W dywizjonie Kubusiów - Wacław Król - ebook + książka

W dywizjonie Kubusiów ebook

Wacław Król

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Decyzja o sformowaniu nowej jednostki lotniczej (nazwanej później dywizjonem Kubusiów) podjęta została na przełomie maja i czerwca 1944 roku. Z każdego pułku artylerii 2 Korpusu Polskiego wytypowano po dwóch oficerów, którzy skierowani zostali najpierw na badania lekarskie do Egiptu, a następnie do RPA na szkolenie w zakresie pilotażu i obserwacji artyleryjskiej z powietrza. Po jego zakończeniu, we wrześniu 1944 roku, piloci trafili do 663 Dywizjonu Samolotów Artylerii. Ich szlak bojowy jest niezwykle ciekawy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Kierunek Włochy

Był 19 grud­nia 1943 roku. Na Morzu Śród­ziem­nym pano­wał sztorm. Roz­sza­lałe grzy­wia­ste fale waliły nie­mi­ło­sier­nie o burty statku „Indra­po­era”, który prze­chy­lał się to na jedną, to na drugą burtę lub gwał­tow­nie wzno­sił dziób, by za chwilę z hukiem opaść w ciemne odmęty. Od czasu do czasu woda prze­le­wała się przez górny pokład. Mało kto z pasa­że­rów decy­do­wał się na krótki nawet spa­cer, tym bar­dziej, że sią­pił drobny desz­czyk. Hory­zont tonął we mgle, ledwo dało się dostrzec inne statki pły­nące razem z „Indra­po­erą” w kon­woju. Ponie­waż czas był wojenny – w głę­bi­nach mor­skich czy­hały okręty pod­wodne wroga, które mogły w każ­dej chwili zaata­ko­wać tor­pe­dami bry­tyj­skie statki – jed­no­stek trans­por­to­wych bro­niły cztery szyb­kie kontr­tor­pe­dowce Royal Navy, uwi­ja­jące się zyg­za­kami wokół swo­ich „pod­opiecz­nych” wypeł­nio­nych woj­skiem i sprzę­tem wojen­nym.

Po połu­dniu siła wia­tru znacz­nie osła­bła, morze naj­wy­raź­niej uci­chło. Na pokła­dzie zaro­iło się od żoł­nie­rzy w zie­lo­nych mun­du­rach z „Polan­dami” na ręka­wach. Chcieli zaczerp­nąć świe­żego powie­trza po kilku dniach męczą­cej podróży, tar­ga­ją­cej nerwy cho­robą mor­ską. Na zmę­czo­nych twa­rzach poja­wiał się już uśmiech. Polacy gro­ma­dzili się w małych grup­kach, żar­to­wali, roz­ma­wiali na temat pogody i kie­runku prze­miesz­cza­nia się kon­woju.

– Naresz­cie się uspo­ko­iło! Byłem zała­many, bo sądzi­łem, że to pie­kielne koły­sa­nie ni­gdy się nie skoń­czy! Rzy­ga­łem jak kot. Chwała Bogu, że to już prze­cho­dzi! – narze­kał gło­śno wysoki, wąsaty porucz­nik w bat­tle­dres­sie z zie­loną cho­inką pol­skiej 3. Dywi­zji Strzel­ców Kar­pac­kich na ręka­wie.

– Naj­gor­sze chyba minęło – potwier­dził sto­jący obok sier­żant. – Pew­nie jeste­śmy już bli­sko Włoch, bo kon­wój skrę­cił na pół­nocny zachód. Może wresz­cie zrobi się cie­plej, bo na razie ziąb jak cho­lera!

– Cie­pło, a nawet gorąco, jest we Wło­szech w lecie, a nie w zimie. Teraz możemy tam zastać i mróz, i śnieg – prze­kor­nie rzu­cił ktoś sto­jący obok.

– Patrz­cie, kole­dzy, na ten kontr­tor­pe­do­wiec idący za nami z boku – rzu­cił inny z żoł­nie­rzy. – Naj­wy­raź­niej zbliża się do nas.

Porucz­nik skie­ro­wał lor­netkę w kie­runku okrętu.

– Pano­wie, to pol­ski eskor­to­wiec „Ślą­zak”! Widzę biało-czer­woną ban­derę na rufie. Mary­na­rze machają do nas rękami.

– Poma­chajmy i my – pod­chwy­cił sier­żant.

Jak na komendę żoł­nie­rze zaczęli wyma­chi­wać fura­żer­kami i bere­tami w kie­runku wciąż zbli­ża­ją­cego się okrętu ze zna­kiem tak­tycz­nym „L 26” na kadłu­bie. Na pokła­dzie zapa­no­wał rado­sny nastrój, roz­le­gały się okrzyki i wiwaty.

– Niech żyją pol­scy mary­na­rze! Witaj­cie, chło­paki! Chwała Pol­skiej Mary­narce! Zwy­cię­żymy!

Z pły­ną­cego obok statku o nazwie „New Amster­dam”, rów­nież z żoł­nie­rzami 3. Dywi­zji Strzel­ców Kar­pac­kich na pokła­dzie, zaczęto także wyma­chi­wać rękami i czap­kami. Szum fal mor­skich zagłu­szał jed­nak entu­zja­styczne powi­ta­nia mary­na­rzy. Nie­ba­wem „Ślą­zak” się odda­lił. Teraz maja­czył w mgiel­nej poświa­cie z przodu kon­woju. Humory pol­skich żoł­nie­rzy – pasa­że­rów stat­ków „Indra­po­era” i „New Amster­dam” – znacz­nie się popra­wiły. Koły­sa­nie nie było już tak dokucz­liwe, mesy okrę­towe nie świe­ciły już pust­kami pod­czas wyda­wa­nia posił­ków, ape­tyty wszyst­kim dopi­sy­wały.

Noc minęła spo­koj­nie, można było wresz­cie pospać. Po ustą­pie­niu poran­nej mgiełki zaświe­ciło blade słońce. Statki i kontr­tor­pe­dowce widać było zupeł­nie dobrze. Zaraz po śnia­da­niu kar­pat­czycy tłum­nie gro­ma­dzili się na gór­nych pokła­dach i pil­nie wpa­try­wali się w linię hory­zontu, na któ­rej w każ­dej chwili mógł poja­wić się ląd. Mary­na­rze angiel­scy zacho­wy­wali tajem­nicę, nie chcieli nic mówić o pozy­cji statku na Morzu Śród­ziem­nym. Polacy domy­ślali się tylko, że kon­wój zbliża się do połu­dnio­wych Włoch od strony wschod­niej.

Ran­kiem 21 grud­nia na hory­zon­cie uka­zała się linia lądu. Kon­wój szedł ku niemu to pod ostrym kątem, to znowu rów­no­le­gle. W miarę upływu czasu odle­głość do pół­wy­spu zmniej­szała się, widać już było wyraź­nie linię brze­gową i domy wzno­szące się amfi­te­atral­nie na wzgó­rzu. Porucz­nik skie­ro­wał lor­netkę w tamtą stronę.

– Mia­sto bar­dzo znisz­czone dzia­ła­niami wojen­nymi. Pewno toczyły się tu nie­dawno cięż­kie walki. Widać wraki zato­pio­nych stat­ków, czubki masz­tów i komi­nów. Jest latar­nia mor­ska, ale mocno uszko­dzona. W por­cie i na redzie stoją statki angiel­skie i ame­ry­kań­skie – obja­śniał zgro­ma­dzo­nym wokół niego żoł­nie­rzom.

– To na pewno Brin­disi, bo linia brze­gowa skręca tu wyraź­nie na pół­nocny zachód – wtrą­cił się kapi­tan arty­le­rzy­sta, trzy­ma­jący w ręku roz­wi­niętą mapę.

– O, trzy statki z naszego kon­woju odłą­czyły się od szyku i kie­rują się do Brin­disi, a my pły­niemy dalej obra­nym kur­sem…

– Przed nami będzie więk­szy port Bari i kilka mniej­szych – powie­dział kapi­tan. – Może zawi­niemy do któ­re­goś z nich.

– Zoba­czymy. Co ma być, to będzie – rzu­cił ktoś spo­koj­nie.

Minęła kolejna godzina na obser­wa­cji linii brze­go­wej. W tym cza­sie nisz­czy­ciele odłą­czyły się, zaś kon­wój roz­dzie­lił na małe grupki. „Indra­po­era” i „New Amster­dam” minęły port Bari, podob­nie jak Brin­disi usiany wra­kami stat­ków i okrę­tów wło­skiej floty, i zaraz potem skrę­ciły do małego portu Trani, odda­lo­nego o ponad trzy­dzie­ści kilo­me­trów od Bari. Oba statki nie­ba­wem sta­nęły przy nabrzeżu. Port i mia­sto Trani prze­szły rów­nież cięż­kie bom­bar­do­wa­nia lot­ni­cze i mor­skie. Zwra­cał uwagę wrak dużego okrętu, leżą­cego przy brzegu na boku z zanu­rzoną w wodzie rufą i ster­czą­cym wysoko ponad falami dzio­bem, z lufami dział w roz­bi­tych wie­życz­kach. Wzdłuż nabrzeża leżały w gru­zach budynki i wiele zardze­wia­łego żela­stwa – daw­niej dźwi­gów, wago­nów kole­jo­wych i pojaz­dów mecha­nicz­nych.

Było już dobrze po połu­dniu, gdy roz­po­częto roz­ła­du­nek obu stat­ków. Scho­dziły na ląd pierw­sze oddziały Pol­skich Sił Zbroj­nych przy­byłe na front wło­ski. Nale­żały do 2. Kor­pusu Pol­skiego, zor­ga­ni­zo­wa­nego na Środ­ko­wym Wscho­dzie: w Pale­sty­nie, Iraku i Egip­cie. Zgod­nie z poro­zu­mie­niem 2. Kor­pus Pol­ski miał prze­su­nąć się do połu­dnio­wych Włoch w okre­sie od grud­nia 1943 do kwiet­nia 1944 roku. „Indra­po­era” i „New Amster­dam” prze­wio­zły wła­śnie pierw­szy kon­tyn­gent jego sił. Następne trans­porty – rów­nież drogą mor­ską – przy­by­wać miały do Włoch w usta­lo­nym cza­sie. Przy­jęto przy tym zasadę, że żadna jed­nostka, nawet naj­mniej­sza, nie mogła być zaokrę­to­wana w cało­ści na jed­nym statku. Cho­dziło o to, aby w razie jego zato­pie­nia przez okręty lub samo­loty nie­przy­ja­ciela żadna z trans­por­to­wa­nych jed­no­stek nie prze­stała ist­nieć.

Sta­tek „Indra­po­era” prze­wiózł około dwóch tysięcy pol­skich żoł­nie­rzy, głów­nie ofi­ce­rów i podofi­ce­rów. Na „New Amster­dam” znaj­do­wało się rów­nież około dwóch tysięcy pasa­że­rów – prze­waż­nie podofi­ce­rów i sze­re­go­wych. Oba statki prze­wio­zły także pewną część czoł­gów, armat, samo­cho­dów, cią­gni­ków, kara­bi­nów maszy­no­wych oraz sprzętu wojen­nego i kwa­te­run­ko­wego. Wśród kadry 3. Dywi­zji Strzel­ców Kar­pac­kich naj­wię­cej było ofi­ce­rów arty­le­rii i pie­choty zmo­to­ry­zo­wa­nej, choć nie bra­ko­wało rów­nież sape­rów, łącz­no­ściow­ców, spe­cja­li­stów róż­nych służb tech­nicz­nych i kwa­ter­mi­strza z pomoc­ni­kami. Nie zapo­mniano też o dusz­pa­ste­rzu – księ­dzu kape­la­nie kapi­ta­nie Tar­go­szu. Tłok na obu stat­kach był duży, ale podróż z Egiptu do Włoch nie trwała długo, zale­d­wie kilka dni, toteż ludzie potrak­to­wali te warunki jak coś naj­zu­peł­niej nor­mal­nego.

Z pierw­szym trans­por­tem przy­był do Włoch także dowódca 3. Dywi­zji Strzel­ców Kar­pac­kich, gene­rał bry­gady Bro­ni­sław Duch i jego szef sztabu puł­kow­nik dyplo­mo­wany Hen­ryk Piąt­kow­ski.

Po zej­ściu na ląd poszcze­gólne pod­od­działy poma­sze­ro­wały przez znisz­czone ulice mia­sta na szosę pro­wa­dzącą do Bari. Tam zebrały się poszcze­gólne człony bata­lio­nów i bry­gad z obu stat­ków i po chwili odpo­czynku ruszyły dalej na połu­dnie mar­szem pie­szym. Wszę­dzie widać było oddziały wojsk bry­tyj­skich, obo­zu­jące pod namio­tami. Kilka kilo­me­trów dalej znaj­do­wał się przy­go­to­wany obóz tym­cza­sowy dla przy­by­wa­ją­cych Pola­ków – namioty usta­wione w sze­re­gach w szcze­rym polu, zimna bie­żąca woda z wysta­ją­cych z ziemi kra­nów, latryny i żela­zne zbior­niki na śmieci. Żad­nej kuchni czy żoł­nier­skiej kan­tyny, łóżek czy koców.

Szybko zapa­dał zmrok. Żoł­nie­rze nie­śli ze sobą swój wojenny rynsz­tu­nek bez oso­bi­stych rze­czy. Worki sze­re­gow­ców, pod­ofi­ce­rów i ofi­ce­rów przy­wie­ziono już ciemną nocą i zrzu­cono na jedną pira­midę. O odna­le­zie­niu swo­ich rze­czy, potrzeb­nych do snu, nie mogło być mowy. Nale­żało z tym pocze­kać do następ­nego dnia – 22 grud­nia. A noc była długa i wyjąt­kowo zimna, od morza wiał pory­wi­sty ostry wiatr, sypał drobny śnieg. Ponie­waż nie dotarły kuch­nie polowe, o gorą­cym posiłku czy choćby tylko kawie lub her­ba­cie można było jedy­nie marzyć. Żoł­nie­rze zje­dli więc resztki suchego pro­wiantu, otrzy­ma­nego jesz­cze na statku. W prze­wiew­nych namio­tach nie było gdzie usiąść, a tym bar­dziej na czym spać.

Rano żoł­nie­rze poroz­pa­lali ogni­ska. Dopiero gdy duża tar­cza sło­neczna wyj­rzała zza hory­zontu, wszyst­kim popra­wiły się humory. Nad­je­chały wresz­cie wozy gospo­dar­cze i kuch­nie polowe, wydano gorący posi­łek i wkrótce żoł­nie­rze poma­sze­ro­wali dalej na pół­noc. Po prze­by­ciu kilku kilo­me­trów roz­bili stały obóz namio­towy na rów­nym placu. Zaczęło się nor­malne życie jed­no­stek w warun­kach wojen­nych. Była to tak zwana trze­cia linia, od linii frontu dzie­liło ją około dwu­stu kilo­me­trów. Teraz woj­sko, cze­ka­jąc na przy­by­cie następ­nych trans­por­tów żoł­nier­skich kon­tyn­gen­tów i bojo­wego sprzętu, winno się zaakli­ma­ty­zo­wać. Po dopro­wa­dze­niu jed­no­stek do goto­wo­ści bojo­wej Polacy mieli wejść do walki.

Żoł­nie­rze 2. Kor­pusu szybko zorien­to­wali się, że ta część Włoch, zwana Terra di Bari, została pod­czas dzia­łań wojen­nych bar­dzo znisz­czona. Dookoła było wiele zruj­no­wa­nych domów. Prze­stały ist­nieć mosty i wia­dukty, wysa­dzone przez cofa­ją­cych się Niem­ców dyna­mi­tem. Linia frontu zatrzy­mała się na rzece San­gro. Ponie­waż Niemcy sta­wili na linii tej rzeki zde­cy­do­wany opór, alianci posta­no­wili wła­śnie tu prze­cze­kać zimę. Połu­dniowe Wło­chy to oko­lice na ogół biedne, teraz miej­scowa lud­ność żyła po pro­stu w skraj­nej nędzy. Nastroje wśród Wło­chów były różne: w więk­szo­ści cie­szyli się z wkro­cze­nia wojsk alianc­kich, choć nie bra­ko­wało i takich, któ­rzy jesz­cze wie­rzyli w prze­ciw­u­de­rze­nie i powrót Niem­ców. Nie­bez­piecz­nie było zatem odda­lać się od wła­snych jed­no­stek, zda­rzały się bowiem napady na alianc­kich żoł­nie­rzy, a nawet mor­der­stwa. Różne zakazy i nakazy odno­siły tylko czę­ściowy sku­tek, bo nuda pchała ludzi do kro­ków nie­roz­waż­nych, sze­rzył się ponadto wymienny han­del. Za żyw­ność i mydło można było kupić u Wło­chów wszystko: dobre wino, biżu­te­rię, cenne pamiątki i… wolną miłość. Boże Naro­dze­nie i Nowy Rok 1944 świę­to­wali Polacy we wła­snym gro­nie, racząc się miej­sco­wymi trun­kami i sma­ko­ły­kami z wła­snej kuchni. Była strze­la­nina na wiwat, śpiewy i zabawy żoł­nier­skie. Rado­sna wrzawa trwała też w obo­zach bry­tyj­skich wojsk i na jed­nost­kach pły­wa­ją­cych Royal Navy sto­ją­cych w por­tach. Tam strze­lano naj­gło­śniej, bo z dział okrę­to­wych.

Pierw­szy śnieg szybko stop­niał, w obo­zie zro­biło się błoto, do czego wal­nie przy­czy­niły się liczne samo­chody i moto­cy­kle. Tem­pe­ra­tura nie spa­dała poni­żej zera nawet w nocy, pra­wie bez prze­rwy sią­pił drobny desz­czyk.

Tym­cza­sem do połu­dnio­wych Włoch nad­cią­gały kolejne trans­porty woj­ska, sprzętu i zapa­sów mate­ria­ło­wych. W wyzna­czo­nych rejo­nach zbie­rał się stop­niowo cały 2. Kor­pus Pol­ski pod dowódz­twem gene­rała dywi­zji Wła­dy­sława Andersa. Kon­woje szły wolno w odstę­pach kilku tygo­dni, aby dopiero w kwiet­niu 1944 roku zakoń­czyć nie­ła­twą ope­ra­cję prze­rzutu. Bry­tyj­czycy nie spie­szyli się zbyt­nio, trosz­cząc się głów­nie o regu­larne dostawy dla swo­jej 8. Armii Polo­wej, która już wal­czyła we Wło­szech i z naj­wyż­szym tru­dem posu­wała się na pół­noc. Na tym pół­wy­spie prze­ciw­ni­kiem byli nie tylko Niemcy, poważną prze­szkodę w dzia­ła­niach zaczep­nych stwa­rzały także góry, wąwozy, wąskie drogi i liczne rzeki z wysa­dzo­nymi mostami.

2. Kor­pus Pol­ski miał cie­kawą histo­rię. Wyło­niony został w lecie 1943 roku z Armii Pol­skiej na Wscho­dzie, cza­sowo roz­miesz­czo­nej w Iraku po ewa­ku­acji ze Związku Radziec­kiego. Kom­ple­to­wał swój stan i szko­lił się począt­kowo w Pale­sty­nie, a póź­niej w Egip­cie, skąd – na mocy pol­sko-bry­tyj­skiej umowy z 7 grud­nia 1943 roku – miał być skie­ro­wany na front wło­ski. Gdy wkrótce po tej decy­zji przy­stą­piono do orga­ni­zo­wa­nia pierw­szych trans­por­tów, skład tego kor­pusu był nastę­pu­jący: dowódz­two ze szwa­dro­nem szta­bo­wym, 3. Dywi­zja Strzel­ców Kar­pac­kich, 5. Kre­sowa Dywi­zja Pie­choty, 2. samo­dzielna bry­gada pan­cerna, 2. Grupa Arty­le­rii i samo­dzielne oddziały kor­pu­śne – pułk uła­nów kar­pac­kich (pod tą kawa­le­ryj­ską nazwą wystę­po­wał roz­po­znaw­czy pułk pan­cerny), 7. pułk arty­le­rii prze­ciw­pan­cer­nej, 7. pułk mało­ka­li­bro­wej arty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej, 8. pułk cięż­kiej arty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej, 2. bata­lion zmo­to­ry­zo­wany koman­do­sów, bata­lion łącz­no­ści, bata­lion sape­rów, kilka samo­dziel­nych kom­pa­nii, w tym trans­por­towe i warsz­ta­towe, dwa lek­kie szpi­tale polowe oraz służby łącz­nie z żan­dar­me­rią i regu­la­cją ruchu. Bazą 2. Kor­pusu Pol­skiego, która miała szko­lić żoł­nie­rzy we wszyst­kich spe­cjal­no­ściach i uzu­peł­niać stany oso­bowe w wal­czą­cych jed­nost­kach, była 7. Zapa­sowa Dywi­zja Pie­choty o zmien­nym skła­dzie.

W przed­dzień wyru­sze­nia pierw­szych kon­tyn­gen­tów drogą mor­ską z Egiptu do Włoch, gdy wszyst­kie oddziały osią­gnęły już pełną goto­wość bojową, kor­pus (bez bazy) liczył 44 300 ofi­ce­rów, podofi­ce­rów i sze­re­gow­ców oraz 11 800 pojaz­dów mecha­nicz­nych razem z czoł­gami, samo­cho­dami pan­cer­nymi i trans­por­te­rami opan­ce­rzo­nymi. Na pod­kre­śle­nie zasłu­guje ponadto obfite wypo­sa­że­nie kor­pusu w nowo­cze­sną broń strze­lecką i arty­le­rię z wytwórni zarówno bry­tyj­skich, jak i ame­ry­kań­skich. Można więc przy­jąć, że 2. KP był sil­nym i dobrze roz­wi­nię­tym związ­kiem tak­tycz­nym wyż­szego szcze­bla, ale – jak powiada przy­sło­wie – nie ma róży bez kol­ców. Już od chwili lądo­wa­nia we Wło­szech dawał się odczuć brak uzu­peł­nień, zwłasz­cza w naj­bar­dziej nara­żo­nej na straty pie­cho­cie. W toku dzia­łań miało się rów­nież oka­zać, że nie dys­po­nuje odpo­wied­nim sprzę­tem inży­nie­ryjno-saper­skim do walk w tere­nie górzy­stym. Wyło­nił się wresz­cie pro­blem arty­le­rii, dostrze­żony szcze­gól­nie w okre­sie bitwy o Monte Cas­sino, która przy­nio­sła zasłu­żoną sławę boha­ter­skim żoł­nie­rzom pol­skim.

Arty­le­rii w kor­pu­sie nie bra­ko­wało, miał dosyć luf do zwal­cza­nia celów powietrz­nych i naziem­nych. Ponie­waż aktyw­ność Luft­waffe na fron­cie wło­skim była nie­wielka bądź nawet w ogóle nie wystę­po­wała z powodu ogrom­nej prze­wagi lot­nic­twa alian­tów, głów­nym zada­niem arty­le­rii sta­wało się wspie­ra­nie wła­snej pie­choty w róż­nych fazach dzia­łań zaczep­nych i w wal­kach pozy­cyj­nych, kiedy front zamie­rał w pozor­nym bez­ru­chu. Arty­le­ria nisz­czyła wska­zane cele ogniem na wprost lub pośred­nim, obez­wład­niała nie­przy­ja­ciela potęż­nymi nawa­łami ognio­wymi, mogła rów­nież sta­wiać w razie potrzeby sku­teczny ogień zapo­rowy lub bez­po­śred­nio współ­dzia­łać z pie­chotą w natar­ciu, otwie­ra­jąc jej drogę na okre­ślo­nym kie­runku – strzelcy szli wtedy w lawinę eks­plo­du­ją­cych poci­sków. Ogień arty­le­rii był więc ela­styczny, każ­do­ra­zowo dosto­so­wany do kon­kret­nej sytu­acji na polu walki i z reguły otwie­rany na żąda­nie dowód­ców oddzia­łów pie­choty. Zda­rzało się też nie­rzadko, że głos nale­żał do samych arty­le­rzy­stów, kiedy pro­wa­dzili poje­dynki na odle­głość z wykry­tymi bate­riami czy dywi­zjo­nami nie­przy­ja­ciela.

Każda z dwóch dywi­zji pie­choty kor­pusu dys­po­no­wała trzema puł­kami arty­le­rii lek­kiej (łącz­nie 144 działa 87,6 mm), nie licząc armat prze­ciw­lot­ni­czych, prze­ciw­pan­cer­nych i moź­dzie­rzy. Młot ogniowy z tych luf się­gał na głę­bo­kość ponad 10 tysięcy metrów, pokry­wał więc – jak to się regu­la­mi­nowo mówiło – tak­tyczną strefę dzia­łań. Kie­ro­wali nim zwy­kle ofi­ce­ro­wie danego pułku z wysu­nię­tych punk­tów obser­wa­cyj­nych na pod­sta­wie obli­czeń topo­gra­ficz­nych, czyli z mapą w ręku. Nie­ła­twe to było zada­nie w typo­wym dla Włoch tere­nie pagór­ko­wa­tym, gór­skim i wysokogór­skim, ale jakoś sobie z tym radzono. Prze­zna­czone do znisz­cze­nia cele znaj­do­wały się z reguły bli­żej, w zasięgu wzroku uzbro­jo­nego w lor­nety noży­cowe.

Obok tych dywi­zyj­nych puł­ków kor­pu­sowi pod­le­gała rów­nież 2. Grupa Arty­le­rii w innym skła­dzie, który zresztą paro­krot­nie ule­gał zmia­nom. Po wylą­do­wa­niu we Wło­szech 2. GA dys­po­no­wała 7. puł­kiem arty­le­rii kon­nej – oczy­wi­ście w pełni zmo­to­ry­zo­wa­nym z zacho­wa­niem tra­dy­cyj­nej nazwy, 9. puł­kiem arty­le­rii lek­kiej oraz 10. i 11. puł­kiem arty­le­rii cięż­kiej. Na jej korzyść miał rów­nież dzia­łać 1. pułk pomia­rów arty­le­rii, zło­żony z pod­od­dzia­łów roz­po­zna­nia wzro­ko­wego, dźwię­ko­wego i topo­gra­ficz­nego z zada­niem wykry­wa­nia celów i kory­go­wa­nia ognia. W toku walk na fron­cie wło­skim orga­ni­za­cja 2. GA – jak już wspo­mniano – była stop­niowo zmie­niana. Pod koniec 1944 roku 9. pal prze­kształ­cono w 9. pułk arty­le­rii cięż­kiej, nato­miast 7. pak po prze­zbro­je­niu w działa samo­bieżne włą­czony został do for­mo­wa­nia wła­śnie 2. War­szaw­skiej Dywi­zji Pan­cer­nej. Z począt­kiem marca 1945 roku 2. GA wchło­nęła dwa nowe pułki arty­le­rii cięż­kiej (12. i 13. pac), dzięki czemu jej moc ogniowa znacz­nie wzro­sła. Każdy z nich łącz­nie z już ist­nie­ją­cymi (9., 10., 11. pac) liczył po 16 hau­bic i armat o kali­brze, odpo­wied­nio, 114,3 i 139,7 mm. Zasięg tych dział wyno­sił 16–19 tysięcy metrów, był więc dużo więk­szy od arty­le­rii dywi­zyj­nej, a co za tym idzie bez porów­na­nia trud­niej­sze sta­wało się rów­nież kory­go­wa­nie ich ognia. Miały one zwal­czać cele poło­żone w głębi obrony nie­przy­ja­ciela, ukryte w tere­nie z dala od linii frontu. Jeśli więc obser­wa­to­rzy arty­le­rii lek­kiej nie mieli łatwego życia, tu wyła­niał się pro­blem zgoła nie­ba­ga­telny…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki