­cji było zasko­cze­nie prze­ciw­nika. Gdyby Niemcy wie­dzieli, gdzie i kiedy nastąpi atak, mogliby z pew­no­ścią zgro­ma­dzić wystar­cza­jącą liczbę ludzi, beto­no­wych zapór, czoł­gów i arty­le­rii, by uda­rem­nić inwa­zję.

Duże trud­no­ści przed­sta­wiała już sama koniecz­ność zasko­cze­nia wroga. Mor­skie ope­ra­cje desan­towe są siłą rze­czy naj­trud­niej­sze; nie­wiele z nich zakoń­czyło się suk­ce­sem. Juliusz Cezar i Wil­helm I Zdo­bywca wpraw­dzie prze­pro­wa­dzili je zwy­cię­sko, ale nie­mal wszyst­kie inne inwa­zje, które napo­tkały na opór wroga, ponio­sły klę­skę. Ani Napo­leon, ani Hitler nie zdo­łali prze­kro­czyć kanału La Man­che. Mon­go­łów, któ­rzy pró­bo­wali naje­chać Japo­nię, poko­nała pogoda. Podob­nie było w przy­padku Hisz­pa­nów, kiedy usi­ło­wali doko­nać inwa­zji na Anglię. Bry­tyj­czycy w XIX wieku doznali cięż­kich strat na Kry­mie, a pod­czas I wojny świa­to­wej pod Gal­li­poli.

W cza­sie II wojny świa­to­wej sta­ty­styka przed­sta­wiała się jesz­cze gorzej. Do końca 1943 roku alianci prze­pro­wa­dzili tylko trzy zwy­cię­skie mor­skie ope­ra­cje desan­towe: w Afryce Pół­noc­nej (8 listo­pada 1942 roku), na Sycy­lii (10 lipca 1943 roku) i pod Salerno (9 wrze­śnia 1943 roku). We wszyst­kich uczest­ni­czyły bry­tyj­skie i ame­ry­kań­skie siły lądowe, mor­skie i powietrzne pod dowódz­twem gene­rała Dwi­ghta D. Eisen­ho­wera. Żadne jed­nak z ata­ko­wa­nych wtedy wybrzeży nie było ufor­ty­fi­ko­wane. (Jedyne lądo­wa­nie na ufor­ty­fi­ko­wa­nym brzegu, prze­pro­wa­dzone przez Kana­dyj­czy­ków pod Dieppe w pół­noc­nej Fran­cji w sierp­niu 1942 roku, oka­zało się zde­cy­do­waną porażką.) Alian­tom udało się zasko­czyć wroga w Afryce Pół­noc­nej, ponie­waż zaata­ko­wali fran­cu­ską armię kolo­nialną bez wypo­wie­dze­nia wojny, ale nawet wtedy napo­tkali wiele trud­no­ści. Na Sycy­lii bro­nili się wpraw­dzie pozba­wieni ducha walki Włosi oraz nie­liczne oddziały nie­miec­kie, a mimo to zda­rzyło się kilka tra­gicz­nych wypad­ków, na przy­kład zestrze­le­nie przez aliancki okręt samo­lotu trans­por­to­wego, prze­wo­żą­cego wła­śnie żoł­nie­rzy ame­ry­kań­skiej 82 Dywi­zji Powietrznodesan­towej, która miała wziąć udział w walce. Pod Salerno nato­miast Niemcy szybko doszli do sie­bie po podwój­nej nie­spo­dziance, jaką była dla nich zdrada Wło­chów i desant mor­ski wroga, i pra­wie udało im się zepchnąć Bry­tyj­czy­ków i Ame­ry­ka­nów do morza, choć ci znacz­nie prze­wyż­szali ich liczeb­no­ścią oraz uzbro­je­niem.

Krótko mówiąc, na początku 1944 roku nie­wiele było takich ope­ra­cji, które mogłyby być przy­kła­dem dla alian­tów. Musieli pod­jąć próbę cze­goś, czego jesz­cze nikt ni­gdy nie robił.

Nie było jed­nak innego wyj­ścia. Szef sztabu armii ame­ry­kań­skiej, gene­rał Geo­rge C. Mar­shall, chciał doko­nać inwa­zji na Fran­cję już latem 1942 roku, a potem w poło­wie 1943. Waha­nia Bry­tyj­czy­ków i poli­tyczna koniecz­ność spra­wiły, że zwró­cono się wtedy w stronę Morza Śród­ziem­nego. Pod koniec 1943 Wielka Bry­ta­nia w końcu prze­stała się wahać i alianci pod­jęli decy­zję o inwa­zji na drugą stronę kanału, która miała być główną ope­ra­cją mili­tarną w roku następ­nym.

Ist­niało wiele powo­dów, aby taką decy­zję pod­jąć, ale naj­waż­niej­szym było prze­ko­na­nie, że wojny wygrywa się dzięki akcjom ofen­syw­nym. Mimo wszyst­kich wąt­pli­wo­ści zwią­za­nych z ter­mi­nem przy­szłej inwa­zji, bry­tyj­ski pre­mier Win­ston Chur­chill od początku wie­dział, że taka ofen­sywa jest nie­unik­niona. Już w paź­dzier­niku 1941 roku powie­dział koman­do­rowi lor­dowi Louisowi Mount­bat­te­nowi, sze­fowi Ope­ra­cji Połą­czo­nych: „Musisz przy­go­to­wać się do inwa­zji na Europę, bo jeśli nie ruszymy z miej­sca, nie wylą­du­jemy tam, nie podej­miemy walki z Hitle­rem i nie poko­namy jego sił na lądzie, to ni­gdy nie wygramy tej wojny”.21

W tym wła­śnie celu Mar­shall prze­kształ­cił armię Sta­nów Zjed­no­czo­nych, liczącą w 1940 roku sto sie­dem­dzie­siąt tysięcy ludzi, w siłę, która trzy lata póź­niej liczyła sie­dem milio­nów dwie­ście tysięcy (z czego dwa miliony trzy­sta tysięcy żoł­nie­rzy słu­żyło w siłach powietrz­nych). Była to naj­le­piej wypo­sa­żona, naj­bar­dziej sprawna i dys­po­nu­jąca naj­więk­szą siłą ognia armia na świe­cie. Stwo­rze­nie jej sta­no­wiło naj­więk­sze osią­gnię­cie w histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Taką armię nale­żało wyko­rzy­stać także poza tere­nem Włoch. Fia­sko inwa­zji, mają­cej umoż­li­wić stwo­rze­nie dru­giego frontu, byłoby dla Sta­lina cio­sem w plecy i mogłoby mieć tra­giczne kon­se­kwen­cje poli­tyczne — pod­pi­sa­nie oddziel­nego nie­miecko-radziec­kiego pokoju, na jaki Hitler liczył. Albo, co gor­sza, dopro­wa­dzi­łoby w końcu do wyzwo­le­nia Europy Zachod­niej przez Armię Czer­woną, a co za tym idzie, do oku­pa­cji tych ziem przez ZSRR po woj­nie. W każ­dym razie, gdyby w 1944 nie pod­jęto ataku na drugą stronę kanału, zwy­cię­stwo nad Niem­cami prze­su­nę­łoby się w cza­sie na koniec 1945 roku albo nawet na rok 1946. Tym­cza­sem zaś w USA nara­stała poli­tyczna pre­sja, by powie­dzieć Bry­tyj­czy­kom: „Do dia­bła, jeśli nie podej­mie­cie walki we Fran­cji, zabie­rzemy swoją armię na Pacy­fik!”

Inwa­zja była więc nie­unik­niona. I mimo wszyst­kich trud­no­ści, mimo siły Niem­ców — któ­rzy posia­dali sprawne linie komu­ni­ka­cyjne i stałe, beto­nowe for­ty­fi­ka­cje, oraz wal­czyli dziel­nie i sku­tecz­nie w obro­nie — to alianci pano­wali nad sytu­acją. Dzięki temu, że osią­gnęli prze­wagę na morzu i w powie­trzu, a także dys­po­no­wali masowo pro­du­ko­wa­nymi naj­róż­niej­szymi desan­to­wymi jed­nost­kami pły­wa­ją­cymi i samo­lo­tami trans­por­to­wymi, byli nie­zwy­kle mobilni. Poza tym to oni decy­do­wali o cza­sie i miej­scu ataku.

Jed­nak w chwili roz­po­czę­cia desantu prze­wagę mie­liby Niemcy. Oddziały alianc­kie prze­trans­por­to­wane drogą mor­ską i powietrzną, zna­la­zł­szy się na ziemi fran­cu­skiej, byłyby począt­kowo mało sku­teczne. Dopóki nie roz­sze­rzono by przy­czółka, umoż­li­wia­jąc lądo­wa­nie czoł­gów, arty­le­rii samo­bież­nej i samo­cho­dów cię­ża­ro­wych, poru­szano by się raczej pie­szo. Niemcy tym­cza­sem mogliby prze­miesz­czać się po dro­gach i torach kole­jo­wych, kie­ru­jąc się choćby odgło­sami walki — a do wio­sny 1944 roku zdo­łali już zgro­ma­dzić we Fran­cji pięć­dzie­siąt dywi­zji pie­choty i jede­na­ście dywi­zji pan­cer­nych. Alianci nie mogli też liczyć na to, że zdo­łają pierw­szego dnia rzu­cić do walki wię­cej niż pięć dywi­zji — co zapew­ni­łoby im lokalną prze­wagę — ponie­waż wszel­kie posiłki, każdy nabój, każdy kawa­łek ban­daża musiał prze­cież prze­być drogę przez kanał La Man­che.

Przed alian­tami stały więc dwa trudne zada­nia — samo lądo­wa­nie na nie­przy­ja­ciel­skim wybrzeżu i umoc­nie­nie się na nim. Gdyby udało im się zdo­być przy­czó­łek i opa­no­wać teren umoż­li­wia­jący posu­wa­nie się w głąb lądu, mogliby ścią­gnąć do Fran­cji sprzęt i uzbro­je­nie, a to prze­są­dzi­łoby los Niem­ców. Ich bez­wa­run­kowe pod­da­nie się pozo­sta­łoby tylko kwe­stią czasu i ceny. Jeśliby jed­nak Wehr­macht zdo­łał przed koń­cem pierw­szego tygo­dnia od D-Day skie­ro­wać do walki dzie­sięć dywi­zji pan­cer­nych oraz pozo­stałe dywi­zje pie­choty i roz­po­cząć sko­or­dy­no­wany kontr­atak, ich prze­waga liczebna i siła ognia mogłyby oka­zać się decy­du­jące dla wyniku inwa­zji. W miarę upływu czasu pro­blem ten wyda­wał się coraz poważ­niej­szy, ponie­waż wio­sną 1944 roku miało się zna­leźć we Fran­cji już ponad sześć­dzie­siąt dywi­zji nie­miec­kich, pod­czas gdy alianci potrze­bo­wa­liby aż sied­miu tygo­dni od D-Day, by prze­pra­wić czter­dzie­ści parę dywi­zji, które zgro­ma­dzone były w Anglii.

By wygrać pierw­sze star­cie i zdo­być przy­czó­łek, alianci musieli zdać się przede wszyst­kim na swoje potężne lot­nic­two, które miało spa­ra­li­żo­wać ruchy Niem­ców — w tej kwe­stii jed­nak wszystko zale­żało od pogody i widocz­no­ści. Znacz­nie sku­tecz­niej­szą metodą uniesz­ko­dli­wie­nia nie­przy­ja­ciel­skich dywi­zji pan­cer­nych było oszu­ka­nie wroga — wpro­wa­dze­nie go w błąd nie tylko przed inwa­zją, ale także w momen­cie jej roz­po­czę­cia, czyli prze­ko­na­nie, że to, co się dzieje, jest ata­kiem pozo­ro­wa­nym. Był to waru­nek, który zde­cy­do­wał o wybo­rze miej­sca desantu.

Bez względu jed­nak na miej­sce lądo­wa­nia inwa­zja zawsze wią­za­łaby się z fron­tal­nym ata­kiem na dobrze przy­go­to­wane pozy­cje wroga. Jak coś takiego prze­pro­wa­dzić przy moż­li­wie naj­mniej­szych stra­tach — oto było pyta­nie, które spę­dzało sen z powiek gene­ra­łom obu stron w okre­sie I wojny świa­to­wej i nie docze­kało się odpo­wie­dzi aż do końca 1943 roku. Wehr­macht poko­nał swo­ich prze­ciw­ni­ków w Pol­sce w 1939 roku, we Fran­cji w 1940 i w Rosji w 1941. Bez­po­śred­nie fron­talne ataki Armii Czer­wo­nej w 1943 roku, a także podobne Bry­tyj­czy­ków i Ame­ry­ka­nów tego samego roku we Wło­szech przy­nio­sły duże straty i były sto­sun­kowo mało sku­teczne. A fron­talny atak w D-Day miał być prze­pro­wa­dzony z morza.

Pod­czas I wojny świa­to­wej wszyst­kie ataki fron­talne poprze­dzane były potęż­nym ostrza­łem arty­le­ryj­skim, trwa­ją­cym cza­sem nawet tydzień lub dwa. Dzięki swo­jemu potęż­nemu lot­nic­twu alianci dys­po­no­wali siłą ognia dwu­krot­nie więk­szą niż ostrzał arty­le­ryj­ski. Dowódcy alianccy uznali jed­nak, że zasko­cze­nie wroga jest tu znacz­nie waż­niej­sze niż dłu­go­trwałe bom­bar­do­wa­nie, dla­tego też ogra­ni­czyli je do około pół godziny przed ata­kiem.

Póź­niej poja­wiły się głosy kry­tyczne twier­dzące, że cięż­kie straty, jakich doznali alianci na plaży Omaha, byłyby mniej­sze, gdyby kilka dni przed inwa­zją bom­bar­do­wano z morza i powie­trza pozy­cje wroga, jak to póź­niej miało miej­sce na Pacy­fiku na Iwo Jimie i Oki­na­wie. Kry­tycy zapo­mnieli jed­nak o waż­nej rze­czy. Jak w swej histo­rii Mary­narki Sta­nów Zjed­no­czo­nych napi­sał Samuel Eliot Mori­son:

Alianci doko­ny­wali inwa­zji na kon­ty­nent, gdzie wróg mogł wzmoc­nić swoje siły i przy­stą­pić do kontr­ataku, a nie na małą wyspę, odciętą przez morze od wszel­kich posił­ków. (…) Nawet kom­pletne roz­bi­cie umoc­nień Wału Atlan­tyc­kiego na plaży Omaha nic by nam nie dało, gdyby dowódz­two nie­miec­kie miało dwa­dzie­ścia cztery godziny na zgro­ma­dze­nie rezerw do kontr­ataku. Musie­li­śmy liczyć się z moż­li­wo­ścią poważ­nych strat na pla­żach, by zapo­biec jesz­cze cięż­szym, jakich mogli­śmy doznać na pła­sko­wyżu i mię­dzy zabu­do­wa­niami.22

W cza­sie I wojny świa­to­wej, mając za sobą wspar­cie arty­le­ryj­skie, żoł­nie­rze mogli wyjść z oko­pów i wkro­czyć na opu­sto­szały teren wroga. Pod­czas ope­ra­cji mor­sko-lądo­wej nie było jed­nak oko­pów przed liniami wroga, z któ­rych pie­chota mogłaby wysko­czyć; żoł­nie­rze musieli nato­miast poko­nać przy­brzeżny pas wody i brnąć przez mokry piach, co unie­moż­li­wiało im szyb­kie poru­sza­nie i opóź­niało prze­trans­por­to­wa­nie sprzętu.

Poza tym, jak mieli wydo­stać się na brzeg z jed­no­stek trans­por­to­wych, na któ­rych prze­pły­nę­liby kanał? Na początku II wojny świa­to­wej nikt sobie tego nawet nie wyobra­żał. Pod koniec lat trzy­dzie­stych dowódcy Pie­choty Mor­skiej Sta­nów Zjed­no­czo­nych (US Mari­nes), świa­domi, że pod­czas wojny z Japo­nią na Pacy­fiku konieczne będą desanty na wyspach, wymo­gli na mary­narce budowę okrę­tów desan­to­wych, ale ta była raczej zain­te­re­so­wana lot­ni­skow­cami i pan­cer­ni­kami, a nie małymi okrę­tami, nie­wiele więc w tej kwe­stii zro­biono. Wehr­macht nato­miast, przy­go­to­wu­jąc atak na Anglię w 1940 roku, pla­no­wał prze­rzu­ce­nie swo­ich jed­no­stek pie­choty przy uży­ciu barek holow­ni­czych. Zostały one jed­nak zbu­do­wane z myślą o trans­por­cie rzecz­nym; na otwar­tych wodach kanału, na któ­rych rzadko panuje cisza mor­ska, mogły oka­zać się kom­plet­nie bez­u­ży­teczne.

Bry­tyj­czycy zbli­żyli się do roz­wią­za­nia tego pro­blemu wraz ze skon­stru­owa­niem okrę­tów desan­to­wych LST (Lan­ding Ship, Tank) i łodzi desan­to­wych LCT (Lan­ding Craft, Tank) do trans­portu czoł­gów i pojaz­dów. LST był dużym okrę­tem, dorów­nu­ją­cym wiel­ko­ścią lek­kiemu krą­żow­ni­kowi, o dłu­go­ści około stu metrów i wypor­no­ści czte­rech tysięcy ton; miał pła­skie dno i dla­tego trudno nim było ste­ro­wać w cięż­kich warun­kach mor­skich. Był w sta­nie przy­bić do brzegu i wyła­do­wać na pła­skich pla­żach czołgi oraz cię­ża­rówki; zaryw­szy się w pia­sek, otwie­rał dwu­skrzy­dłowe łukowe wrota na dzio­bie i opusz­czał rampę, a pojazdy zjeż­dżały na brzeg. LST mógł prze­wo­zić w prze­past­nej ładowni dzie­siątki czoł­gów i cię­ża­ró­wek, a na pokła­dzie dodat­kowo także małe łodzie trans­por­towo-desan­towe.

LCT (w ter­mi­no­lo­gii Mary­narki Wojen­nej USA „okręt” liczył ponad sześć­dzie­siąt metrów dłu­go­ści) był łodzią o dłu­go­ści trzy­dzie­stu trzech metrów, która mogła prze­wo­zić od czte­rech do ośmiu czoł­gów (osta­tecz­nie powstały bowiem cztery typy LCT) przez sto­sun­kowo duże obszary wodne, takie jak kanał La Man­che, nawet przy dużej fali, a następ­nie z rampy wyła­do­wać trans­port na brzeg. Przy­łą­cza­jąc się do wojny, Ame­ryka pod­jęła się wyłącz­nej pro­duk­cji LST i LCT, jed­no­cze­śnie ulep­sza­jąc ich kon­struk­cję.

LST i LCT peł­niły rolę konia pocią­go­wego alian­tów. Były głów­nymi jed­nost­kami desan­to­wymi słu­żą­cymi do trans­por­to­wa­nia pojaz­dów i z powo­dze­niem wyko­rzy­sty­wano je w rejo­nie Morza Śród­ziem­nego w latach 1942 i 1943. Miały jed­nak poważne wady. Były wolne, mało zwrotne i dla­tego sta­no­wiły łatwy cel (ci, któ­rzy na nich pły­wali, mawiali, że skrót LST ozna­cza long slow tar­get — długi powolny cel). Nie speł­niały rów­nież swo­jej roli, gdy trzeba było wysa­dzić na ląd plu­tony żoł­nie­rzy bio­rą­cych udział w bez­po­śred­niej walce, któ­rzy musieli toro­wać drogę innym jako pierw­sza szpica. Do tego celu lep­sza byłaby mała łódź o nie­du­żej wypor­no­ści i z osło­niętą śrubą, która mogłaby dzio­bem zaryć w plażę, a potem szybko się wyco­fać i wydo­stać na otwarte morze, nie ryzy­ku­jąc zwrotu bokiem do wyso­kich fal. Taka jed­nostka powinna także posia­dać trapy, umoż­li­wia­jące żoł­nie­rzom zej­ście na plażę (by nie musieli wyska­ki­wać przez burty).

Nad pro­jek­tem takiej łodzi pra­co­wało w Ame­ryce wielu kon­struk­to­rów, nie tylko słu­żą­cych w mary­narce wojen­nej. Pre­zen­to­wali różne roz­wią­za­nia, z któ­rych pewne się spraw­dziły. Naj­lep­sze oka­zały się pro­jekty LCI (Lan­ding Craft, Infan­try — peł­no­mor­ska łódź desan­towa o dłu­go­ści czter­dzie­stu dzie­wię­ciu metrów, prze­wo­żąca wzmoc­nioną kom­pa­nię pie­choty — pra­wie dwu­stu ludzi, któ­rzy mogli zejść na brzeg po tra­pach z obu stron dziobu), LMC (Lan­ding Craft, Medium) i LCVP (Lan­ding Craft, Vehicle and Per­son­nel — łódź desan­towa trans­por­tu­jąca pojazdy i ludzi).23

Było jesz­cze wiele innych typów łodzi, w tym naj­dziw­niej­sza — pły­wa­jąca dwu­ipół­to­nowa cię­ża­rówka, która została zapro­jek­to­wana przez cywil­nego pra­cow­nika Office of Scien­ti­fic Rese­arch and Deve­lop­ment (Biura Badań Nauko­wych i Roz­woju), Pal­mera C. Put­nama. Prze­kształ­cił on tak zwaną dwu­ipół­to­nówkę — naj­czę­ściej uży­waną i naj­po­pu­lar­niej­szą cię­ża­rówkę armii ame­ry­kań­skiej — w amfi­bię, która utrzy­my­wała się na wodzie dzięki her­me­tycz­nie zamknię­tej obu­do­wie i pły­wała za pomocą dwóch małych śrub. Zetknąw­szy się z lądem, poru­szała się jak nor­malna cię­ża­rówka. Amfi­bia ta mogła roz­wi­jać na spo­koj­nym morzu pręd­kość dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę, a na lądzie — osiemdzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę. Przy­sto­so­wana była do prze­wo­że­nia sprzętu arty­le­ryj­skiego, żoł­nie­rzy i innych ładun­ków.

Począt­kowo więk­szość ludzi wyśmiało tę hybrydę, ale wkrótce dostrze­żono jej zalety i posta­no­wiono ją wyko­rzy­stać. W armii otrzy­mała nazwę DUKW, ale użyt­kow­nicy nazy­wali ją po pro­stu Duck, czyli „kaczką”.24

Pro­duk­cja łodzi desan­to­wych przed­sta­wiała podobne trud­no­ści jak ich pro­jekt. Budowa odpo­wied­nio dużej floty, która mogłaby prze­wieźć w ciągu jed­nego dnia trzy do pię­ciu dywi­zji, sta­no­wiła ogromny pro­blem. Ani stocz­nie mary­narki wojen­nej, ani żadne cywilne nie miały doświad­cze­nia w podob­nych przed­się­wzię­ciach. Poza tym w grę wcho­dziły jesz­cze inne prio­ry­te­towe pro­duk­cje. W 1942 roku nie­zbęd­nie potrzebne oka­zały się eskor­towce oraz flota han­dlowa, i to na ich budowę prze­zna­czono całą stal i sil­niki okrę­towe.

W rezul­ta­cie, głów­nym ogra­ni­cze­niem pod­czas pla­no­wa­nia inwa­zji była nie­do­sta­teczna liczba odpo­wied­nich okrę­tów i łodzi desan­to­wych. W grun­cie rze­czy brak ten sta­no­wił także naj­waż­niej­szy czyn­nik przy opra­co­wy­wa­niu ogól­nej stra­te­gii wojen­nej, zarówno na Pacy­fiku, Morzu Śród­ziem­nym, jak i Atlan­tyku. Chur­chill skar­żył się z pewną gory­czą: „Losy dwóch wiel­kich impe­riów (…) wydają się zale­żeć od jakichś prze­klę­tych jed­no­stek o nazwie LST”.25

To, że udało się prze­zwy­cię­żyć wszyst­kie owe trud­no­ści, było cudem tech­niki, a także trium­fem ame­ry­kań­skiego sys­temu gospo­dar­czego. Mary­narka nie chciała zawra­cać sobie głowy pro­duk­cją małych łodzi, podob­nie jak jej potężni kon­tra­henci, czyli wiel­kie stocz­nie. Siłą rze­czy zada­nie to przy­pa­dło więc drob­nym przed­się­bior­com, wła­ści­cie­lom małych stoczni, pro­jek­tu­ją­cym łodzie na zasa­dzie eks­pe­ry­mentu i pro­du­ku­ją­cym je na pod­sta­wie umowy, potwier­dzo­nej jedy­nie uści­skiem dłoni.

Było wielu takich ludzi, ale naj­więk­szym pro­jek­tan­tem i budow­ni­czym łodzi desan­to­wych stał się Andrew Jack­son Hig­gins z Nowego Orle­anu.

Gdy po raz pierw­szy spo­tka­łem się z gene­ra­łem Eisen­ho­we­rem, a było to w jego gabi­ne­cie w Get­tys­burgu w 1964 roku, zapro­po­no­wał mi sta­no­wi­sko jed­nego z redak­to­rów jego ofi­cjal­nych pism i doku­men­tów. Pod koniec roz­mowy powie­dział:

— Sły­sza­łem, że uczy pan w Nowym Orle­anie. Poznał pan Andrew Hig­ginsa?

— Nie, sir — odpar­łem. — Zmarł, zanim się tam prze­pro­wa­dzi­łem.

— Wielka szkoda — odrzekł. — Ten czło­wiek wygrał dla nas wojnę.

Sły­sząc podobne stwier­dze­nie, i to w ustach kogoś takiego, musia­łem mieć zdu­mioną minę. Eisen­ho­wer wyja­śnił, co miał na myśli:

— Gdyby Hig­gins nie zapro­jek­to­wał i nie wybu­do­wał LCVP, nie mogli­by­śmy wylą­do­wać na otwar­tej plaży. Cała stra­te­gia wojny wyglą­da­łaby ina­czej.

Andrew Hig­gins był genial­nym samo­ukiem, jeśli cho­dzi o pro­jek­to­wa­nie małych łodzi. W latach trzy­dzie­stych budo­wał je dla przed­się­bior­ców naf­to­wych, któ­rzy eks­plo­ato­wali błot­ni­ste tereny połu­dnio­wej Luizjany i potrze­bo­wali pła­sko­den­nej łodzi, zdol­nej pod­pły­nąć na brzeg, a potem wyco­fać się z niego. Wymogi te dosko­nale speł­niała jego drew­niana Eureka. Hig­gins, prze­ko­nany, że wybuch­nie wojna i potrzebne będą tysiące małych łodzi, a na pewno zabrak­nie stali, wyku­pił od Fili­pin cały zbiór maho­niu z 1939 roku i zatrzy­mał na przy­szły uży­tek.

Kiedy pie­chota mor­ska zmu­siła mary­narkę, by zaczęła prace nad pro­jek­tem łodzi desan­to­wej, Hig­gins włą­czył się do tych badań. Navy Bureau of Ships (Biuro Mary­narki do Spraw Okrę­tów) chciało samo­dziel­nie opra­co­wać pro­jekt, nie życząc sobie udziału tego poryw­czego, hała­śli­wego Irland­czyka, który wypi­jał butelkę whi­sky dzien­nie, budo­wał łodzie z drewna zamiast ze stali i któ­rego firma — Hig­gins Indu­stries — spra­wiała raczej wra­że­nie stwo­rzo­nej na łapu-capu, nie budzą­cej zaufa­nia spółki znad zatoki, niż poważ­nego przed­się­bior­stwa ze Wschod­niego Wybrzeża. Do tego wszyst­kiego Hig­gins wciąż powta­rzał, że „mary­narka nie ma zie­lo­nego poję­cia o małych łodziach”.

Walka mię­dzy biu­ro­kra­tami a samot­nym przed­się­biorcą trwała przez parę lat, w końcu jed­nak Hig­gins zdo­łał w jakiś spo­sób nakło­nić mary­narkę, by pozwo­liła mu ubie­gać się o ten kon­trakt… i w rezul­ta­cie pie­chota mor­ska zachwy­ciła się efek­tem jego pro­duk­cji, czyli LCVP. Łódź Hig­ginsa do tego stop­nia prze­wyż­szała wszystko, co zapre­zen­to­wali kon­struk­to­rzy mary­narki czy inni pry­watni przed­się­biorcy, że jej pro­jektu nie mogli zboj­ko­to­wać nawet ślepi, tępi i nie­ru­chawi biu­ro­kraci.

Zawarł­szy umowę wstępną, Hig­gins od razu poka­zał, że jest nie tylko dosko­na­łym pro­jek­tan­tem, lecz także genial­nym orga­ni­za­to­rem i pro­du­cen­tem. Uru­cho­mił linie mon­ta­żowe w całym Nowym Orle­anie (nie­które nawet pod płó­cien­nym dachem), zatrud­nia­jąc w szczy­to­wym okre­sie trzy­dzie­ści tysięcy robot­ni­ków — była to pierw­sza w mie­ście tego rodzaju zor­ga­ni­zo­wana siła robo­cza, w któ­rej skład wcho­dzili biali i czarni, męż­czyźni i kobiety. Hig­gins zachę­cał ich do pracy, tak jak gene­rał zagrzewa do walki swo­ich żoł­nie­rzy. Nad liniami mon­ta­żo­wymi wisiały wiel­kie hasła:

KTO SIĘ W PRACY OBIJA, PAŃ­STWOM OSI SPRZYJA!

Roz­wie­szał rów­nież zdję­cia, które przed­sta­wiały Hitlera, Mus­so­li­niego i Hiro­hito, sie­dzą­cych na sede­sie w toa­le­tach jego fabryk.

SPO­KOJ­NIE, BRA­CIE! KAŻDA MINUTA, POD­CZAS KTÓ­REJ SIĘ RELAK­SU­JESZ, TO DLA NAS ZYSK.

Pła­cił też robot­ni­kom naj­wyż­sze stawki bez względu na płeć czy rasę.26

Hig­gins udo­sko­na­lił kon­struk­cję LCT i zaczął pro­du­ko­wać ich setki; pomógł także zapro­jek­to­wać kutry patro­lowo-tor­pe­dowe, wytwa­rza­jąc ich całe tuziny; był waż­nym pod­wy­ko­nawcą w reali­za­cji pro­jektu Man­hat­tan i na różne inne spo­soby uczest­ni­czył w wysiłku wojen­nym swo­jego narodu.

Przede wszyst­kim jed­nak Hig­gins Indu­stries pro­du­ko­wały LCVP. Ich budowa oparta była na kon­struk­cji Eureki, z tym że zamiast wąskiego miały dziób kwa­dra­towy, który peł­nił jed­no­cze­śnie rolę rampy wyła­dun­ko­wej. Łódź ta, o dłu­go­ści jede­na­stu i sze­ro­ko­ści trzech metrów, przy­po­mi­nała pły­wa­jące pudełko na cygara i poru­szała się dzięki osło­nię­tej śru­bie, napę­dza­nej przez sil­nik die­slow­ski. Mogła trans­por­to­wać plu­ton liczący trzy­dzie­stu sze­ściu żoł­nie­rzy albo dżipa i dru­żynę dwu­na­stu ludzi. Rampę miała sta­lową, ale burty i kwa­dra­tową rufę już ze sklejki. Nawet na spo­koj­nym morzu koły­sała się i pod­ska­ki­wała, pod­czas gdy fale prze­le­wały się nad rampą i bur­tami. Nie­mniej jed­nak LCVP mogła przetrans­por­to­wać plu­ton żoł­nie­rzy na brzeg i wyła­do­wać ich w ciągu paru sekund, a potem wyco­fać się i pod­pły­nąć z powro­tem do okrętu matki po następny ładu­nek. Dosko­nale speł­niała więc swoje zada­nie.

Do końca wojny Hig­gins Indu­stries wypro­du­ko­wały ponad dwa­dzie­ścia tysięcy LCVP, nazy­wa­nych popu­lar­nie łodziami Hig­ginsa. Prze­wo­ziły one pie­chotę na wybrzeża Morza Śród­ziem­nego, Fran­cji, a także Iwo Jimy, Oki­nawy i innych wysp Pacy­fiku. Zeszło z nich na ląd wię­cej żoł­nie­rzy ame­ry­kań­skich niż ze wszyst­kich innych typów łodzi desan­to­wych razem wzię­tych27.