Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wkrocz do świata, gdzie rzeczywistość przenika się z niewyobrażalnym koszmarem, a granice między tym, co znane, a tym, co niepojęte, zacierają się w mroku. Ten zbiór opowiadań H.P. Lovecrafta to prawdziwa uczta dla fanów literatury grozy, w którym znajdziesz cztery niezapomniane historie:
1. Zgroza w Dunwich - W cichej wiosce Dunwich czai się niewyobrażalne zło. Gdy tajemnicze wydarzenia zaczynają nawiedzać mieszkańców, tylko nieliczni odważą się stawić czoła pradawnym siłom, które zagrażają ich światu.
2. Muzyka Ericha Zanna - W mrocznych zaułkach nieznanego francuskiego miasta, student odkrywa niezwykłego muzyka, Ericha Zanna. Jego nieziemskie melodie kryją w sobie tajemnicę, która może otworzyć drzwi do innego wymiaru.
3. Cień nad Innsmouth - Młody mężczyzna odwiedza zapomniane miasteczko Innsmouth, gdzie odkrywa przerażające sekrety jego mieszkańców. Groteskowy korowód rybopodobnych istot i ich mroczne rytuały to tylko początek koszmaru, który czeka na odkrycie.
4. Bezimienne miasto - W sercu pustyni leży starożytne, zapomniane miasto. Odkrywca, który odważy się wejść do jego ruin, odkryje tajemnice, które mogą zmienić jego postrzeganie rzeczywistości na zawsze. Czy odważy się stawić czoła temu, co kryje się w mroku?
Ten zbiór opowiadań to nie tylko podróż przez najciemniejsze zakamarki ludzkiej wyobraźni, ale także hołd dla mistrza literatury grozy, H.P. Lovecrafta. Przygotuj się na niezapomniane wrażenia i dreszcze, które pozostaną z Tobą na długo po przeczytaniu ostatniej strony.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 203
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ZGROZA
W
DUNWICH
H.P. Lovecraft
Przekład na język polski
Noemi Cis
Tytuł oryginału: The Dunwich Horror
Wydawca: Wydawnictwo Błysk sp. z o.o.
Przekład na język polski: Noemi Cis
Korekta i redakcja: Agnieszka Luberadzka
Copyright 2025 © for this edition by Wydawnictwo Błysk Sp. z o.o.
Copyright 2025© for this translation by Wydawnictwo Błysk Sp. z o.o.
ISBN 9788368186604
Cieszyn 2025
Wydawnictwo Błysk sp. z o.o.
Ul.Hieronima Przepilińskiego 6
43-400 Cieszyn
NIP: 5242959559
e-mail: [email protected]
www: wydawnictwoblysk.pl
Książka dostępna również w formie audiobooka.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Gorgony, Hydry i Chimery – straszliwe opowieści o Celeno i Harpiach – mogą odradzać się w umyśle przesądnych, ale istniały tam już wcześniej. Są to transkrypcje, wzorce – archetypy tkwią w nas i są wieczne. Jak inaczej opowieść o czymś, co świadomie uznajemy za fałsz, mogłaby nas poruszać? Czy to dlatego, że z natury odczuwamy strach przed przedmiotami, które mogą wyrządzić nam fizyczną krzywdę? O, bynajmniej! Lęki te mają znacznie głębsze korzenie. Ich początki sięgają czasów przed ciałem – albo nawet bez ciała, byłyby takie same... Tego rodzaju strach, o którym tutaj mowa, jest czysto duchowy – jego siła wzrasta proporcjonalnie do tego, jak bardzo jest bezprzedmiotowy na ziemi, a dominuje w okresie naszej niewinnej młodości – są to trudności, których rozwiązanie mogłoby dostarczyć pewnych prawdopodobnych wglądów w naszą przedświatową kondycję, a przynajmniej rzucić okiem na krainę cieni preegzystencji.
Charles Lamb, Wiedźmy i inne nocne lęki
Gdy podróżnik w północno-centralnej części Massachusetts wybiera złą drogę na rozwidleniu szosy Aylesbury tuż za Dean’s Corners, natrafia na odludny i osobliwy kraj.
Teren staje się wyższy, a porośnięte wrzosami kamienne mury coraz bardziej napierają na koleiny zakurzonej, krętej drogi. Drzewa w częstych pasach lasu wydają się zbyt duże, a dzikie chwasty, jeżyny i trawy osiągają rzadko spotykaną na zaludnionych terenach bujność. Jednocześnie uprawne pola wydają się zdumiewająco nieliczne i jałowe, a rzadko rozsiane domy mają zaskakująco jednolity wygląd starości, nędzy i zaniedbania.
Nie wiedząc, dlaczego człowiek waha się, czy zapytać o drogę samotne, pokrzywione postacie, które od czasu do czasu można dostrzec na rozpadających się progach domów lub na stromych, usianych kamieniami łąkach. Postacie te są tak ciche i skryte, że ma się wrażenie konfrontacji z rzeczami zakazanymi, z którymi lepiej nie mieć nic wspólnego. Gdy wzniesienie drogi odsłania góry ponad głębokimi lasami, narasta uczucie dziwnego niepokoju. Szczyty są zbyt zaokrąglone i symetryczne, by dawać poczucie komfortu i naturalności, a czasem na tle nieba szczególnie wyraźnie zarysowują się dziwne kręgi wysokich kamiennych filarów, które wieńczą większość z nich.
Wąwozy i kaniony o nieokreślonej głębokości przecinają drogę, a prymitywne drewniane mosty zawsze wydają się wątpliwie bezpieczne. Gdy droga znów opada, pojawiają się rozległe bagna, których instynktownie się nie lubi, a wręcz zaczyna się ich bać o zmierzchu, gdy niewidoczne lelki skrzeczą, a świetliki wychodzą w nienaturalnej ilości, by tańczyć w takt hałaśliwych, niepokojąco natarczywych rytmów głośno rechoczących bagiennych żab. Cienka, błyszcząca linia górnych odcinków rzeki Miskatonic dziwnie przypomina węża, gdy wije się blisko podnóża kopułowych wzgórz, spośród których wypływa.
W miarę zbliżania się wzgórz bardziej przyciągają uwagę ich zalesione zbocza niż kamieniste szczyty. Te zbocza wznoszą się tak ciemno i gwałtownie, że chciałoby się zachować dystans, ale nie ma drogi, która pozwoliłaby od nich uciec. Po drugiej stronie zadaszonego mostu widać małą wioskę, wciśniętą pomiędzy strumień a pionowe zbocze Góry Okrągłej, i zadziwia skupisko gnijących dachów mansardowych, świadczących o wcześniejszym okresie architektonicznym niż ten z sąsiedniego regionu. Niepokoi fakt, że przy bliższym przyjrzeniu się widać, iż większość domów jest opuszczona i popada w ruinę, a zrujnowany kościół ze złamaną wieżą mieści jedyny teraz niechlujny sklepik w osadzie. Aż strach zaufać mrocznemu tunelowi mostu, ale nie ma możliwości go ominąć. Po przejściu na drugą stronę trudno oprzeć się wrażeniu delikatnego, złowrogiego zapachu unoszącego się nad ulicą, jakby pochodził on z nagromadzonej przez wieki pleśni i rozkładu. Zawsze odczuwa się ulgę, gdy uda się opuścić to miejsce i podążać dalej wąską drogą wokół podnóża wzgórz, przez równinę aż do połączenia z traktem do Aylesbury. Dopiero później czasem dowiaduje się człowiek, że przejechał przez Dunwich.
Osoby z zewnątrz odwiedzają Dunwich tak rzadko, jak to możliwe, a od pewnego sezonu grozy wszystkie drogowskazy prowadzące do wioski zostały usunięte. Krajobraz, oceniany według przeciętnych estetycznych kryteriów, jest nadzwyczaj piękny, jednak nie przyciąga artystów ani letnich turystów. Dwa wieki temu, kiedy nie wyśmiewano jeszcze rozmów o czarownicach, kulcie Szatana i dziwnych leśnych istotach, zwyczajem było dawanie powodów, dla których należało unikać tego miejsca. W naszych rozumnych czasach – od kiedy sprawa zgrozy w Dunwich z 1928 roku została zatuszowana przez tych, którzy mieli na względzie dobro miasta i świata – ludzie omijają je, nie wiedząc dokładnie dlaczego. Być może jednym z powodów – choć nie dotyczy to nieświadomych przybyszów – jest to, że miejscowi są odpychająco zdegenerowani, podążając tą samą ścieżką regresji, która jest powszechna w wielu zapomnianych zakątkach Nowej Anglii. Stworzyli niemal własną rasę, noszącą wyraźne mentalne i fizyczne piętno degeneracji oraz kazirodztwa. Średni poziom ich inteligencji jest zatrważająco niski, a ich kroniki pełne są jawnego okrucieństwa, na wpół ukrytych morderstw, kazirodztwa oraz czynów niemal niewyobrażalnej przemocy i perwersji. Dawna szlachta, reprezentująca dwie lub trzy herbowe rodziny, które przybyły z Salem w 1692 roku, utrzymała się nieco powyżej ogólnego poziomu upadku; choć wielu potomków ich rodów tak bardzo zanurzyło się w obskurnym pospólstwie, że jedynie ich nazwiska pozostały kluczem do pochodzenia, które teraz hańbią. Niektórzy Whateleyowie i Bishopowie wciąż wysyłają swoich najstarszych synów do Harvardu i Miskatonic, choć ci rzadko wracają do gnijących domów z dwuspadowymi dachami, pod którymi oni i ich przodkowie się urodzili.
Nikt, nawet ci, którzy znają fakty dotyczące ostatnich drastycznych wydarzeń, nie potrafi powiedzieć, co dokładnie jest nie tak z Dunwich, choć stare legendy mówią o bezbożnych rytuałach i zgromadzeniach Indian, podczas których przyzywano zakazane cienie z wielkich, zaokrąglonych wzgórz i odprawiano dzikie orgiastyczne modły, na które odpowiadały głośne trzaski i dudnienia spod ziemi. W 1747 roku pastor Abijah Hoadley, który niedawno przybył do kongregacyjnego kościoła w Dunwich, wygłosił pamiętne kazanie o bliskiej obecności Szatana i jego sług, w którym powiedział:
„Trzeba przyznać, że bluźnierstwa piekielnej armii demonów są sprawami zbyt powszechnie znanymi, aby można było im zaprzeczyć, przeklęte głosy Azazela i Buzraela, Belzebuba i Beliala słyszało ponad dwudziestu wiarygodnych obecnie żyjących świadków. Ja sam, nie więcej niż dwa tygodnie temu, słyszałem bardzo wyraźną rozmowę złych sił na wzgórzu za moim domem, było tam trzaskanie i gruchotanie, jęki, piski i syki, jakich żadne ziemskie stworzenia nie mogłyby wydać i które musiały pochodzić z tych jaskiń, które można odkryć tylko dzięki czarnej magii, a otworzyć może je tylko sam diabeł”.
Pan Hoadley zniknął wkrótce po wygłoszeniu tego kazania, ale tekst wydrukowany w Springfield wciąż istnieje. Nadal, rok po roku, zgłaszano hałasy na wzgórzach i wciąż stanowią one zagadkę dla geologów i fizjografów.
Inne podania mówią o odrażających zapachach w pobliżu kręgów kamiennych kolumn na szczytach wzgórz oraz o pędzących powietrznych istotach, które słychać w określonych porach z pewnych miejsc na dnie wielkich wąwozów; jeszcze inne próbują wyjaśnić Diabelski Chmielnik – ponure, przeklęte zbocze, na którym nie rośnie ani drzewo, ani krzew, ani źdźbło trawy. Poza tym miejscowi śmiertelnie boją się licznych lelków, które stają się głośne w ciepłe noce. Przysięgają, że ptaki te są psychopompami, czyhającymi na dusze umierających i że dostosowują swoje przerażające krzyki do oddechu walczącego z życiem. Jeśli uda im się złapać uciekającą duszę w momencie opuszczania ciała, natychmiast odlatują z demonicznym chichotem, ale jeśli im się nie powiedzie, stopniowo zapadają w pełne rozczarowania milczenie.
Te opowieści, oczywiście, są przestarzałe i absurdalne, ponieważ pochodzą z bardzo dawnych czasów. Dunwich jest faktycznie absurdalnie stare – znacznie starsze niż jakakolwiek inna osada w promieniu trzydziestu mil. Na południe od wioski można jeszcze dostrzec ściany piwnicy i komin starożytnego domu Bishopa, który został zbudowany przed 1700 rokiem, jednocześnie przy wodospadzie ruiny młyna, zbudowanego w 1806 roku, stanowią najbardziej nowoczesny element architektury w okolicy. Przemysł tutaj nie rozkwitł, a XIX-wieczny ruch fabryczny okazał się krótkotrwały. Najstarsze ze wszystkiego są wielkie kręgi z surowo ociosanych kamiennych kolumn na szczytach wzgórz, ale częściej przypisuje się je Indianom, a nie osadnikom. Odkrycia czaszek i kości z wnętrza tych kręgów i wokół sporego stołu skalnego na Sentinel Hill podtrzymują powszechne przekonanie, że te miejsca były kiedyś miejscami pochówku Pocumtucków, choć wielu etnologów, ignorując absurdalną nieprawdopodobność takiej teorii, upiera się, że szczątki są pochodzenia kaukaskiego.
To właśnie w gminie Dunwich, w dużym, częściowo zamieszkałym gospodarstwie położonym na zboczu wzgórza, cztery mile od wioski i półtorej mili od najbliższego domu, o godzinie piątej rano w niedzielę 2 lutego 1913 roku urodził się Wilbur Whateley. Data ta zapadła w pamięć, ponieważ był to dzień Matki Boskiej Gromnicznej, który mieszkańcy Dunwich obchodzili pod inną nazwą. Co więcej, tej nocy słychać było odgłosy ze wzgórz, a wszystkie psy w okolicy szczekały nieustannie przez całą noc. Mniej istotnym faktem było to, że matka była jedną ze zdegenerowanych Whateleyów – zdeformowana, nieatrakcyjna trzydziestopięcioletnia albinoska, która mieszkała z sędziwym i na wpół obłąkanym ojcem, o którym w młodości szeptano najstraszniejsze, związane z czarami historie. Nic nie wiadomo o tym, by Lavinia Whateley miała męża, ale zgodnie ze zwyczajem regionu nie próbowała zaprzeczać istnieniu dziecka, którego pochodzenie było tematem szerokich i nieskrępowanych spekulacji okolicznych mieszkańców. Wręcz przeciwnie, wydawała się dziwnie dumna z ciemnoskórego, podobnego do kozy niemowlęcia, które stanowiło tak wyraźny kontrast z jej własnym chorowitym, różowookim albinizmem, słyszano również, jak mamrotała wiele dziwnych przepowiedni na temat jego niezwykłych mocy i potężnej przyszłości.
Lavinia była osobą, która miała skłonność do takich szeptów, ponieważ była samotną istotą, mającą zwyczaj wędrować po wzgórzach podczas burz i rozczytywać wielkie, pachnące starością, rozpadające się księgi, które jej ojciec odziedziczył przez dwa wieki rodu Whateleyów. Nigdy nie chodziła do szkoły, ale posiadała pełno niespójnych fragmentów starożytnej wiedzy, której nauczył ją Stary Whateley. Położone na uboczu gospodarstwo zawsze budziło strach ze względu na reputację Starego Whateleya jako czarnoksiężnika, a niewyjaśniona śmierć jego żony, kiedy Lavinia miała dwanaście lat, nie uczyniła tego miejsca popularniejszym. Żyjąca pod dziwnymi wpływami Lavinia oddawała się dzikim i wspaniałym snom na jawie oraz osobliwym zajęciom, nie zajmowała się jednak sprzątaniem w domu, z którego dawno zniknęły wszelkie elementy porządku i czystości.
Tej nocy, kiedy urodził się Wilbur, słychać było przeraźliwe krzyki, które odbijały się echem ponad odgłosami ze wzgórz i szczekaniem psów, a żaden lekarz ani położna nie uczestniczyli w jego narodzinach. Przez cały tydzień sąsiedzi nie wiedzieli o jego istnieniu, aż Stary Whateley przyjechał saniami do wioski Dunwich i w sklepie Osborna bełkotał niezrozumiale do grupy miejscowych włóczęgów. Wydawało się, że w starym człowieku zaszła jakaś zmiana – pojawił się dodatkowy tajemniczy element w jego zamglonym umyśle, który subtelnie przekształcił go z obiektu w przedmiot strachu – choć nie był on kimś, kogo niepokoiły zwykłe wydarzenia rodzinne. Wśród tego wszystkiego wykazywał ślady dumy, którą później zauważono u jego córki, a to, co mówił o ojcostwie dziecka, zapadło w pamięć wielu słuchaczom na lata.
„Nie obchodzi mnie, co ludzie myślą – gdyby chłopak Lavinii wyglądał jak jego ojciec, nie wyglądałby na nikogo, kogo byście się spodziewali. Nie myślcie, że jedynymi ludźmi są ci tutaj w okolicy. Lavinia trochę czytała i widziała rzeczy, o których większość z was tylko opowiada. Sądzę, że tak dobrego męża możecie znaleźć po tej stronie Aylesbury; a gdybyście wiedzieli tyle o wzgórzach co ja, nie chcielibyście żadnego lepszego ślubu kościelnego niż jej. Powiem wam coś – pewnego dnia usłyszycie dziecko Lavinii wołające imię swojego ojca na szczycie Sentinel Hill!”
Pierwszymi osobami, które zobaczyły Wilbura w pierwszym miesiącu jego życia, byli stary Zechariah Whateley z nieupadłych Whateleyów oraz Mamie Bishop, konkubina Earla Sawyera. Jej wizyta wynikała ze zwykłej ciekawości, a jej późniejsze opowieści wiernie oddawały jej obserwacje; Zechariah natomiast przyprowadził parę krów rasy Alderney, które Stary Whateley kupił od jego syna Curtisa. To zapoczątkowało proces skupu bydła przez rodzinę małego Wilbura, który zakończył się dopiero w 1928 roku, kiedy nastał i przeminął horror Dunwich; jednak w żadnym momencie zrujnowana stodoła Whateleyów nie wydawała się przepełniona bydłem. Nadszedł czas, kiedy ludzie byli na tyle ciekawi, że zakradali się, by policzyć stado pasące się niepewnie na stromym zboczu nad starym gospodarstwem, i nigdy nie mogli znaleźć więcej niż dziesięć lub dwanaście anemicznych, bezkrwistych osobników. Widocznie jakaś zaraza lub choroba, może wynikająca z niezdrowych pastwisk lub trujących grzybów i drewna z brudnej stodoły, powodowała dużą śmiertelność wśród zwierząt Whateleyów. Dziwne owrzodzenia lub rany przypominające nacięcia dotykały bydło; raz czy dwa w pierwszych miesiącach niektórym odwiedzającym wydawało się, że zauważyli podobne rany na szyjach siwego, nieogolonego starca i jego niechlujnej, kędzierzawej córki albinoski.
Wiosną po urodzeniu Wilbura Lavinia wróciła do swoich zwyczajowych wędrówek po wzgórzach, niosąc w swoich zdeformowanych ramionach ciemnoskóre dziecko. Publiczne zainteresowanie Whateleyami zmalało po tym, jak większość okolicznych ludzi zobaczyła niemowlę i nikt nie skomentował szybkiego rozwoju, który nowo przybyły zdawał się wykazywać z każdym dniem. Wilbur rósł rzeczywiście fenomenalnie, ponieważ w ciągu trzech miesięcy od narodzin osiągnął rozmiary i siłę mięśni, które zazwyczaj nie występują u dzieci poniżej roku. Jego ruchy, a nawet wydawane dźwięki wykazywały powściągliwość i rozwagę, które były niezwykle dziwne u niemowlęcia, i nikt nie był naprawdę zaskoczony, gdy w wieku siedmiu miesięcy zaczął chodzić samodzielnie, a chwiejność, z jaką to robił, zniknęła miesiąc później.
Niedługo potem – na Halloween – zauważono o północy wielki płomień na szczycie Sentinel Hill, gdzie stoi stary kamień przypominający stół pośród kopca starożytnych kości. Rozpoczęła się poważna dyskusja, gdy Silas Bishop – z nieupadłych Bishopów – wspomniał, że widział chłopca biegnącego energicznie na wzgórze przed swoją matką na około godzinę przed pojawieniem się płomienia. Silas zaganiał wtedy zabłąkaną jałówkę, ale prawie zapomniał o swoim zadaniu, gdy przelotnie dostrzegł dwie postacie w słabym świetle swojej latarni. Przemknęły niemal bezgłośnie przez zarośla, a zdumiony obserwator pomyślał, że byli całkowicie nadzy. Później nie był pewien co do chłopca, który mógł mieć na sobie coś w rodzaju frędzlowanego pasa i ciemnych spodenek lub spodni. Wilbura nigdy później nie widziano żywego i przytomnego bez całkowicie zapiętego ubrania, którego rozluźnienie lub groźba rozluźnienia zawsze zdawały się wzbudzać w nim gniew i niepokój. Jego kontrast z zaniedbanymi matką i dziadkiem w tym aspekcie był uważany za szczególnie godny uwagi, aż do chwili, gdy horror z 1928 roku nie dostarczył najbardziej przekonujących wyjaśnień.
W styczniu następnego roku zaczęły krążyć plotki na temat tego, że „czarny bachor Lavinii” mówi – i to w wieku zaledwie jedenastu miesięcy. Jego mowa była dość niezwykła zarówno ze względu na różnicę akcentu, jak i na brak dziecięcego seplenienia, z którego wielu trzy- czy czterolatków jest tak dumnych. Chłopiec nie był rozmowny, lecz kiedy mówił, zdawał się emanować czymś nieuchwytnym, czymś zupełnie obcym mieszkańcom Dunwich. Dziwność nie tkwiła w samych słowach ani w prostych zwrotach, których używał, lecz wydawała się związana z jego intonacją lub organami wewnętrznymi, które produkowały te dźwięki.
Jego wygląd również był wyjątkowy, zwłaszcza ze względu na dojrzałość rysów twarzy, mimo że odziedziczył brak podbródka po matce i dziadku, jego silny i przedwcześnie ukształtowany nos, połączony z wyrazem dużych, ciemnych, niemal latynoskich oczu, nadawał mu pozór dorosłości i niemal nadprzyrodzonej inteligencji. Pomimo bystrego wyglądu był wyjątkowo brzydki, było coś niemal koziego lub zwierzęcego w grubych wargach, żółtawej, porowatej skórze, szorstkich, kręconych włosach i dziwnie wydłużonych uszach. Szybko zaczął wzbudzać jeszcze większą niechęć niż jego matka i dziadek, a wszelkie domysły na jego temat odnosiły się do dawnych czasów, kiedy Stary Whateley zajmował się magią, i tego, jak niegdyś wzgórza się trzęsły, gdy wykrzykiwał okropne imię Yog-Sothoth pośród kręgu kamieni z wielką księgą otwartą przed sobą. Psy nienawidziły chłopca, a on zawsze musiał bronić się przed ich groźnym szczekaniem.
Tymczasem Stary Whateley nadal kupował bydło, nie powiększając zauważalnie swojego stada. Ścinał także drzewa i zaczął naprawiać nieużywane części swojego domu – przestronnego budynku ze szpiczastym dachem, którego tylna część była całkowicie zatopiona w skalistym zboczu wzgórza i którego trzy najmniej zniszczone pokoje na parterze zawsze wystarczały jemu i jego córce.
Musiał mieć w sobie ogromne rezerwy sił, by zdołać wykonać tyle ciężkiej pracy, a choć czasami nadal bełkotał niezrozumiale, jego prace stolarskie wydawały się wykazywać efekty zdrowego rozumowania. Rozpoczął je zaraz po narodzinach Wilbura, kiedy jedna z wielu szop na narzędzia została nagle uporządkowana, pokryta deskami i wyposażona w nowy, solidny zamek. Teraz, przy renowacji opuszczonego piętra domu, nie okazywał mniejszej staranności. Jego mania ujawniała się tylko w ciasnym zabijaniu deskami wszystkich okien w odnawianej części domu – choć wielu uważało za szaleństwo w ogóle tracić czas na renowację.
Mniej zagadkowe było przystosowanie przez niego innego pomieszczenia na dole dla nowo narodzonego wnuka – pokoju, który widziało kilku gości, choć nikt nie miał wstępu na szczelnie zabitą deskami górną kondygnację. To pomieszczenie wyłożył wysokimi, solidnymi półkami, na których zaczął stopniowo, z widoczną starannością układać wszystkie gnijące stare księgi i ich fragmenty, które za jego czasów były porozrzucane w przypadkowych miejscach różnych pomieszczeń.
– Ja trochę z nich korzystałem – mawiał, próbując naprawić podartą stronę z czarnym drukiem za pomocą kleju przygotowanego na zardzewiałym piecu kuchennym – ale chłopak lepiej z nich skorzysta. Powinien je mieć, skoro może, bo to będzie cała jego nauka.
Kiedy Wilbur miał rok i siedem miesięcy – we wrześniu 1914 roku – jego wzrost i umiejętności były niemal przerażające. Urósł tak, że wyglądał na czteroletnie dziecko, mówił płynnie i z niewiarygodną inteligencją. Swobodnie biegał po polach i wzgórzach, towarzysząc matce we wszystkich jej wędrówkach. W domu pilnie studiował dziwaczne obrazki i mapy w książkach dziadka, podczas gdy Stary Whateley uczył go i odpytywał przez długie, ciche popołudnia. Do tego czasu renowacja domu została zakończona, a ci, którzy to obserwowali, zastanawiali się, dlaczego jedno z okien na górze zostało zamienione na solidne drzwi z desek. Było to okno na tyłach wschodniego szczytu, tuż przy wzgórzu, i nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego zbudowano do niego z ziemi pochylnię z desek. W trakcie prac wykończeniowych ludzie zauważyli, że stary schowek na narzędzia, zamknięty na głucho i bez okien od urodzenia Wilbura, znów został porzucony. Drzwi wisiały bezwładnie otwarte, a kiedy Earl Sawyer wszedł tam pewnego razu po wizycie u Starego Whateleya, by sprzedać bydło, poczuł dziwny zapach – jak twierdził – nigdy wcześniej nie zetknął się z czymś podobnym, chyba że w pobliżu indiańskich kręgów na wzgórzach. Utrzymywał, że zapach ten nie mógł pochodzić z czegoś normalnego ani ziemskiego. Jednak domy i szopy ludzi z Dunwich nigdy nie grzeszyły przyjemnymi zapachami.
W kolejnych miesiącach nie działo się nic widocznego, choć wszyscy przysięgali, że tajemnicze dźwięki ze wzgórz stopniowo, lecz stale narastały. W noc Walpurgi 1915 roku można było odczuć wstrząsy, które dotarły nawet do Aylesbury, a następnego dnia w Halloween słyszano podziemne dudnienia, dziwnie zsynchronizowane z wybuchami płomieni – „to robota tych przeklętych Whateleyów” – na szczycie Sentinel Hill. Wilbur rósł niepokojąco szybko, tak że wyglądał na dziesięcioletniego chłopca, gdy zaczynał swój czwarty rok życia. Samodzielnie teraz pochłaniał książki, mówił jednak znacznie mniej niż wcześniej. Pochłaniało go narastające milczenie, a ludzie po raz pierwszy zaczęli mówić o pojawiającym się na jego koziej twarzy złowrogim wyrazie. Czasem mamrotał w niezrozumiałym języku i śpiewał w dziwacznych rytmach, które wywoływały w słuchaczach nieuzasadniony lęk. Powszechnie zauważono, że psy okazywały mu teraz skrajną niechęć, i musiał nosić broń, aby bezpiecznie poruszać się po okolicy. Sporadyczne używanie broni nie przysporzyło mu popularności wśród psich właścicieli.
Nieliczni goście odwiedzający dom często zastawali Lavinię samą na parterze, podczas gdy z zabitej deskami górnej kondygnacji dobiegały dziwne krzyki i kroki. Nigdy nie mówiła, co robią tam jej ojciec i syn, choć raz zbladła i okazała nadzwyczajny strach, gdy wesoły handlarz ryb próbował otworzyć zamknięte drzwi prowadzące na schody. Handlarz ten opowiadał później w sklepie w Dunwich, że wydawało mu się, iż słyszał na piętrze tupanie konia. Miejscowi włóczędzy debatowali nad tym, myśląc o drzwiach i pochylni oraz o bydle, które tak szybko znikało. Wtedy zadrżeli, przypominając sobie opowieści o młodości Starego Whateleya i o dziwnych rzeczach, które są przyzywane z ziemi, gdy w odpowiednim czasie złoży się ofiarę z byka dla pewnych pogańskich bogów. Już od jakiegoś czasu zauważono, że psy zaczęły nienawidzić i bać się całego miejsca należącego do Whateleyów tak samo, jak nienawidziły i bały się młodego Wilbura.
W 1917 roku wybuchła wojna, a sędzia Sawyer Whateley, przewodniczący lokalnej komisji poborowej, miał trudności ze znalezieniem odpowiedniej liczby młodych mężczyzn z Dunwich, którzy nadawaliby się choćby do obozu szkoleniowego. Rząd, zaniepokojony oznakami ogólnej dekadencji tej części regionu, wysłał kilku oficerów i ekspertów medycznych do przeprowadzenia śledztwa, badania, które, jak mogą pamiętać czytelnicy gazet w Nowej Anglii, odbiło się szerokim echem. To właśnie rozgłos wokół tego śledztwa naprowadził reporterów na trop Whateleyów i skłonił „Boston Globe” oraz „Arkham Advertiser” do opublikowania sensacyjnych artykułów o nadzwyczajnym rozwoju młodego Wilbura, czarnej magii Starego Whateleya, półkach pełnych dziwnych ksiąg, zamkniętym drugim piętrze starej farmy oraz dziwaczności całej okolicy i dźwięków dochodzących ze wzgórz. Wilbur miał wtedy cztery i pół roku, a wyglądał jak piętnastolatek. Jego wargi i policzki pokrywał szorstki, ciemny meszek, a jego głos zmieniał się przez mutację.
Earl Sawyer pojechał na farmę Whateleyów razem z grupą reporterów i fotografów, zwracając ich uwagę na dziwny smród, który teraz zdawał się sączyć z zamkniętych przestrzeni na górze. Był to, jak powiedział, dokładnie ten sam zapach, który odkrył w opuszczonej szopie na narzędzia po zakończeniu remontu domu; oraz jak słaby odór, który czasem wydawało mu się, że wyczuwał w pobliżu kamiennego kręgu na górach. Ludzie z Dunwich czytali te artykuły, śmiejąc się z oczywistych błędów. Zastanawiali się również, dlaczego piszący tak bardzo rozwodzili się nad faktem, że Stary Whateley zawsze płacił za bydło złotymi monetami o niezwykle starym pochodzeniu. Whateleyowie przyjmowali swoich gości z ledwo skrywaną niechęcią, choć nie ośmielali się wzbudzać większego rozgłosu przez gwałtowny opór lub odmowę rozmowy.
Przez dekadę kroniki Whateleyów zlały się z życiem całej chorobliwej społeczności, przyzwyczajonej do ich dziwnych zachowań i uodpornionej na ich obrzędy w Wigilię Majową i dzień Wszystkich Świętych. Dwa razy do roku rozpalali ogniska na szczycie Sentinel Hill, wówczas wstrząsy górskie powracały z coraz większą siłą, natomiast przez cały rok na samotnej farmie miały miejsce dziwne i złowróżbne wydarzenia. Z czasem odwiedzający twierdzili, że słyszeli odgłosy na zamkniętym poddaszu, nawet gdy cała rodzina była na parterze, i zastanawiali się, jak szybko lub jak powoli zazwyczaj składano w ofierze krowę lub byka. Była mowa o zgłoszeniu tego do Towarzystwa Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt, ale nigdy nic z tego nie wynikło, ponieważ ludzie z Dunwich niechętnie zwracali na siebie uwagę świata zewnętrznego.
Około 1923 roku, gdy Wilbur miał dziesięć lat, a jego umysł, głos, postura i brodata twarz sprawiały wrażenie dojrzałości, rozpoczęła się kolejna wielka fala prac stolarskich w starym domu. Wszystko odbywało się wewnątrz zamkniętej górnej części domu, a z kawałków wyrzuconego drewna ludzie wnioskowali, że chłopiec i jego dziadek usunęli wszystkie ścianki działowe, a nawet podłogę na strychu, pozostawiając jedną ogromną pustkę między parterem a szczytem dachu. Zburzyli również wielki centralny komin i zamontowali rdzewiejącą kuchenkę z cienką, zewnętrzną rurą wyziewną.
Wiosną po tym wydarzeniu Stary Whateley zauważył rosnącą liczbę lelków, które nocą wychodziły z Cold Spring Glen, by śpiewać pod jego oknem. Wydawał się przywiązywać do tego wielką wagę i powiedział bywalcom w Osborn’s, że myśli, iż jego czas się zbliża.
– Teraz gwiżdżą w rytmie z moim oddechem – powiedział – i myślę, że szykują się, żeby złapać moją duszę. Wiedzą, że zaraz odejdzie, i nie zamierzają tego przegapić. Chłopaki, po mojej śmierci dowiecie się, czy mnie złapali, czy nie. Jeśli tak, będą śpiewać i śmiać się aż do świtu. Jeśli nie, uspokoją się od razu. Myślę, że czasami muszą nieźle się namęczyć, żeby złapać jakąś duszę.
W noc święta Lammas w 1924 roku doktor Houghton z Aylesbury został pospiesznie wezwany przez Wilbura Whateleya, który pędził przez ciemność na swoim jedynym ocalałym koniu, by zatelefonować z wioski, od Osborna. Doktor zastał Starego Whateleya w bardzo ciężkim stanie, z sercem i oddechem zwiastującymi rychły koniec. Bezkształtna albinoska córka i dziwny brodaty wnuk stali przy jego łóżku, podczas gdy z pustki nad nimi dobiegał niepokojący odgłos rytmicznego szumu, jakby fal na płaskim brzegu. Doktora najbardziej niepokoiły jednak lelkowate ptaki za oknem, zdające się tworzyć nieograniczone stado, które powtarzało swoje przesłanie w rytmach diabelsko zsynchronizowanych ze świszczącymi oddechami umierającego. Było to przerażające i nienaturalne – podobnie jak cała okolica, do której doktor niechętnie wkroczył w odpowiedzi na pilne wezwanie.
Około pierwszej w nocy Stary Whateley odzyskał przytomność i przerywając świszczący oddech, wymamrotał kilka słów do swojego wnuka.
– Więcej miejsca, Willy, wkrótce więcej miejsca. Rośniesz, a to rośnie szybciej. Wkrótce będzie gotowe, żeby ci służyć, chłopcze. Otwórz bramy do Yog-Sothotha z długą inkantacją, którą znajdziesz na stronie siedemset pięćdziesiątej pierwszej pełnej edycji, a potem podpal więzienie. Ogień z ziemi nie może go spalić, w żadnym wypadku.
Był wyraźnie obłąkany. Po chwili, w której stado lelków na zewnątrz dostosowało swoje krzyki do zmienionego rytmu, a z oddali dały się słyszeć dziwne odgłosy ze wzgórza, dodał jeszcze kilka zdań.
– Karm to regularnie, Willy, i uważaj na ilość, ale nie pozwól, żeby to rosło zbyt szybko, jak na to miejsce, bo jeśli to się wymknie, zanim otworzysz bramy dla Yog-Sothotha, to po wszystkim i na nic się zda. Tylko ci z zewnątrz mogą sprawić, że to się pomnoży i zadziała... Tylko oni, starzy, którzy chcą wrócić…
Słowa ponownie ustąpiły miejsca dyszeniu, a Lavinia krzyknęła z przerażeniem, widząc, jak lelkowate ptaki reagowały na zmianę tempa oddechu. Przez ponad godzinę było tak samo, aż wreszcie nastąpiło ostatnie chrapliwe rzężenie. Doktor Houghton zamknął pomarszczone powieki zaszklonych szarych oczu, podczas gdy wrzawa ptaków stopniowo zanikała, przechodząc w ciszę. Lavinia szlochała, ale Wilbur jedynie zachichotał, a ze strony wzgórz dobiegły słabe grzmoty.
– Nie dostały go – mruknął swoim ciężkim basem.
Wilbur był już wtedy uczonym o naprawdę ogromnej erudycji w swojej wąskiej dziedzinie i zyskał cichą sławę dzięki korespondencji z licznymi bibliotekarzami z odległych miejsc, gdzie przechowywano rzadkie i zakazane księgi z dawnych czasów. Stawał się coraz bardziej znienawidzonym postrachem w okolicach Dunwich, szczególnie z powodu przypisywanych mu niejasnych zaginięć pewnych młodych ludzi, zawsze jednak potrafił uciszyć wszelkie pytania, czy to strachem, czy wykorzystując starożytne złote monety, które, podobnie jak za czasów jego dziadka, regularnie i coraz częściej przeznaczał na zakup bydła. Miał teraz niezwykle dojrzały wygląd, a jego wzrost, osiągając granicę przeciętnej osoby dorosłej, wydawał się mieć tendencję do przekraczania tej sylwetki. Kiedy pewnego dnia w 1925 roku uczony z Uniwersytetu Miskatonic odwiedził go, po czym odszedł blady i zmieszany, Wilbur mierzył już sześć i trzy czwarte stopy wzrostu.
Przez wszystkie te lata Wilbur traktował swoją na wpół zdeformowaną albinoską matkę z coraz większą pogardą, ostatecznie zabraniając jej towarzyszenia mu na wzgórza w Wigilię Majową i na Wszystkich Świętych, w 1926 roku biedna kobieta skarżyła się Mamie Bishop, że boi się swojego syna.
– Jest więcej rzeczy, które o nim wiem, niż mogę ci powiedzieć, Mamie – mówiła – a teraz jest coraz więcej rzeczy, których sama nie znam. Przysięgam przed Bogiem, nie wiem, czego on chce ani co próbuje zrobić.
Tego roku w Halloween odgłosy ze wzgórza były głośniejsze niż kiedykolwiek, a ognie na Sentinel Hill paliły się jak zwykle, jednak ludzie zwrócili większą uwagę na rytmiczne wrzaski ogromnych stad nietypowo spóźnionych lelków, które zdawały się zgromadzić w pobliżu nieoświetlonej farmy Whateleyów. Po północy ich przeraźliwe odgłosy wybuchły rodzajem piekielnego chichotu, który wypełnił całą okolicę i dopiero o świcie wreszcie się uspokoiły. Potem zniknęły, pędząc na południe, gdzie były już ponad miesiąc spóźnione. Co to oznaczało, nikt nie był pewien aż do późniejszego czasu. Wyglądało na to, że nikt z miejscowych nie umarł – ale biedna Lavinia Whateley, zdeformowana albinoska, nigdy więcej się nie pojawiła.
Latem 1927 roku Wilbur wyremontował dwie szopy na podwórzu i zaczął przenosić tam swoje książki i rzeczy. Wkrótce potem Earl Sawyer powiedział bywalcom w Osborn’s, że w domu Whateleyów znów trwają prace stolarskie. Wilbur zamykał wszystkie drzwi i okna na parterze i wydawało się, że usuwał ścianki działowe, tak jak on i jego dziadek zrobili to na górze cztery lata wcześniej. Mieszkał teraz w jednej z szop, a Sawyer uważał, że wyglądał na niezwykle zmartwionego i roztrzęsionego. Ludzie ogólnie podejrzewali, że Wilbur wie coś o zniknięciu swojej matki, a tylko nieliczni odważyli się podchodzić teraz do jego posiadłości. Jego wzrost przekroczył już siedem stóp i nic nie wskazywało na to, że się zatrzyma.
Dalsza część w wersji pełnej
OKŁADKA
KARTA TYTUŁOWA
SPIS TREŚCI
KARTA REDAKCYJNA
ZGROZA W DUNWICH
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Meritum publikacji