Ziemia jednorożca. Podróż po Szkocji - Patrycja Bukalska - ebook

Ziemia jednorożca. Podróż po Szkocji ebook

Patrycja Bukalska

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 390

Data ważności licencji: 9/24/2032

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Liza Korolova na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Rob Stothard / Panos Pictures / Forum

Copyright © by Patrycja Bukalska, 2025

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Patrycja Pączek

Konsultacja merytoryczna rozdziałów Zapisane w kamieniu i Człowiek z Rhynie Cezary Namirski

Korekta Monika Paduch / d2d.pl, Karolina Górniak-Prasnal / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Mapa Wojciech Mańkowski

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-204-7

Szkocja. Notes

„Dzień jest słoneczny. Niebo o odcień jaśniejsze niż morze w kolorze ciemnej ultramaryny z odrobiną szarości” – zapisałam skrupulatnie w notesie 20 marca 2022 roku, obudziwszy się w Macduff. Dodałam jeszcze, że mewy hałasowały już przed świtem i było to bardzo irytujące.

Tym wpisem rozpoczęłam nowy notes. Poprzedni zeszyt – identyczny, w takiej samej czarnej okładce – skończył się podczas wcześniejszej szkockiej podróży. Wypełniony jest notatkami, rysunkami, ulotkami, zasuszonymi porostami i wrzosem, adresami i numerami telefonów osób, które spotkałam w czasie swoich włóczęg od wiosny 2018 roku, kiedy postanowiłam pojechać na północ Szkocji, by napisać o Highland Clearances – czystkach. Tamten notes też rozpoczynał się uwagami o pogodzie i kolorach. „Niedzielny poranek. Largo żegna nas słońcem, piaskiem i bladobłękitnym niebem. Przy drodze żonkile i bażanty, zielone włochate pola, owce i ich małe” – zanotowałam pod koniec kwietnia 2018 roku. Opuszczaliśmy wtedy dobrze mi znane hrabstwo Fife i jechaliśmy na północ. To była długa podróż przez obrzeża gór Cairngorm, potem Inverness i dalej, w poprzek Highlands do Skye.

W listopadzie 2019 roku pojechałam do Szkocji, nie wiedząc, że będzie to moja ostatnia podróż przed pandemią COVID-19 i wrócę tam dopiero za kilka lat.

Zaczęłam wtedy od Argyll and Bute, gdzie chciałam zobaczyć Tinkers’ Heart (Cygańskie Serce), unikatowy materialny element kulturowego dziedzictwa Travellers, czyli Wędrowców – szkockich nomadów. Opowiadała mi o nim wcześniej Jess Smith, pisarka wywodząca się z tej mniejszości, która urodziła się i wychowywała jeszcze w drodze. Pomnik ujrzałam w listopadowy poranek wśród pokrytej szronem trawy. Dwadzieścia pięć niepozornych kwarcowych kamieni ułożonych w kształt serca – miejsce dla Wędrowców ważne, może najważniejsze. To Jess je ocaliła.

Zatrzymaliśmy się wtedy w hotelu w Ballachulish. Było bardzo zimno, zmrożona trawa trzeszczała pod nogami. Rano ruszyliśmy dalej na północ – do George’a MacBeatha w Doll w Sutherland. Spadł pierwszy śnieg, po którym dreptały niewzruszone owce. Przy czystym, przejrzystym niebie nisko nad powierzchnią Loch Leven zawisło pasmo mgły. Białe, puchate kłęby poruszały się jak para z niewidzialnego pociągu na tle gór oświetlonych pierwszymi promieniami słońca. Dalej w drodze słońce jak ogień przebijało się przez mgłę nad taflą wody.

– „Światło-obraz”, a nie „kraj-obraz” – zauważył Wicek.

Gra światła i pojawiająca się nawet w ponurym listopadzie feeria kolorów: seledynów, fioletów, brązów i czerwieni, zacierające granice między tym, co realne, a tym, co wyobrażone, sprawiły, że mistyczne opowieści i legendy związane z Highlands wydały się nagle bardziej zrozumiałe. W taki dzień można sobie wyobrazić, jak spomiędzy przeszytych mgłą drzew wyłania się jednorożec, narodowe zwierzę Szkocji. Gdzie znalazłoby się lepsze miejsce dla tych wspaniałych, nieujarzmionych mitycznych stworzeń?

Może właśnie takie przebłyski piękna sprawiają, że ludzie, którzy opuścili Szkocję, tak bardzo chcą tu wrócić. „Czy gdzieś w Sutherland spadł już śnieg?” – pytała za pośrednictwem internetowej grupy kobieta z USA. Pytała, bo wiek jej ojca nie pozwala na daleką podróż, a tęskni on za krajem dzieciństwa. Chce wiedzieć, co dzieje się w „domu”.

Pierwszy – lub ostatni – śnieg w Sutherland rzeczywiście trudno zapomnieć. Białe łaty odbijają się wtedy od kontrastowo ciepłych brązów wzgórz, a powietrze jest tak czyste, że wszystkie kolory nabierają głębi i intensywności.

Nie pamiętam już, a nie zapisałam tego, jaka pogoda była wówczas w Doll. Najważniejsze, że czekał tam na nas George. Po naszym pierwszym spotkaniu kilka lat wcześniej stał się jednym z moich najważniejszych szkockich rozmówców i uwielbiałam wizyty u niego. Wtedy, w listopadzie, mówiliśmy o jego rodzinie, o potańcówkach, na które chodził, o ludziach z Doll. Jak zwykle brakło nam czasu, ale umówiliśmy się, że przyjadę w marcu na jego urodziny. W marcu 2020 roku wybuchła pandemia. Nie dokończyliśmy naszej rozmowy.

Z tamtej listopadowej wyprawy pochodzi ostatni wpis w moim pierwszym szkockim notesie. Podróż kończyliśmy w Anstruther, rybackim miasteczku w Fife, gdzie w bibliotece tamtejszego muzeum rybołówstwa – Scottish Fisheries Museum – szukałam materiałów o morskiej historii Szkocji. Po kilku godzinach czytania i kopiowania zeszłam do świetlicy. Akurat mieli tam spotkanie wolontariusze reperujący zabytkową łódź należącą do muzeum, słynną Reaper – to drewniana, popularna kiedyś we wschodniej Szkocji fifie, chyba już ostatnia wciąż zdolna do pokonywania morskich mil. Powiedziałam zebranym, kim jestem i o czym piszę, i szybko okazało się, że wśród wolontariuszy siedzi dziewięćdziesięciotrzyletni William Coull Deas, doświadczony szyper i rybak, którego matka była jedną z tak zwanych herring lassies. Lassie to po szkocku „dziewczyna”, herring to po angielsku śledź. W XIX i na początku XX wieku w sezonie połowów te „śledziowe dziewczęta” wędrowały lądem od portu do portu, podążając za rybakami i patrosząc śledzie. Matka Coulla pochodziła z portowego miasteczka Buckie.

Buckie – zanotowałam wtedy tę nazwę dużymi, wyraźnymi literami. Nic mi nie mówiła. Postanowiłam sprawdzić ją później. Buckie – jak się okazało – leży nad Moray Firth, ponad trzydzieści kilometrów na zachód od Macduff, w którym od tamtego marcowego poranka w 2022 roku, gdy obudziły mnie mewy, spędzam teraz sporą część swojego czasu.

Moja podróż zatoczyła koło, ale zapisuję kolejny notes, wypełniają go nowe miejsca i nowi ludzie. Wciąż odnotowuję kolory Szkocji, starając się dostrzec w tym pewien rytm. Jesienią, gdy na łysych wzgórzach zakwitają wrzosy, jest brązowo-fioletowa. Potem brązowo-biała, gdy wzgórza pokrywa pierwszy śnieg, lekki jak cukier puder. Czasem staje się całkiem biała, bo niebo zlewa się ze śnieżnym krajobrazem. Jest zielono-żółta wiosną, gdy wzdłuż dróg i na wzgórzach kwitną kolcolist i żarnowiec miotlasty, nazywany tu po prostu broom, czyli „miotła”. Dawniej, gdy broom zakwitał na żółto, był to znak dla szkockich Wędrowców, że zima się skończyła, pora opuścić zimowe obozowisko i znów ruszyć w drogę. Latem w Aberdeenshire i Angus, tam, gdzie szeroko rozciągają się pola uprawne, Szkocja jest złocista i srebrna, faluje zbożami. Jesienią ziemia znów przyjmuje gamę brązów, szarości i zieleni.

Czasem wszystkie kolory znikają we mgle. Tak jakby nigdy ich nie było.

Szkocja jest o znikaniu, zapisanym w jej krajobrazie i historii. Ślady tego, co zostało wymazane – czasem przez naturę, ale najczęściej przez samego człowieka – są nieoczywiste, ale są. Można je odczytać.

I Ziemia

Na wschodnim wybrzeżu Sutherland na dalekiej północy Szkocji, między Golspie a Helmsdale, są trzy monumenty. W Golspie stoi wysoki na trzydzieści metrów pomnik niesławnego księcia Sutherland, odpowiedzialnego za masowe wysiedlenia ludzi z górskich dolin. W jednej z zatoczek samochodowych przy drodze z Golspie do Helmsdale, tuż za Brorą, jest zaś wilczy kamień. O ile pomnika księcia trudno nie zauważyć – znajduje się na szczycie wzgórza i góruje nad całą okolicą, o tyle kamień upamiętniający zabicie ostatniego wilka w Sutherland jest tak niepozorny, że niełatwo go dostrzec. Jest jeszcze trzecie miejsce – przy wjeździe do Helmsdale stoi pomnik wypędzonych, właśnie tych, których do opuszczenia domów zmusił książę.

Te trzy pomniki, każdy inny i każdy zbudowany w innym czasie, mogłyby symbolizować najważniejsze procesy w historii północnej Szkocji, które ukształtowały ją tak, a nie inaczej. Bo choć Szkocja – a szczególnie Highlands – kojarzy się z dzikim pustkowiem, gdzie czasem łatwiej spotkać jelenia niż człowieka, to pustkowie to jest w znacznym stopniu dziełem ludzkiej ręki i nie ma wiele wspólnego z naturalnym, nietkniętym przez antropocen krajobrazem.

Najbardziej znaczącą dla Highlands zmianą były przeprowadzane w XVIII i XIX wieku wysiedlenia zwane czystkami. Wysiedlano ludzi, by zrobić miejsce dla owiec. Pozostały po nich wyjałowione ziemie, które przed zamianą w pastwiska uprawiano od pokoleń. Same owce zaś z czasem zostały zastąpione przez jelenie zapewniające rozrywkę polującym posiadaczom ziemskim i zamożnym turystom. Jelenie nie mają w Szkocji – poza myśliwymi – żadnego przeciwnika. Wilki, tak jak tego z Sutherland, wybito przed wiekami. Pozostały po nich tylko wypchane truchła w muzeach.

Po ludziach, których wypędzono z żyznych dolin, zostały z kolei kamienne ślady – ruiny domów, zręby murów. Niekiedy jeszcze z zarysem drzwi, z ostatnią stojącą ścianą. Czasem nawet tego nie ma, a jedynie wypukłości pod warstwą trawy – układ i regularne kształty zdradzają, że kiedyś istniała tam ludzka osada.

W szkockim krajobrazie można odczytać i inne znikanie, znacznie starsze, z czasów neolitycznych oraz wczesnej epoki brązu. Mówią o nim kamienne kręgi oraz cairns – kopce z kamienia. Są też już późniejsze szczątki obronnych grodów i kamienie symbolowe z inskrypcjami Piktów.

Piktowie, jedni z pierwszych znanych mieszkańców Szkocji, zniknęli ze swoim królestwem i językiem. Nie pozostawili po sobie opowieści, a jedynie kamienie z frapującymi rysunkami, wydobywane spod kolejnych warstw ziemi.

Czasem wszystkie te ślady istnieją jeden obok drugiego lub wręcz nakładają się na siebie niemal w jednym miejscu, choć żyjący tam ludzie mówili innymi językami i mieli inną kulturę. To skomplikowana, wielopoziomowa historia ukryta pod warstwą darni i niepamięci.

Kozy na drodze do Skye

W podróż poślubną pojechaliśmy na Skye. Do dziś nie wiem, dlaczego to wymyśliłam. Dlaczego nie Paryż albo Sopot. W środku lutego 2018 roku ruszyliśmy na Północ.

Pierwszy odcinek drogi – z Pangbourne, angielskiej wsi w hrabstwie Berkshire, do okolic Glasgow, gdzie zatrzymaliśmy się u krewnych – przejechaliśmy bez problemów. Następnego dnia czekało nas ponad czterysta kilometrów, w znacznej części przez szkockie Highlands. „Jakieś pięć godzin z kawałkiem i będziemy”, myślałam.

Śnieg zaczął padać koło Perth. Duże białe płatki wirowały za szybą samochodu jak stada dziwnych owadów. Padało i padało, robiło się niemal świątecznie. Patrzyłam na ten spektakl zafascynowana, jeszcze bez śladu niepokoju. Nasz jeep mocno trzymał się drogi.

W Pitlochry, gdzie zatrzymaliśmy się na szybki lunch, było już tak biało, że to niewielkie, uwielbiane przez turystów miasteczko wyglądało jak z komedii romantycznej idealnej na święta Bożego Narodzenia. Niepokój zaczął mnie ogarniać, gdy podano zupę, i starałam się ją zjeść jak najszybciej, czując, że z każdą minutą wyjazd będzie trudniejszy. Za oknem śnieg przysłaniał już wszystko. Albo trzeba zostać i przenocować, albo ruszać natychmiast, póki drogi są jeszcze w miarę przejezdne. Na Skye czekała na nas moja znajoma Ewa Zandman. Ruszyliśmy.

Przy wyjeździe z miasta utrzymanie kontroli nad autem okazało się wyzwaniem, a potem było już tylko gorzej. Po drodze A9 wcinającej się w góry Cairngorm i prowadzącej do Highlands poruszała się tylko garstka samochodów, skądś wyłonił się wóz policyjny – wszyscy w zdyscyplinowanym konwoju sunęliśmy za nim w żółwim tempie.

Białe szczyty zlały się w jedno z równie białym niebem. Wszystko było białe, nie dało się już dostrzec, gdzie zaczyna się, a gdzie kończy góra, gdzie jest niebo i gdzie jest droga. Mleczna, cicha biel i pustka. Tylko śnieżne tyczki – rozmieszczone wzdłuż drogi właśnie na wypadek potężnych opadów śniegu – wystawały ponad zaspy i pokazywały, gdzie znajduje się pobocze.

To tam, sunąc powoli śnieżną drogą, zobaczyłam je po raz pierwszy – potężne jelenie w poszukiwaniu pożywienia zeszły ze zboczy wzgórz, stanęły na kilkumetrowej skale tuż nad drogą i przyglądały się sznurowi samochodów. Były tak piękne, pełne spokoju, onieśmielające, że na chwilę zapomniałam o trudnej drodze i kilometrach dzielących nas od celu.

Przed Dalwhinnie musieliśmy opuścić konwój i odbić na zachód. Boczna droga była zupełnie niewidoczna, a co gorsza, prowadziła pod górę. Nasze auto zaczęło się zsuwać, ale po chwili udało nam się opanować sytuację. Po lewej minęliśmy budynek destylarni whisky.

– Nie najgorsze miejsce, żeby utknąć w śniegu – zażartowałam, sądząc, że po wspięciu się na szczyt wzniesienia najgorsze już za nami.

Zjazd miał być prosty, sunęliśmy jednak jakby ukosem i trochę mnie to dziwiło; na dole na zakręcie stała pochylona wielka ciężarówka, ktoś coś do nas wołał, machał, pewnie chciał nas ostrzec, ale było już za późno, to były sekundy, samochód jechał, jakby kierowany własną wolą, i za chwilę wkopaliśmy się w zaspę na poboczu. Wszystko stało się tak szybko i tak płynnie, że w pierwszym, głupim odruchu zapytałam Wicka:

– Dlaczego to zrobiłeś? – Tak jakby w tym niekontrolowanym ślizgu krył się jakiś zamysł.

Dobrze, że wyrzuciło nas z drogi na zaśnieżone pobocze, a nie na unieruchomioną ciężarówkę. Nie było jednak mowy o ruszeniu z miejsca. I wtedy z tej białej pustki wyłonił się mężczyzna z wielką łopatą, który czerwony z wysiłku pędził ku nam z dołu wzniesienia. Dopadł naszego jeepa, bez słowa rzucił się na kolana i zaczął odkopywać auto.

– Mocno w prawo! Gazu! – krzyknął po chwili.

Kiedy ruszyliśmy, już go nie było – biegł do kolejnego samochodu, który ugrzązł gdzieś za nami. Nawet nie zdążyliśmy podziękować. „Jak anioł na drodze”, pomyślałam.

Przypomniałam sobie, jak kilka lat wcześniej podczas jednej z moich pierwszych podróży do Szkocji, w maju, pogoda też nas zaskoczyła. Silny wiatr, burze, ostrzeżenia, by zostać w domu. Próbowaliśmy wtedy wrócić do hotelu w Lower Largo, gdy okazało się, że wąska polna droga – jakich wiele w hrabstwie Fife – jest zablokowana przez złamane drzewo. Przed nami stało już kilka aut. Z jednego z nich spokojnie wysiadł mężczyzna, wyjął z bagażnika piłę mechaniczną i starannie pociął drzewo na mniejsze kawałki. Odciągnął je na bok i droga była wolna. Zrobił to z niewzruszonym spokojem i pewnością, podobnie jak tamten mężczyzna zimą w Dalwhinnie. Co prawda nie wożę od tamtego czasu piły mechanicznej w bagażniku, ale łopatę – zawsze. Wtedy w śniegu zrozumiałam, że takie sytuacje to nie wyjątek – może powodem są surowe warunki, a może to coś jeszcze innego, ale w Szkocji zawsze można liczyć na pomoc, na życzliwość i zainteresowanie obcych. Więzi międzyludzkie nadal są silne.

Za Dalwhinnie droga dalej była śliska i nieodśnieżona, ale przynajmniej przestał prószyć śnieg. Koło Invergarry zaczął za to padać deszcz – plucha wydawała się zmianą na lepsze, bo powierzchnia jezdni z powrotem zrobiła się czarna. Mały pub, kolejna ciepła zupa, nabraliśmy nadziei, że jeszcze tego dnia dojedziemy do Ewy. Poruszaliśmy się jednak bardzo ostrożnie, mijając kolejne ostrzegawcze znaki drogowe: „uwaga jelenie”, „uwaga spadające kamienie”. A koło górskiego pasma Kintail, blisko Shiel Bridge: „uwaga dzikie kozy” – feral goats. Dzikie kozy? Może chodzi o kozice? „Muszę sprawdzić później, może coś źle zrozumiałam”, przyszło mi do głowy.

Za chwilę mogłam je zobaczyć na własne oczy – dzikie kozy, które przedefiniowały dla mnie Szkocję. Kudłate, w różnych odcieniach brązu i szarości, doskonale wtapiające się w tło. Stały niedaleko drogi, w skupieniu przeżuwając jakieś porosty.

Kiedy dotarliśmy do Skye, już się ściemniało, więc byliśmy szczęśliwi, gdy w końcu gdzieś za Kilt Rock dostrzegliśmy biały bungalow z drewnianą werandą. Wieczorem siedzieliśmy w ciepłym pokoju, rozmawialiśmy z naszymi gospodarzami, Ewą i Mikiem, i słuchaliśmy ryku wiatru za oknem. Trzeba się do niego przyzwyczaić, nauczyć się z nim żyć, jak „nauczyły się” wygięte w jednym kierunku drzewka, którym gdzieniegdzie w okolicy udaje się utrzymać.

– Jeśli przy domu są jakiekolwiek drzewa, to znaczy, że to dobre miejsce, zaciszne – wyjaśni potem Mike.

Byliśmy zmęczeni podróżą, ale dalej intrygowały mnie kozy przy drodze koło Shiel Bridge.

Pobieżnie przeczytałam w internecie, że feral goats to nie są żadne kozice, ale zwykłe udomowione kozy, takie jak te trzymane zazwyczaj w gospodarstwach. Te ze szkockich Highlands pochodzą od kóz, które kiedyś mieszkały z ludźmi. Kiedy jednak pod koniec XVIII wieku ludzi zaczęto stąd wysiedlać, zwierzęta zostały same. Gospodarze odeszli, opuścili swoje domy, lecz kóz zabrać nie mogli. Przetrwały samodzielnie, bez zagrody i bez opieki. W ich historii jest coś głęboko przejmującego. Bo nie ma już tamtych ludzi, nie ma prostych kamiennych domów – lub pozostały gdzieniegdzie jedynie ich zręby. A kozy są nadal. Chodzą dawnymi ścieżkami swojego stada, tak jakby czekały, aż znów przyjdzie ktoś, kto nada im imię. Rogaci strażnicy pamięci o dawnym świecie, z którego już tak niewiele pozostało.

Im więcej później czytałam i rozmawiałam o wysiedleniach, im więcej miejsc dawnych siedlisk odwiedzałam, tym bardziej te dzikie kozy stawały się dla mnie symbolem tego, co stało się ze Szkocją, jak brutalnie zostały zmienione jej kultura, struktura społeczna i krajobraz. Zwierzęta te są również przykładem woli życia, przetrwania i siły.

Tej nocy spaliśmy mocno. Rano zobaczyłam Skye – przestrzeń, kontrasty kolorów, deszcz i tęczę. Było pięknie, pusto, po sezonie. Do północnej Szkocji przyjechałam ponownie kilka miesięcy później, w maju – wtedy już po to, by szukać śladów osad ludzi wysiedlonych podczas czystek.

Do Highlands wciąż będę wracać, będę oglądać domy – i te opuszczone, i te wystawione na sprzedaż, szukając swojego miejsca i szukając odpowiedzi, podążając od rozmowy do historii, do zdjęcia, do przeczucia. Ta podróż zaczęła się od kóz przy drodze na Skye.

Szkocja jest jednym z krajów europejskich o najmniejszej gęstości zaludnienia, szczególnie w Highlands, jej północnej części. W Anglii to czterysta trzynaście osób na kilometr kwadratowy, w Szkocji – sześćdziesiąt osiem, a w Sutherland to zaledwie dwie osoby. Jak zwraca uwagę znany historyk James Hunter, to mniej niż dwieście lat temu. Kiedyś te doliny były wypełnione przez ludzi i ich osady. Teraz można tam wędrować godzinami i nie spotkać nikogo.

W XVIII wieku struktura społeczna, polityczna i wojskowa kraju opierała się na klanach i był to nadal model prawie feudalny. Naczelnicy klanów (chiefs) mieli władzę niemal absolutną (do połowy XVIII wieku również prawo wymierzania kary śmierci). Byli bogaci nie srebrem i złotem, ale liczbą ludzi, którzy musieli stawić się na ich wezwanie do walki.

W czasach pokoju ci sami ludzie uprawiali ziemię i mieszkali w małych osadach zwanych townships – na ziemi należącej do przywódcy klanu. Mogło się w nich znajdować kilka lub kilkanaście prostych domów z kamienia, ze strzechą zrobioną z darni i wrzosów. Budynki były prostokątne, ich wielkość zależała od zamożności i statusu właściciela. W środku domu rozpalano ogień, więc wnętrze nieustannie wypełniało się dymem. Jedną część domu przeznaczano dla ludzi, w drugiej zwykle trzymano zwierzęta. Mieszkańcy znali się od pokoleń i przetrwali razem niejedną zimę lub bitwę.

John Prebble, autor książki o czystkach: The Highland Clearances, porównuje szkockie społeczeństwo tamtego okresu do piramidy, na której szczycie znajdował się naczelnik. Pod nim w hierarchii był, często spokrewniony z naczelnikiem, tacksman. W uznaniu dla swoich zasług wojennych otrzymywał on tack, czyli dzierżawę ziemi. Tę następnie dzielił na mniejsze poletka, wydzierżawiając je innym członkom klanu, którzy płacili mu plonami lub pracą. Gdy nadchodził czas wojny, tacksmeni organizowali dla naczelnika regimenty składające się z dzierżawców, a sami pełnili w nich funkcję oficerów. Ważne były więc zarówno ich umiejętności wojskowe, jak i zdolność zebrania oddziału.

W osadach – lub na dole piramidy, używając porównania Prebble’a – żyli jeszcze cotters, którzy zajmowali się różnymi rzemiosłami lub najmowali do prac polowych i tak jak inni mieszkańcy osady mieli prawo korzystać ze wspólnego pastwiska, przynależącego do każdej takiej wsi.

Cały ten układ opierał się na zwyczaju, zaufaniu i lojalności. Dzierżawcy nie mieli spisanych umów ani żadnych praw do swoich domów, jednak ufali swojemu naczelnikowi, którego nie postrzegali jako feudalnego władcy, ale jako swego opiekuna i strażnika wspólnej własności klanu. Wierzyli, że muszą go wspierać. On z kolei musiał ufać, że stawią się na jego wezwanie wojenne. I stawiali się – nie tylko dlatego, że byli całkowicie zależni od tacksmena, który mógł odebrać im uprawianą przez nich ziemię, ale też dlatego, że dla mieszkańców osady udział w walkach pod wodzą naczelnika był źródłem dumy i chwały, czymś, o czym mogli opowiadać dzieciom i wnukom. Nie było niczego ważniejszego niż klan.

W XVIII wieku system ten powoli zaczął się jednak zmieniać, a swego rodzaju cezurą jest bitwa pod Culloden w 1746 roku, kończąca jedno z powstań jakobickich. Choć konflikt ten często jest przedstawiany jako walka Szkotów z Anglikami, to w rzeczywistości był to spór o sukcesję – pod Culloden zwolennicy księcia Karola z dynastii Stuartów ponieśli klęskę w starciu z wojskami brytyjskiego króla Jerzego II z dynastii hanowerskiej. Po obydwóch stronach walczyły szkockie klany. Te, które poparły Stuartów, zostały spacyfikowane – przywódcom odebrano majątek, co akurat w takich sytuacjach nie było niczym nowym, ale co istotne, pozbawiono ich także uprawnień sądowniczych, a zatem realnej władzy. Wszystkim Szkotom zakazano zaś noszenia kiltów i innych ubrań z tartanu oraz grania na dudach. Złamano w ten sposób militarną kulturę klanów, odpowiedzialną za wiele powstań i rebelii.

Ta zmiana polityczna zbiegła się z czasem zmian gospodarczych, które być może były nieuniknione, ale zniszczenie klanów po Culloden przyspieszyło i ułatwiło ich przeprowadzenie. Już wcześniej na południu Szkocji, w nizinnych Lowlands, miały miejsce reformy określane czasem jako szkocka rewolucja rolnicza (Scottish Agricultural Revolution): w myśl propagowanej przez arystokrację idei ulepszania wprowadzano nowe gatunki roślin oraz wdrażano innowacyjne metody uprawy ziemi. Podobna transformacja czekała teraz Północ. Highlands miały stać się produktywną częścią kraju, cywilizowaną i zintegrowaną z południowymi regionami. Oznaczało to nie tylko zmiany gospodarcze, ale też anglicyzację – i to w sensie dosłownym, bo język gaelicki był wypierany przez angielski. Przyczyniły się do tego między innymi lepsze połączenia komunikacyjne z Południem, zatrudnianie się Highlanderów do prac sezonowych na południu Szkocji, nacisk na język angielski w szkołach i tym podobne. Te trzy zmiany – polityczno-społeczna, gospodarcza i kulturowa – nałożyły się na siebie, wzajemnie się napędzając.

Naczelnicy szybko zauważyli, że w tym nowym świecie miecz i siła regimentu nie dają już takiej władzy jak pieniądze i uznanie na salonach. Z przywódców pradawnych klanów, kustoszy tradycji i pamięci, zmienili się więc w nowoczesnych posiadaczy ziemskich. Na swoje nowe ambicje i na to, by konkurować z angielskimi lordami z południa, potrzebowali jednak pieniędzy, a tych nie byliby w stanie dostarczyć im mieszkańcy wiosek uprawiający swe małe poletka. Za to Wielka Owca już tak.

„Mo thruaighe ort a thir, tha’n caoraich mhor a’ teachd!” – „Biada Ci, ziemio, Wielka Owca nadchodzi!” – takie ostrzeżenie miał głosić jasnowidz krążący między szkockimi osadami, co przytacza w swojej książce John Prebble. Owymi Wielkimi Owcami z ponurej przepowiedni okazały się szewioty, owce żyjące na wzgórzach w regionach Scottish Borders i Northumberland. Ich nazwa pochodzi zresztą właśnie od tamtejszych wzgórz, Cheviot Hills, gdzie powstały w wyniku wielu krzyżówek i wysiłków hodowców. Silne, wielkie, odporne, dające i mięso, i wełnę. Wszystkie w stadzie identyczne i idealne.

Pięćset szewiotów z pogranicza sprowadził na daleką Północ w 1792 roku tamtejszy ekonomista, agronom, posiadacz ziemski i reformator sir John Sinclair. Trafiły do jego majątku Langwell w hrabstwie Caithness. W opinii Sinclaira były to zwierzęta idealnie przystosowane do życia w trudnych północnych warunkach, a przy tym obdarzone wyjątkowo obfitą wełną dobrego gatunku. Nie wymagały też specjalnej troski, bo przez cały rok radziły sobie na wzgórzach same, bez żadnej pomocy. Może z wyjątkiem sytuacji, gdy pastwiska pokrywała gruba warstwa śniegu. Eksperyment Sinclaira się powiódł, owce miały się dobrze i szybko się rozmnażały, więc za jego przykładem poszli inni i wkrótce tysiące szewiotów chodziło po dolinach i wzgórzach Highlands.

Dawniej na Północy, przed erą szewiotów, owce trzymano w każdej z osad, podobnie jak kozy. Wypasano je na wspólnych pastwiskach przy wioskach. Były to jednak owce niewielkie, chude, trzymane jedynie dla wełny i mleka; nie przynosiły dochodu ani mieszkańcom osad, ani tym bardziej klanowym naczelnikom. Prebble pisze, że po narodzinach nadawano im imiona. Każda była więc dla właścicieli szczególna, wyjątkowa – inna niż wyglądające jak klony szewioty.

Większe i bardziej „mięsne” rasy owiec zaczęto hodować w Highlands w drugiej połowie XVIII wieku – chodziło rzecz jasna o hodowlę na zupełnie inną skalę niż małe gospodarstwa w osadach. Zanim Sinclair przywiózł szewioty, sprowadzono rasę linton, z czarnym umaszczeniem na głowie, która też poradziła sobie tam nadspodziewanie dobrze. Owce blackface do tej pory można zobaczyć niemal w każdym wiejskim zakątku Szkocji. Szewioty okazały się jednak jeszcze lepsze, bo dało się z nich uzyskać i mięso, i wełnę wysokiego gatunku (wełna szewiotów jest bardziej miękka niż ta pozyskiwana od owiec blackface), a cenę tego materiału windowały trwające na początku XIX wieku wojny napoleońskie. Było jasne, że owce mogą zapewnić posiadaczom ziemskim zyski znacznie wyższe niż dotychczasowa uprawa ziemi. Zwierzęta potrzebowały jednak pastwisk, a zatem należało pozbyć się ludzi i zrównać z ziemią ich domy. To ta fala wysiedleń i likwidacji osad pod pastwiska jest określana jako czystki – Highland Clearances lub w gaelickim: Fuadaichean nan Gàidheal, co oznacza „wysiedlenie Gaelów” (to podkreśla dodatkowy aspekt kulturowy: wysiedleni mówili po gaelicku, ich następcy po angielsku lub szkocku). Rok 1792, gdy szewiot zadomowił się na północy, Highlanderzy określili jako Bliadhna nan Caorach – Rok Owcy.

Jak wspominałam, to, co stało się w Highlands, wcześniej wydarzyło się na południu Szkocji. Jednak na północy zmiana była bardziej gwałtowna, radykalna. W dodatku wiązała się nie tylko z pozbawieniem ludzi ich domów i gospodarstw, lecz także z zerwaniem ich więzi z przywódcą klanu – destrukcji uległa więc cała społeczna struktura Północy.

Gdy kilka lat temu pisałam na ten temat artykuł dla magazynu „Pismo”, rozmawiałam z doktorem Martinem MacGregorem z Uniwersytetu w Glasgow. Wyjaśniając wyjątkowość szkockiego procesu wysiedleń, podkreślał on olbrzymie przywiązanie ludzi do ziemi.

– To była bardzo głęboka więź. Oni byli gotowi zrobić wszystko, byli gotowi na wszelkie trudy i poświęcenia, byle tylko zostać na miejscu – mówił MacGregor. – W ich odczuciu wszystko wokół łączyło ich z przodkami, stanowiło nośnik ich wartości kulturowych. To oni przynależeli do ziemi, a nie ona do nich. To zupełnie odmienne spojrzenie na kwestię własności. Nie definiowali zysku w kategoriach czysto pieniężnych. Wysiedlano ich na wybrzeże, by zajęli się połowem ryb lub zbieraniem wodorostów, ale ponad wszystko chcieli pozostać rolnikami w swoich osadach. Ta praca przybliżała ich do Boga, określała tożsamość. To dlatego wysiedlenia były tak dramatyczne.

Czystki rozpoczęły się w drugiej połowie XVIII wieku i miały kilka faz. Niektóre rodziny były wysiedlane kilkakrotnie, z kolejnych osad. Na początku Highlanderzy podchodzili do tych wydarzeń z niedowierzaniem, bo oznaczały one złamanie pradawnej zasady dùthchas, dającej członkom klanu prawo do życia i uprawiania ziemi na terytorium klanu. Nagle te niepisane zasady, wedle których funkcjonowano od pokoleń, okazały się nie mieć żadnego znaczenia.

Czasem właściciel ziemi wskazywał swoim do niedawna towarzyszom broni i współbraciom inne miejsce do osiedlenia, zwykle na wybrzeżu. Tam dostawali crofts – crofty, niewielkie działki, często nieurodzajne, na nieosłoniętym od wiatrów terenie. Celowo były to tak małe pola, że aby utrzymać rodzinę, górale musieli najmować się do innych prac lub zająć rybołówstwem. Czasem, choć raczej rzadko, wysiedlani stawiali opór, zawsze jednak bezskuteczny. W pierwszej fazie czystek wysiedleni byli niekiedy zmuszani do emigracji za ocean (lub sami się na nią decydowali). Dotyczyło to wielu tacksmenów. Jak podkreślał doktor MacGregor, zwykle emigrowali ci, którzy mieli jakieś środki finansowe, ci najbardziej przedsiębiorczy.

– W mojej opinii to największa strata: strata klasy średniej Highlanderów – mówił. – W nowym kraju założyli osady ludzi mówiących szkockim gaelickim, odnieśli sukces. Dla Szkocji jednak to wielka szkoda demograficzna.

Czasem tę podróż organizował właściciel ziemi i bywała przymusowa – są relacje o ludziach wpychanych siłą na pokład statku. Gdy po wysiedleniu i zniszczeniu ich domów mimo wszystko starali się pozostać na miejscu, choćby koczując pod gołym niebem – nie pozwalano im na to. Musieli odejść.

Wszędzie podczas wysiedleń dochodziło do przemocy i dramatów, jednak za najbardziej bezwzględne uchodzą czystki w Sutherland – choć może wynikać to z tego, że przeprowadzono je już w XIX wieku i zostały bardzo dobrze udokumentowane. Pisała o nich również brytyjska prasa. Posiadłość Sutherland znajdowała się wówczas w rękach Elizabeth, hrabiny Sutherland, i jej angielskiego męża, markiza Stafford, który wniósł do tego małżeństwa olbrzymi majątek. Określany był jako „lewiatan bogactwa” i najbogatszy człowiek w kraju. W Szkocji para posiadała ponad milion akrów ziemi (ponad czterysta tysięcy hektarów) – była to wówczas największa w Europie posiadłość w rękach prywatnych. Kontekst ich majątku jest istotny, ponieważ czystki wielokrotnie uzasadniano finansową koniecznością, wręcz długami klanowych przywódców, ale Elizabeth z całą pewnością nie mogła narzekać na brak pieniędzy. Mimo to w latach 1809–1821 usunięto z podlegających jej terenów piętnaście tysięcy ludzi. Motywacją jej i jej męża była idea ulepszania, dążenie do unowocześnienia Szkocji.

Problem Elizabeth polegał na tym, że nie rozumiała ani Szkocji, ani swoich ludzi. W sensie dosłownym, bo nie mówiła po gaelicku, ale też na głębszym poziomie. Urodziła się koło Edynburga, lecz wychowała w Anglii. Do swych włości na Północy przyjechała po raz pierwszy, kiedy miała siedemnaście lat. Nigdy nie spędziła tam więcej czasu, zawsze były to krótkie wizyty, podczas których raczej nie opuszczała swojego zamku. Przodkowie Elizabeth też nie byli związani z Sutherland, nie miała więc poczucia przynależności do tamtejszej kultury ani klanów. Jak podkreśla Alwyn Edgar w monumentalnej książce The Sutherland Clearances, nie byli oni nawet Gaelami jak inni Highlanderzy, a ich prawo własności do tej ziemi opierało się na papierze niejasnego pochodzenia sprzed kilku pokoleń. Swój olbrzymi majątek Elizabeth odziedziczyła w 1776 roku jako jedenastoletnia dziewczynka.

W 1785 roku wyszła za mąż za George’a Granville’a Levesona-Gowera, markiza Stafford, i jego pieniądze umożliwiły im eksperymenty z wdrażaniem idei ulepszania na terenach Highlands. Sprzeciwu wobec ich decyzji hrabina zupełnie nie rozumiała – w swoim mniemaniu cywilizowała ciemnych poddanych, ratowała ich z prymitywnych warunków, w których jej zdaniem żyli. Jeden z głównych wykonawców woli hrabiny i markiza, Patrick Sellar, pisał o tym, jak państwo „zarządzili nowy porządek w tym kraju”: „Była to najbardziej życzliwa akcja, mająca na celu umożliwienie tym barbarzyńskim góralom sytuacji, w której mogliby lepiej się zjednoczyć, zaangażować w przemysł, kształcić swoje dzieci i rozwijać się cywilizacyjnie”.

Na temat wydarzeń w Sutherland zachowało się sporo dokumentów i relacji naocznych świadków. Dużo wiadomo też – co stanowi rzadkość – z akt sądowych, bo w 1816 roku przed sądem stanął wspomniany Patrick Sellar. Pochodzący z Morayshire Sellar był bardzo ambitnym i gorliwym zarządcą, który chciał wypełnić przekazane mu obowiązki szybko i sprawnie. Czystki w Sutherland zaczęły się w 1807 roku, między innymi od wysiedlenia dziewięćdziesięciu rodzin z Farr i Lairg. W 1809 roku wysiedlono osady w parafiach Dornoch, Rogart, Loth, Clyne i Golspie. Potem kolejne i kolejne. Początkowo wysiedlonym pozwalano zabrać ze sobą drewno z ich zburzonych domów i wykorzystać je do budowy schronienia na nowym miejscu. To zmieniło się z nadejściem Patricka Sellara, który w 1814 roku zaczął domy podpalać – to miało przyspieszyć cały proces wysiedleń. Na jego polecenie podpalano też pastwiska, pozbawiając pożywienia bydło Highlanderów. Rok 1814 – szczyt czystek w Sutherland – został nazwany Rokiem Ognia (Bliadhna an Losgaidh).

Łuny nad dolinami opisywane są przez świadków tamtych wydarzeń, w tym przez Donalda MacLeoda, autora najbardziej znanych wspomnień z tego czasu, Gloomy Memories:

W obliczu takiego zniszczenia właściwie bezcelowe jest wyszczególnianie indywidualnych przypadków; cierpienie było olbrzymie i powszechne. Jednak ja zwrócę uwagę na kilka skrajnych sytuacji, których byłem naocznym świadkiem. […] Donald Munro w Garvott, leżąc z gorączką, został wyniesiony z domu i wystawiony na działanie żywiołów. Z domu Donalda MacBeatha, niedołężnego i złożonego chorobą starego człowieka, usunięto dach i w ten sposób wystawiano mężczyznę na wiatr i deszcz, dopóki śmierć nie zakończyła jego cierpienia. Byłem obecny, gdy burzono i palono dom Williama Chisholma w Badinloskin, w którym leżała jego teściowa, chora, prawie stuletnia staruszka, a nikogo innego z rodziny wtedy tam nie było. Poinformowałem o tym ludzi, którzy właśnie mieli podpalić dom, i nakłoniłem ich, by poczekali, aż przyjdzie pan Sellar. Kiedy przyszedł, powiedziałem mu o tej biednej starej kobiecie w stanie uniemożliwiającym przeniesienie jej, na co odparł: „Niech ją diabli, stara wiedźma, żyła już za długo – niech płonie”.

Margaret MacKay – bo tak nazywała się staruszka – wynieśli z płonącego już domu sąsiedzi i córka, która przybiegła na miejsce. Kobieta zmarła kilka dni później.

Przez jakiś czas wysiedlonym wydawało się, że bezwzględność Sellara nie ujdzie mu na sucho, bo w 1816 roku zarządca stanął przed sądem. Odczytanie aktu oskarżenia zajęło dwie godziny – oskarżono go o zabójstwo, zmuszenie mieszkańców do opuszczenia ich domów, w tym ludzi starych i chorych, podpalenia domów, stodół, młynów, plonów i pastwisk. Wymieniono miejsca i nazwiska ofiar. Jak zauważa Alwyn Edgar, mieszkańcy Sutherland popełnili jednak błąd, myląc prawo ze sprawiedliwością.

Sellar nie został skazany – według Edgara nie mogło być inaczej, był wszak mówiącym po angielsku zarządcą zatrudnionym przez najbogatszych w kraju posiadaczy ziemskich, a oskarżali go drobni gaeliccy dzierżawcy. Przede wszystkim zaś skazanie Sellara obciążyłoby również hrabinę Sutherland i innych właścicieli majątków w Highlands. Przysięgli podobno nie wahali się nawet przez dziesięć minut i oczyścili zarządcę ze wszystkich zarzutów.

Sprawa zakończyła się więc i dla Sellara, i dla jego mocodawców pomyślnie. Kiedy zaś rok później przestał pracować w majątku, sam z powodzeniem hodował owce, dorobił się fortuny i dożył spokojnej starości.

Proces Sellara przyciągnął jednak uwagę prasy i z czasem w ówczesnych gazetach zaczęły pojawiać się krytyczne artykuły o wysiedleniach w Highlands. Zwracano już wtedy większą uwagę na opinię publiczną, ale w Sutherland ludzi dalej zmuszano do opuszczania domów. Na to, aby w odległym Londynie rzeczywiście zainteresowano się tym, co działo się w Highlands, trzeba było poczekać do 1883 roku, kiedy powołano specjalny organ rządowy, tak zwaną komisję Napiera, którego zadaniem miała być weryfikacja warunków życia wysiedlonych na dzierżawionych przez nich croftach. Wydarzeniem, które przechyliło szalę na drugą stronę i zmusiło rząd do zajęcia się sytuacjącrofters – rolników w Highlands – była bitwa na Braes, półwyspie na Skye.

Na Skye czystki zaczęły się dość wcześnie, bo już w drugiej połowie XVIII wieku. Ich kolejne fale dotknęły tysiące mieszkańców wyspy, którzy zostali wysiedleni, przesiedleni lub zmuszeni do emigracji przez rosnące czynsze dzierżawne. W latach 1840–1880 wydano ponad tysiąc siedemset nakazów eksmisji. Populacja Skye, która liczyła ponad dwadzieścia tysięcy ludzi, teraz jest o połowę mniejsza. Kamienne ruiny domów dawnych mieszkańców można znaleźć w Boreraig i Suisnish na południu wyspy, podobne są w Erisco, w Tusdale… „Są wszędzie” – mówiono mi, gdy tam pojechałam. Również w Kingsburgh w północno-zachodniej części wyspy. Kiedyś była to rolnicza osada, teraz mieszkańcy wynajmują pokoje turystom – miejsce znane jest z tego, że mieszkała tam szkocka bohaterka narodowa Flora MacDonald, która pomogła księciu Karolowi w ucieczce po klęsce pod Culloden.

Do Kingsburgh przyjechaliśmy wiosną, było jeszcze przed sezonem, cicho i spokojnie. Właściwie pusto.

– Kiedyś było to miejsce pełne ludzi – zapewniał jednak Duncan, którego tam spotkaliśmy i który mieszkał w Kingsburgh od kilkunastu lat. – Ruiny po wysiedlonych są trochę dalej, o tam, trzeba iść tamtą drogą. Niektórym udało się potem wrócić i znów tutaj zamieszkać – opowiadał.

Poszłam we wskazane miejsce, ale po domach z czasów czystek został już jedynie kamienny kształt na ziemi. Duncan jednak podsunął mi jeszcze jeden trop.

– Czy słyszałaś o bitwie? – zapytał.

Pod koniec XIX wieku ci mieszkańcy Skye, którzy jeszcze pozostali na wyspie po kolejnych wysiedleniach, pracowali na swoich niewielkich croftach, znosili swój los i płacili posłusznie za dzierżawę. W kwietniu 1882 roku właściciel ziemi lord MacDonald zabronił im jednak korzystać z pastwisk na zboczach wzgórza Ben Lee i to przelało czarę goryczy.

Rolnicy rozpoczęli strajk, odmawiając płacenia dzierżawy. Spalili wezwania do zapłaty zaległości. Przeciwko buntującym się wysłano oddziały policjantów z Glasgow, którzy mieli aresztować pięciu mężczyzn uważanych za przywódców rebelii. Doszło do kilku starć, funkcjonariusze użyli pałek policyjnych, by przebić się przez tłum crofterów – ci ostatni mieli kije i kamienie, walczyły też kobiety, z których wiele zostało rannych. Właśnie to wydarzenie zostało zapamiętane jako bitwa na Braes. Pięciu aresztowanych strajkujących sądzono w Inverness. Zostali oskarżeni o napaść i ustalono kaucję w wysokości dwudziestu funtów za każdego z nich. Nie mieli takich pieniędzy, ale kaucję zapłaciło kilka osób z Inverness przychylnych ich sprawie. Dzięki temu przywódcy buntu mogli wrócić na wyspę, gdzie powitano ich jak bohaterów. W maju zostali uznani za winnych utrudniania funkcjonariuszom wykonywania ich obowiązków i skazani na karę grzywny. Podobnie jak kaucja, również kara została zapłacona w ich imieniu – tym razem przez Federation of Celtic Societies. To pokazuje, jak bardzo zmieniał się społeczny klimat wokół sytuacji rolników w Highlands.

Opór i determinacja crofterów na Skye przykuły uwagę prasy – na wyspę przyjechało jedenastu dziennikarzy – i po raz pierwszy problemy wysiedlonych odbiły się szerokim echem w całym kraju. To był ich sukces, ich zwycięstwo. Poza tym postawili na swoim i z powrotem wyprowadzili bydło na pastwiska na wzgórzu, a lord MacDonald został zmuszony do ugody. Za ich przykładem poszli też inni – buntować zaczęli się mieszkańcy Glendale, również na Skye. Potem protest rozlał się na inne wyspy: Lewis, Tiree i Barra.

W marcu 1883 roku powołano zatem wspomnianą komisję Napiera, której nazwa pochodzi od nazwiska jej przewodniczącego – Francisa Napiera, dziesiątego lorda Napier. W skład tego organu rządowego wchodzili między innymi: parlamentarzysta, profesor uniwersytetu, sędzia (sheriff), a także właściciele ziemscy. Co ważne – niemal wszyscy pochodzili z Highlands, a kilku mówiło nawet po gaelicku. W ramach swoich obowiązków zamierzali spotkać się z crofterami w różnych miejscach kraju i zebrać ich relacje, a także uzyskać od tamtejszych posiadaczy ziemskich pisemne raporty dotyczące wszystkich dzierżawców. Prace rozpoczęto w maju na Braes na Skye, tam gdzie rok wcześniej rozpoczął się bunt.

Członkowie komisji objechali całe Highlands, wysłuchali kilkuset rolników w sześćdziesięciu jeden miejscach. Każde słowo zostało zapisane i jeśli była taka potrzeba, przetłumaczone z gaelickiego na angielski. W 1884 roku raport komisji Napiera został przedstawiony rządowi w Londynie, a w 1886 roku przyjęto Crofters Holdings Act, ustawę regulującą warunki dzierżawy, chroniącą przed eksmisją i przyznającą najemcom szereg uprawnień, na przykład prawo dziedziczenia. Potem podpisywano kolejne ustawy, w tym bardzo ważną Land Settlement Act (1919 rok), dzięki której władze mogły wykupić ziemie z wielkich majątków, utworzyć z nich małe gospodarstwa i rolnicze osady oraz wesprzeć osiedlających się tam weteranów I wojny światowej. Jednak aby zyskać prawo nabycia uprawianych przez siebie croftów, Szkoci musieli czekać aż do 1976 roku.

Czystki miały swoje konsekwencje nie tylko dla teraźniejszego obrazu szkockich Highlands, ale także dla ich kultury. Zniszczono dawny sposób życia mieszkańców tego terenu, tkankę społeczną szkockich osad. Coraz mniej ludzi używało języka gaelickiego, a niektóre jego dialekty zniknęły całkowicie.

Wydarzenia, które rozegrały się w Highlands, bywają określane jako czystka etniczna i choć może wydawać się to przesadne, fakty są takie, że wysiedlono tam znaczną część danej grupy etnicznej, posługującej się własnym językiem, z własną kulturą i odrębną tożsamością.

– Wiem, że niektórzy ludzie tak to postrzegają i z pewnością mogą znaleźć argumenty na poparcie takiej tezy. Myślę, że rzeczywiście w powszechnej ocenie niedocenianą motywacją wysiedleń było przekonanie o rasowej niższości mieszkańców Highlands. W ten sposób usprawiedliwiono podejmowanie decyzji za nich. W mojej opinii jest to jednak raczej zderzenie dwóch ideologii, dwóch wizji społeczeństwa – tłumaczył mi doktor MacGregor.

Według niego czystki – poza przesłankami czysto ekonomicznymi – napędzała idea ulepszania, koncepcja społeczeństwa czerpiąca z osiągnięć oświecenia. Zawarto w niej dążenie do poprawy warunków życia ludzi na Północy, budowy infrastruktury, tworzenia nowych możliwości. Z czasem jednak wizja ta stała się mroczniejsza, deterministyczna, zabarwiona rasowo. Dlatego doktor MacGregor ma rację, wskazując na uprzedzenia wobec Highlanderów – zaczęli być postrzegani jako podrzędni ludzie, o których nie wiadomo, czy da się ich w ogóle „ulepszyć”. Mówiący po gaelicku, zakorzenieni w przeszłości Celtowie wydawali się mało użyteczni, niepasujący do nowoczesnego, dynamicznego społeczeństwa. Patrzono na nich z góry i nie było dla nich miejsca w nowym świecie.

Decyzje podejmowane w czasie wysiedleń wpłynęły też drastycznie na zmiany zachodzące w środowisku naturalnym Szkocji. Z czasem, gdy ceny wełny spadły i hodowla owiec przestała być opłacalna, na ich miejsce sprowadzono jelenie i stworzono tereny do polowań – następne źródło dochodu dla właścicieli tysięcy akrów ziemi. Jelenie zaś, nie mając żadnych naturalnych wrogów, rozmnożyły się ponad miarę i wyjałowiły szkockie wzgórza i doliny. Tam, gdzie kiedyś żyli ludzie, teraz rosną tylko wrzos i paprocie.

O tych wszystkich zależnościach dowiedziałam się już później, po moich pierwszych wyjazdach do Highlands, podczas których przede wszystkim szukałam śladów dawnych osad. Wydawało mi się, że aby coś zrozumieć, muszę stanąć między rzędami kamieni układających się w prostokąt, wśród wybrzuszeń pokrytych trawą i mchem. Że z pustego miejsca wyczytam więcej niż z naukowych opracowań. Ale czy można coś zrozumieć z pustki? Z ciszy, z opuszczenia?

Na początku niecierpliwiłam się, gdy na moje pytania o ślady słyszałam: „Jest tu mnóstwo ruin. Tu i tam…” albo: „Proszę kupić dokładniejszą mapę. Wszędzie są zaznaczone: township, township. Tyle że już bez nazwy…”. Po czasie zrozumiałam, że nie było w tym złej woli ani niechęci, by mi pomóc, ale rzeczywiście – Szkocja jest pełna śladów dawnych domostw, a resztki osad wysiedlonych to nie jedyne ruiny w północnej części kraju. Na zboczach wzgórz widać też fragmenty murków i chat pasterzy, którzy przybyli tam, by zajmować się wielkimi stadami owiec. I oni w końcu okazali się niepotrzebni, gdy Wielka Owca straciła swoje miejsce na pastwiskach na rzecz jeleni. Są także inne opuszczone domostwa z jeszcze późniejszych czasów, na ich miejscu trzymają się zazwyczaj jedna czy dwie ściany, rzadziej obudowa kominka. Po tych z okresu czystek zostało znacznie mniej, niekiedy tylko kamienny zarys na ziemi, jak niedokończony szkic. W końcu po wszystkich zostaną jedynie leżące wśród traw i mchów kamienie – takie same jak inne przy drodze czy na polach. Nie wiadomo, które służyły człowiekowi, a które istnieją same dla siebie, leżąc na polu, przyjmując wiatr i deszcz.

To, co przetrwało po tamtym czasie, to opowieści ludzi i wciąż żywy ból ich potomków. No i kozy. Kozy zostały. Ich rogate, kudłate stadko widziałam ponownie koło pasma górskiego Five Sisters of Kintail, gdy jechałam na Skye kilka miesięcy po pierwszej wizycie. Próbowałam dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Moje maile i pytania krążyły wśród pracowników i ekspertów National Trust for Scotland i Scottish Natural Heritage. Ustalenie, czy kozy ze stada z Kintail faktycznie są potomkami opuszczonego stada z czasów czystek, czy może uciekły z jakiegoś gospodarstwa później, okazało się jednak niemożliwe. Za to wiadomo na pewno, że takie właśnie kozy były kiedyś powszechnie hodowane przez Szkotów, a te, które widziałam, są częścią naturalnego dziedzictwa tej części Szkocji – i szkockiej pamięci.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I