Zgłaszam zestrzelenie Me 262 - Wacław Król - ebook

Zgłaszam zestrzelenie Me 262 ebook

Wacław Król

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Historia 309 Dywizjonu Ziemi Czerwieńskiej – polskiego dywizjonu rozpoznawczego, a od czerwca 1942 roku, jednego z dziewięciu dywizjonów myśliwskich w ramach Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii w czasie II wojny światowej. Piloci tej jednostki wnieśli istotny wkład w walce z Niemcami. Spośród wielu sukcesów wyróżnia się ten z 9 kwietnia 1945 roku, w kiedy zestrzelili 3 niemieckie myśliwce odrzutowe Messerschmitt Me-262.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 111

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pierwszy lot bojowy

Na początku kwiet­nia 1942 r. zapa­dła decy­zja, że 309 Pol­ski Dywi­zjon Współ­pracy z Woj­skiem (309 Polish Army Coope­ra­tion Squ­adron) Ziemi Czer­wień­skiej sta­nie się dywi­zjo­nem myśliw­sko-roz­po­znaw­czym i w tym celu prze­zbroi się w nowe samo­loty typu North Ame­ri­can „Mustang” Mk-I1. Wyni­kało to z posta­no­wie­nia naczel­nych władz Royal Air Force, powzię­tego na pod­sta­wie doświad­czeń zebra­nych na fron­cie afry­kań­skim, gdzie stwier­dzono, że orga­ni­za­cja, sprzęt i tak­tyka lot­nic­twa współ­pracy są już prze­sta­rzałe i nie odgry­wają roli w wywal­cza­niu prze­wagi w powie­trzu. Dotych­cza­sowe dywi­zjony lot­nic­twa współ­pracy z woj­skiem miały więc zmie­nić pro­fil bojowy, zaś samo­loty typu Westland „Lysan­der”2, w które były wypo­sa­żone, pla­no­wano zastą­pić jed­no­miej­sco­wymi szyb­kimi myśliw­cami z wbu­do­wa­nymi apa­ra­tami foto­gra­ficz­nymi.

Usta­lono plan prze­szko­le­nia pilo­tów na nowych samo­lo­tach. Miał on być reali­zo­wany w nastę­pu­jący spo­sób:

– prze­szko­le­nie pilo­tów będzie się odby­wać w cen­trum szko­le­nia Army Coope­ra­tion Com­mand w 41 Ope­ra­tio­nal Tra­ining Unit (OTU – jed­nostka bojo­wego tre­ningu) na lot­ni­sku w Old Larum i Oatlands Hill (Hamp­shire). Naj­pierw piloci mieli latać na dwu­miej­sco­wych samo­lo­tach szkolno-bojo­wych typu Harvard, a następ­nie na Mustan­gach Mk-I;

– przy­go­to­wa­nie powinno odby­wać się suk­ce­syw­nie, po czte­rech pilo­tów na mie­siąc, przy czym na pierw­szy ogień poszła eska­dra B, dowo­dzona wtedy przez kpt. pil. Macieja Pio­trow­skiego;

– po ukoń­cze­niu dwu­ty­go­dnio­wego kursu kie­ro­wano pilo­tów do dywi­zjonu myśliw­sko-roz­po­znaw­czego 26 RAF, bazu­ją­cego na lot­ni­sku Gatwick pod Lon­dy­nem. Tam zapo­zna­wali się z pracą bojową, cze­ka­jącą ich w nie­da­le­kiej przy­szło­ści w macie­rzy­stym 309 dywi­zjo­nie.

Powyż­szy plan zaczęto reali­zo­wać od połowy kwiet­nia 1942 r. Co dwa tygo­dnie wyjeż­dżało po dwóch ofi­ce­rów pilo­tów z lot­ni­ska w Dunino w Szko­cji do 41 OTU w Old Sarum. Po mie­siącu wra­cali do dywi­zjonu już jako myśliwcy i powietrzni zwia­dowcy pola walki i tyłów nie­przy­ja­ciela. Jako jedni z pierw­szych kurs ukoń­czyli kpt. pil. Jerzy Gołko i por. inż. pil. Janusz Lew­ko­wicz. Nowych samo­lo­tów na razie dywi­zjon nie otrzy­mał. Nie­ba­wem jed­nak – bo już 7 czerwca – dwa pierw­sze Mustangi spro­wa­dzili z bazy bry­tyj­skiej w Air kpt. pil. Gołko i por. pil. Lew­ko­wicz.

Od 1 czerwca 1942 r., po ukoń­cze­niu kursu pilo­tażu Mustanga, staż bojowy w 26 dywi­zjo­nie RAF odby­wał dowódca eska­dry B dywi­zjonu 309 kpt. pil. Maciej Pio­trow­ski. Chciał wal­czyć – jak jego kole­dzy – jako pilot myśliw­ski z samo­lo­tami Luft­waffe na połu­dniu Anglii. Los, jak dotąd, nie był mu przy­chylny. W okre­sie przed­wo­jen­nym latał w lot­nic­twie linio­wym na samo­lo­tach PZL P-23 „Karaś”; we wrze­śniu 1939 r. dowo­dził 65 eska­drą lek­kiego bom­bar­do­wa­nia, nale­żącą do VI dywi­zjonu Bry­gady Bom­bo­wej. Dywi­zjon bazo­wał wtedy na lot­ni­sku polo­wym w Nosowi koło Bia­łej Pod­la­skiej. W dru­gim dniu wojny Karaś Pio­trow­skiego został uszko­dzony w cza­sie lotu bojo­wego, pilot musiał więc lądo­wać w przy­god­nym tere­nie koło Rado­mia. Był lekko ranny, powró­cił jed­nak ze swoją załogą do eska­dry i dalej latał. Potem prze­do­stał się do Fran­cji i Anglii. W dywi­zjo­nie 309 był od początku jego ist­nie­nia, to jest od listo­pada 1940 r. Bar­dzo ubo­le­wał nad tym, że przez pół­tora roku jego dywi­zjon, prze­zna­czony do współ­pracy z oddzia­łami 1 Pol­skiego Kor­pusu, orga­ni­zu­ją­cego się i szko­lą­cego w Szko­cji, nie miał oka­zji wyka­zać się pracą bojową.

Kor­pus miał wejść do walki dopiero po otwar­ciu dru­giego frontu we Fran­cji.

Pierw­sza dekada czerwca była sło­neczna i gorąca. Dywi­zjon 26 RAF wyko­ny­wał wiele lotów ofen­syw­nych nad pół­nocną Fran­cję. Kpt. pil. Pio­trow­ski, zwany Maciu­siem, szybko przy­swoił sobie zasady bojo­wego lata­nia na Mustangu. Polu­bili go bry­tyj­scy kole­dzy i zali­czyli do swego grona. Na oso­bi­stą prośbę Polaka dowódca zezwo­lił mu wziąć udział w locie bojo­wym nad Fran­cję na tzw. „rhu­barb” w dniu 12 czerwca. Kryp­to­ni­mem „rhu­barb” ozna­czano lot bojowy parą, klu­czem lub nawet więk­szym zespo­łem nad teren Fran­cji w celu ata­ko­wa­nia z broni pokła­do­wej wyzna­czo­nych uprzed­nio lub napo­tka­nych celów naziem­nych sta­łych i rucho­mych. Odby­wał się on na wyso­ko­ści lotu koszą­cego.

Tego dnia piloci zebrali się rano w baraku dywi­zjo­no­wym w disper­salu, to zna­czy w rejo­nie roz­środ­ko­wa­nia samo­lo­tów, na poranną infor­ma­cję ope­ra­cyjną. Dowódca zapo­wie­dział, że dziś odbę­dzie się ów pla­no­wany lot. Zale­żało to jed­nak od poprawy warun­ków pogody – padał bowiem deszcz i mgła ogra­ni­czała widzial­ność do dwóch kilo­me­trów. Lot miał wyko­nać trzy­sa­mo­lo­towy klucz – dowódca eska­dry w stop­niu fli­ght lieu­te­nanta, zwany przez wszyst­kich Samem, fli­ght lieu­te­nant3 Pio­trow­ski i fly­ing offi­cer Aubrey.

Nie­ba­wem pod barak zaje­chał służ­bowy samo­chód, z któ­rego wysiadł komen­dant sta­cji. Był to wysoki, w sile wieku męż­czy­zna w stop­niu wing com­man­dera z baretką Distin­gu­ished Fly­ing Cross4 na mun­du­rze. Po ogól­nym powi­ta­niu pilo­tów zwró­cił się do Sama z pyta­niem o samo­po­czu­cie.

– Fine, sir – odpo­wie­dział tam­ten. – Mam nadzieję, że wkrótce prze­sta­nie padać i lot się odbę­dzie. Będzie on szcze­gólny, bo po raz pierw­szy na swój bojowy lot poleci w klu­czu fli­ght lieu­te­nant Maciuś.

Komen­dant mocno uści­snął dłoń Pio­trow­skiego.

– How are you, Maciuś – uśmiech­nął się do Polaka. – Czy jest pan zado­wo­lony z udziału w tej wypra­wie nad Fran­cję?

– Yes, sir. Bar­dzo się cie­szę. Jest to dla mnie wielka szansa, na którą cze­ka­łem od wrze­śnia trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku. Będzie to też pierw­szy lot bojowy mojego trzy­sta dzie­wią­tego dywi­zjonu – z prze­ję­ciem wyre­cy­to­wał Maciuś.

– Mam nadzieję, że lot wypad­nie jak należy. Fli­ght lieu­te­nant Sam to dobry pilot. Szczę­ście mu sprzyja i podob­nych lotów wyko­nał już sporo – mówiąc to dowódca spoj­rzał na Sama.

– Czter­na­ście, sir – odpo­wie­dział tam­ten. – Loty podobne, ale każdy inny i w inny spo­sób prze­ży­wany. Już nie­raz dobie­ra­łem się do skóry Hunom i myślę, że jesz­cze się dobiorę.

Fly­ing offi­cer Aubrey rów­nież obie­cy­wał sobie postrze­lać i nie żało­wać szko­pom naboi.

W dwie godziny póź­niej deszcz prze­stał padać. Pod­stawa chmur była jed­nak mała, bo wyno­siła około dwu­stu metrów, widzial­ność się­gała do czte­rech kilo­me­trów. Pilo­tów wezwano tele­fo­nicz­nie na odprawę bojową do ope­ra­tions room (sta­no­wi­sko dowo­dze­nia). Na sto­jaku wisiała mapa z wyry­so­waną trasą lotu dla klu­cza Mustan­gów, a obok na tablicy wypi­sane były kursy, odcinki trasy i czasy prze­lotu. Odprawę popro­wa­dził ofi­cer tak­tyczny sta­cji (intel­li­gence offi­cer) w stop­niu squ­adron leadera5.

– Pano­wie, podaję wam zada­nie na dzi­siej­szy lot – powie­dział. – Będzie to lot na „rhu­barb” w rejon Boulo­gne we Fran­cji. Cel: atak z broni maszy­no­wej waszych Mustan­gów na nie­dawno wykrytą przez nasz wywiad nie­miecką sta­cję radio­lo­ka­cyjną na wschod­nim brzegu mia­sta koło kępy drzew. Łatwo można ją odna­leźć. Cel jest dobrze ukryty pod siat­kami masku­ją­cymi, ale maszt wystaje. Mię­dzy drze­wami znaj­dują się baraki i samo­chody, nie żałuj­cie więc naboi. Przy­go­to­wa­łem dla was kil­ka­na­ście zdjęć foto­gra­ficz­nych, przyj­rzyj­cie się im dobrze i zapa­mię­taj­cie szcze­góły. Rejon Boulo­gne, jak wie­cie, jest sil­nie bro­niony przez nie­przy­ja­ciel­ski ogień prze­ciw­lot­ni­czy. O spo­so­bie ataku zade­cy­duje dowódca klu­cza – mówiąc to major spoj­rzał na Sama, który zapy­tał:

– Jaką pogodę napo­tkamy po dro­dze?

– Nad Anglią pod­stawa chmur około trzy­stu metrów, nad morzem nieco mniej­sza, ale wystar­cza­jąca do lotu koszą­cego. Nad Fran­cją prze­świ­tuje słońce i pułap chmur jest dosyć wysoki, wiatr zachodni umiar­ko­wany – podał z komu­ni­katu mete­oro­lo­gicz­nego major. – Start klu­cza o godzi­nie dwu­na­stej pięt­na­ście, lot prze­wi­dziany jest na pięć­dzie­siąt minut. Macie więc całą godzinę na przy­go­to­wa­nia. Nie zapo­mnij­cie opróż­nić kie­szeni mun­du­rów i pobrać escape pac­kets6.

– Okay! Zrobi się – zapew­nił major Sam, nazy­wany też „Gru­bym”.

Piloci odry­so­wali trasę lotu na swo­ich mapach, odno­to­wali kursy i czas prze­lotu nad punk­tami zwrot­nymi, a także aktu­alne dane radiowe, i dokład­nie obej­rzeli zdję­cia, zapa­mię­tu­jąc waż­niej­sze szcze­góły. Na koniec Gruby Sam udzie­lił współ­to­wa­rzy­szom wyprawy facho­wych wska­zó­wek co do wyko­na­nia lotu oraz prze­pro­wa­dze­nia samego ataku na cel. Usta­lił, że nie­miecką sta­cję radio­lo­ka­cyjną zaata­kują dwu­krot­nie z róż­nych kie­run­ków. Przy­po­mniał też o koniecz­no­ści zacho­wa­nia ciszy radio­wej w dro­dze do Fran­cji, co gwa­ran­to­wało, że nie­miecki nasłuch radiowy nie wykryje klu­cza Mustan­gów do chwili prze­lotu nad brze­giem Fran­cji.

Zapo­wiedź lotu nad Fran­cję w rejon Boulo­gne wzbu­dziła duże zain­te­re­so­wa­nie u pozo­sta­łych pilo­tów, a nawet mecha­ni­ków. W disper­salu zja­wił się też komen­dant sta­cji lot­ni­czej. Wszy­scy uczest­nicy wyprawy byli pod­nie­ceni, ale naj­bar­dziej chyba kpt. Pio­trow­ski, czemu nie nale­żało się dzi­wić.

Start Mustan­gów odbył się poje­dyn­czo o wyzna­czo­nej godzi­nie w prze­le­wa­ją­cej się przez lot­ni­sko fali desz­czu. Pas star­towy był śli­ski, widzial­ność ogra­ni­czona, ale zaraz za lot­ni­skiem chmura desz­czowa prze­su­wała się z zachodu na wschód.

Oto co napi­sał o tym locie Pio­trow­ski w felie­to­nie zamiesz­czo­nym w „Jed­nod­niówce” z oka­zji dwu­le­cia ist­nie­nia dywi­zjonu 309 z datą 23 listo­pada 1942 roku:

„Pierw­sza maszyna ginęła mi w fali desz­czu, a moja pędziła do przodu w fazie startu, za mną była maszyna Aubery’ego.

Zanim scho­wa­łem pod­wo­zie, wyko­na­łem zakręt tuż nad drze­wami, gdyż brzu­chate chmury przy­ci­skały mnie do ziemi. Zebra­li­śmy się po zakrę­cie w szyku schody w prawo i tuż nad zie­mią przy­ję­li­śmy kurs na Dun­ge­ness.

W kil­ka­na­ście minut prze­le­cie­li­śmy nad brze­giem angiel­skim. Po odstrze­le­niu krót­kich serii z kara­bi­nów maszy­no­wych do morza roz­luź­ni­li­śmy szyk w celu umoż­li­wie­nia swo­bod­nego manew­ro­wa­nia i lecie­li­śmy tuż nad wzbu­rzo­nymi falami. Do brze­gów Fran­cji było kilka minut lotu. Widocz­ność była zła. Widać było tylko szare koli­sko ruchli­wej wody, która na pewno była zimna i nie­przy­jemna, mgła wisiała strzę­pami wokół cia­snego hory­zontu. Nie­ba­wem zauwa­ży­łem leciut­kie pochy­le­nie maszyny Sama ze skrzy­dła na skrzy­dło i w tejże samej chwili zama­ja­czyło sku­pi­sko domów w Boulo­gne z widoczną wieżą. Wybrzeże Fran­cji zło­ciło się rów­niutką wstęgą pod błę­kit­nym pasem czy­stego nieba. Obej­rza­łem się za Aube­rym – leciał za moim ogo­nem tro­chę z pra­wej. Pomy­śla­łem w tej chwili, że nie chciał­bym lecieć do takiej roboty jako ostatni.

Prze­rwa­łem jed­nak roz­my­śla­nia, bo w tejże chwili dosta­li­śmy ogień z wybrzeża. Smu­gowe tasiemki prze­pla­tały się tu i ówdzie, wobec czego sku­li­łem się odru­chowo – jakby to coś mogło pomóc – i w ślad za Samem przy­tu­li­łem się jesz­cze bar­dziej do ziemi, tak że samo­lot i jego cień zda­wały się być ze sobą zro­śnięte jak bra­cia syjam­scy. Tuż, tuż pod nami mignęły nie­miec­kie hełmy i nie­na­dą­ża­jące obra­cać się za nami strze­la­jące kara­biny i działka. Gna­li­śmy do celu.

Dłu­gie oglą­da­nie zdjęć foto­gra­ficz­nych w ope­ra­tions room bar­dzo się przy­dało, bo w tere­nie orien­to­wa­li­śmy się zna­ko­mi­cie bez mapy. Ujrza­łem dwa zna­jome hotele i – gdy roz­glą­da­łem się za kępą drzew – ujrza­łem Sama w ataku. Bił przed sie­bie wszyst­kimi kara­bi­nami, wywra­cał pia­sek w miej­scu, które wyglą­dem od razu przy­po­mniało mi zdję­cie sta­cji radio­lo­ka­cyj­nej. Niemcy byli zna­ko­mi­cie zama­sko­wani, nie­mniej jed­nak poprzez świetlną plamkę celow­nika widzia­łem wyraź­nie meta­lową kon­struk­cję nad drew­nianą budą i – wstrzą­sany odrzu­tem plu­ją­cych meta­lem kara­bi­nów maszy­no­wych – obser­wo­wa­łem, jak trzę­sła się od moich poci­sków siatka masku­jąca, okry­wa­jąca cel. Gdy po ataku miną­łem cel, Sam już był w głę­bo­kim zakrę­cie za lasem, zawi­ną­łem więc cia­sny zakręt, aż mi w oczach pociem­niało. Sam, wyska­ku­jąc zza lasu, ata­ko­wał powtór­nie, siatka masku­jąca cel dymiła solid­nie i z jed­nej strony opa­dła. Popra­wi­łem więc, by było rów­no­mier­nie. Gdy po raz drugi mignął cel roz­płasz­czony pod brzu­chem Mustanga, pogna­li­śmy na zachód. Był bowiem naj­wyż­szy czas, gdyż wszystko wokoło kurzyło się od wystrza­łów z dachów, z okien, ze sta­no­wisk, a naj­gę­ściej ze wspo­mnia­nego lasu.

Po chwili ujrza­łem morze i lekko pod­nie­siony ogon Mustanga Sama. Ata­ko­wał fort na wybrzeżu, który nas tak nie­go­ścin­nie przy­jął, gdy­śmy lecieli w tę stronę. Sta­no­wi­ska były puste, a kara­biny Sama burzyły tylko pia­sek. Lecz ledwo minął cel, umoc­nie­nia zaro­iły się gęstwą szwa­bów, któ­rzy wyleźli ze schro­nów, dopa­dli dział i kara­bi­nów i pró­bo­wali ści­gać go ogniem. Lecz nie zdą­żyli. Byłem może 500 metrów z tyłu. Trzy razy naci­ska­łem na spust. Pierw­sza kró­ciutka seria umiej­sco­wiła się za bli­sko. Druga była lep­sza; trze­cia, bar­dzo długa i celna, grzmot­nęła dokład­nie w rój Niem­ców. Wytrzy­ma­łem ner­wowo, aż ujrza­łem z bli­ska prze­ra­żone twa­rze. Niemcy latali jak w ukro­pie, jedni zeska­ki­wali do schro­nów, inni – tra­fieni – roz­kła­dali ręce i walili się jak kłody. Mocno zaci­ska­łem zęby, mia­łem wielką, prze­ogromną radość w sercu. Fort miną­łem o cen­ty­me­try, ześli­zgną­łem się po skar­pie i pogna­łem tuż nad wodą. Teraz dopiero spo­strze­głem, że samo­lot mój był wprost omo­tany siatką smug. Całe wybrzeże grzało za mną. Woda, cięta seriami kara­bi­nów maszy­no­wych, pod­no­siła się od wybu­chów poci­sków z dzia­łek. Trwało to krótko, kilka zale­d­wie sekund. Poczciwa maszyna była już daleko w morzu, na kur­sie do Anglii”.

Ochło­nąw­szy kpt. Pio­trow­ski stwier­dził, że leciał na małej wyso­ko­ści nad falami Kanału, ale nie bał się już wody, która teraz wyda­wała mu się cie­plej­sza i przy­jem­niej­sza. Z przodu, w odle­gło­ści około pię­ciu­set metrów, leciał Mustang Sama z kur­sem lotu trzy­sta stopni, a więc w kie­runku brze­gów Anglii. Z tyłu powi­nien być fly­ing offi­cer Aubrey – pomy­ślał – i obej­rzał się za sie­bie. Ni­gdzie go jed­nak nie było.

W chwilę potem stwier­dził obec­ność trze­ciego samo­lotu z przodu z lewej strony, tuż pod chmu­rami, o jakieś sto metrów wyżej. To na pewno Aubrey – ucie­szył się i zamie­rzał do niego dołą­czyć. Ale co to? Ten domnie­many Aubrey leciał jakby na innej maszy­nie niż Mustang i naj­wy­raź­niej strze­lał do niego z kara­bi­nów maszy­no­wych… Pio­trow­ski zwięk­szył obroty sil­nika do mak­sy­mal­nych i skie­ro­wał się w lewo. Toż to Mes­ser­sch­mitt Me-109, a nie Mustang! Na kadłu­bie czer­nił się prze­cież znak krzyża! Rąb­nął w niego długą salwę z kara­bi­nów maszy­no­wych. Nie­miecki myśli­wiec znur­ko­wał pod samo­lot Sama i – minąw­szy go – pod­cią­gnął do góry, by znik­nąć w chmu­rach. Naj­pierw pogo­nił za nim Sam, następ­nie Pio­trow­ski. Za chwilę obaj zna­leźli się nad chmu­rami na wyso­ko­ści może sied­miu­set metrów, ale Niemca ani śladu. Skie­ro­wali się więc ku Anglii.

Pio­trow­ski tak napi­sał w zakoń­cze­niu felie­tonu:

„Po kil­ku­na­stu minu­tach znur­ko­wa­li­śmy we dwóch na rodzinne lot­ni­sko – jak dobre oby­czaje naka­zy­wały. Oto­czyli nas mecha­nicy, lecz pierw­szy wysko­czył z maszyny Sam i, pod­bie­gł­szy do mnie, wiel­kim gło­sem oświad­czył, że gdy prze­bił chmury w górę, ujrzał wycho­dzą­cego ger­mana. Krzy­żacka maszyna prze­biła chmury pod dużym kątem wzno­sze­nia, zro­biła gwał­towny pod­cią­gany zakręt, podobny do prze­wrotu, i ostro poszła z powro­tem w dół. Umyśl­nie czy nie? Nie wiem do dziś, czy był to manewr, czy taniec przed­śmier­telny? Może dole­ciał do Fran­cji, może leży na dnie. Nie wiem i wiele bym dał, by wie­dzieć.

Gdy ruszy­li­śmy do ope­ra­tions room na spo­wiedź, wylą­do­wał nasz zagu­biony Mustang. Oka­zało się, że Aubrey zgu­bił nas po pierw­szym ataku na sta­cję radio­lo­ka­cyjną, wobec czego powo­jo­wał na wła­sną rękę i wró­cił bar­dzo sorry, mil­czący i zły”.

W kilka dni potem kpt. Pio­trow­ski zna­lazł się znowu w swoim dywi­zjo­nie na lot­ni­sku Dunino. Kole­dzy już wie­dzieli o jego uda­nym locie ofen­syw­nym nad Fran­cją, nic więc dziw­nego, że zgo­to­wali mu gorące przy­ję­cie. Musiał opo­wie­dzieć, jak to tam było, jak prze­ży­wał ten lot i czy się bar­dzo bał. Pio­trow­ski był szczery.

– Tak, przed star­tem bałem się nie na żarty, bo pogoda pano­wała wredna – powie­dział. – Naj­gor­sze, że mogłem zabłą­dzić w tej mgli­stej mazi. Zda­wa­łem sobie sprawę z tego, że Niemcy będą strze­lać do nas ze wszyst­kich stron, no, a do tego mogli­śmy prze­cież spo­tkać Mes­ser­sch­mitty.

Pio­trow­ski się­gnął po papie­rosa, któ­rym go ktoś poczę­sto­wał, zapa­lił i zacią­gnął się dymem.

– Zaraz po star­cie stan pod­nie­ce­nia minął – pod­jął po chwili. – Poczu­łem przy­pływ nowych sił. W jed­nej chwili sta­łem się opa­no­wany, tak jak­bym podobne loty wyko­ny­wał od dawna. Nie­przy­ja­ciel­ski ogień z ziemi pod­nie­cał i zagrze­wał do walki. Zaci­ska­łem zęby i grza­łem do Niem­ców z kara­bi­nów maszy­no­wych ile wle­zie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Samo­lot myśliw­ski pro­duk­cji ame­ry­kań­skiej typu North Ame­ri­can „Mustang” Mk-1 był jed­no­miej­sco­wym i jed­no­sil­ni­ko­wym dol­no­pła­tem, zaopa­trzo­nym w sil­nik Alli­son V-L710-39 o mocy 1150 KM. Roz­wi­jał pręd­kość mak­sy­malną 628 km/h, osią­gał pułap 9750 m, a jego zasięg wyno­sił 1680 km. Uzbro­je­nie sta­no­wiły 4 kara­biny maszy­nowe Colt Brow­ning o kali­brze 12,7 mm, umiesz­czone na stałe w skrzy­dłach i 2 kara­biny maszy­nowe kali­bru 7,69 mm, zabu­do­wane w kadłu­bie. Samo­lot roz­po­znaw­czy Mustang Mk-I miał tylko 4 kara­biny maszy­nowe w skrzy­dłach i zamon­to­wane za sie­dze­niem pilota dwie pod­stawy (lewą i prawą), na któ­rych można było zain­sta­lo­wać apa­raty foto­gra­ficzne do wyko­ny­wa­nia zdjęć sko­śnych. W osło­nie kabiny – w tyle – znaj­do­wały się otwory na obiek­tywy kamery. [wróć]

2. Samo­lot współ­pracy z woj­skiem typu Westland „Lysan­der” pro­duk­cji bry­tyj­skiej był dwu­miej­sco­wym (pilot i obser­wa­tor) gór­no­pła­tem z nie­cho­wa­nym w locie pod­wo­ziem, wypo­sa­żo­nym w sil­nik Per­seus o mocy 905 KM. Roz­wi­jał pręd­kość mak­sy­malną 368 km/h na wyso­ko­ści 3000 m, osią­gał pułap do 7900 m, a jego zasięg wyno­sił do 960 km. Uzbro­jony był w dwa stałe kara­biny maszy­nowe pilota o kali­brze 7,7 mm i jeden kara­bin maszy­nowy (ruchomy) obser­wa­tora (Lewis kali­bru 7,7 mm). [wróć]

3. Fli­ght lieu­te­nant – kapi­tan, fly­ing offi­cer – porucz­nik, wing com­man­der – pod­pul­kow­nik. [wróć]

4. Distin­gu­ished Fly­ing Cross (DFC) – zaszczytny krzyż lot­ni­czy. [wróć]

5. Squ­adron leader – major. [wróć]

6. Była to pła­ska, miesz­cząca się w kie­szeni kom­bi­ne­zonu pilota paczka pierw­szej pomocy, w któ­rej znaj­do­wała się pewna kwota pie­nię­dzy kraju, nad któ­rym odby­wał się lot, pastylki uzdat­nia­jące wodę mor­ską, mała busolka wiel­ko­ści monety, guma do żucia, mapa wydru­ko­wana na chu­s­teczce, lusterko odbla­skowe, nóż skła­dany, środki far­ma­ceu­tyczne itp. Paczka była zaplom­bo­wana, pobie­rana za pod­pi­sem przed lotem i potem zda­wana u ofi­cera ope­ra­cyj­nego. [wróć]