Ziarno. Podłość, powrót, pocieszenie - Kasia Bulicz-Kasprzak - ebook + książka

Ziarno. Podłość, powrót, pocieszenie ebook

Kasia Bulicz-Kasprzak

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Kresowe korzenie to cykl powieściowy inspirowany barwną historią kresów południowo-wschodnich.

Obejmuje trzy powieści:

„Niwa” – XVIII wiek

„Plewy” – XIX wiek

„Ziarno” – XX wiek

Wieś Hińkowce leży na Podolu. To kresy Kresów, tak piękne, że aż dech zapiera. Lessowa ziemia, najżyźniejsza w Europie, rodzi obfite plony, ludziom dobrze się tu żyje. Jednak dostatek nie chroni przed nieszczęściami. Władysław Słotnicki traci żonę. Maria umiera w połogu, po urodzeniu ich drugiej córeczki. Samotne rodzicielstwo nie jest łatwe. Władysław, zaprzątnięty swoimi sprawami, nie słucha tego, co ludzie mówią o zbliżającej się wojnie. Tymczasem ta upomina się o niego – przychodzi nakaz werbunkowy. Dziewczynki zostają same, zdane na łaskę sąsiadów.

Jednak los dwóch sierot nikogo nie obchodzi. Pięcioletniej Rózi jeszcze niedawno niczego nie brakowało, była oczkiem w głowie ojca. Teraz musi troszczyć się o siebie i swoją trzyletnią siostrę. Bezskutecznie szuka pracy, żebrze i kradnie. Ciężko żyć wśród podłych ludzi, nadzieja na powrót ojca z dnia na dzień przygasa. Historia jak z Dickensa, tym smutniejsza, że wydarzyła się naprawdę.

Kasia Bulicz-Kasprzak – mieszka pod Warszawą w domu wypełnionym książkami. Czas wolny najchętniej spędza na czytaniu i spacerach ze swoimi nieco ekscentrycznymi psami. Uważa, że własny gabinet to najfajniejsze miejsce, w którym zdarzyło jej się pracować, dlatego nie zamierza zamieniać go na nic innego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 369

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Katarzyna Bulicz-Kasprzak, 2025

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

Zdjęcia na okładce:

© Robin Macmillan/Trevillion Images

© Freepik, © macrovector/Freepik

© Richard R. Schünemann/Unsplash

Zdjęcie autorki:

Aneta Mikulska/Patrzę kadrami

Redaktor prowadzący:

Anna Derengowska

Redakcja:

Ewa Witan

Korekta:

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8391-859-4

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

HIŃKOWCE, ROK 1917

– Róziu, a co my będziemy dziś jadły?

– Nic.

– Ale przecie już wczoraj my nic nie jadły.

– Za to jutro zjemy.

– Obiecujesz?

– Obiecuję.

ROK 1905

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pieniądz idzie do pieniądza, a dziadostwo między sobą się mnoży, tak to już na tym świecie jest i nic tego nie zmieni. Taka ludzka natura, że piękny będzie sobie szukał pięknego, mądry mądrego, a bogatemu chłopakowi narają bogatą pannę – powiedziała Fredka Kędziorowa.

Owa mądrość przyszła jej do głowy, gdy proboszcz odczytał zapowiedzi. Wprost nie mogła się doczekać, by uraczyć nią inne mieszkanki Hińkowiec. Ksiądz nie zdążył progu zakrystii przekroczyć, a już pchała się do wyjścia. Chciała dobre miejsce na placu zająć, by ją wychodzący widzieli. Stanęła pod lipą, pod boki się podparła, zrobiła taką minę, by każdy, kto spojrzy, od razu poznał, że Fredka ma coś ważnego do powiedzenia.

Nie musiała długo czekać, by otoczył ją wianuszek kobiet, starszych i młodszych, panien i mężatek. Podzieliła się z nimi swoją mądrością, a one z uznaniem pokiwały głowami. Wieść o weselu, które wkrótce miało we wsi się odbyć, ucieszyła wszystkich. Człowiek poje, popije, potańcuje. Krew żywiej krążyć zacznie i będzie tak, jakby młodość wróciła. A i gadać jest o czym. To aż strach, żeby w takiej dużej wsi tak nic się nie działo, że ludzie plotkować muszą o jałówce Wiśniewskich, co się na pańskim koniczyny nażarła, aż ją zgórowało. Żeby choć podłe bydlę zdechło z obżarstwa, ale gdzie tam. Zjadła drożdży, ziołami popiła, pobekała, a trzy dni później, zadarłszy ogon, znów pognała w szkodę.

Plac przed kościołem opuściły gromadą, ale już na gościńcu się rozdzieliły. Młode poszły przodem, starsze zostały z tyłu. Fredce przypadło iść ze swoimi serdecznymi kumoszkami, Milką i Kazią. Znały się od zawsze, razem pasły najpierw gęsi, potem kozy, a na koniec krowy. W podobnym czasie za mąż powychodziły i rodziły dzieci. Kazia szczęścia nie miała, owdowiała szybko. I choć jej raili różnych chłopów, nawet takich niczego sobie, drugi raz za mąż nie poszła. Gadali ludzie, że to przez parobka, że niby coś między nimi jest, ale ona przyznać się wstydzi. Durne to było gadanie. Ustało dopiero, gdy syn Kazi podrósł i sam gospodarzyć zaczął, a parobek za robotą do innej wsi poszedł. Gdyby dziś kogo we wsi spytać, to pewnie by jego imienia nie pamiętali, ale swego czasu gadali o nim wszyscy. Tak jak przez najbliższe miesiące gadać będą o weselu.

– Widziała która z was po mszy starego Jaworskiego? – zapytała Kazia.

– A co? – rzuciły jednocześnie Fredka i Kazia.

– Nic. Tylko minę pewno miał nietęgą.

Fredkę aż w bebechach skręciło, bo od razu wyczuła, że kuma coś wie. Zamiast od razu się podzielić, to tak ciurka, jak ta krowa, co obcemu nie chce dać się wydoić. Zamiast lu! wiadomościami, to ta sączy i sączyć będzie. Droga, nawet ta najdłuższa, kiedyś się skończy. Jeszcze tak być może, że kto nadjedzie albo podejdzie i wtedy Fredka niczego się nie dowie. A ona nie z tych, co lubili nie wiedzieć.

– Gadajże!

– O czym ja mam gadać?

– No o tym, czemu Jaworski miał nietęgą minę.

– No przecie ja nie wiem, czy miał, czy nie miał.

– Widziała ty może? – zapytała Fredka Milkę, ale ta tylko wzruszyła ramionami.

Jakieś sto, może dwieście kroków zrobiły w milczeniu. Raz po raz spode łba rzucanemu na Kazię spojrzeniu towarzyszyło postanowienie, by nie pytać, skoro tamta gadać nie chce. Ale gdzieżby Fredka wytrzymała!

– Tak się mnie właśnie przypomniało, żem go widziała. Jaworskiego. I na sfrasowanego wyglądał. Może to być?

Wszystkie trzy wiedziały, że to kłamstwo, ale cóż zrobić? Takie życie.

– Nie po jego myśli te zapowiedzi – powiedziała Kazia. Niby obojętnie, ale kto ją znał, ten zaraz poznał, że w głosie brzmiała niecierpliwość.

Tu cię mam! Fredka aż krzyknąć chciała z uciechy, ale się powstrzymała. Teraz dopiero jej się przypomniało, że przecież Kazia chodziła do Jaworskiego przy sadzeniu ziemniaków pomagać. Coś tam pewnie usłyszała i aż nogami przebiera, żeby się tym podzielić. Czemu tego nie robi? Pewno ze strachu, żeby Jaworski nie zarzucił jej, że plotki rozsiewa. Zawsze skryty był bardzo, a po śmierci żony to już całkiem zdziwaczał.

– Ile to, jak Jaworska umarła? – zapytała.

– Na Świętego Marcina będzie cztery lata.

– Może staremu nie w smak te zapowiedzi, bo sam chciał do Dworniczuka się ożenić? – zapytała Fredka. Był to podstęp, chciała przyjaciółkę rozjudzić.

– Czyś ty zdurniała? – Kazia odchrząknęła i plunęła na drogę, by pokazać, jakie obrzydzenie wywołało w niej to pytanie. – Takie rzeczy gadać to może nawet grzech.

Grzech nie grzech, ale jęzor ci rozwiąże na pewno, pomyślała Fredka.

– Gdyby Jaworski był do żeniaczki, dawno by się ożenił. Ale to przecież dziad stary. On od nas starszy, a my już niemłode. Gdzie mu do takiej dziewczyniny jak Marcelinka?! Tu o Janka chodziło. On go chciał dla swojej Marysi. Na zięcia mu się chłopak spodobał.

– Jak mu się spodobał, to powinien go związanego w komorze trzymać do dnia ślubu – odezwała się Milka.

Ta na szczęście nie przypominała Kazi i natychmiast podzieliła się z resztą wieściami, które mogły im umknąć, a które na pewno znać chciały.

Otóż sprawa tak się miała, że na wielkanocnej zabawie Janek Wolatów tańczył tylko z Marceliną Dworniczukówną. Milki najmłodsza córka wróciła do domu wcześnie, zła jak osa. Powiedziała matce, że zabawa całkiem popsuta, bo się towarzystwo podzieliło. Janek od Godów ganiał za Stasią Kozubów, ale o coś się w Wielkim Tygodniu posprzeczali. By dziewczynie przykrość zrobić, obtańcowywał Marcelinę, a ta nie powinna była się zgodzić, tylko go w diabły posłać, wiedziała przecież, jak Stasia płacze.

A już na przewodnią niedzielę płakała Marcelina, bo Janek ze Stasią się pogodzili. Na Jagodnej to już tak łzy lała, że ho ho. Pytał ojciec, czemu ona tak płacze, a ona jeszcze bardziej. „Będzie pośmiewisko na całą wieś” – powiedziała matka i na Marcelinę krzyknęła, że durna i czy nie wiedziała, jaki ten Janek jest? Jeszcze od ziemi nie odrósł, a już po pastwisku za dziewczynami ganiał i je obcałowywał. Kochliwy był strasznie. Matki przestrzegały córki i te mądrzejsze trzymały się z dala od Wolata, ale durniejsze, jak Stasia czy Marcelina, to dawały, co miały najlepszego. „Ty z kolan nie wstawaj i proś Pana Boga, by która jeszcze w takim stanie jak ty nie była” – mówiła. A Marcelina płakała rzewnymi łzami.

Rozsierdziło to Dworniczuka. Od razu poszedł do Janka się rozmówić, ale ten do żeniaczki się nie rwał. Miał się nawet wypierać ojcostwa. „Twoje, nie twoje, gówno mnie to obchodzi. Moja córka chce ciebie, łapserdaku, za męża, to się z nią ożenisz. A nie, to cię zastrzelę” – miał powiedzieć Dworniczuk. No to na Wolatów i Janka strach padł, bo wszyscy pamiętali, co było, jak się ze starszą siostrą Marceliny jeden chłopak nie chciał ożenić. Stary mu kolano przestrzelił. A jak potem chłopczyna przyszedł z wódką, to go pogonił. „Moja córka za kulawego nie pójdzie”. I nie poszła. Za szewca z Tłustego stary ją wydał.

– No patrzcie ludzie! No patrzcie! – powtarzała Fredka.

Jej się wydawało, że rodziny się zgadały, że panna z posagiem idzie za bogatego kawalera, a tu taka historia. Dobrze, że się zgadały i Milka wszystko opowiedziała. Wyszłaby Fredka na durną. Teraz będzie mogła powiedzieć: „Tak pod kościołem gadałam i wam to radzę powtarzać, jeśli kolana chcecie mieć całe. O tym, co się tam dzieje, to sobie w zaufanym gronie można poszeptać”. A będzie o czym, oj, będzie. Aż się w brzuchu ciepło robi z radości. Dworniczuczka taka modląca, że świętszej od niej w samym Rzymie nie ma, a tu córka jej się skurwiła. Jaworski już ze szczętem zgłupiał, skoro dla swojej córki chciał kawalera o najgorszej w całym powiecie reputacji. Inna sprawa, że ta jego Marysieńka już w tym wieku, że czas ją wydać. I za kogo ona pójdzie?

ROZDZIAŁ DRUGI

Żeby z tego wesela pogrzebu nie było – powiedziała Kazia do Fredki Kędziorowej, wskazując głową na zapamiętaną w tańcu parę młodą. Marcelinie pot lał się z czoła, Jankowi koszula przykleiła się do pleców.

Siedzące wkoło nich kumoszki, które już nieźle miały w czubach, bo gorzałki nie żałowano i więcej niż butelka przypadała na gościa, zachichotały.

Marysia Jaworska, która przechodziła obok, zaczerwieniła się po uszy, przekonana, że to z niej się śmieją. Źle się czuła w tej ciżbie. Znała otaczających ją ludzi, ale pijani zachowywali się inaczej. Bełkotali bezeceństwa, śpiewali sprośne piosenki. Dziewczęta, które jeszcze wczoraj gorąco zapewniały, że dotrzymają Marysi towarzystwa, pobiegły za chłopakami. Zza stodoły dobiegał ich wesoły śmiech.

Nie chciała iść. Kiedyś, przed śmiercią mamci, świat wyglądał inaczej, i wtedy ciągnęło Marysię ku ludziom, do zabawy i tańca. Potem wszystko się zmieniło. Mama odeszła nagle, nie przygotowując nikogo na to, co się stanie. Rankiem jak zwykle wydoiła krowę, wstawiła kaszę i pobiegła świniom dawać, bo tak się swego domagały, że aż trzeszczały ściany chlewika. Gdy zapach spalenizny wypełnił podwórze, ojciec pojął, że coś jest nie tak. Rzucił swoją robotę i pobiegł do izby. Na piecu stał osmolony sagan, kasza spaliła się na węgiel. Odciągnął garnek i klnąc na czym świat stoi babskie plotki, babskie zapominalskie łby, poszedł szukać żony. Chciał jej pokazać, jakiej zbrodni się dopuściła – zniszczony sagan, zmarnowany obiad. Najpierw wyjrzał na gościniec, potem zajrzał do sąsiadów. Nie było jej tam. Pomyślał, że z jakiegoś nieznanego mu powodu żona pobiegła za córką na pastwisko. Gdyby mniej był zły, toby sobie darował tę wyprawę, ale złość człowieka nosi.

– Matka twoja to gdzie? – zapytał.

Marysia wzruszyła ramionami, ale się zmartwiła. Jakże to? Mamci nigdzie nie ma? Co też ojciec wygaduje, że ona na chałupach, na plotkach. Mamcia nie z tych, co by kaszę spaliła. Coś się stać musiało. Poprosiła Walerkę, by krowy pilnowała, i pognała do domu, zostawiając ojca daleko za sobą. Potem żałowała. Ktoś inny by mamę znalazł, ktoś inny wyciągał ją z chlewu, ktoś inny próbował cucić, między żywych przywoływać. Ktoś inny odpowiadałby na te niezliczone pytania, co Marysia zobaczyła w chlewiku. Wszystkich to intrygowało, choć nic ciekawego w tym nie było. Najedzone świnie spały w swoich zagródkach, prośna maciorka po prawej, a ten wieprzek, co miał być zaszlachtowany na święta, po lewej.

Mama leżała przed zagródkami obok pustego już wiadra. Upadła na bok. Gnój i błoto pokryły prawą część głowy, przyklejając włosy do czaszki. Oczy miała otwarte, a to ostatnie spojrzenie, jakie na świat rzuciła, pełne było zdziwienia. Bo jakże to? Czas już na nią? Przecież jeszcze młoda, dziecko ma małe. Ojojoj, jojczyli potem ludzie. Taka młoda, taka młoda. Jakby to Jaworski trupem padł, to nikt by się nie dziwił. Swoje lata miał, raz już owdowiał, zaraza zabrała mu pierwszą żonę i młodszego syna, tego, co w domu jeszcze był. Może i ten starszy by umarł, gdyby z ojcami mieszkał, ale na swoje szczęście za robotą w świat poszedł. Stary Jaworski ziemi miał sporo, nie dawał rady bez baby, to mu naraili Hankę, bo robotna. Dziewczyny o zdanie nikt nie pytał. Gdyby mieli wydać za biednego, to pewnie by zapytali, żeby potem pretensji nie miała. Bogaty to inna sprawa, bogatemu się nie odmawia. No i poszła na gospodynię, na służącą, na bogaczkę. Skarżyć się nie skarżyła, robiła od świtu do nocy. Aż pewnego dnia, nakarmiwszy świnie, upadła.

– Zbyt gwałtownie z wiadra chlusnęła i coś się w niej urwało – zawyrokowała Fredka Kędziorowa.

Zgodzili się z nią wszyscy, poza Kazią Gawrońską, która uparcie twierdziła, że śmierć nastąpiła przez żyłkę w głowie. Podobno każdy taką ma, tylko jednym pęka, a innym nie.

Żeby ludzie nie gadali, to Jaworski wezwał doktora z miasteczka. Ten stwierdził, że to od serca.

– Tylkoście się wykosztowali, mój Jaworski – powiedziała Fredka. – Wam się wydawało, że jak kto doktór i uczony, to on coś wie. A on gówno wie. Takie młode to na serce nie umierają. Szkoda waszego grosza, oj, szkoda.

Bez względu na przyczynę, Jaworska umarła, nie tylko osierociwszy Marysię, ale też zabierając jej całą dziecięcą radość. Nawet gdy minęła żałoba, dziewczynka nie chciała iść między rówieśniczki. Nie bywała na zabawach, nie ciągnęły jej odpusty.

– Przymusem ją z domu wypychajcie, bo starą panną zostanie – nakazywała jej ojcu Kędziorowa.

Z początku nie słuchał, wreszcie zaczął. I tak oto, choć Marysia błagała, ojciec się uparł i kazał iść na wesele Janka Wolata z Marcelinką Dworniczukówną.

Nie pomyślał o tym, że córka nawet nie wie, jak ma się ubrać. Jak na niedzielę czy jak na wielkie święto? Stała nad kufrem, przeglądając jego zawartość i myśląc o tym, że to jedna z tych chwil, gdy najbardziej ze wszystkiego na świecie dziewczyna potrzebuje matki. Albo innej życzliwej kobiety. Niestety, nikogo takiego w życiu Marysi nie było.

Miała kilka koleżanek, ale żadnej serdecznej przyjaciółki. A taka przydałaby się bardzo. Byłoby kogo się poradzić, byłoby przed kim się wypłakać. Zwłaszcza że powodów nie brakowało. Marysia bardzo tęskniła za mamą. Gdyby ta żyła, wiedziałaby, co córce doradzić. Nie tylko jaką bluzkę założyć, jak włosy zapleść, ale też co powiedzieć Józi, żeby się odczepiła. Bo Józia bardzo Marysi dokuczała. Zaczęło się to dawno, gdy jeszcze były małe i gęsi pasły. Czemu ze wszystkich dzieci Józia wybrała Marysię na przedmiot kpin, żartów i złośliwości, tego nie wiadomo. Nie było jednak dnia, by małej Jaworskiej nie dokuczyła.

Cokolwiek włożę, Józka mnie wyśmieje, pomyślała Marysia, sięgając po maminą bluzkę z szerokim kołnierzem. Pociągnęła dłonią po hafcie. Jakaż to ładna robota, taka misterna. Kwiaty jak żywe – maki, chabry i rumianki. Między nimi złociste kłosy zboża, dołem zielone źdźbła i szare ziarna. Aż dziw, że to wszystko nie pachnie letnim dniem, polem i żniwami. Przyłożyła bluzkę do piersi i spojrzała w lusterko. Zobaczyła ładną buzię, okoloną jasnymi lokami. Jeszcze jakby paciorki mamine… Ładnie będzie wyglądała, pójdzie. Dobrze będzie. Dołączy do koleżanek, posiedzą razem, zjedzą kołacza, może nawet pójdą tańczyć. Dobrze będzie. Co ma nie być? A o wrednej Józce nawet nie ma co myśleć.

Wychodziła pełna nadziei, że wszystko się ułoży jak trzeba. Ledwo jednak przekroczyła bramę, wprowadzającą na podwórze Wolatów, a już wiedziała, że powinna była zostać w chałupie. W jednej chwili jakby z przyjaznego, dobrze znanego świata trafiła w obcy, wrogi kraj. Te, które miały być wsparciem, rozbiegły się i żadna nawet na Marysię nie spojrzała. Usiadłaby za stołem, ale nie wiedziała, gdzie jej miejsce. Między młodymi, gdzie krzyki i śmiechy? Między starszymi, gdzie plotki? Cokolwiek zrobi, obróci się to przeciw niej. Jak tylko weselna wódka z głów wyparuje, w ich obejściu zjawi się Kędziorowa i będzie powtarzała, co ludzie o zachowaniu Marysi mówili. A tatko będzie się martwił. „Gdyby żonka była, ona wiedziałaby, jak z panienką postępować. A co ja mogę? Co ja mogę?”

Najchętniej by uciekła. Nikt nie zauważy. Kędziorowa zauważy. Ona nawet jak śpi, to widzi, co się wokół dzieje. Po co ojcu więcej zmartwień? I tak nieszczęśliwy. Po śmierci mamy na Marysię spadła cała babska robota. To za szybko, za dużo, nie radziła sobie. Ojciec widział, ale nic nie mówił. Gdyby był młodszy, toby się trzeci raz ożenił. Wziąłby sobie porządną gospodynię, taką jak mamcia, i dobrze by mu się wiodło. Z Marysi pociechy nie ma ani w domu, ani w obejściu. A jeszcze ludzie gadają.

Jakim sposobem znalazła się między tańczącymi? Pewnie zajęta swoimi myślami nie patrzyła, gdzie idzie. Rozejrzała się przestraszona jak ten zając, co usłyszał charty i nim czmychnie, chce sprawdzić, w którą stronę. Nie widziała nic innego, tylko falujące spódnice i furkoczące wstążki.

– Zgubiłaś się, Maryś? – Józia Jakubowska wybuchnęła śmiechem, a za nią wiele innych dziewcząt. – Idź precz, pokrako. Nikt cię tu nie chce, zabawę psujesz. Widzicie, jak odstrojona? Męża szukasz?

Łzy zakręciły jej się w oczach. I choć wiedziała, że przed wyśmiewaniem nie ucieknie, chciała. Pewnie by to zrobiła, gdyby ktoś jej wpół nie chwycił.

– Jeśli szukała, to znalazła – krzyknął ktoś w stronę Józi. Mocne ramiona złapały Marysię i zakręciły nią wkoło.

Tamtej mina zrzedła, więc natychmiast się odwróciła.

– Po coś to zrobił? Teraz ona nie da mi spokoju.

– Jak ci będzie dokuczała, to powiedz. Już ja jej dam.

– I co zrobisz? Buzię zasznurujesz? – Nie bacząc na tańczących, Marysia zatrzymała się i gwałtownie wyrwała z ramion swego obrońcy. – Tyle lat jej złość znoszę, żem przywykła. Nie potrzebuję niczyjej pomocy ani litości! – krzyknęła i pobiegła przed siebie, nie zatrzymując się, choć wołał.

Ukryła się na stryszku nad oborą i płakała aż do wieczora. Po zachodzie słońca, gdy się ściemniało, wróciła do chałupy.

– Jakże wesele? – zapytał ojciec.

– Dobrze, tatku.

– Tańcowałaś choć trochę?

– Trochę.

– Z kim?

– Z Władziem Słotnickim.

– Z Władziem? Ho, ho! I jakiż on? Miły?

– Miły.

– Mówią we wsi, że on taki serdeczny. Prawda to?

– Prawda.

Tchu nabrał, jakby coś jeszcze chciał powiedzieć.

– Dobranoc, tatku.

– Zmęczonaś?

– Trochę.

– No to dobranoc.

Słyszała, jak tatko przekręca się na drugi bok, a jego równy oddech zamienia się w ciche pochrapywanie. Usiad­ła na brzeżku swojego łóżka i skubała mankiet bluzki. Jutro przylezie Kędziorowa i powie ojcu prawdę, a on będzie patrzył na Marysię z takim dziwnym smutkiem. Czemu nie możesz być, córuś, taka jak inne dziewczęta? Takie pytanie będzie można wyczytać z jego oczu. Cóż ja robię nie tak? Gdyby twoja matka żyła… Gdyby żyła… Ojciec miał żal do mamy, że ich zostawiła, ale też do Marysi, bo same z nią kłopoty.

Co ja bym zrobiła, tatku, żeby ci kłopotów nie sprawiać, żebym to, co przychodzi mi z takim trudem – wyjście między ludzi, rozmowy, żarty – robiła z łatwością, żeby o mnie Kędziorowa nie gadała, żeby się ludzie nie zastanawiali, co ze mną będzie.

Rozwiązała tasiemki aksamitnego gorsetu, ozdobionego kwiatami z paciorków i wstążek, zdjęła korale i tę piękną bluzkę, na koniec przewiesiła przez oparcie krzesła wielobarwną spódnicę. Szkoda, że tej goryczy, co tak w gardle dławi, nie da się odłożyć na bok.

Zasnęła późno, zmęczona nie pracą, nie zabawą, ale włas­nymi myślami.

Gdy otworzyła oczy, było już całkiem jasno. Świnie darły ryje na całe podwórko. Te to umieją walczyć o swoje. Najpierw kwik, a gdy to nic nie daje, potrafią zagródkę rozwalić. Nie było na co czekać, Marysia zerwała się z łóżka. Spojrzała na odświętne ubrania. A niech tam świnie kwiczą na całą wieś, odłoży to wszystko do kufra, jak należy.

Ubrała się szybko, wybiegła na podwórze i stanęła zdziwiona. Przed wejściem do chlewika z płachtą pokrzywy stał nie kto inny, a Władzio Słotnicki. W pierwszej chwili pomyślała, że przyszedł wymówki robić, bo nakrzyczała na niego przy wszystkich. Opuściła głowę, by nie mógł z twarzy wyczytać, jak bardzo Marysi wstyd. Gdyby mogła, czmychnęłaby do izby.

Chłopak usta otworzył, nim jednak słowo zdążył przemówić, maciorka rozdarła się na całe podwórze.

– Cokolwiek masz mi do powiedzenia, musi poczekać – odważyła się powiedzieć Marysia. Chwyciła za wiadro z pomyjami i ruszyła do chlewika.

Władzio najpierw jej to wiadro wyrwał, a dopiero potem powiedział: „Daj, pomogę”.

– Przecież to nie ciężkie. – Z zawstydzenia głos jej przycichł i nie wiadomo, czy plecy, do których wypowiedziała te słowa, cokolwiek usłyszały. Podreptała za nim.

Przed chlewikiem zatrzymał się tak gwałtownie, że omal na niego nie wpadła.

– Co tu domieszać? – zapytał.

– Ja… ja sama.

No tego, żeby obcy chłop obrządki robił, to jeszcze świat nie widział. Niechby się Kędziorowa dowiedziała. Wiedziałyby nie tylko całe Hińkowce, ale i Tłuste, Zaleszczyki, Kołomyja, a może nawet do Lwowa zaleciałaby ta plotka na pośmiewisko ludzkie.

Marysia odebrała wiadro, weszła do komórki przy oborze, gdzie stała sieczkarnia i sagan do parowania kartofli. Nasypała do pomyj pokrzywy, której ojciec narżnął jeszcze w sobotę, trochę parowanych kartofli i otrąb. Wymieszała wszystko zamaszystym ruchem i pobiegła do chlewika. Władzio kroczył za nią krok w krok.

– Teraz po wodę muszę.

– To ja z tobą.

– Tak cały dzień będziesz za mną łaził? – zapytała ze złością. Nie na niego była zła, nie wadził jej, tylko bała się długiego jęzora Fredki.

On jakby tej złości nie słyszał, uśmiechnął się serdecznie, a od tego uśmiechu twarz mu pojaśniała i wyglądał, jakby był złoty i ciepły.

– Jak pozwolisz, to ja za tobą do końca życia chodził będę.

– Co to znaczy?

– Maryś, przecież ty wiesz, co to znaczy.

Zrobiło jej się gorąco i zimno jednocześnie. Dziwne, bo jakby jej ciało pojęło, co powiedział, a umysł nie.

– Kto zobaczy, że mi pomagasz, powie Kędziorowej, a ta plot narobi. O mnie i tak już gadają.

– Fredka ma jęzor taki, że można by nim Hińkowce trzy razy dookoła obwiązać, a to niemała wieś.

Marysia się roześmiała.

– Nie przejmuj się ludzkim gadaniem. O wszystkich gadają.

– O tobie niczego nie słyszałam.

– To i dobrze, bo gdybyś słyszała, co Fredka o mnie wygaduje, tobyś na mój widok kłonicę złapała i tłukłabyś mnie po łbie jak po snopie pszenicznym.

– Czemu?

– A temu, że zdaniem Fredki jestem łapserdak, łajdak i drań, co pannom w głowach zawraca. Widzisz, ledwom to powiedział, a krok do tyłu robisz. Maryś, czy ja ci wyglądam na takiego, co za pannami lata?

Nic nie odpowiedziała. Póki co na żadnego jej nie wyglądał, bo nie miała okazji dobrze mu się przyjrzeć. Nadrabiała to teraz, patrząc prosto we Władziowe oczy, trochę zielonkawe, a trochę złociste. Ładne te oczy, szczere. I twarz ładna, miła, serdeczna. Tylko nos krzywy.

– Na łyżwach upadłem, dlatego taki krzywy.

– Przecież nie pytałam.

– Tak patrzyłaś, jakby cię ciekawiło.

– Bo może ciekawiło. – I nawet ośmieliła się uśmiechnąć.

On też się uśmiechnął, a potem spoważniał.

– Nie potom przyszedł, żeby o moim krzywym kinolu gadać.

W jednej chwili radość zastąpił strach. Niby miły, niby serdeczny, ale wymówkę zrobi, pomyślała. I zła była na siebie, za własną naiwność, bo tak prędko go polubiła. I na niego, bo… Bo wszystko.

– Jakeś wczoraj poszła, to głupio mi się zrobiło.

– Żem cię zostawiła?

– Nie, ciebie nie winię. Sam głupek jestem, bom się wtrącił, nic nie wiedząc ani o tobie, ani o Józce… Popytałem trochę. Nie miej mi za złe. Ciekawym był. No i serce mi kazało. Nie może tak być, żeby tamta ci dokuczała.

– Jużem ci mówiła, nie mieszaj się.

– Kiedym ja się już całkiem wmieszał.

– Przecie to nie twoja sprawa.

– Kiedy ja bym chciał, żeby była moja. I żebyś ty była… – Głos mu zadrżał, jakby ze wzruszenia.

Marysię też ogarnęło wzruszenie, takie jak wtedy, gdy kto na wieczórkach wiersz na głos czytał.

– Jaka żebym była? – zapytała, choć znała odpowiedź.

Za wszelką cenę chciała przedłużyć tę chwilę i to dziwne serca kołatanie, gdy Władzio tak na nią patrzył jak jeszcze nikt przed nim.

– No moja.

Jakże ja mam być twoja? Przecież ja jestem swoja własna, chciała powiedzieć, ale już wiedziała, że to nieprawda. To spojrzenie sprawiało, że jakaś jej cząstka poszła do niego, a za nią natychmiast chciały iść inne. Jak je zatrzymać? Co robić?

– Głupoty gadasz, w robocie mi przeszkadzasz. Idźże już sobie. – Zła była, ale nie na niego, tylko na siebie. Od razu pożałowała tych słów. Niestety, tego, co się powie, żadną miarą cofnąć się nie da.

A on stał i patrzył na nią. Jego oczy zrobiły się jak łąka po deszczu.

Nie da się słów cofnąć.

– Ja wcale nie jestem na ciebie zła. Tylko ja sama nie wiem… Tera idź. Tylko wróć.

Na szczęście są inne słowa, którymi można złagodzić te wcześniejsze. Władzio się rozpromienił.

– Po robocie przyjdę.

Patrzyła za nim, a on tak szedł, jakby tańczył.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

Spis treści

HIŃKOWCE, ROK 1917

ROK 1905

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ DRUGI

Punkty orientacyjne

Okładka