Inna bajka - Kasia Bulicz-Kasprzak - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Inna bajka ebook i audiobook

Kasia Bulicz-Kasprzak

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Karolina wie, czego chce od życia. Skończy studia, zrobi karierę, pozna kogoś niezwykłego, a gdy wszystko w życiu będzie uporządkowane, założy rodzinę, urodzi dziecko. Dziecko jest ostatnim punktem planu. Jednak los wywraca wszystko do góry nogami. Chwila zapomnienia i… ciąża. Nie tak to miało być.

Za jedną złą decyzją idą kolejne. Karolina zrywa ważne dla niej relacje, ukrywa swój stan przed przyjaciółmi i ojcem dziecka. Trudno uporać się z dorosłością, gdy nie było się na nią przygotowanym.

Dziewięć burzliwych miesięcy, rozhuśtanych hormonami, to czas zmian. Karolina dojrzeje i lepiej zrozumie siebie. Zrealizuje część planów, inne porzuci. Przede wszystkim odnajdzie miłość życia, choć niekoniecznie tam, gdzie jej szukała.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 22 min

Lektor: Monika Chrzanowska

Oceny
4,6 (56 ocen)
40
12
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kobierskawies

Nie oderwiesz się od lektury

gorąco polecam, pełna humoru, a także rozterek bohaterki
00
joannatomasiewicz

Dobrze spędzony czas

przemiła historia nieporozumień
00
BozenaSparniuk

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna czasem śmieszna. Polecam
00
Malaga34

Dobrze spędzony czas

Fajna
00
Barbara-7890

Nie oderwiesz się od lektury

polecam ♥️
00

Popularność




Dawno, dawno temu

Za oknem było już ciemno, moja pościel pach­niała lawen­do­wym pły­nem do płu­ka­nia, mama krzą­tała się w kuchni, tato oglą­dał tele­wi­zję, a przy łóżku sie­działa bab­cia Irenka.

– Opo­wiesz mi bajkę? – zapy­ta­łam. Wie­dzia­łam, że bab­cia niczego mi nie prze­czyta, bo cały wie­czór narze­kała na zawie­ru­szone oku­lary, ale opo­wie­dzieć prze­cież mogła.

– Bajkę?

– No. Naj­le­piej o kró­lew­nie i kró­le­wi­czu.

– Moja droga, jeśli chcesz wyro­snąć na poważną osobę, nie powin­naś zawra­cać sobie głowy bzdu­rami. Nie ma kró­le­wien. A już na pewno nie ma żad­nych kró­le­wi­czów. – Zamil­kła, widzia­łam, że się nad czymś zasta­na­wia. – Wiesz, opo­wiem ci coś budu­ją­cego, z czego będziesz mogła wycią­gnąć war­to­ściowe wnio­ski.

I bab­cia zaczęła opo­wia­dać o dziew­czy­nie imie­niem Solan­gia.

– Jej rodzice byli bar­dzo bied­nymi ludźmi. Bied­nymi, ale uczci­wymi i mocno wie­rzą­cymi. Wycho­wy­wali córkę według chrze­ści­jań­skich war­to­ści i dla­tego wyra­stała na szla­chetną osobę. Dzięki zasa­dom, któ­rych prze­strze­gała, stała się piękna wewnętrz­nie. Na swoje nie­szczę­ście była też piękna zewnętrz­nie. Dla­tego, by nie sta­no­wić pokusy i nie przy­czy­niać się do grze­chu, ślu­bo­wała czy­stość. Jej rodzice ciężko pra­co­wali na zamku u złego hra­biego. Wiódł on życie praw­dzi­wego bez­boż­nika, to zna­czy, że pił i się łaj­da­czył.

– Co to zna­czy się łaj­da­czyć? – zapy­ta­łam zacie­ka­wiona.

Bab­cia się zawa­hała.

– Nic dobrego. Łaj­da­cze­nie jest gor­sze niż kłam­stwo i kra­dzież razem wzięte.

Pomy­śla­łam o Kubie z mojej grupy w przed­szkolu. Ten to się łaj­da­czył.

– Hra­bia – cią­gnęła bab­cia – pła­cił rodzi­com Solan­gii nędzne gro­sze za ich trud. Bo był też skąpy i chciwy. Biedna dziew­czyna odwie­dzała ich przy pracy, wspie­rała dobrym sło­wem i poma­gała, jak mogła. Nie­stety to, co miało być wspar­ciem dla naj­bliż­szych, stało się źró­dłem nie­szczę­ścia. Pew­nego dnia hra­bia zoba­czył Solan­gię na zamku i jej zapra­gnął.

– Chciał ją poślu­bić? – zapy­ta­łam rezo­lut­nie.

– Poślu­biać to chcą uczciwi męż­czyźni. Tacy jak on myślą tylko o tym, by zaspo­koić swoje żądze, pohań­bić i zosta­wić. A ona prze­cież ślu­bo­wała czy­stość. Musiała się bro­nić. Roz­złosz­czony hra­bia chwy­cił za miecz i jed­nym zama­chem obciął jej głowę. Nie­szczę­śnica wzięła tę swoją głowę i ruszyła w stronę cmen­ta­rza, by tam zostać pocho­wana.

– I co było dalej?

– To boha­ter­stwo podo­bało się Panu Bogu. Bo Solan­gia dała świa­dec­two wie­rze i bro­niła swo­jej cnoty.

Dopiero teraz zauwa­ży­łam, że w drzwiach stoi mama.

– Czy ona umarła? – zapy­ta­łam zanie­po­ko­jona.

– Ależ skąd. – Mama poło­żyła rękę na ramie­niu babci. – Gdy szła na cmen­tarz, drogą prze­jeż­dżał aku­rat zacny rycerz z bukłacz­kiem żywej wody. Skro­pił ranę i głowa przy­ro­sła.

– To moż­liwe?

– W baj­kach wszystko jest moż­liwe. Wkrótce mło­dzie­niec się w niej zako­chał, bo była ładna i miła. Żyli potem długo i szczę­śli­wie i rodzina tej Sol…

– Solan­gii.

– Wła­śnie. Jej rodzina ni­gdy już nie była biedna. A teraz śpij.

Zanim zasnę­łam, usły­sza­łam jesz­cze, jak mama robi babci wymówki.

– Co ty za bzdury jej opo­wia­dasz?

– Żywoty świę­tych to nie są żadne bzdury. To budu­jące histo­rie. Dużo lep­sze od bajek.

– Stra­szysz dziecko.

– Zaraz stra­szę. Tobie opo­wia­da­łam i jakoś wyro­słaś na porządną kobietę.

– Niczego takiego mi nie opo­wia­da­łaś. I Karo­li­nie też nie będziesz.

– To zoba­czymy, co z niej wyro­śnie.

Roz-poczęcie

Zacznę od początku. I to nie było w sierp­niu ani we wrze­śniu. Cała ta histo­ria zaczęła się zimą. I nie, nie miała nic wspól­nego z plu­szo­wym wymia­rem walen­ty­nek.

A było to tak…

Jest luty, więc Anka i ja przy­po­mi­namy sobie, że jeste­śmy stu­dent­kami. Wła­ści­wie to ja sobie nie muszę tak bar­dzo przy­po­mi­nać. Prawdę powie­dziaw­szy, to wcale nie muszę sobie przy­po­mi­nać, bo jestem pra­co­wita, zaku­wam jak dzika, mam sty­pen­dium i myślę o ścieżce nauko­wej, do któ­rej, według mojego pro­mo­tora, mam otwartą drogę.

Nato­miast Anka przy­po­mina sobie o swo­ich stu­diach w chwili, gdy ktoś wysyła zbio­ro­wego mejla do osób w gru­pie. Sie­dzimy aku­rat na kawie i plot­ku­jemy o naszych zna­jo­mych, tro­chę roz­cza­ro­wane tym, że histo­rie miło­sne, które mogłyby być kanwą sce­na­riu­szy hol­ly­wo­odz­kich fil­mów, zda­rzają się wszyst­kim, tylko nie nam.

Tele­fon Anki brzdęka, ona spo­gląda na wyświe­tlacz i po chwili waha­nia decy­duje się prze­czy­tać wia­do­mość.

Patrzę na jej twarz i widzę, że robi się coraz bar­dziej sku­piona.

– Fuck! – wyrzuca z sie­bie z fru­stra­cją. – Muszę napi­sać jakąś pracę, bo mnie wyleją.

– I tak cię wyleją – mówię spo­koj­nie. – Zupeł­nie się nie przy­kła­dasz. – Czyż przy­ja­ciółki nie są od tego, by mówić prawdę?

Ziry­to­wana Anka patrzy mi w oczy.

– Po pro­stu jestem inna niż ty, Kinga czy Pio­trek. Nie potra­fię zaku­wać. Bar­dzo się sta­ram, tylko po swo­jemu. Wiem, jak ważne jest wykształ­ce­nie. I że muszę je mieć. Tylko idę do niego swoją drogą. Jasne? – Czeka, aż ski­nie­niem głowy dam znak, że jasne jak słońce w pogodny letni dzień. – Zapro­wa­dzisz mnie do biblio­teki?

Bo Anka nie wie­działa, gdzie jest biblio­teka. Przez wiele, wiele lat swo­ich róż­no­ra­kich stu­diów ni­gdy nie zhań­biła się korzy­sta­niem z czy­telni czy wypo­ży­czalni w biblio­tece uni­wer­sy­tec­kiej. Gdy­bym miała wska­zać powody, dla któ­rych jej nie szło na stu­diach, nie­wąt­pli­wie byłby to jeden z nich.

– To bar­dzo nie­spra­wie­dliwe, że muszę pisać ten bzdurny refe­rat tylko dla­tego, że nie cho­dzi­łam na wykłady – gdera, pośpiesz­nie dopi­ja­jąc kawę. – Wykłady są nie­obo­wiąz­kowe, prawda? Zwłasz­cza na stu­diach zaocz­nych. Czy on nie rozu­mie, że ludzie pra­cują, by zapła­cić cze­sne? Zresztą po co mi zna­jo­mość z Kan­tem… cze­kaj, jakoś ina­czej – zerka na mejl – z Kan­te­zju­szem?

Intu­icja pod­po­wiada mi, żeby tam nie iść. Wszystko we mnie krzy­czy, że należy wró­cić do aka­de­mika, owi­nąć się kocem i posłu­chać muzyki.

– Po co ci biblio­teka, skoro w domu masz wujka Google’a i cio­cię Wiki­pe­dię?

– Tu piszą – stuka pal­cem w wyświe­tlacz tele­fonu – że jest taka książka, z któ­rej można prze­pi­sać, tylko trzeba tro­chę pozmie­niać.

Gdy się póź­niej nad tym wszyst­kim zasta­na­wia­łam, doszłam do wnio­sku, że to był wła­śnie ten moment, w któ­rym rze­czy­wi­stość podzie­liła się na dwie alter­na­tywne: tę dobrą i tę, w któ­rej wylą­do­wa­łam ja. I gdy­bym wie­działa, jak to się skoń­czy, nie była­bym uczynną duszą, poma­ga­jącą zagu­bio­nej w stu­denc­kiej rze­czy­wi­sto­ści przy­ja­ciółce. Nie­stety, nie wie­działam i dla­tego zgo­dzi­łam się być towa­rzyszką w tej wypra­wie na nie­ek­splo­ro­wane dotąd tereny.

Biblio­teka mie­ściła się w neo­go­tyc­kim gma­chu z czer­wo­nej cegły. Budy­nek wyglą­dał zupeł­nie jak gotycki – strze­li­ste wie­życzki, cudowne skle­pie­nia żebrowe, rozety i mozaiki w oknach. Wia­domo jed­nak, że nie powstał w gotyku, bo wtedy w całej Euro­pie nie mieli tylu ksią­żek, by go wypeł­nić. Były ich tu tysiące – wiel­kie sale od pod­łóg po sufit zabu­do­wane rega­łami, w wielu miej­scach stały spe­cjalne dra­biny, uła­twia­jące się­ga­nie do wyż­szych pó­łek. Lubi­łam cho­dzić dłu­gimi kory­ta­rzami i wyobra­żać sobie, że to mój zamek. Cza­sem wcho­dzi­łam na pię­tro i ze szczytu scho­dów zer­ka­łam, czy nie nad­jeż­dża mój książę. Wiem, to roman­tyczne i tro­chę głu­pie, ale każdy ma jakąś sła­bość. Na co dzień byłam poukła­dana i prak­tyczna, z suk­ce­sami stu­dio­wa­łam nauki ści­słe, mia­łam plany, mia­łam per­spek­tywy. A na marze­nia pozwa­la­łam sobie od czasu do czasu, jakby były kawał­kiem szar­lotki zja­da­nym do her­baty w sobot­nie popo­łu­dnie.

Lubi­łam to miej­sce. Byłoby abso­lut­nie cudowne, gdyby usu­nąć zie­lon­ka­wych od zaku­wa­nia stu­den­cia­ków, paskudne szafki kata­lo­gów i psu­jący nastrój współ­cze­sny auto­mat do kawy.

Na początku Anka naro­biła nie­złego rabanu. Zupeł­nie nie umiała się zacho­wać, do czy­telni chciała wejść z kawą, którą kupiła w auto­ma­cie, choć zale­d­wie pół godziny wcze­śniej wypiła jedną w kafejce. Wykłó­cała się z ochro­nia­rzem też o torbę, któ­rej za nic nie chciała zosta­wić w szatni.

– Prze­cież ja mam tam swoje ważne rze­czy. Nawet do teatru wpusz­czają z torbą. I popatrz, jaki brak logiki. Nie można pić kawy. To po co usta­wiają auto­mat na kory­ta­rzu?

Ktoś na nią syk­nął.

– Powiedz mi jesz­cze, że nie wolno tu roz­ma­wiać. Okropne miej­sce, po pro­stu okropne.

W końcu usia­dły­śmy. Anka otwo­rzyła tę książkę, na pod­sta­wie któ­rej miał powstać refe­rat, a ja roz­glą­da­łam się wkoło. Powin­nam też coś robić. Znajdę sobie coś do czy­ta­nia. Wsta­łam.

I wtedy go zoba­czy­łam.

Dwa sto­liki od nas sie­dział naj­pięk­niej­szy facet na świe­cie. Wysoki, lekko przy­pa­ko­wany. Nie były to jed­nak mię­śnie wynie­sione z siłowni, widać, że chło­pak w wol­nym cza­sie lubił upra­wiać sport. Miał gładką, deli­kat­nie opa­loną skórę i ciemne, ciut za dłu­gie włosy, które łagod­nymi falami spły­wały na kark. Kil­ku­dniowy zarost rzu­cał cień na pocią­głą twarz. Rysy miał bar­dzo regu­larne, nos pro­sty, a usta! Przy­war­ła­bym do nich i nie dała się ode­rwać przez tydzień, takie to były usta. Dolna szczęka ociu­pinkę zbyt kan­cia­sta, jed­nak zamiast szpe­cić, doda­wała uroku. Mig­da­łowe oczy patrzyły na świat lekko zamglo­nym spoj­rze­niem. Ze względu na odcień skóry i bar­dzo wysoki poziom roz­ta­cza­nej sło­dy­czy od razu nazwa­łam go w myślach Panem Kar­mel­kiem.

Byłam prze­ko­nana, że to ja pierw­sza go zoba­czy­łam. W końcu jestem spe­cja­listką od zauwa­ża­nia przy­stoj­nych face­tów. Chcia­łam szturch­nąć Ankę, zorien­to­wa­łam się jed­nak, że ona też go widzi – ślina z wywa­lo­nego jęzora kapała jej na notatki.

– Sło­dziak! – oce­niła, a prze­cho­dząca aku­rat biblio­te­karka posłała w naszą stronę mor­der­cze spoj­rze­nie. – Odda­ła­bym mu swoją nerkę.

– Ej! To mi obie­ca­łaś nerkę, pamię­tasz?

– Jemu odda­ła­bym tę drugą. Mogła­bym dla niego umrzeć.

Te dekla­ra­cje nie były miłe z jej strony, nawet jeśli tylko żar­to­wała. Zna­ły­śmy się od lat, spę­dza­ły­śmy razem mnó­stwo czasu, wspie­ra­ły­śmy się w naj­trud­niej­szych momen­tach życia, takich jak matura. Setki razy roz­ma­wia­ły­śmy o sytu­acjach kry­zy­so­wych i tym, co jedna by dla dru­giej zro­biła. Dona­cja nerki wyda­wała nam się naj­wyż­szym moż­li­wym przy­ja­ciel­skim poświę­ce­niem. Żadna z nas ni­gdy nie powie­działa, że mogłaby za tę drugą umrzeć. A tu nagle Anka tak swo­bod­nie rzuca to na widok zupeł­nie obcego faceta. Poczu­łam złość na oboje.

Jesz­cze raz uważ­nie przyj­rza­łam się Panu Kar­mel­kowi. Ta toporna szczęka wcale nie doda­wała mu uroku. I ten zamglony wzrok, pew­nie wczo­raj nie­źle balo­wał. Impre­zowy Macho­man – to on. A na bla­cie przed nim tablet i dwa smart­fony. Koszulka polo, ble­zer, świet­nie dopa­so­wane dżinsy, czy­ste buty. Oczy­wi­ście mógł pocho­dzić z rodziny o wyso­kim sta­tu­sie mająt­ko­wym, w któ­rej od dziecka mu wpa­jali, że wygląd świad­czy o czło­wieku. Albo po pro­stu lubił nad­mier­nie dbać o sie­bie.

– Jestem pewna, że woli face­tów. – Wcale nie byłam pewna, po pro­stu chcia­łam, żeby­śmy prze­stały na niego patrzeć, mówić i myśleć o nim.

Anka przy­glą­dała mu się wni­kli­wie.

– Ble­zer, czy­ste buty. Polo. Ilu znasz face­tów, któ­rzy w ogóle wie­dzą, co to zna­czy koszulka polo? – zapy­ta­łam.

Moje argu­menty były silne, jed­nak Anka nie chciała odpu­ścić. Po chwili namy­słu zapro­po­no­wała:

– Może zro­bię biu­stowy test?

Spoj­rza­łam na dekolt mojej przy­ja­ciółki. Nie można było powie­dzieć, żeby natura jej poską­piła. Przejść obo­jęt­nie obok zawar­to­ści jej sta­nika sta­no­wiło wyzwa­nie nawet dla hete­ro­sek­su­al­nych kobiet, a co dopiero dla face­tów. Zawsze im oczka ucie­kały ku pier­siom Anki.

Tro­chę jej zazdro­ści­łam, ale tłu­ma­czy­łam sobie, że w jej wypadku to wyna­gra­dza inne braki, bo tak ogól­nie Anka była prze­ciętna. Cza­sem jej skóra nabie­rała zie­mi­stego odcie­nia i przez to, oraz przez bli­zny po ospie na czole, wyglą­dała brzydko. Nie mogła wyjść z domu, zanim nie się­gnęła po wspar­cie prze­my­słu kosme­tycz­nego. Nie była szcze­gól­nie wysoka, nie była też drobna. Tęczówki oczu miały sza­ro­nie­bie­ski odcień, a krót­kie włosy rosły we wszyst­kich kie­run­kach, two­rząc płową szopę, nie­moż­liwą do poskro­mie­nia. W lep­sze dni wyglą­dała cał­kiem ład­nie, w gor­sze – lepiej nie mówić. Anka cią­gle narze­kała na nie­spra­wie­dli­wość losu, który dał Kin­dze urodę per­skiej księż­niczki. A choć o mnie nie wspo­mi­nała, byłam prze­ko­nana, że też mi tro­chę zazdro­ści.

Przez chwilę roz­wa­ża­łam, czy chcę poznać pre­fe­ren­cje sek­su­alne chło­paka. Czy w ogóle mia­łam ochotę cokol­wiek o nim wie­dzieć? Posta­no­wi­łam powie­dzieć: pas.

– Odpu­śćmy. Mnie się podoba, tobie się podoba, to nie jest naj­zdrow­sza sytu­acja.

Anka nie­chęt­nie przy­znała mi rację i wró­ciła do swo­jego refe­ratu. Ja chwilę gapi­łam się w tele­fon, w końcu przy­nio­słam sobie pod­ręcz­nik do che­mii orga­nicz­nej, wycho­dząc z zało­że­nia, że repe­ti­tio mater stu­dio­rum est.

Kiedy pół godziny póź­niej chło­pak wycho­dził z czy­telni, żegnały go nasze tęskne spoj­rze­nia.

Minął tydzień. Ogło­sili wyniki i oka­zało się, że Anka dostała pałę z refe­ratu i tym samym nie zali­czyła filo­zo­fii. Mogłam się tego spo­dzie­wać. Moja przy­ja­ciółka jakoś nie paso­wała do stu­diów, choć nie chciała się do tego przy­znać ani przed sobą, ani przed rodzi­cami, któ­rzy bar­dzo dużo od niej ocze­ki­wali, wła­ści­wie nie mając pod­staw. Zaczęła źle – nie dostała się na medy­cynę, więc żeby nie tra­cić roku, zaha­czyła się ze mną na che­mii. Dzięki niej pierw­szy rok stu­diów był jed­nym z naj­lep­szych okre­sów w moim życiu. Za dru­gim podej­ściem dostała się na wyma­rzony kie­ru­nek. Na krótko – nie wytrzy­mała nawet do połowy seme­stru. Uznała, że zna­la­zła swoją ścieżkę, i jest nią kul­tu­ro­znaw­stwo. Przez dwa lata wyglą­dała jak skrzy­żo­wa­nie indiań­skiego wigwamu z odpu­sto­wym kra­mem. I kiedy wszyst­kim się wyda­wało, że jest na naj­lep­szej dro­dze do zdo­by­cia jakie­goś wykształ­ce­nia, umyła się, wbiła w gar­sonkę i posta­no­wiła stu­dio­wać eko­no­mię. Zaocz­nie, bo rodzi­com znu­dziło się finan­so­wa­nie jej, jak się wyra­zili, fana­be­rii.

Ja, w odróż­nie­niu od Anki, wie­dzia­łam, czego chcę, od chwili, gdy po raz pierw­szy zoba­czy­łam rtęć – metal w pły­nie. Było w tym coś nie­zwy­kłego i magicz­nego, bo to prze­cież jed­no­cze­śnie ter­mo­metr i tru­ci­zna. Coś i roman­tycz­nego, i prak­tycz­nego. Potem oka­zało się, że wszystko w che­mii jest takie: z jed­nej strony fajer­werki, z dru­giej aspi­ryna. Bez zasta­no­wie­nia wkro­czy­łam na ścieżkę alche­mi­ków. I świet­nie mi szło. Jesz­cze tylko rok nauki, a potem stu­dia dok­to­ranc­kie i szybka, bły­sko­tliwa kariera w kon­cer­nie far­ma­ceu­tycz­nym. Tak to widzia­łam.

Nie był to pierw­szy nie­za­li­czony przed­miot w cza­sie stu­diów Anki. Oka­zało się jed­nak, że ostatni. Taki gwóźdź do trumny jej wyż­szego wykształ­ce­nia. Oczy­wi­ście mogła wal­czyć, dodać jesz­cze jeden przed­miot do dłu­giej listy warun­ków i powtó­rzeń, ale odpu­ściła. Prawda jest taka, że trzeba się bar­dzo sta­rać, by nie pora­dzić sobie na stu­diach zaocz­nych. Anka sta­rała się bar­dziej niż bar­dzo.

Pod­dała się i zadzwo­niła. Pro­siła o wspar­cie.

– Mam lody cze­ko­la­dowe – kusiła.

Nor­mal­nie natych­miast bym do niej popę­dziła i utu­liła. Tyle że aku­rat sta­łam przed gabi­ne­tem dyrek­tora do spraw per­so­nal­nych w dużej fir­mie kosme­tycz­nej, a dło­nie, w któ­rych trzy­ma­łam poda­nie o staż, okrop­nie mi się pociły.

– Sorki, nie mogę teraz. Wpadnę wie­czo­rem. – Tym ucię­łam pro­te­sty Anki i wyłą­czy­łam tele­fon, żeby przy­pad­kiem nie zadzwo­niła w cza­sie, kiedy będę się sta­wiać w dobrym świe­tle i prze­ko­ny­wać, że to wła­śnie ja jestem speł­nie­niem ich marzeń o odpo­wied­nim kan­dy­da­cie na „przy­nieś­po­daj­po­za­mia­taj” pod­czas trzech let­nich mie­sięcy.

Anka zawa­lała stu­dia tyle razy, że zdą­ży­łam się do tego przy­zwy­czaić. Ona też. Tylko tym razem było ina­czej. Zała­mała się. Gdy­bym przy­je­chała, tak jak się umó­wi­ły­śmy, pew­nie skoń­czy­łoby się na butelce wina i morzu łez.

Poje­cha­łam tam dopiero następ­nego dnia, bo chcia­łam się cie­szyć swoim zwy­cię­stwem, a nie prze­ży­wać jej porażkę. Słabo wyszło. Można powie­dzieć, że jako przy­ja­ciółka zawa­li­łam na całej linii.

Była sama w tym swoim stu­denc­kim miesz­ka­niu, które wynaj­mo­wała do spółki z jaki­miś dziw­nymi ludźmi, któ­rych nie lubi­łam. Sama, samotna i nie­przy­tomna. Wokół walały się puste butelki. Odru­chowo zaczę­łam sprzą­tać i wtedy natknę­łam się na puste opa­ko­wa­nie po leku uspo­ka­ja­ją­cym. Ile Anka wzięła tych table­tek? Prze­ra­zi­łam się i zadzwo­ni­łam na pogo­to­wie.

Kilka godzin póź­niej sie­dzia­łam przy jej łóżku. Była strasz­nie blada, wyglą­dała jak stara, zmę­czona życiem kobieta.

– Ojciec ma rację – szep­nęła, patrząc w ścianę. – Jestem do niczego.

– Sam jest do niczego! Jak on w ogóle może mówić ci takie rze­czy?

Nawet na mnie nie popa­trzyła. Ze wzro­kiem wbi­tym w zie­loną lam­pe­rię, przy­bi­tym gło­sem cią­gnęła:

– Niczego nie potra­fię dobrze zro­bić. Raz w życiu chcia­łam się upić i nawet to wyszło nie tak, jak powinno.

Maglo­wana przez szpi­tal­nego psy­cho­loga Anka wyja­śniła, że nie chciała się zabić. Po pro­stu jest fleją i nie wyrzu­ciła sta­rego opa­ko­wa­nia. Nie wiem, czy psy­cho­log jej uwie­rzył. Ja, mimo że bar­dzo chcia­łam, mia­łam wąt­pli­wo­ści.

– Ania, jesteś mega – zapew­nia­łam ją z prze­ko­na­niem. – Bystra, mądra…

– Jasne – rzu­ciła z prze­ką­sem. – Nawet stu­diów dla idio­tów nie potra­fię skoń­czyć.

– Stu­dia to nie wszystko.

– Wytłu­macz to moim rodzi­com.

– Nie cier­pia­łaś eko­no­mii. – Zmie­ni­łam kie­ru­nek roz­mowy. Chcia­łam, by sobie przy­po­mniała wła­sne narze­ka­nia. Wciąż psio­czyła, mówiła, że to nie jest jej miej­sce. – Nudzi­łaś się i niczego nie rozu­mia­łaś z ban­ko­wo­ści, finan­sów i tych innych przed­mio­tów, któ­rych nazw nie pamię­ta­łam, podob­nie jak ty sama – pró­bo­wa­łam żar­to­wać. Nie­stety, nie zadzia­łało.

– I co z tego? Wszy­scy koń­czą jakieś stu­dia, tylko nie ja.

– Ale dla­czego ty musisz tak jak wszy­scy? Prze­cież… – Chcia­łam powie­dzieć, że jest tyle rze­czy, w któ­rych jest dobra i które z powo­dze­niem mogłaby w życiu robić, ale Anka mi prze­rwała. Ode­rwała wzrok od ściany, popa­trzyła na mnie i sta­now­czo powie­działa:

– Muszę mieć wykształ­ce­nie, po pro­stu muszę. Bez wykształ­ce­nia jestem nikim. Rozu­miesz? N-i-k-i-m!

Roz­ry­czała się. Usia­dłam więc na brzegu szpi­tal­nego łóżka, mocno ją przy­tu­li­łam i pozwo­li­łam pła­kać. Szep­ta­łam, że wszystko będzie dobrze, że się ułoży. Cały czas czu­łam, jak­bym miała w sobie kolec, a jego bole­sne ukłu­cia wywo­ły­wały u mnie wyrzuty sumie­nia. Powin­nam była poje­chać do niej od razu.

Minęło pół roku. Skoń­czył się rok aka­de­micki i mój staż. Za bycie popy­cha­dłem w fir­mie dosta­łam śliczną laurkę – sumienna, punk­tu­alna, rze­telna. Zamie­rza­łam nią w przy­szło­ści ozdo­bić CV, które będzie grube jak Sien­kie­wi­czow­ska try­lo­gia.

Nade­szły upra­gnione wolne dni. Spę­dza­łam je w domu. Cał­ko­wi­cie pochła­niało mnie pisa­nie pracy magi­ster­skiej. To miała być taka praca, za którą dostanę naj­lep­szą ocenę, wie­niec lau­rowy i mnó­stwo oso­bi­stej satys­fak­cji i która przy­nie­sie mi ufun­do­waną przez urząd mar­szał­kow­ski nagrodę w kon­kur­sie na naj­lep­szą, zwią­zaną z sze­roko pojętą ochroną zaso­bów natu­ral­nych, pracę magi­ster­ską roku. To zna­czy, cał­ko­wi­cie by mnie to pochła­niało, gdyby nie moja bab­cia. Powie­dzieć o niej, że jest #team­be­rety, to nic nie powie­dzieć. Codzien­nie bla­dym świ­tem szła do kościoła. To musiała być jakaś msza dla cier­pią­cych na bez­sen­ność, bo w naszym miesz­ka­niu zja­wiała się, gdy tato wciąż był w piża­mie, a on naprawdę wcze­śnie wycho­dzi do biura. Rodzice wykrę­cali się pilną potrzebą bie­gnię­cia do swo­ich zajęć, a bab­cia zosta­wała ze mną. W zasa­dzie nade mną, bo ja wciąż leża­łam w łóżku, a ona sie­działa, patrzyła na mnie z góry i albo wyli­czała grze­chy główne, albo rapor­to­wała obecną sytu­ację w pie­kle.

Moje naj­lep­sze przy­ja­ciółki nie wró­ciły na pro­win­cję. Czas wolny spę­dzały w dużym mie­ście, gdzie pra­co­wały. Anka, bo musiała, Kinga, bo lubiła. Też chęt­nie zna­la­zła­bym sobie robotę, bo przy­tu­le­nie paru zło­tych zawsze jest miłe, mia­łam jed­nak prio­ry­tety, a w zasa­dzie jeden. I była nim moja odkryw­cza i bły­sko­tliwa praca magi­ster­ska.

Prawda jest taka, że gdy­bym nie była tak bar­dzo zmę­czona poran­kami z bab­cią, pew­nie mniej opty­mi­stycz­nie zare­ago­wa­ła­bym na wia­do­mość od Tomka. Może w ogóle bym nie zare­ago­wała? Powie­dzia­ła­bym, że mam do napi­sa­nia jesz­cze jeden ważny roz­dział, a on ze śmie­chem rzu­ciłby: „Jesteś strasz­nie nud­nym ner­dem, wiesz?”. Rów­nież ze śmie­chem odpo­wie­dzia­ła­bym, że ow­szem, wiem, choć wcale nie byłoby mi wesoło, tylko przy­kro. Przy­kro dla­tego, że patrzę na życie ina­czej niż Tomek, Kinga, Anka i Pio­trek. Są moją paczką, dru­żyną, naj­bliż­szymi przy­ja­ciółmi, a jed­nak nie rozu­mieją. Wciąż sły­szę od nich, że za bar­dzo się wkrę­ci­łam w naukę, choć to Kinga stu­diuje na dwóch fakul­te­tach, a Pio­trek zro­bił dwa lata w rok, i to na medy­cy­nie; i że trak­tuję życie zbyt poważ­nie, choć to Tomek rzu­cił stu­dia, bo nie były dla niego roz­wo­jowe, odbył pre­sti­żowy zagra­niczny staż i zało­żył wła­sną firmę.

Życie… No cóż, według mnie to skom­pli­ko­wana sprawa. Kiedy wra­ca­łam z przed­szkola, mama pytała, co było na obiad, z kim się bawi­łam i jak się czuję. Potem zaczęła się szkoła i począt­kowo pyta­nia były podobne. A póź­niej wygra­łam kon­kurs w biblio­tece, w jakimś teście z wie­dzy mia­łam kom­plet punk­tów i zosta­łam wyróż­niona za recy­ta­cję wier­szyka. Wtedy pyta­nia zaczęły się zmie­niać. A gdy poja­wiły się oceny, to już ni­gdy nie usły­sza­łam: „Co było na obiad?”, tylko: „Co dosta­łaś?”. Oka­zało się, że pod­sta­wówka to zale­d­wie miej­sce przy­go­to­wu­jące do szkoły śred­niej. Im lepiej sobie tu pora­dzę, tym lep­szy ogól­niak mnie przyj­mie. W liceum usły­sza­łam dokład­nie to samo, tyle że tym razem w kon­tek­ście stu­diów. Tych stu­diów, na któ­rych teraz wypru­wa­łam sobie żyły, by sta­nąć w pierw­szym sze­regu biegu o szczę­śliwe i satys­fak­cjo­nu­jące życie. Na razie byłam w miej­scu przy­go­to­wu­ją­cym. Moi przy­ja­ciele tego nie rozu­mieli, bo… Bo byli w innych miej­scach. Mieli łatwiej, tak myślę. Cho­ciażby Tomek, któ­rego rodzice byli bar­dzo zamożni i nie przy­wią­zy­wali wagi, czy syn będzie magi­strem, czy nie. Albo Kinga, zja­wi­skowo ładna. Taka deli­katna, ete­ryczna blon­dy­neczka z wiel­kimi nie­bie­skimi oczyma. Stu­dio­wała polo­ni­stykę i dzien­ni­kar­stwo, pra­co­wała w gaze­cie. W indek­sie piątki, w pracy pochwały i jesz­cze zwią­zała się z face­tem, który zabrał ją na randkę do Paryża. Ow­szem, zazdro­ści­łam jej, ale nie stu­diów, pracy czy faceta, tylko tego, że jest tak wylu­zo­wana. Jakby to wszystko wcale nie wyma­gało czasu i ener­gii.

„Rodzi­com coś wypa­dło i nasza gór­ska chatka będzie pusta przez cały week­end” – napi­sał Tomek i dodał zdję­cie uro­czego widoku na góry. „Za dwa tygo­dnie są uro­dziny Kingi, pla­no­wa­łem je ina­czej, ale przy­ję­cie nie­spo­dzianka może być lep­szym pomy­słem. Jak sądzisz?”

Natych­miast odpi­sa­łam, że pomysł jest świetny. Nie prze­pa­da­łam za górami, ale za Kingą już tak. Nale­żała jej się impreza z przy­ja­ciółmi. A mnie nale­żało się kilka poran­ków bez babci.

Z per­spek­tywy czasu myślę, że za swoje nie­szczę­ście powin­nam winić wła­śnie tych dwoje – bab­cię i Tomka.

W zasa­dzie jego naj­bar­dziej. Zro­bi­łam mu listę zaku­pów, pod­su­nę­łam masę pomy­słów pre­zen­to­wych. Obie­cał po mnie przy­je­chać i razem mie­li­śmy wszystko przy­go­to­wać. I gdy w napię­ciu cze­ka­łam, dosta­łam wia­do­mość: „Tro­chę młyn mam. Klient, więc nie pytaj. Pod­je­dzie Rafał, ogar­nia temat. Przy­go­tuj wszystko, żeby było pięk­nie”.

Poczu­łam ten gorz­kawy smak bycia wyko­rzy­staną. Nie cho­dziło o to, że nie chcia­łam pomóc w orga­ni­za­cji przy­ję­cia nie­spo­dzianki dla naj­lep­szej przy­ja­ciółki. Chcia­łam. Tyle że pomóc, nie je zor­ga­ni­zo­wać, bo Tomek ma waż­niej­sze sprawy. Zwłasz­cza że póź­niej nic nie sta­nie mu na prze­szko­dzie, by przyj­mo­wać te wszyst­kie ochy i achy: „To dla mnie?”, „Sam to zro­bi­łeś?”, „Jesteś wspa­niały!”.

Mia­łam ochotę odpi­sać „Też mam nie­zły młyn, praca magi­ster­ska, nie pytaj”. Nie zro­bi­łam tego z dwóch powo­dów. Pierw­szym była moja miłość do Kingi, dru­gim – brak aser­tyw­no­ści.

No więc bez­pro­duk­tyw­nie spę­dzi­łam dwie godziny, cze­ka­jąc na chło­paka, o któ­rym Tomek napi­sał: „Rafał dupę mi ratuje, więc bądź dla niego miła”. Jak­bym ja nie rato­wała Tom­ko­wego zadu. I jak­bym była jakąś jędzą, z natury wredną dla męż­czyzn. Prze­cież tak nie było, po pro­stu… Praw­do­po­dob­nie nie poznaję w życiu wła­ści­wych face­tów, bo wszy­scy (poza Piotr­kiem, ale on to zupeł­nie inna histo­ria) mają mnie za prze­mą­drzałą kujonkę. Zwy­kle się oka­zuje, że to nie ja jestem zbyt mądra, tylko oni zbyt głupi, a z taką prawdą nar­cy­styczne męskie ego nie potrafi sobie pora­dzić. Dla­tego jestem sama i dla­tego, jeśli nie obniżę stan­dar­dów (a tego nie chcę), tak zosta­nie.

Bez względu na to, jak bar­dzo moja zde­wo­ciała bab­cia chciała mi wmó­wić leni­stwo, to jestem pra­co­wita i bar­dzo żało­wa­łam tych dwóch godzin zmar­no­wa­nych na wycze­ki­wa­niu. Byłam prze­ko­nana, że nie będzie to długo trwało i nie ma sensu niczego zaczy­nać, tym­cza­sem minuty pły­nęły, a ten cały Rafał się nie zja­wiał. To stało się iry­tu­jące. Byłam na niego wście­kła, gdy wresz­cie przy­słał wia­do­mość, że czeka na dole. Zła­pa­łam swoją walizkę z rze­czami na dwa dni, zosta­wi­łam kartkę na kuchen­nym stole (mama wie­działa o wyjeź­dzie z przy­ja­ciółmi, ale lubi­łam jej zosta­wiać kar­teczki, gdy wycho­dzi­łam. Póź­niej czę­sto znaj­do­wa­łam je przy­pięte magne­sem do drzwi lodówki).

Na scho­dach obie­ca­łam sobie, że będę nie­miła. Mia­łam gdzieś prośbę Tomka. Ktoś, kto nie sza­nuje cudzego czasu, nie zasłu­guje na uprzej­mo­ści.

Wyszłam na chod­nik, a wtedy otwo­rzyły się drzwi RAV-a. W pierw­szej chwili go nie pozna­łam, ale gdy sta­nął naprze­ciw… To był ON. Chło­pak z biblio­teki. Pan Kar­me­lek. Sama sło­dycz owi­nięta w koszy­kar­ski pod­ko­szu­lek. I to nie przy­le­ga­jący, tylko taki luźny, dużo za luźny. Bałam się, że jeśli opu­ści ramiona, to ciu­szek mu spad­nie, a ja zoba­czę naj­ład­niej­szy męski tors na świe­cie. Poczu­łam, jak się śli­nię. Odwró­ci­łam wzrok.

– Prze­pra­szam, czy to ty jesteś zna­jomą Tomka Bar­to­sika? – zapy­tał.

– Karo­lina Jabłoń­ska – przed­sta­wi­łam się. Uści­snął mi rękę i powie­dział, że nazywa się Rafał Wit­kow­ski.

– Prze­pra­szam, że musia­łaś na mnie tyle cze­kać. Korki straszne.

– Cze­kam na cie­bie całe życie – odpo­wie­dzia­łam spon­ta­nicz­nie. – Dwie godziny nie robią róż­nicy.

Roze­śmiał się, a ja tro­chę za późno przy­po­mnia­łam sobie, że jestem na niego zła i mam być nie­miła.

– To co, możemy jechać? – Wziął moją walizkę. – To mój debiut w roli orga­ni­za­tora przy­ję­cia nie­spo­dzianki, mam nadzieję, że mi pomo­żesz.

– Współ­or­ga­ni­za­tora – pod­kre­śli­łam. A on znów się roze­śmiał. Mógłby pako­wać ten śmiech w puszki i sprze­da­wać, zbiłby na tym for­tunę.

– Od razu zazna­czę, że mam pro­blem. Gubię się. Nawi­ga­cja tro­chę pomaga, ale tylko tro­chę. Więc jeśli jutrzej­szy ranek zasta­nie nas na Węgrzech, nie miej pre­ten­sji.

Chcia­ła­bym, żeby jutrzej­szy ranek zastał nas na bez­lud­nej wyspie, pomy­śla­łam. Uzna­łam, że zacho­wam tę myśl dla sie­bie, na głos powie­dzia­łam tylko, że może na mnie liczyć, bo ja trzy­mam się wyzna­czo­nych szla­ków. Tak na dro­dze, jak i w życiu.

Potem zapa­dła cisza. Żeby nie stała się ciężka i męcząca, zapy­ta­łam, od jak dawna zna Tomka.

– Od dziecka. Nasza kan­ce­la­ria obsłu­guje praw­nie firmę jego rodzi­ców.

Wyobra­zi­łam sobie przy­ję­cie fir­mowe, na któ­rym rodzice Tomka roz­ma­wiają z rodzi­cami Rafała, w cza­sie gdy ich dzieci sie­dzą na górze i grają na kon­soli. Świat jak z Plot­kary, a ja byłam „samot­nym chłop­cem”, który zupeł­nie nie paso­wał do takiego obrazka.

– Nasza kan­ce­la­ria? – Chcia­łam go skło­nić do mówie­nia.

– W zasa­dzie rodzi­ców. Koń­czę prawo i całe życie myśla­łem, że moje miej­sce jest w rodzin­nym biz­ne­sie, ale teraz się waham. Naj­bar­dziej pociąga mnie prawo karne. Chciał­bym spró­bo­wać sił w pro­ku­ra­tu­rze.

– Będziesz jak Hamil­ton Bur­ger czy raczej jak Doug Selby?

Zła­pa­łam jego zain­try­go­wane spoj­rze­nie, rzu­cone mi kątem oka.

– Nie mów, że czy­ta­łaś?

– To moje ulu­bione. Wcią­gnę­łam się od pod­sta­wówki i cią­gle do nich wra­cam. Teraz czy­tam po kolei i w ory­gi­nale, bo u nas wyda­wali je dość cha­otycz­nie.

Zaczę­li­śmy roz­ma­wiać o książ­kach. Nawet się nie spo­dzie­wa­łam, że tra­fię na takiego samego pasjo­nata kry­mi­na­łów jak ja. Znał wszystko, od Chan­dlera i Chri­stie po Ran­kina i Nesbø.

Nawet się nie zorien­to­wa­łam, że już jeste­śmy na miej­scu. On też, bo choć Gra­cja Nawi­ga­cja oznaj­miła miłym gło­sem: „Miej­sce doce­lowe jest po pra­wej stro­nie”, jechał dalej.

– Może mnie pan gdzieś tu wysa­dzić? – zapy­ta­łam. – Stąd będę miała bli­żej niż z Węgier – wyja­śni­łam, a on prze­wró­cił oczyma, wes­tchnął: „A nie mówi­łem”, i wrzu­cił wsteczny, by doje­chać do pod­jazdu „chatki w górach” rodzi­ców Tomka. Dla­czego ludzie nie nazy­wają rze­czy po imie­niu? Prze­cież to była oka­zała willa. Archi­tekt musiał się napo­cić, by połą­czyć nowo­cze­sność z tra­dy­cją, dzięki czemu gmach wyglą­dał na zasie­działy i pasu­jący do oto­cze­nia. Za to deko­ra­tor wnętrz to się tu nie napra­co­wał. Wnę­trze miało w sobie tyle przy­tul­no­ści co han­gar lot­ni­czy. Nawet ulo­ko­wa­nemu w kącie komin­kowi bli­żej było do sza­rej nagiej jamy niż do domo­wego ogni­ska. Poczu­łam się bar­dzo obco i bar­dzo nie na miej­scu. Z Panem Kar­mel­kiem czy bez, ale poża­ło­wa­łam, że tu jestem.

Widać było po mnie, o czym myślę, bo…

– Dziw­nie tu jakoś, prawda? – Rafał bar­dziej stwier­dził, niż zapy­tał. – Na szczę­ście mamy milion balo­nów i gir­landy. Może uda nam się nadać temu miej­scu ciut impre­zowy cha­rak­ter.

– Jeśli tylko Kinga ocze­kuje uro­dzin w opu­sto­sza­łej hali fabrycz­nej.

Zachi­cho­tał.

– Pójdę po pudła, a ty nastaw kawę. Będziemy potrze­bo­wali kofe­iny.

Wyszedł, a ja ruszy­łam do miej­sca, który pew­nie nazy­wają anek­sem kuchen­nym. Kolejne nie­do­mó­wie­nie. Aneks koja­rzy się z czymś nie­wiel­kim, a ta prze­strzeń była więk­sza od mojego miesz­ka­nia. Musiała taka być. Eks­pres miał wiel­kość szafy. Czu­łam, że trzeba skoń­czyć spe­cjalne pół­roczne szko­le­nie, zanim przy­go­tuje się fili­żankę espresso.

Rafał wró­cił z pudłem, a ja wciąż sta­łam i gapi­łam się na wyświe­tlacz.

– Pro­blem z decy­zją?

– Boję się, że coś naci­snę, a to urzą­dze­nie odleci w kosmos – wyzna­łam szcze­rze. – W domu mamy taki na kap­sułki. Cho­ciaż nie są eko. Mama się uparła.

– My w domu uży­wamy takiego dwu­dzie­sto­let­niego na kawę sypaną i fil­try. Dzia­dek to póź­niej wyko­rzy­stuje w swoim ogro­dzie. Ma fioła na punk­cie eko­lo­gicz­nej uprawy roślin. Lepiej nie pozwa­lać mu o tym mówić.

Co ty tam wiesz o fio­łach i nie­po­zwa­la­niu na mówie­nie? Posłu­chał­byś mojej babci przez pięć minut i w pod­sko­kach pobiegł­byś do dziadka flo­ro­fila. Ale ci tego nie powiem, nie będę plot­ko­wać o rodzi­nie. I tylko się uśmiech­nę­łam, patrząc przy tym na Rafała, przy­go­to­wu­ją­cego nam kawę. W moim kubku pianka była ozdo­biona ser­dusz­kiem, tak jak cza­sem się dostaje w kawiarni.

– O takie zdol­no­ści arty­styczne cię nie posą­dza­łam.

– To nie zdol­no­ści, to praca w barze. – Gdy dostrzegł moje zdzi­wione spoj­rze­nie, dodał: – Dzia­dek uważa, że bez względu na sta­tus rodziny „młody czło­wiek” powi­nien na sie­bie zara­biać. To uczy mło­kosa sza­cunku do pie­nią­dza i pokory. I jesz­cze umac­nia miłość do rodzi­ców.

Jak­bym swoją bab­cię sły­szała. Widocz­nie to głos całego poko­le­nia.

Nie powie­dzia­łam, że jego dzia­dek, podob­nie jak moja bab­cia, uznałby mnie za paso­żyta sie­dzą­cego na gło­wie rodzi­ców. Nie pra­co­wa­łam. To zna­czy pra­co­wa­łam, bar­dzo ciężko, ale w więk­szo­ści na bez­płat­nych sta­żach. Mogłam sta­rać się o płatne, ale chcia­łam, żeby mnie zapa­mię­tali jako dziew­czynę, dla któ­rej liczy się wie­dza, nie kasa. Rodzice to rozu­mieli, bab­cia nie potra­fiła. Ona w zasa­dzie nie potra­fiła zro­zu­mieć niczego, co wią­zało się z nor­mal­nym życiem. Poj­mo­wała tylko całą tę szopkę mistycz­nej egzy­sten­cji czy jak to tam nazy­wała.

Wci­snę­łam nos do kubka, bo nie chcia­łam, żeby pomy­ślał, że posmut­nia­łam. Za bar­dzo wci­snę­łam. Rafał deli­kat­nie wziął mnie pod brodę i starł pianę z czubka nosa.

– W porządku? – zapy­tał z czu­ło­ścią.

Ski­nę­łam głową.

– Prze­raża mnie myśl o tym, co nas czeka.

– Nie stre­suj się, mamy czas.

Spoj­rza­łam na zega­rek. Trzy godziny to nie jest „mamy czas”.

– Przy­jadą jutro po połu­dniu. Tomek ci nie powie­dział?

No jakoś zapo­mniał. Byłam zła, bar­dzo zła. Mogłam być w domu i wyko­rzy­sty­wać czas na naukę i pisa­nie pracy. Tym­cza­sem będę tu sie­działa i dmu­chała balo­niki.

Rafał poznał, o czym myślę.

– Spójrz na to z innej strony. To ponad doba w moim uro­czym towa­rzy­stwie.

– Wiem. I doce­niam. – Mam nadzieję, że nie zauwa­ży­łeś, że wciąż się śli­nię na twój widok. – Tylko… Nie­ważne. Bierzmy się do roboty.

Godzinę póź­niej han­gar wypeł­niony był różo­wymi i błę­kit­nymi balo­ni­kami. Szło szybko, bo mie­li­śmy spe­cjalną pompkę. Nie wie­dzia­łam, że ist­nieje taki gadżet. Cóż, orga­ni­zo­wa­nie imprez było dla mnie terra inco­gnita.

– Nie zwiot­czeją do jutra?

Rafał wzru­szył ramio­nami.

– Może nie­które. Będzie ich tyle, że nikt nie zauważy. W aucie mam dru­gie pudło.

– Bła­gam, nie idź po nie. – Uda­łam, że rzu­cam się na niego, by powstrzy­mać przed wyj­ściem. – Nie zniosę ani jed­nego balona wię­cej.

Przez chwilę się zasta­na­wiał.

– Dobrze, że to powie­dzia­łaś. Jestem w takim nastroju, że mam ochotę poszu­kać szpi­leczki i… – Wyko­nał suge­stywny gest. – Chodź, powłó­czymy się po mie­ście – zapro­po­no­wał. – Zjemy coś przy oka­zji?

Entu­zja­stycz­nie przy­tak­nę­łam.

– To ja zmie­nię koszulkę. – I zupeł­nie się mnie nie krę­pu­jąc, ścią­gnął za duży pod­ko­szu­lek, obna­ża­jąc swój śliczny tors i sze­ścio­pak na brzuszku.

– W porządku? – zapy­tał, widząc, jak się na niego gapię. Oczy zamie­niły mi się w serca, a nad głową poja­wił się wia­nu­szek roz­świer­go­ta­nych pta­sząt.

Oczy­wi­ście, że nie. Ni­gdy w życiu nie widzia­łam rów­nie ape­tycz­nego torsu, pomy­śla­łam, a na głos, sze­lesz­cząc jak kartka papieru, powie­dzia­łam tylko:

– Jasne. Zasta­na­wiam się, skąd ta opa­le­ni­zna.

– Poma­gam dziad­kowi w ogro­dzie – wyja­śnił.

Mia­łam rację wtedy w biblio­tece. Piękna tęży­zna fizyczna tego pana nie była efek­tem pod­no­sze­nia sztangi.

Uzna­łam, że ja też muszę coś zmie­nić. Gene­ral­nie chcia­ła­bym zmie­nić wszystko, łącz­nie z tymi trzema kilo­gra­mami, które mi przy­były na mat­czy­nym wik­cie. Ale na to nie było już czasu. Musiał wystar­czyć czarny top z kora­li­kami. Na pewno ten czarny? W walizce dzie­sięć kilo ciu­chów, a ja nie mam co na sie­bie wło­żyć! Na szczę­ście na samym dnie zna­la­złam bor­dową blu­zeczkę na ramiącz­kach. Z fal­banką tam, gdzie trzeba, żeby optycz­nie powięk­szyć biust. W pięć minut zro­bi­łam sobie ładny maki­jaż.

– Myśla­łem, że idziemy na piwo, a nie na przy­ję­cie do Bel­we­deru – zażar­to­wał, kiedy wyszłam.

– W Bel­we­de­rze nie spo­tkasz takiej faj­nej dziew­czyny – odpo­wie­dzia­łam.

– To prawda. – I spoj­rzał na mnie tak, że się zaru­mie­ni­łam.

Zeszli­śmy na główny dep­tak. Wyda­wało się, że niskie kamie­niczki wyra­stają bez­po­śred­nio z wyło­żo­nego drobną kostką chod­nika. Dla­tego mia­łam wra­że­nie, że jest tłok, choć ludzi nie było wcale tak dużo. Co krok cukier­nia albo restau­ra­cja, zapa­chy wypeł­niały ulicę. Minę­li­śmy wycieczkę mało­la­tów, któ­rzy dosłow­nie oble­pili kram z pamiąt­kami. W końcu wybra­li­śmy piz­ze­rię. Usie­dli­śmy w ogródku przy masyw­nym drew­nia­nym stole i zamó­wi­li­śmy mar­ga­ritę. Po sąsiedzku roz­sia­dła się rodzina z trójką dzieci. Naj­młod­sze było bar­dzo małe i cały czas się śli­niło. Odwró­ci­łam się. Patrzy­łam na dom po dru­giej stro­nie ulicy – miał śliczne drew­niane orna­menty.

Chcia­łam zapła­cić, przy­naj­mniej za swoją część, ale Rafał zapro­te­sto­wał.

– Zapłacę Revo­lu­tem Tomka. Coś nam się należy za pracę, którą tu odwa­lamy, nie sądzisz?

Mia­łam mie­szane uczu­cia. Chcia­łam myśleć, że robię to dla Kingi. Bo prze­cież robi­łam to dla niej. Tylko że jed­no­cze­śnie czu­łam się wyko­rzy­stana przez jej chło­paka, który deli­kat­nie mówiąc, nie potrak­to­wał mnie poważ­nie. Umó­wił się, nie poin­for­mo­wał o zmia­nie pla­nów, zosta­wił samą ze wszyst­kim.

– Jeśli cię to gnębi, mogę zadzwo­nić i zapy­tać o zgodę.

– Chyba mi wystar­czy, że twoim zda­niem to w porządku.

– Moim zda­niem to bar­dzo w porządku, a będzie jesz­cze bar­dziej, jeśli dodamy do tego drinki. Nie sądzisz, że musimy czymś dobrym wypłu­kać smak gumy z ust?

– Prze­cież mie­li­śmy pompkę.

– To nie zmie­nia faktu, że czuję gumę. Nie pozwól, żebym musiał dłu­żej nale­gać. – Zła­pał mnie za rękę i deli­kat­nie pocią­gnął.

Po kwa­dran­sie poszu­ki­wań zna­leź­li­śmy fajne, nie­zo­bo­wią­zu­jące miej­sce z dobrą muzyką, coś w sam raz dla mło­dych ludzi, któ­rzy chcą przy­jem­nie spę­dzić czas. Usie­dli­śmy w kącie sali. Patrzy­łam na par­kiet, żeby bez­u­stan­nie nie gapić się na Rafała.

– Zatań­czysz? – zapy­tał. Zaprze­czy­łam ruchem głowy. Nie wycho­dzi mi to zbyt dobrze. Jakoś ni­gdy nie mia­łam poczu­cia rytmu. Nie przy­jęli mnie przez to do kółka bale­to­wego, do któ­rego cho­dziły wszyst­kie moje kum­pele, z Anką włącz­nie. Minęło tro­chę czasu, zanim to prze­bo­la­łam.

– Daj spo­kój, chodź. – I pocią­gnął mnie na mały kawa­łek par­kietu. Oprócz nas gibały się tam jesz­cze dwie pary. Przy czym jedna wła­ści­wie koń­czyła już grę wstępną. Mimo począt­ko­wych opo­rów roz­krę­ci­łam się. Kiedy poczu­łam, że jestem zmę­czona, wró­ci­li­śmy do sto­lika, a Rafał zamó­wił następną kolejkę.

Czas pły­nął tak, że zupeł­nie o nim zapo­mnia­łam. Jak­by­śmy byli z Rafa­łem w bańce – ist­niał tylko ten bar, wypeł­niony muzyką, sto­lik, my i nasza roz­mowa. Przy­pad­kiem spoj­rza­łam na zega­rek i nie mogłam uwie­rzyć, że zro­biło się tak późno. Śro­dek nocy.

– Powin­ni­śmy wra­cać – powie­dzia­łam wbrew sobie. Chcia­łam tu zostać, może nawet na zawsze.

– No to chodźmy.

Kiedy wyszli­śmy, Rafał od razu ruszył w złą stronę. To mnie strasz­nie roz­ba­wiło, jego też. Ze sło­wami: „Może lepiej ty pro­wadź” podał mi rękę. Nie wiem, jak to się stało, że pra­wie natych­miast zna­la­złam się pod jego ramie­niem.

Letni wie­czór powoli otu­lał mia­sto aksa­mitną sza­ro­ścią. Cie­płym, poma­rań­czo­wym świa­tłem zaja­śniały szklane kule na latar­niach. Było już zbyt późno na zwie­dza­nie, ale uzna­łam, że możemy się jesz­cze tro­chę powłó­czyć dep­ta­kiem. To było kli­ma­tyczne gór­skie mia­steczko z krę­tymi ulicz­kami, przy któ­rych stały kamie­niczki tak fiku­śne, że mogłyby stać się deko­ra­cją do fil­mo­wej baśni albo przy­pró­szone śnie­giem do filmu świą­tecz­nego. Teraz, kiedy hała­śliwi tury­ści znik­nęli z ulic, zro­biło się cicho i spo­koj­nie. Mia­łam wra­że­nie, że sły­szę szum gór­skiego stru­mie­nia. Gwiazdy zami­go­tały, ja szłam ramię w ramię z Rafa­łem i było tak… tak roman­tycz­nie.

To nie jest tylko sce­no­gra­fia, pomy­śla­łam, tu bajka dzieje się naprawdę. I moje serce zatrze­po­tało gwał­tow­nie.

– Naprawdę jest tak, że się gubisz, czy tylko chcesz zro­bić wra­że­nie na dziew­czy­nie? – zapy­ta­łam.

– Zero orien­ta­cji w tere­nie. Bez GPS-a jestem bez­bronny. – Bez­rad­nie roz­ło­żył ręce.

Sło­dziak, pomy­śla­łam.

– No to jesteś na mojej łasce. Mogę cię teraz wypro­wa­dzić do lasu i … – Zawie­si­łam głos. To jesz­cze nic nie zna­czyło. To mógł być zwy­kły żart.

– Nie miał­bym nic prze­ciwko temu. – Czy jego głos był zmy­słowy? Dała­bym głowę, że tak.

– Prze­ciwko czemu? – zapy­ta­łam zalot­nie.

– Prze­ciwko miłemu sam na sam z tobą w lesie. – I przy­tu­lił mnie tak mocno, że nie zostało miej­sca na żadne wąt­pli­wo­ści. Byłam pod­ry­wana i pod­ry­wa­łam. Noc otu­liła nas swoją gra­na­tową magią, która spra­wiła, że słowa, które sobie szep­ta­li­śmy, brzmiały wyjąt­kowo słodko.

Docho­dziła druga w nocy, kiedy dotar­li­śmy pod dom. Pogrą­żony w ciem­no­ści wyglą­dał jesz­cze bar­dziej obco i nie­przy­jaź­nie niż przed­tem. Podzie­li­łam się z Rafa­łem moim spo­strze­że­niem.

– Może jak roz­pa­limy w kominku, zrobi się przy­tul­niej? – zasu­ge­ro­wał.

Nie bar­dzo podo­bał mi się ten pomysł. Nie chcia­łam się nad­mier­nie sza­ro­gę­sić w czy­imś domu. Jed­nak Rafał nie miał skru­pu­łów i pół godziny póź­niej w kominku wesoło trza­skał ogień. Roz­ło­ży­łam na pod­ło­dze koc i kilka poduch ścią­gnię­tych z kanapy. Leże­li­śmy bli­sko sie­bie, ale nie za bli­sko, tak przy­zwo­icie. Czu­łam aro­ma­tyczny zapach jego skóry. Sta­ra­łam się nie myśleć o tym, jaki z Rafała przy­stoj­niak. Roz­ma­wia­li­śmy o jakichś bzdu­rach, żeby zagłu­szyć to, co oboje prze­czu­wa­li­śmy. Cichutko zbli­żało się do nas coś nie­sa­mo­wi­tego. Coś magicz­nego, co spra­wia, że rodzi się nie­zwy­kle silne uczu­cie, takie, co zda­rza się raz na milion lat. Wie­dzie­li­śmy, że potrze­buje ono czasu, żeby się oswoić – bar­dzo łatwo je spło­szyć. Dla­tego, żeby je zwa­bić, zaczę­łam deli­kat­nie gła­dzić dłoń Rafała. On się przy­su­nął. Musnął ustami mój poli­czek, ja musnę­łam jego wargi, które, choć to zupeł­nie nie­wia­ry­godne, sma­ko­wały jak słony kar­mel.

– Karo­lina, wsta­waj. Zaspa­li­śmy.

Czy można zaspać w waka­cje? I to jesz­cze w sobotę?

– Wsta­wię kawę i pojadę po tort, a ty przy­pil­nu­jesz ludzi z cate­ringu.

Cate­ring? Prze­cież lodówka trzesz­czy w szwach. Myśla­łam, że orga­ni­zu­jemy tu kame­ralne stu­denc­kie przy­ję­cie nie­spo­dziankę, a nie wesele Sereny van der Wood­sen. Głu­pio myśla­łam. Milion kolo­ro­wych balo­nów powi­nien spra­wić, że wcze­śniej odkryję, że tu cho­dzi o wesele.

– Nie zapo­mnij o kwia­tach – rzu­ci­łam żar­tem.

– Dzięki, był­bym zapo­mniał.

Czyli będą też kwiaty?

Rafał cmok­nął mnie w poli­czek i wybiegł, jakby się paliło. Byłam zła, bo nie takiego poranka ocze­ki­wa­łam. Chcia­łam obu­dzić się pierw­sza i patrzeć na cień, który rzęsy rzu­cały mu na policzki. Chcia­łam pić z nim kawę na tara­sie i roz­ma­wiać. Chcia­łam… No po pro­stu chcia­łam robić te wszyst­kie rze­czy, które robią ludzie, by się prze­ko­nać, czy to tylko chwi­lowa fascy­na­cja, czy coś poważ­niej­szego.

Tym­cza­sem patrzy­łam, jak ludzie z firmy cate­rin­go­wej usta­wiają pół­mi­ski na sto­łach przy­kry­tych śnież­no­bia­łymi obru­sami. Gdy­bym była Kingą, ni­gdy bym nie uwie­rzyła, że Tomek i ja sami to przy­go­to­wa­li­śmy.

Rafała nie było pół godziny, a mia­łam wra­że­nie, że wybył na co naj­mniej trzy. Nie mie­li­śmy czasu roz­ma­wiać, bo wciąż było coś do zro­bie­nia.

Roz­wie­si­łam ostat­nie balony, usta­wi­łam kwiaty i uło­ży­łam obok tortu spe­cjalny nóż i łopatkę, gdy na pod­jazd wje­chał nie­bie­ski kabrio­let. Pot spły­wał mi po ple­cach i nie pach­nia­łam zbyt dobrze.

Pierw­szy z samo­chodu wysko­czył Tomek. Pomógł wysiąść Kin­dze, jakby sama nie potra­fiła tego zro­bić. Potem wysiadł Pio­trek. Ostat­nia wygra­mo­liła się Anka. Żadne z tych dwojga nie mogło przy­je­chać wcze­śniej i przy­łą­czyć się do przy­go­to­wań?

Z „małej chatki” wyszedł też Rafał i sta­nął obok nas. Anka rzu­ciła mi pyta­jące spoj­rze­nie. Dałam znak, że póź­niej wszystko wyja­śnię.

Tomek popro­sił posia­da­czy chro­mo­somu Y, żeby mu pomo­gli nosić torby.

– Wiesz, dokąd zaraz idziemy? – zapy­tała Kinga. Nie mia­łam szansy odpo­wie­dzieć. – Do SPA!

– Muszę się prze­brać.

– Niczego nie musisz. – Reak­cja Tomka była histe­ryczna. – Świet­nie wyglą­dasz. Jedź­cie już. – I prze­wró­cił gałami, co chyba miało zna­czyć, że jestem głu­pia, prze­cież Kinga nie może wejść do domu.

Gdy tylko wsia­dłam do samo­chodu (tak, zostało mi to nie­fajne miej­sce z tyłu), Anka od razu zaczęła wypy­ty­wać o zaist­niałą sytu­ację.

– No to wyja­śniaj, jak to się stało, że sta­łaś z tym chło­pa­kiem na pod­jeź­dzie?

Powin­naś zapy­tać, jak to się stało, że leża­łam z nim na podu­chach przed komin­kiem, pomy­śla­łam nie bez satys­fak­cji. Nie­stety na głos nie mogłam tego powie­dzieć. Nie­wiele mogłam powie­dzieć, bo prze­cież była z nami Kinga, która miała się nie spo­dzie­wać. Moja głę­boka nie­chęć do kłam­stwa była dowo­dem na to, że nie wszyst­kie nauki babci poszły w las. Pomy­śla­łam o nocy w ramio­nach Rafała… Wydaje mi się, że z dwojga złego wola­łaby już, żebym kła­mała.

– Pod­wiózł mnie. – To była czy­sta prawda.

– Dla­czego cię pod­wo­ził?

– Tomka zapy­taj.

Spoj­rze­nie Anki odbiło się w lusterku i spra­wiło, że prze­biegł mnie zimny dreszcz. Na sie­bie powinna je skie­ro­wać, bo to takie bazy­lisz­kowe spoj­rze­nie było.

– Co on ma do tego?

– Aniu, oni są kum­plami. Prawda? – zwró­ci­łam się do Kingi. A ta ski­nęła głową. – Znają się od dziecka. Rafał tak powie­dział.

– A co jesz­cze powie­dział?

Że podo­bają mu się moje oczy i… nic, co chcia­ła­bym ci powtó­rzyć.

– Opo­wia­dał o dziadku ogrod­niku. I coś nud­nego o pra­wie, nie słu­cha­łam.

Anka prych­nęła.

– Znam cię. Nie wmó­wisz mi, że sie­dzia­łaś z takim cia­chem w samo­cho­dzie i nie spi­ja­łaś każ­dego słowa z jego cału­śnych warg. A tak w ogóle to dla­czego wła­śnie cie­bie pod­wo­ził?

– Bo jako jedyna jecha­łam z domu, a on… Nie mam poję­cia dla­czego.

– Jego dzia­dek mieszka w naszym mia­steczku – wtrą­ciła się Kinga. – Rafał aku­rat był u niego z wizytą. Tomek pomy­ślał, że Karoli będzie milej, niż tłuc się auto­bu­sem czy pocią­giem.

Wymow­nie spoj­rza­łam na Ankę.

– Widzisz? A ty podej­rze­wasz, że pod­stęp­nie pod­ry­wam go za two­imi ple­cami – powie­dzia­łam. To nie była do końca prawda. Pod­ry­wa­łam, ale tylko dla­tego, że on zaczął. I nie robi­łam tego pod­stęp­nie. Wiem, że sobie obie­ca­ły­śmy, ale raz: dawno temu, dwa: sytu­acja ule­gła zmia­nie. Bar­dzo ule­gła.

– Jeśli mówi­cie o Rafale, on nie jest do pode­rwa­nia.

Spoj­rze­nia moje i Anki syn­chro­nicz­nie zwró­ciły się w stronę Kingi. Nasze źre­nice, zupeł­nie jak w kre­skówce, zmie­niły się w znaki zapy­ta­nia.

– Baran jeden! Bęcwał!

Potrze­bo­wa­łam pię­ciu sekund, by zdać sobie sprawę, że inwek­tywy nie miały nic wspól­nego z Rafa­łem.

– Cham­sko ci zaje­chał! – Anka była poru­szona.

Ener­gicz­nie kiwa­łam głową, by potwier­dzić, że akcja tam­tego kie­rowcy była wypad­ko­genna, nie­ostrożna, pozba­wiona sza­cunku do innych użyt­kow­ni­ków drogi. Wspól­nie zgo­dzi­ły­śmy się, że takie coś to tylko facet, kobieta ni­gdy nie wymu­si­łaby w ten spo­sób.

Wciąż nabu­zo­wane nega­tyw­nymi emo­cjami wysia­da­ły­śmy z auta przed ele­ganc­kim budyn­kiem Źró­dła Odnowy Bio­lo­gicz­nej.

– Ależ pani jest spięta – powie­działa masa­żystka pół godziny póź­niej.

Lista powo­dów do spię­cia była długa. Zaczy­nała się od tego, że strasz­li­wie nie­zręcz­nie czu­łam się, leżąc nago na stole do masażu i lekko śmier­dząc, bo Tomek nie dał mi szansy na umy­cie się i zmianę ciu­chów, a koń­czyła na tym, że do cze­goś tam kie­dyś się zobo­wią­za­łam, a teraz dotrzy­ma­nie słowa szło mi fatal­nie. I jesz­cze zże­rała mnie cie­ka­wość, dla­czego Rafał jest nie do pode­rwa­nia, ale nie chcia­łam kon­ty­nu­ować dys­ku­sji o nim przy Ance, a na roz­mowę w cztery oczy z Kingą w obec­nych warun­kach nie było co liczyć.

– Tak szcze­rze wam powiem, że cie­szę się na ten wie­czór – wyznała Kinga, gdy leża­ły­śmy z bło­tem na twa­rzach. – Nasza paczka razem. Spo­koj­nie sobie posie­dzimy na tara­sie przy piwku, poga­damy, pośmie­jemy się. Cią­gle nie mamy czasu dla sie­bie na takie spo­kojne popo­łu­dnie. Faj­nie, że Tomek zapro­po­no­wał ten wyjazd. – Zachi­cho­tała. – Wiem, że szy­kuje grilla. – Spoj­rzała na mnie. – Mów szcze­rze. Dla­tego przy­je­cha­li­ście wcze­śniej, bo trzeba było kupić kieł­basę i kar­kówkę tak, żebym niczego nie zauwa­żyła?

Roz­ło­że­nie rąk w geście bez­rad­no­ści miało zna­czyć „Przej­rza­łaś nas”.

– Wie­dzia­łam! – wykrzyk­nęła Kinga z satys­fak­cją.

To się zdzi­wisz, pomy­śla­łam. Kieł­basa i kar­kówka? Kochana, czas, żebyś zaczęła się przy­zwy­cza­jać do świata, z któ­rego pocho­dzi twój facet. Wiem, że pozna­łaś go przy­pad­kiem w super­mar­ke­cie, ale praw­do­po­dob­nie był tam z pierw­szą w życiu wizytą. Randka w Paryżu powinna dać ci do myśle­nia – tacy jak on nie urzą­dzają grilla, tylko fajfy. Nie będzie kar­kówki, będą kre­wetki.

Gdy w końcu wró­ci­ły­śmy, sama też się zdzi­wi­łam.

Zapar­ko­wa­ły­śmy na pod­jeź­dzie. Weszły­śmy do domu i Kinga aż wes­tchnęła na widok kwia­tów i balo­nów. Chciała coś powie­dzieć, gdy nagle ze trzy­dzie­ści osób wysko­czyło na śro­dek han­garu, krzy­cząc: „Nie­spo­dzianka!”. Powin­nam była się domy­ślić. Pełna lodówka i jesz­cze cate­ring – tego było zde­cy­do­wa­nie za dużo dla nas sze­ściorga.

Jak na komendę wszy­scy rzu­cili się do onie­mia­łej Kingi, przy­tu­lali, życząc jej naj­lep­szo­ści i w ogóle. Anka zain­to­no­wała Sto lat i goście chó­rem odśpie­wali pio­senkę uro­dzi­nową. Fał­szo­wali przy tym strasz­nie, ale to taki utwór, któ­rego nie da się dobrze zaśpie­wać, jeśli wcze­śniej nie ukoń­czyło się szkoły muzycz­nej pierw­szego stop­nia. Sama fał­szo­wa­łam z entu­zja­zmem, nie wsty­dząc się tego, w końcu brak słu­chu to wina genów i nic z tym nie można zro­bić.

Wielki bukiet pod­biegł do Kingi. Trzeba było chwili, by zorien­to­wać się, że za gąsz­czem cha­bazi ukryty jest Tomek. Coś czule wyszep­tał, Tomek, nie bukiet, a ona otarła łzy wzru­sze­nia. W końcu zaczęli się cało­wać, co nale­żało uznać za zakoń­cze­nie czę­ści ofi­cjal­nej.

I bar­dzo dobrze. Musia­łam się prze­brać. I wziąć prysz­nic. Nie mogłam się pozbyć wra­że­nia, że za uszami mam maziaje z błota, które według kosme­tyczki były bar­dzo natu­ralną, mine­ralno-orga­niczną mie­szanką, a według mnie zala­ty­wały kro­wim łaj­nem.

Gdy wró­ci­łam, impreza trwała w naj­lep­sze, co w prak­tyce ozna­czało, że więk­szość przy­by­łych – bliżsi i dalsi zna­jomi ze szkoły, stu­diów i pracy – miała już na kon­cie dwa do trzech drin­ków. Stoły pusto­szały w zatrwa­ża­ją­cym tem­pie, dla­tego obra­łam ten kie­ru­nek.

Ata­ko­wa­łam tar­tinki z ser­kiem fro­mage, gdy pod­szedł do mnie Pio­trek.

– Wszystko w porządku?

– Dla­czego pytasz?

Prze­wró­cił oczyma i wes­tchnął teatral­nie.

– Zacho­wu­jesz się jak nie ty.

– Że niby nor­malna ja nie rzuca się na super­smaczne dar­mowe jedze­nie? A pamię­tasz, jak w czerwcu byli­śmy niby przy­pad­kiem w cen­trum han­dlo­wym i tam usta­wili te kra­miki z ser­kiem i kieł­basą?

W jego spoj­rze­niu wyczy­ta­łam: „Wiesz, o czym mówię” i „Nie odwra­caj kota ogo­nem” oraz „No prze­cież cię znam”. To była prawda. Znał mnie. Wcale nie naj­dłu­żej, ale naj­le­piej. Jakby miał dar zaglą­da­nia bez­po­śred­nio do mojej głowy.

– Jestem tak jakby wkur­wiona. Źle. Jestem wkur­wiona, tylko nie do końca wiem, jak bar­dzo. Wydaje mi się, że skala skoń­czyła się godzinę temu.

– Czy Tomek ma z tym coś wspól­nego?

Unio­słam brwi.

– Wszyst­kich wkur­wia.

Fakt. Wszyst­kich poza Kingą.

– Widzisz te balony? Sama je nadmu­cha­łam. Nie, nie ustami, bo chyba bym umarła, taką spe­cjalną pompką, ale i tak to mozolna robota. Dla­czego je dmu­cha­łam? Bo Tomek popro­sił mnie o pomoc w przy­go­to­wa­niach. Co w prak­tyce wygląda tak, że jestem tu od wczo­raj, dmu­cham balony, wpusz­czam gościa z cate­ringu, który się rzuca, że coś tam nie­przy­go­to­wane tak, jak było mówione, usta­wiam kwiaty, nie mam czasu na śnia­da­nie, potem w spo­co­nych ciu­chach jadę do SPA, gdzie muszę wycho­dzić ze swo­jej strefy kom­fortu, a nikt mnie nie spy­tał, czy mam na to ochotę, a na koniec Anka jest na mnie zła, bo gdy przy­je­chała, sta­łam na pod­jeź­dzie z pew­nym przy­stoj­nym przed­sta­wi­cie­lem płci prze­ciw­nej. Widzia­ły­śmy go raz dawno temu w biblio­tece i wywarł na nas wra­że­nie, ale umó­wi­ły­śmy się, że odpusz­czamy.

– Ale ty nie odpu­ści­łaś.

– Oczy­wi­ście, że odpu­ści­łam. Wtedy. I nie widzia­łam go aż do wczo­raj, gdy mnie tu pod­wiózł na prośbę Tomka. Bo to kum­ple. A Tomek nie miał czasu. Twoim zda­niem mia­łam mu powie­dzieć: „Hej, nie będę z tobą roz­ma­wiać, bo tak się umó­wi­łam z przy­ja­ciółką”? Po pro­stu trzy­ma­łam go na dystans.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki