Żelazna rękawica Stalina - Herkus Kuncius - ebook

Żelazna rękawica Stalina ebook

Kuncius Herkus

5,0

Opis

Powieść Herkusa Kunčiusa Żelazna rękawica Stalina, w przekładzie Izabeli Korybut-Daszkiewicz, jest przewrotną biografią kata, który padł ofiarą systemu. Herkus Kunčius nie ma litości dla swojego bohatera, „torturuje” go własną ironią.

Autor z ogromną dawką ironii opisuje losy Nikołaja Jeżowa, urodzonego na Litwie szefa NKWD i wykonawcy Wielkiego Terroru. Literackie studium przypadku przedstawia narodziny homo sovieticus i przypomina o genezie krwawego bolszewizmu – jego zalążki pojawiły się jeszcze w Imperium Rosyjskim.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

super kupuję papierową, ta książka ma duszę
00

Popularność



Kolekcje


Podobne


Tytuł oryginału: Geležinė Stalino pirštinė

Copyright © by Herkus Kunčius, 2023

Copyright © by Izabela Korybut-Daszkiewicz, 2023

Copyright © by Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, 2023

Przekład: Izabela Korybut-Daszkiewicz

Redakcja: Jerzy Z. Szeja

Korekta: Lingventa sp. z o.o.

Skład: Daniel Malak

Projekt okładki: Jakub Kamiński

Redaktorka prowadząca: Ewa Vaičiūnienė

Opracowanie wersji elektronicznej:

Dofinansowano ze środków Litewskiego Instytutu Kultury

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

ISBN 978-83-7893-340-3

ISBN (ePub i mobi) 978-83-7893-083-9

Kolegium Europy Wschodniej

im. Jana Nowaka Jeziorańskiego we Wrocławiu

ul. Zamkowa 2, 55-330 Wojnowice

Ten Major, Polak rodem z miasteczka Dzierowicz,

Nazywał się (jak słychać) po polsku Płutowicz,

Lecz przechrzcił się; łotr wielki, jak się zwykle dzieje

Z Polakiem, który w carskiej służbie zmoskwicieje.

Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz

Zamiast wstępu

Wiek dwudziesty w Europie minął pod znakiem dwóch światowych wojen, podziałów terytorialnych i niepojętych masowych zbrodni. Gdy upadały dawne państwa i powstawały nowe, kiedy z map politycznych Starego Kontynentu znikały istniejące setki lat imperia, ludzie zaczynali poszukiwać swojej tożsamości narodowej, i nadal jej szukają. Owe poszukiwania bywały bolesne, niekiedy wręcz dramatyczne. Potrafiły nie tylko na zawsze poróżnić najlepszych przyjaciół czy sąsiadów, ale i najbliższych członków rodziny zmienić w śmiertelnych wrogów.

Jeśli mówimy o Litwie z początku wieku, trudno nie wspomnieć o braciach Narutowiczach: Stanisławie (1862–1932), sygnatariuszu Aktu Niepodległości Litwy z 1918 roku, i Gabrielu (1865–1922), pierwszym prezydencie Polski. Obaj urodzili się na Żmudzi (Gabriel w Telszach, Stanisław w pobliskich Brewikach), a później stali się obywatelami dwóch skłóconych ze sobą państw. Podobnie było z trzema braćmi z folwarku Lebiodka niedaleko Lidy. Najstarszy, Jerzy Iwanowski (1878–1965), został ministrem spraw zagranicznych polskiej Litwy Środkowej; młodszy, Wacłau Iwanouski (1880–1943), był ministrem oświaty Białoruskiej Republiki Ludowej, a w latach czterdziestych burmistrzem Mińska; najmłodszy zaś, profesor Tadas Ivanauskas (1882–1970), to słynny litewski przyrodnik. Wszyscy trzej urodzili się i dorastali na Litwie, tak samo jak ich przodkowie, lecz potem ich drogi się rozeszły, każdy wybrał inną tożsamość, inny język, inną ojczyznę.

Losy Nikołaja Jeżowa (1895–1940) – generalnego komisarza bezpieczeństwa państwowego, ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRR, najkrwawszego ze Stalinowskich katów – i jego poszukiwania własnej tożsamości też były zawiłe i nieoczywiste. Spróbujemy opowiedzieć o nich w niniejszej książce. Naszym bohaterem będzie zatem Żelazna Rękawica Stalina – Nikołaj Iwanowicz Jeżow, który urodził się w Wejwerach, innymi słowy, na Litwie.

Autor pragnie podziękować doktorowi Nikicie Pietrowowi – historykowi, wiceprzewodniczącemu Stowarzyszenia „Memoriał”, specjaliście od tajnych służb ZSRR – za unikatowe materiały; litewskiemu historykowi, profesorowi Alvydasowi Nikžentaitisowi, który te materiały przywiózł z Moskwy; oraz kompozytorowi Šarūnasowi Nakasowi, który podczas pracy autora nad książką uzupełniał jego wiedzę kanałami internetowymi o bardzo istotne fakty. Bez życzliwej pomocy tych osób Żelazna Rękawica Stalina nie mogłaby się ukazać.

I. Rodzice i dzieci

Ojca Nikołaja Jeżowa – Jana Jeżowskiego – los nie rozpieszczał. Tak się złożyło, że rodziciel przyszłego szefa NKWD urodził się w zabitej dechami wsi Wołchowyszyno w guberni tulskiej, w rodzinie polskich zesłańców. Po klęsce powstania styczniowego Jeżowscy nie z własnej woli trafili w głąb Rosji. Z wielkim bólem opuszczali swoją rodzinną Jeżówkę na Mazowszu, w podległym carowi Królestwie Kongresowym, wiedzieli bowiem, że już nigdy do niej nie wrócą. Ojciec Jana, zubożały szlachcic Tomasz Jeżowski, nie mógł się z tym pogodzić. Na zesłaniu żył wyłącznie wspomnieniami, a dzieciom opowiadał o Jeżówce jak o utraconym raju. W Jeżówce wszystko było sto razy lepsze niż w Wołchowyszynie – powietrze zdrowsze, woda czystsza, drzewa piękniejsze. Każdego wieczora po skończonej pracy cała rodzina siadała wspólnie przy stole i błagała Boga, by się nad nimi zlitował i pozwolił wrócić do ojczyzny. Niestety, Wszechmogący był głuchy na modlitwy polskich zesłańców.

Mijały wypełnione tęsknotą dni, miesiące, lata. Jeżowscy, choć niechętnie, przywykli do Wołchowyszyna. Nauczyli się rosyjskiego, wkrótce mówili już bez akcentu. Nie przebierając w słowach, klęli sobie zdrowo. Zwłaszcza dzieci, spośród których wyróżniał się mały Janek. Chłopiec ten, który na wieczornicach lubił się bić łyżkami, nasłuchawszy się w domu romantycznych opowieści o Piastach i Mieszku I, o rozgrabionej przez niegodziwców Rzeczypospolitej, o krwawo stłumionych powstaniach, o nadziei na odbudowanie niezależnej od Rosji Polski, pewnego dnia zapalił się do powrotu na ziemię ojców. Ale nie było to proste. Władze carskie śledziły polskich zesłańców. Wyjazd poza granice guberni tulskiej był surowo wzbroniony. Jeśli ktoś łamał ten zakaz, groziło mu więzienie, wieloletnia katorga. Inny pewnie załamałby ręce, ale nie Janek. Z natury był nie tylko muzykalny, lecz i pomysłowy, postanowił więc przez jakiś czas udawać Rosjanina. Aby wszyscy uwierzyli, że nie żartuje, przeszedł na prawosławie i w tajemnicy przed rodzicami zmienił imię i nazwisko. Zwał się teraz Iwan Jeżow.

Prawda wyszła na jaw – Iwana nakryli, kiedy wracał z cerkwi. Tomasz Jeżowski się wściekł. Matka Janina z Cickich kilka tygodni płakała. Rodzice czuli się przez syna zdradzeni. To, co skrycie cenili, pielęgnowali, co starali się zaszczepić swoim dzieciom i na zesłaniu zachować, zostało wzgardzone, zdeptane, zniszczone. Nawet wódka nie mogła ukoić ich zgryzoty. Na próżno Iwan tłumaczył obojgu, że to nie potrwa długo – parę latek pobędzie prawosławnym Rosjaninem, a potem znów stanie się Polakiem, gorliwym katolikiem, polskim patriotą. Rodzice mu nie uwierzyli. A kiedy usłyszeli, że Iwan wstępuje do rosyjskiego wojska, wyrzekli się syna. Wyprowadzony z równowagi ojciec rzucił w Iwana siekierą, a matka zdjęła ze ściany przywieziony z Jeżówki obraz Świętej Rodziny i próbowała wygonić z syna diabła.

Niestety, ani siekiera, ani Święta Rodzina nie przywróciły Iwanowi wiary katolickiej. Chłopak był uparty. Trzasnął drzwiami i poszedł do rosyjskiego wojska. Tam, wykazawszy, że jest zdrowy na umyśle i że potrafi pracować nie tylko pięściami, dostał bęben i ciepłą posadkę w orkiestrze wojskowej, więc źle mu się nie działo.

Skrytym planom Iwana Jeżowa dane było po części się ziścić. Otóż 111. Pułk Piechoty Armii Rosyjskiej, do którego trafił, został rozlokowany w Kownie – stolicy guberni. Po drugiej stronie Niemna leżało Królestwo Polskie, a w nim dom rodzinny Jeżowskich.

Ilekroć Iwan Jeżow znajdował wolną chwilę, opuszczał zatęch­łe koszary w Poniemoniu, szedł nad rzekę i patrzył na drugi brzeg – na Aleksotę, Fredę… Potem zamykał oczy i wyobrażał sobie, jak zrzuca znienawidzony rosyjski mundur, przepływa Niemen na swoim niezatapialnym bębnie i rusza dalej piechotą w kierunku Mazur. Zdzierając podeszwy, dochodzi do Suwałk. Wędruje przez Łomżę, Sochaczew, aż wreszcie dociera do Jeżówki…

W gnieździe rodzinnym Jeżowskich, w pięknym dworku czekają na niego tatuś i mamusia. Już rozkwitłe, dorodne siostry: Zosia, Aldona i Grażyna. I młodsi bracia: doktor Tadeusz, adwokat Jarosław, inżynier Zbigniew, generał Mieczysław i malutki Kazimierz Zygmunt August – przyszły ksiądz. Stęsknieni za błąkającym się przez długie lata na obczyźnie, gdzieś po rosyjskich bezkresach Iwanem, nie mogą powstrzymać łez. Matka szlocha. Ojciec się wzrusza. Wtedy Iwan bierze swój wojskowy bęben i z całej siły uderzając pałkami, zaczyna grać – już nie hymn Imperium Rosyjskiego Boże, zachowaj cara, lecz wesołe polskie mazurki i skoczne oberki. Usłyszawszy dobrą nowinę, że żołnierz powrócił, zbiega się cała wieś. Wieśniacy z Jeżówki witają Iwana, całują go. Potem tańczą, śpiewają dla niego ludowe pieśni. Teraz, kiedy Iwan wrócił pod swój rodzinny dach, leje się strumieniami na znak radości już nie rosyjska wódka, ale polska żubrówka.

Nie licząc pewnych nieistotnych drobiazgów, Iwanowi Jeżowowi podobało się w carskim wojsku. Dwanaście lat obowiązkowej służby minęło jak z bicza strzelił. W tym czasie zapyziałe, prowincjonalne Kowno zamieniło się w solidną twierdzę Cesarstwa Rosyjskiego. W ciągu kilkunastu lat wyrosło w mieście osiem niedostępnych dla wroga fortów. Nie była to jednak liczba satysfakcjonująca. Zamierzano zbudować drugie tyle.

Zawsze kiedy oddawano do użytku nowy fort – ich budowa rozpoczęła się około 1879 roku – w Kownie odbywały się z tej okazji hałaśliwe uroczystości. Niezależnie od pory roku i pogody od świtu do zmierzchu grała w mieście orkiestra 111. Pułku. Ogłuszające dźwięki wojskowych marszów niosły się do Domejkowa i Szyłajń, do Kaczergiń i Godlewa, do Wiliampola i na Wyspę Karmelicką. Nasz Iwan z wielkim bębnem zawieszonym na szyi także muzykował ochoczo – czy to śnieg, czy deszcz. Kiedy tak uderzał pałkami w membranę, aż ręce mu siniały, nawet nie miał czasu popatrzeć na kowieńskie damy ani na żony wojskowych, jednak architekturą nowego fortu zawsze zdążył nacieszyć oko. Iwan naprawdę lubił służyć w orkiestrze pułkowej.

Wraz z zamykaniem przekształcanych w składy katolickich kościołów w Kownie jak grzyby po deszczu powstawały nie tylko murowane forty, ale i urzędowe carskie budynki z czerwonej cegły, prawosławne cerkwie i kaplice.

W dniu poświęcenia kamienia węgielnego soboru Świętych Apostołów Piotra i Pawła na prospekcie Mikołajewskim, dwudziestego dziewiątego czerwca 1891 roku, Iwan znów w uniesieniu uderzał w bęben. To było niezapomniane święto. Cztery lata później miał na tym miejscu stanąć dom duchowy kowieńskiego garnizonu. Zrozumiała była więc radość oficerów i żołnierzy z pułku. Dotąd, wycierając cudze kąty, musieli modlić się w ciasnych kaplicach albo w kameralnej katedrze Zwiastowania, gdzie w większe święta nie wszyscy nawet mogli się pomieścić.

Skrzętnie ukrywający swoje polskie pochodzenie Iwan Jeżow był człowiekiem zamkniętym, lecz mimo to zaprzyjaźnił się w pułku z kapelmistrzem orkiestry wojskowej Piotrem.

Piotr Iljicz Czajkowski, podobno rodem z Pskowa, też był kiedyś Polakiem, a jeśli poszukać głębiej – Polakiem o litewskich korzeniach. Nie drążył jednak tego tematu. Bardziej interesował się kwiatami, muzyką i męskim towarzystwem. Poczuwszy do Iwana sympatię, często zapraszał go do siebie. Przy wódce, śledziach i kiszonych ogórkach opowiadał mu o Potężnej Gromadce – stowarzyszeniu petersburskich kompozytorów. To od niego Iwan usłyszał o zdolnym chemiku Aleksandrze Borodinie, o pijaku Modeście Musorgskim, o kolekcjonerze węzłów żeglarskich Nikołaju Rimskim-Korsakowie, o inżynierze i generale Cezarze Cui, a także o ich przywódcy Miliju Bałakiriewie.

Kapelmistrz Piotr Czajkowski całymi godzinami mógł gadać o odradzającej się w Petersburgu muzyce symfonicznej, o rozkwicie rosyjskiej opery, której Iwan w zabitym dechami Wołchowyszynie nie widział ani nie słyszał. Po paru kieliszkach Piotr Iljicz Borysa Godunowa kolegi Musorgskiego nazywał arcydziełem wszech czasów, z którym ani Sadko Rimskiego-Korsakowa, aniKniaź Igor Borodina nie mogą się równać. Rozłożywszy na kolanach z trudem sprowadzoną z Petersburga partyturę, nucił Iwanowi nie wojskowe marsze, lecz arie z Chowańszczyzny. Nierzadko w przypływie dobrego humoru chwytał wiszącą na ścianie siedmiostrunową gitarę, ozdobioną czerwoną wstążką, i do świtu wygrywał na niej melodie Obrazków z wystawy.

Iwan Jeżow, który nie miał bladego pojęcia ani o Potężnej Gromadce, ani tym bardziej o fantazji Noc na Łysej Górze Modesta Musorgskiego, pilnie słuchał starszego kolegi, chłonąc wiedzę nie tylko muzyczną. Zaciekawiło go to, że jeden z członków grupy, nieposiadający wykształcenia muzycznego kompozytor Cezar Cui, autor przeciętnej opery Jeniec Kaukazu, jest pół-Litwinem i urodził się niedaleko – w sąsiedniej guberni wileńskiej. Jego ojciec był śmierdzącym tchórzem, dezerterem z armii Napoleona, a matka Julia Gucewiczówna (córka architekta i powstańca Wawrzyńca Stuoki-Gucewicza) była Litwinką, podobnie jak służąca Czajkowskiego, którą ten może kiedyś adoptuje. Ale krytyczny kapelmistrz orkiestry 111. Pułku nie cenił zbytnio twórczości Cui. Nawet jeśli jest ambitna, nigdy nie dorówna muzyce Musorgskiego czy Borodina.

Piotr Iljicz lubił sobie pomarzyć. Nad ranem, po opróżnieniu kolejnej butelki zwierzał się ze swych planów, że już od dawna chce w Kownie założyć Operę Garnizonową. Zerwie swoje pagony kapel­mistrza, odejdzie do rezerwy i wyznaczy siebie na dyrektora teatru opery. Będzie tam wystawiał najsłynniejsze na świecie dzieła muzyczne – Glinki, Czajkowskiego, Sokołowskiego, Matinskiego, Fomina. Dla urozmaicenia może nawet ten czy inny utwór Moniuszki lub Smetany, o których słyszał w pułku niezłe opinie. Naturalnie, nie zapomni o operetce. W orbicie zainteresowań Piotra Iljicza już od dawna krążą niczym księżyc Jacques Offenbach i jego Piękna Helena, Życie paryskie, Orfeusz wpiekle. I oczywiście niezrównana, cudowna Lekka kawaleria Franza von Suppégo i wybitnie austriacka, okrutna Wesoła wojna Johanna Straussa. Wykonawców Czajkowski sprowadzałby tylko najlepszych, z całego świata. Pieniędzy na scenografię i honoraria dla artystów by nie żałował. Orkiestrę (sic!) powierzyłby Iwanowi. Ten rzuciłby w kąt swój bęben i został głównym dyrygentem w operze, prawą ręką dyrektora, jego zaufanym. Wówczas Kowno byłoby twierdzą nie tylko wojskową, lecz i muzyczną.

Paplanie kapelmistrza męczyło Iwana. Od cudzoziemskich nazwisk, które słyszał pierwszy raz, kręciło mu się w głowie bardziej niż od wypitej wódki. W gardle miał sucho. W uszach zaczęło mu dzwonić. Krew pulsowała w skroniach. W takich chwilach, nie wiedząc, co ze sobą począć, Iwan Jeżow coraz częściej zerkał na służącą Czajkowskiego – Antosię.

Antonina Arbatinskaitė, pieszczotliwie nazywana przez kapelmistrza Antosieńką, służyła u niego już któryś rok z rzędu. Podejrzewano, że urodziła się w Sapieżyszkach albo na letnisku w Kaczer­giniach. Nikt nigdy się nie dowiedział, kim byli jej rodzice, czym się trudnili i co się z nimi stało. Dość że w pewien zimowy, potwornie mroźny dzień dziewczynka przeszła boso przez zamarznięty ­Niemen i trafiła do Kowna. Miała wtedy pięć, może dwanaście lat. Była zatem w wieku nieokreślonym.

Gdy znaleziono biedaczkę bosą, zziębniętą, wycieńczoną, prawie umierającą pod murem kowieńskiej katedry, niewiele mogła powiedzieć. Brudna, cała w strupach, ubrana w nędzne łachmany, bełkotała coś niezrozumiale o ciepłej herbacie, dlatego dali jej potem nazwisko Arbatinskaitė[1]. Jej dobroczyńcy, słuchając nieskładnej gwary suwalskiej, nie mieli wątpliwości, że jest Litwinką, a Litwini w ówczesnym Kownie – zamieszkanym przez Polaków, Rosjan i Żydów – stanowili mniejszość. Znajda wzbudziła współczucie, potrzebna była jej natychmiastowa opieka. Dobrzy ludzie, którzy ją znaleźli (dziś już nie pamiętamy ich imion), dali ogłoszenie do gazety o zabłąkanej sierocie. Niestety, nikt się po nią nie zgłosił. Mieszkańców Kowna nie zaciekawiło też drugie ogłoszenie, w którym wymieniono kilka zalet dziewczynki: dobrze słyszy, ma zdrowe zęby, prawie doskonały wzrok i nienaganną pamięć.

Dziewczynka pomieszkała więc parę dni w drewutni u tej dobrej rodziny, która ją przygarnęła, a potem została z trudem umieszczona w sierocińcu, gdzie w tamtych czasach, podobnie jak dziś, brakowało wolnych miejsc. Tutaj otrzymała imię Antonina i na listę sierot została wpisana jako Antonina Antonowna Arbatinskaitė. A ściśle „Arbatinskaite”, przez „e” bez kropki, bo nikt sobie wtedy takimi drobiazgami głowy nie zawracał.

Ochronka dla sierot, ulokowana nieopodal gotyckiego kościoła świętej Gertrudy, słynęła jako wyjątkowo surowa instytucja dobroczynna. Porządek opierał się tutaj na musztrze i rózdze. Ale za to Antosia dostała przyodziewek, dziurawy dach nad głową i trzy miski darmowego posiłku dziennie. Słowem, nie było tak źle. Dziewczynka jednak wciąż była posępna. Trzęsła się. W nocy nie mogła spać, a jeśli zasnęła, przewracała się niespokojnie z boku na bok. Po korytarzach ochronki chodziła ze spuszczoną głową, unikając cudzych spojrzeń. A kiedy urosła i wyglądała jak tyczka, wstydząc się swojego wzrostu przed rówieśnikami, zaczęła się garbić, kulić i na ludzi patrzyła tylko spode łba.

Gdy przestała być dzieckiem, wychowawcy z ochronki zaczęli się zastanawiać, gdzie ją umieścić. Mieli z tym spory kłopot, bo Arbatinskaitė do niczego się nie nadawała. Nie wychodziło jej robienie na drutach ani szycie, do rękodzieła też nie miała serca. Dlatego kiedy nadarzyła się okazja, oddali dziewczynę do koszar, gdzie potrzebowano praczek. Przepracowała kilka miesięcy, ale i do tej roboty okazała się całkiem niezdatna, toteż po cichu przeniesiono ją do domu publicznego, w którym – jak ufano – odkryje swoje powołanie. Niestety, w domu publicznym nad Niemnem Antosia również się nie zaadaptowała. Klienci, nawet ci najodważniejsi i najbardziej pijani, bali się Antoniny. Żaden nie chciał iść z nią do łóżka. Pewnego razu pijący już od kilku miesięcy praporszczyk Kirył Suworow z ciekawości próbował ją wziąć, lecz z miłosnego łoża wyleciał z wyciem i nigdy więcej w domu schadzek się nie pokazał.

Doszło do tego, że Antosię chciano wykopać z przybytku roz­koszy. Jednak w ostatniej chwili los się do niej uśmiechnął. Oficerowie 111. Pułku – stali klienci domu publicznego – postanowili sobie zażartować, zrzucili się, kto ile mógł, i wykupili od gospodarzy niemającą wzięcia dziewczynę. Zapakowali ją do skrzyni na amunicję i podarowali kapelmistrzowi na urodziny.

Kiedy Czajkowski dostał w prezencie prawie dwumetrową kobietę, najpierw się zdziwił, potem oburzył. Jednak obudziwszy się rano po uczcie i ujrzawszy ją z miotłą, pozwolił dziewczynie zostać na jakiś czas. W taki to sposób Antosia Antonowna Arbatinskaitė trafiła do domu Piotra Iljicza Czajkowskiego.

Mieszkanie, które kapelmistrz wynajmował w Poniemoniu, było nieduże, lecz miało kuchnię i pokoik dla służącej. Tam właśnie Antosia zamieszkała. Na początku kiepsko sobie radziła: miotła ciągle wypadała jej z rąk, talerze się tłukły, garnki przypalały, ogień w piecu gasł, a brudna bielizna gospodarza całymi tygodniami leżała ciśnięta w kąt. Ale wkrótce wszystko się poprawiło. Czajkowski kilka razy dał Antosi po gębie i wtedy nagle obudził się w niej uśpiony talent służącej. Teraz, chwyciwszy za miotłę, już nie tylko porządnie zamiatała, lecz i latała na niej. Kapelmistrz, który miał twórcze podejście do życia, zupełnie się temu nie dziwił.

Wprowadziwszy się do mieszkania Czajkowskiego, Antosia stopniowo zdobyła zaufanie gospodarza. Była skrupulatna, oszczędna. Codziennie przynosiła z targu świeże warzywa, kiszoną kapustę i ogórki. Wprawdzie nie umiała smacznie gotować, za to jej dania były najtańsze w mieście. Na targu wszyscy się jej bali. Widząc, że zbliża się ta Tyczka – tak za plecami nazywano Antosię – przekupnie czym prędzej chowali swoje mięso i ryby, a jeśli nie zdążyli tego zrobić, sprzedawali je po takiej cenie, jaką Antosia tego dnia rzuciła. Według pewnej sprzedawczyni buraków z Kleboniszek, miała w sobie jakąś nadprzyrodzoną moc. Bardziej przesądni nazywali ją czarownicą.

Kiedy Antosia zadomowiła się u kapelmistrza, zaczęła robić sobie pewne nadzieje. Piotr Iljicz jej się nie podobał, ale miał posadę, pensję, jako taką pozycję społeczną. Nikogo porządniejszego nie było na horyzoncie. Toteż Antosia postanowiła nie przegapić okazji.

Pewnego razu, kiedy Piotr Iljicz schlał się do nieprzytomności i zasnął, wlazła mu do łóżka i – tak jak ją nauczono w domu publicznym – zaczęła go kusić. Choć bardzo się starała, facet leżał jak kłoda, a gdy się rano obudził, niczego nie pamiętał. Jeszcze raz spróbowała tego numeru, ale rezultat był taki sam. Ktoś inny pewnie już by sobie odpuścił, ale Antosia była uparta. Stłukła parę talerzy w kuchni i zaczęła działać. Wiedząc, że to sprawdzony sposób, co jakiś czas pluła gospodarzowi do herbaty, a przed podaniem barszczu czy innej zupy nie zapominała wpuścić do talerza kilku kropel krwi, jeśli akurat cierpiała na sprawy kobiece.

Minął rok i sytuacja się nie zmieniła. Kapelmistrz na Antosię nawet nie spojrzał. Jak dawniej interesował się tylko muzyką i męskim towarzystwem. Zrozumiawszy to, dziewczyna zaczęła się oglądać za częstym gościem Czajkowskiego – Iwanem. Niższy od niej o kilka głów, nie był księciem z bajki, ale umiał dziarsko walić w bęben, grzecznie porozmawiać, a poza tym chciał zostać w armii carskiej na stałe i pobierać pensję. Kiedy pijany Czajkowski zasypiał przy stole, Antosia coraz śmielej okazywała Iwanowi swoje względy. Wyszukiwała dla niego w beczce dłuższe ogórki, nakładała więcej kiszonej kapusty, a jeśli przypalony kotlet spadł na podłogę, nie pluła na niego, tylko podnosiła i zdmuchnąwszy kurz, elegancko kładła na talerzu. Iwan, chociaż ślepy, musiał to zauważyć, bo czasem klepnął Antosię w tyłek albo delikatnie uszczypnął, co znaczyło, że się do niej zalecał – wedle swych żołnierskich wyobrażeń.

Kiedy Czajkowski już prawie namówił Iwana, żeby został w wojsku i zajął się sprawami przyszłej opery garnizonowej, ten po kilku miesiącach umizgów zaprosił Antosię na randkę. Dla kurażu wytrąbił przed schadzką pół litra wódki, więc czuł się silny jak nigdy.

Gdy się spotkali na prospekcie Mikołajewskim, Antosia nie wydała mu się tak brzydka, jaką była w rzeczywistości. Przeciwnie, jej gęsia skórka, zmarznięte ręce, brodawki na czole i policzkach i ten meszek pod nosem pociągały Iwana.

Aby zrobić na damie wrażenie, Iwan, który po wódce odkrył w sobie talent krasomówczy, zaczął jej opowiadać o przyszłym teatrze. Wkrótce, gdy zostanie jednym z najważniejszych kierowników tej instytucji, wystawią z Czajkowskim balet Jezioro łabędzie. Ten wyjątkowy spektakl odbije się echem nie tylko w całym Cesarstwie Rosyjskim, ale i na świecie. Jeszcze tej zimy, gdy Niemen zamarznie, pojawią się na nim setki umierających łabędzi. Ptaki zlecą się do Kowna z Petersburga i Moskwy, z Warszawy i Kijowa, nawet z Pietrozawodska. Pięknie ślizgając się na lodzie, będą ­tańczyć swój ostatni taniec do muzyki Piotra Czajkowskiego, a Iwan, wymieniwszy pałki do bębna na lekką batutę, będzie dyrygował połączoną orkiestrą 111. Pułku, carskiej lejbgwardii i huzarów. Oczywiście nikt nie będzie chciał przegapić takiego wydarzenia. Na Jeziorze łabędzim zgromadzi się tłumnie nie tylko arystokracja z Kowna, Wilna, Grodna i Petersburga, ale i dwór cesarski. Sam Mikołaj II, który dopiero co objął tron samodzierżcy, przybędzie na to widowisko. Porzuciwszy pilne sprawy państwowe, będzie siedział na brzegu Niemna, otulony ciepłym futrem, i podziwiał umierające łabędzie, nie mogąc od nich oderwać wzroku.

Ględzenie Iwana Antosi nie zaciekawiło. Nudziła się, kiedy na spacerze w dolinie nad rzeczką Girstupis przypomniał sobie strofy wbite mu do głowy w dzieciństwie przez tatusia i zaczął recytować urywki z Grażyny, Konrada Wallenroda, a potem z Pana Tadeusza. Nie zrobiła także na Antosi wrażenia wzruszająca opowieść Iwana, którą kiedyś przy butelce usłyszał od Czajkowskiego – że po tej kowieńskiej dolinie lubił się przechadzać wielki polski poeta Adam Mickiewicz, który w latach 1819–1823 pracował tu jako nauczyciel. Kiedy Iwan mówił, Antosia się krzywiła. Nic nie rozumiała z jego gadania. I tylko pogryzione do krwi wargi dziewczyny zdradzały, że czekała na coś innego.

Pewnego dnia, gdy przechadzali się po tak lubianym przez Mickiewicza dębowym gaju, gdzie Iwan po raz setny deklamował te same wiersze, Antosia nie wytrzymała. Bez ogródek powiedziała mu, czego chce. Męczyła ją ta nieokreślona sytuacja. Ale w Kownie za cara uprawiać miłość nie było łatwo. Wieś pod tym względem dawała więcej możliwości. U bogatego chłopa młodzi zawsze znaleźli jakieś ustronne miejsce. Wlazłszy do spichlerza, stodoły, chlewa albo łaźni, mogli z dala od obcych spojrzeń zaspokoić żądzę. I nawet nie musieli czekać, aż się ściemni – bez trudu mogli to zrobić w środku dnia, podczas polnych robót, w oddalonym stogu siana.

Kiedy Czajkowski znowu się upił i zasnął przy stole, Iwan wpadł na pomysł, żeby skorzystać z wolnego łóżka kapelmistrza. Antosia jednak stanowczo odmówiła. Dziewczyna chciała, żeby było romantycznie. Iwan zresztą też. Dla obojga miał to być ich pierwszy raz – Jeżow był prawiczkiem, Antosia prawie dziewicą.

Iwan łamał sobie głowę. W końcu zaproponował, że zrobią to na bębnie. Ledwie Antosia położyła się na instrumencie, zaraz się poderwała. Tłumaczyła, że jej niewygodnie, że ostre krawędzie i śruby wbijają jej się w łopatki. Trzeba więc było zrezygnować z tego pomysłu. W kuchni przy garach też im się nie podobało. A potem obudził się Czajkowski i oboje musieli się wynosić.

Już na zewnątrz Iwan stwierdził, że mogliby pójść do koszar. W kazarmie na pierwszym piętrze już od dwunastu lat ma własną pryczę. Dziewczyna się wahała, ale Jeżow zapewniał, że nad ranem całe koszary śpią twardym snem, więc nikt im dwojgu nie będzie przeszkadzał.

Antosia uwierzyła i przelazła przez koszarowy płot. Gdy tylko runęli na drewnianą pryczę, obudził się strażnik pilnujący koszar. Przyszedł sprawdzić, co się dzieje, po czym sprowadził całą orkiestrę pułkową. Rozbudzeni muzykanci ustawili się w szeregu. Bardziej niecierpliwi zaczęli Iwana pospieszać. Dawali mu rady, jak ma zacząć i szybko skończyć. Ten nie chciał słuchać. Wplątał się w bezsensowne dyskusje. Plan zakochanych diabli wzięli.

Gdy oboje znów się znaleźli po drugiej stronie koszarowego ogrodzenia, Iwan zaczął się zastanawiać, dokąd mogliby pójść. Było lato, sierpień 1894 roku. Pod mostem – ani kolejowym, ani Aleksockim – Antosia kochać się nie chciała. Nie podobał jej się czwarty, piąty ani szósty fort. W Poniemoniu, kiedy się położyła na mchu w sosnowym lesie, igły kłuły ją w plecy. Weszli do Niemna, ale woda była strasznie zimna, w dodatku przeszkadzały im przepływające obok parowce, barki i rybackie łodzie. O domu publicznym mogli tylko pomarzyć – dla Antosi od dawna drzwi były tam zamknięte. Iwan wspomniał, że obok cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego jest zaciszny cmentarzyk, na co Antosia ciekawie nadstawiła ucha. Lecz kiedy tam doszli, nie mogła się zdecydować, na którym grobie chciałaby stracić cnotę.

W Kownie zaczynało świtać. Zbliżała się pora, w której Iwan musiał wracać do koszar. Zmęczeni błądzeniem po mieście i bezskutecznym poszukiwaniem miejsca do kochania, oboje stali się nerwowi. Zaczęli się kłócić, popychać, złorzeczyć. Antosia, wyprowadzona z równowagi, nie bawiła się w żadne uprzejmości. Niewiele brakowało, a puściłaby w ruch pięści. Zwymyślawszy Iwana niecenzuralnymi słowami, chciała odwrócić się na pięcie i biec do domu, do Piotra Iljicza Czajkowskiego. Ale właśnie wtedy przyszła Iwanowi do głowy zbawienna myśl. Gdy Antosia przystanęła przy dziecięcym grobie, który przykuł jej uwagę, Iwan bez słowa wziął ją za rękę i powiódł za sobą. Całą drogę milczał, chociaż Antosia marudziła, żeby powiedział, dokąd idą.

Po kilkunastu minutach dotarli na dworzec kolejowy. Było pusto. Żywego ducha. Woźnice też jeszcze spali. Iwan kazał Antosi zaczekać i zniknął w ciemności. Wkrótce znów się pojawił. Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie, twarz mu promieniała. Z rękami w kieszeniach wygwizdywał arię kniazia Igora. Potem bąknął, że sprawa załatwiona i że Antosia ma iść za nim. Dziewczyna chciała o coś zapytać, już otwierała usta, lecz Iwan zatkał je kułakiem. Skręcili w lewo i dalej szli wzdłuż torów kolejowych. Minęli budkę pomalowaną w czarno-białe pasy, nie zatrzymali się przy niej, tylko Iwan mruknął coś do uzbrojonego strażnika i wprowadził Antosię do tunelu, gdzie było ciemno choć oko wykol. Właśnie tu, pod Szańcami Górnymi, akurat gdy przez tunel przejeżdżał pociąg relacji Sankt Petersburg – Warszawa, oboje nie tylko stracili cnotę, ale także poczęli pierworodnego syna – Kolę.

Po kilku tygodniach od ich błyskawicznego stosunku w tunelu kolejowym Antosia bez skrępowania wyznała Iwanowi, że jest w ciąży. Szlachetny dobosz nie miał innego wyjścia, jak się z nią ożenić. Po niezbyt długich dyskusjach ustalono, że ślub odbędzie się w cerkwi prawosławnej, w najszybszym możliwym terminie. Antosia Antonowna Arbatinskaitė na początku zadzierała nosa. Mówiła, że uważa się za Litwinkę, że jest gorliwą katoliczką, więc nie wypada jej brać ślubu w cerkwi. Iwan odparł, że obecna sytuacja polityczna tego wymaga, więc nie ma co się zastanawiać, niech ukochana prędko zmienia wyznanie. On już dawno to zrobił w Wołchowyszynie i nie żałuje.

Ale nie był to jedyny problem, z jakim musieli się zmierzyć przyszli nowożeńcy. Antosia oczywiście nie wyobrażała sobie ślubu gdzie indziej, jak tylko w soborze Zwiastowania. W najgorszym razie – w sąsiadującej z nim cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego, położonej obok cmentarza, który niedawno odwiedzili. Niestety, w żadnej z tych świątyń nie mogli się pobrać. W soborze nikt nie chciał ich przyjąć, a w cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego grafik ślubów był zapełniony na kilka lat do przodu i groźnie wyglądający pop nie zamierzał go zmieniać, tłumaczył narzeczonym, że nie tylko muzykanci 111. Pułku, ale także cywile chcą się legalnie bzykać.

Mimo że w ówczesnym Kownie znajdowało się aż szesnaście prawosławnych cerkwi i kaplic, Iwan i Antosia tak naprawdę nie mieli dużego wyboru. W jednych ciągle trwała przerwa, w innych nikt ich nie oczekiwał, a cerkiew staroobrzędowców, pod wezwaniem Świętego Mikołaja Cudotwórcy, nie została jeszcze nawet zbudowana. Młodzi musieli więc zejść na ziemię i skorzystać z usług świątyń resortowych.

Antosi spodobała się cerkiew Objawienia Pańskiego na Zielonej Górze. Nowa, pomalowana, z pięknymi kopułami. Ale ta cerkiew należała do Noworosyjskiego Pułku Dragonów, w którym Iwan nikogo nie znał. Zresztą stosunki między 111. Pułkiem a dragonami zawsze były dość chłodne.

Gdy obeszli wszystkie świątynie prawosławne w Kownie, została im już tylko cerkiew Świętego Sergiusza z Radoneża. Obsługująca pułk artylerii cerkiew znajdowała się we Fredzie Górnej, po drugiej stronie Niemna – czyli w guberni suwalskiej, gdzie obowiązywał jeszcze kodeks Napoleona. Ponieważ nie było z czego wybierać, Iwan z Antosią zdecydowali, że wezmą ślub tutaj. I chociaż miejscowy pop, ojciec Dmitrij, nie wzbudził sympatii panny młodej, chęć poślubienia Iwana była tak silna, że dziewczyna nie ociągała się dłużej. Uroczystości zresztą nie należało odkładać ze względu na ciążę Antosi.

I tak oto w drugą niedzielę sierpnia 1894 roku w cerkwi Świętego Sergiusza z Radoneża odbył się ślub Iwana Jeżowa i Antoniny Arbatinskaitė. Pan młody miał wtedy około trzydziestu lat, a panna młoda siedemnaście lub osiemnaście; nie znała przecież swojej daty urodzenia. Gości w cerkwi zgromadziło się stosunkowo niewiele. Ze strony Iwana – cała orkiestra pułkowa. Antonina zaprosiła kilka bab z targu. Piotr Iljicz Czajkowski również był obecny. Nie wiedzieć czemu całą uroczystość płakał i dopiero wtedy, gdy go wyprowadzono na świeże powietrze, trochę się uspokoił.

Po ceremonii wszyscy udali się do koszar w Poniemoniu, gdzie w stołówce 111. Pułku czekał nakryty stół. Wesele obchodzono zgodnie ze starą, piękną tradycją pułkową. Panna młoda występowała w symbolizującej czystość białej sukni, oczy przysłaniał jej welon w tym samym kolorze. Iwan miał na sobie nowy, trochę za luźny mundur carskiego żołnierza zawodowego. Ceremonii przewodniczył pełniący tego dnia wartę w koszarach sztabskapitan Kirył Michajłowicz Kutuzow, który przypadkiem zajrzał do stołówki. Gdy tylko stanął w drzwiach, jednogłośnie wybrano go na komendanta stołu.

Kiedy sztabskapitan Kirył Michajłowicz zawołał „gorzka wódka!”, wszyscy wstali, stuknęli się po przyjacielsku i wypili. Państwo młodzi się pocałowali, ale zanim zdążyli usiąść, znów musieli się pocałować, bo wódka wciąż była „gorzka”. Trzecia szklanka też miała gorzki smak. Nie poprawił go, niestety, nawet czwarty pocałunek. Panna młoda, która dotąd piła równo ze wszystkimi, opróżniwszy piątą szklankę, zaczęła się łamać. Skarżyła się, że nie wytrzyma takiego tempa. Poprosiła komendanta stołu, żeby pozwolił jej wypić do ­połowy. Komendant kolejny raz zawołał „gorzka wódka!”, a ­pannie młodej radził, żeby się nie wykręcała i uszanowała zwyczaje 111. ­Pułku. Iwan, kiedy nikt na nich nie patrzył, uszczypnął Antosię w tyłek, dając jej do zrozumienia, że z przełożonymi się nie dyskutuje. Antosia wzdrygnęła się i wypiła. Po szóstej szklance nadal „gorzkiej” wódki komendant pozwolił gościom usiąść. Zanim jednak zdążyli coś przegryźć, znów usłyszeli: „gorzka wódka!”.

Antosia zakrztusiła się, pijąc. Część wódki zwróciła do szklanki, czym zasłużyła sobie na karę. Teraz – zawyrokował komendant stołu – zgodnie z obowiązującymi w pułku zasadami musiała opróżnić dwie, a najlepiej trzy szklanki. Antosia nie miała nic przeciwko tym zasadom, poprosiła tylko, żeby szklankę wymieniono jej na mniejszy kieliszek. Wówczas – jak obiecywała – wypije, ile trzeba, i odkupi swoją winę wobec pułku. Ale sztabskapitan się nie zgodził. Stwierdził, że nie będzie zmieniał przestrzeganego przez setki lat porządku, i radził pannie młodej, żeby nie udawała cnotki, tylko zachowywała się, jak należy. Antosia, acz niechętnie, posłuchała. Wychyliła siódmą szklankę. A przy ósmej osunęła się na blat stołu.

Iwan na weselu nie próżnował. Kiedy Antosia odwracała się w drugą stronę albo walczyła z czkawką, korzystał z okazji i golił wódę poza kolejnością. Po dziesiątej szklance, nim minęła godzina, pan młody odleciał. Położył się pod stołem, zachrapał i zasnął. Nic mu się nie śniło.

A tymczasem zabawa się rozkręcała. Sztabskapitan gorliwie wypełniał obowiązki komendanta stołu, humory gościom coraz bardziej dopisywały. W pewnej chwili, przypomniawszy sobie stary pułkowy zwyczaj, sztabskapitan postanowił spłatać figla młodej parze. Wywlókł Iwana spod stołu, rozebrał i wsadził mu w tyłek klarnet. Żeby było weselej, przez czarę instrumentu wlał całą karafkę wódki. Ponieważ Iwan nic nie poczuł, sztabskapitan wymienił klarnet na puzon. Ten sam numer, tylko z trąbką, wyciął pannie młodej.

Kiedy z tyłków Iwana i Antosi sterczały – niczym przydrożne słupy – instrumenty muzyczne, w stołówce pojawiła się niespodziewanie artyleria konna. Na wieść o tym, że w 111. Pułku odbywa się wesele, wachmistrz Siergiej Ławrow sprowadził kilka swoich kompanii. Pospieszyła za nimi także kawaleria, dowodzona przez rotmistrza Andrieja Gromykę. Stłoczeni wokół stołu kawalerzyści z artylerzystami wzięli się za łby. Poszło o wódkę, której zapasy nie były wszak niewyczerpane. Siergieja z Andriejem postanowił pogodzić Piotr Czajkowski. Otarł łzy i pocałował wachmistrza Ławrowa, a następnie wpił się w usta rotmistrza Gromyki. Oderwany siłą przez kawalerzystów, dostał od nich po głowie. Artylerzyści też mu wkropili, i to porządnie. Sztabs­kapitan Kirył Kutuzow, widząc, że kapelmistrza biją, postawił na nogi całą orkiestrę pułkową. Muzykanci, schwyciwszy kto co miał pod ręką, próbowali wyrzucić ze stołówki nieproszonych gości. Ale nie było to łatwe. Artylerzyści sprzymierzyli się z kawalerzystami i ruszyli do ataku. Odebrali dęciarzom tuby, fagoty, oboje, waltornie i trąbki i zaczęli ich nimi okładać. Sztabskapitan też oberwał kornetem od korneta[2].

Zgodnie z planem komendanta stołu wreszcie na weselu Iwana i Antosi polała się krew. Słychać było krzyki, przekleństwa, jęki, trzask łamanych nosów, obojczyków, żeber. Nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie nagłe pojawienie się Kozaków z setnikiem Demjanem na czele. W ciągu kilku minut opanowali sytuację, nahajkami dobrali się żołnierzom do dupy i raz dwa zrobili z nimi porządek.

Nazajutrz z samego rana Iwan i Antosia Jeżowowie, jeszcze nie całkiem trzeźwi, wyruszyli w podróż poślubną na drugą stronę Niemna, pod Mariampol, do guberni suwalskiej – bo tam właśnie został przeniesiony 111. Pułk Piechoty.

II. Dzieciństwo Koli Jeżowa

Do młodego małżeństwa Jeżowów szczęście przyszło pierwszego maja 1895 roku. Tego dnia urodził im się w Wejwerach syn. Za radą sąsiadów dano mu na imię Nikołaj – na cześć niedawno koronowanego cesarza Rosji Mikołaja II.

Ciąży Antosia nie przechodziła tak lekko, jak oczekiwałby tego jej mąż. Miała mdłości. Zrobiła się ociężała. Całe dnie siedziała w domu naburmuszona. Przytyła. Łatwo było ją wyprowadzić z równowagi. Nie panując nad sobą, wymachiwała pięściami, puszczała w ruch garnki i patelnie. Może dlatego Iwan, który przeniósł się z wojska do policji, coraz częściej zostawał dłużej w pracy. Wracał dopiero po zmroku, nierzadko pod gazem, żeby w ten sposób złagodzić czekający go stres.

Ale były w domu Jeżowów i pogodne dni. Kiedy Iwan wracał ze służby trzeźwy, małżonkowie siadali przy piecu, patrzyli na trzaskające w ogniu drwa i rozmawiali o tym, jak wyobrażają sobie przyszłość. Iwan marzył, że urodzi się chłopiec. Może kiedyś, podobnie jak ojciec, będzie służył w carskiej policji lub w wojsku. Zrobi oszałamiającą karierę – zostanie podporucznikiem, później porucznikiem, a w końcu generałem majorem albo jakimś generałem infanterii. Antosia wolała dziewczynkę. Miała zamiar zwalić na córkę wszystkie gospodarskie prace, które po wyjściu za mąż zupełnie ją przygniotły.

Nadzieje Antosi się nie spełniły. Urodziła chłopca, który ważył pięć kilo. Poród – jak potem wspominała – był ciężki. Męczyła się nie jedną dobę i nawet nie dwie. Po całym tygodniu bólów i skurczy udało się wypchnąć noworodka na świat boży. Dostał klapsa w tyłek, a potem cały miesiąc wrzeszczał, odstraszając co bardziej wrażliwych sąsiadów.

Po urodzeniu niechcianego chłopca Antosia zamknęła się w sobie, zobojętniała na wszystko. Nie obchodziło jej, że dziecko leży w kołysce zafajdane po uszy. O karmieniu piersią też zapominała. Jedynie wtedy, gdy płacz stawał się nie do wytrzymania, brała niemowlę na ręce. Potrzymała je chwilę – tylko formalnie spełniając swój macierzyński obowiązek – i znów odkładała do kołyski. Potem siadała przy oknie i tępym wzrokiem patrzyła na ulicę, na której nic się nie działo. Wydawałoby się, że Iwana powinno to zaniepokoić, a jednak tak się nie stało. Coraz bardziej zamglonymi od wódki oczami spoglądał obojętnie na pogrążoną w smutku żonę. Niemowlę też nie budziło w nim większych uczuć.

Kiedy przyszedł czas, żeby dziecko ochrzcić, Antosia na krótko otrząsnęła się z depresji. Potłukła wszystkie talerze. Uparła się, że chrzest ma być w Kownie, gdzie siedemnastego września 1895 roku został konsekrowany sobór Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Iwan stawał na głowie, ale policyjni przełożeni do guberni kowieńskiej go nie puścili. Trzeba więc było ochrzcić dzieciaka w pobliskim Mariampolu – w cerkwi garnizonowej stojącej na brzegu Szeszupy, we wschodniej części traktu warszawskiego.

Gdy po chrzcinach wrócili bryczką do Wejwer, Antosia znów zaczęła płakać. Potem się wściekła. Bez powodu darła pościel, rozbijała meble. Zdjęła ze ściany ikonę świętego Mikołaja Cudotwórcy i chciała ją spalić w piecu. Iwan nie wytrzymał, odstawił kieliszek, podniósł się zza stołu i poczęstował żonę pięścią. Parę razy kopnął ją w brzuch, złapał za włosy i przewróciwszy na kolana, zaczął się dopytywać, co znowu jest nie tak. Usłyszał skowyt, a po chwili dowiedział się, że Antosia chciała malutkiego Kolę ochrzcić w cerkwi garnizonowej Świętego Mikołaja, ale ta – przez pijaństwo Iwana – nie została jeszcze w Mariampolu wzniesiona. Na ten absurdalny zarzut Iwan Fomicz[3] splunął Antosi w twarz, trzasnął drzwiami i przez kilka tygodni w domu się nie pokazywał.

Mijały dni, tygodnie, miesiące. Kola rósł. Rodzina się powiększyła. Matka wynalazła sposób na uspokojenie dzieci – wpuszczała im do gardła parę kropel wódki. Kola po takiej dawce jeszcze chwilę wrzeszczał, po czym zasypiał słodkim snem, który czasem trwał dobę, a czasem dwie. Antosia mogła sobie wtedy do woli patrzeć przez okno. Dom był zaniedbany, brudny. Rzadko ktoś do nich wpadał. Nie przyjeżdżali żadni goście. Sąsiedzi też nie darzyli Jeżo­wów sympatią. Antosia była kapryśna, miała zmienne nastroje. Często leżała w łóżku, udając, że cierpi na anemię, i oczekiwała od Iwana współczucia. Ale on także nie czuł się najlepiej. Był samotny. Miejscowi Litwini patrzyli nieufnie na carskiego policjanta. Kiedy się do nich zbliżał, milkli. A gdy próbował nawiązać rozmowę, odburkiwali, że robota czeka, i rozchodzili się każdy w swoją stronę. Iwan zostawał sam i wtedy szedł się napić. Coraz mocniej zaprzyjaźniał się z butelką. Może właśnie dlatego został zauważony przez swoich policyjnych zwierzchników i zaczął szybko się piąć po szczeblach kariery.

Pewnego dnia, kiedy Iwan był na służbie, a Antosia zdrzemnęła się po obiedzie, sześcioletni Kola wymyślił psikus. Znalazł gdzieś naftę i zaczął nią poić leżące w kołysce rodzeństwo. Siostrzyczka Jewdokia i braciszek Iwanuszka krzywili się, pluli, wrzeszczeli. Ale dwoje najmłodszych niemowląt piło chętnie, bo mama od wczoraj nie dała im pić. Kiedy po kilku dniach Iwan wrócił do domu, maluchy były już sztywne. Z pięciorga dzieci zostało w rodzinie troje.

Ten wypadek, do którego doszło w Wejwerach, jakkolwiek boles­ny, ani Antosi, ani Iwana zbytnio nie poruszył. Odprawili w chacie kilkuminutową żałobę, po czym każdy wrócił do swoich zajęć: matka do leżenia w łóżku, ojciec do butelki.

Kola chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co zrobił. Jakiś czas później znalazł niszczejący na piecu bęben swojego ojca. Powiesił go dumnie na szyi i chodził tak po Wejwerach, bawiąc się w carskiego żołnierza. Mieszkańcy, nie mogąc znieść hałasu, jaki wszczynał mały Kola, w pośpiechu zamykali okna. Ale nawet jeśli zatkali sobie uszy, niepoczytalny dzieciak doprowadzał wszystkich do szału. Pewnego razu, kiedy Kola przechodził obok seminarium nauczycielskiego, jakiś student nie wytrzymał i zwrócił mu uwagę. Lecz zaraz tego pożałował, bo nie zdążył nawet dotknąć chłopca, gdy ten razem z bębnem rzucił się do kałuży, zaczął się w niej tarzać i histerycznie wrzeszczeć. Wówczas jak spod ziemi wyrósł zalany w trupa Iwan Jeżow. Pomyślał, że student skrzywdził jego synka, więc wytargał młodzieńca za uszy. Groził, że całe seminarium rozpędzi na cztery wiatry, wszystkich powsadza do więzienia, a studenta ześle na katorgę. Przerażony seminarzysta zaczął policjanta przepraszać, błagał na kolanach, żeby tego nie robił. Na próżno. Pijany Iwan miał groźną minę, nic go nie wzruszało. Chociaż ledwo trzymał się na nogach, postanowił przeprowadzić rewizję w domu młodzieńca. Był pewien, że znajdzie tam zakazaną literaturę, a wtedy chłopak zawiśnie na szubienicy, jak stało się już z niejednym. Dopiero po pewnym czasie, dzięki interwencji kierownika seminarium, udało się Iwana ułagodzić. Otrzymawszy kilka butelek samogonu i usłyszawszy, że za studenta ręczą władze uczelni, zrezygnował z rewizji i posyłania chłopaka na stryczek.

Mały Kola, który przysłuchiwał się tej emocjonalnej rozmowie, dobrze ją zapamiętał. Pojął, że właśnie tak trzeba załatwiać sprawy. Podniósł się z kałuży całkiem suchy i jął jeszcze okrutniej walić w bęben. Teraz, inaczej niż do tej pory, wszyscy uśmiechali się do niego pobłażliwie, a proboszcz z kościoła Świętego Ludwika poczęstował chłopca kostką cukru, którą ten połknął w całości.

Przełożeni docenili gorliwość Iwana Fomicza – po kilku latach awansował i został przeniesiony do Mariampola, gdzie policją kierował szef żandarmerii Kislinskis. Po przeprowadzce niewiele się w życiu Jeżowów zmieniło. Iwan nadal pił, a kiedy trzeźwiał, zajmował się śledzeniem i wyłapywaniem elementów podejrzanych dla carskich władz.

Chociaż w rodzinie Jeżowów mówiło się po litewsku i po polsku, idee litewskiego ruchu narodowego nie miały tu wzięcia. Nielegalnych gazet Antonina Antonowna ani Iwan Fomicz nie czytali. Nie interesowali się też żadnym „Ūkininkasem”, „Varpasem” ani „Aušrą”[4]. W domu leżały tylko dwie książki, które trafiły tu zapewne przypadkiem: drukowany grażdanką Kalendarz rolniczy i śmierdząca kocimi szczynami Bajka o rybaku i rybce Puszkina. Iwan Fomicz kilka razy sobie postanawiał, że wyrzuci te śmieci, ale zwykle kończyło się tak, że zasypiał pijany pod stołem, a na drugi dzień już nie pamiętał, co miał zamiar zrobić. Oboje z Antoniną nie troszczyli się zbytnio o przyszłość swoich dzieci. O ich wykształcenie i tożsamość narodową również nie. W zapadłym kącie guberni suwalskiej czas płynął wolno i dość spokojnie, co nie zmienia faktu, że służący w policji Iwan Fomicz coraz częściej wracał do domu pokiereszowany.

Gdy Kola podrósł, rodzice oddali go do szkoły prawosławnej, co było podyktowane raczej ich biernością niż świadomą decyzją. Była to wówczas jedna z trzech działających w Mariampolu szkół początkowych, w której nauka trwała trzy lata. Kilka dekad później, kiedy ludowy komisarz NKWD, towarzysz Nikołaj Jeżow, będzie w Moskwie spisywał swój życiorys, pochwali się, że szkoła go męczyła, więc robił wszystko, żeby się od niej wykręcić. To nieprawda. Również niezgodne z prawdą było zdanie, że Nikołaj Jeżow ukończył zaledwie jedną klasę szkoły początkowej i miał wykształcenie „niepełne podstawowe”.

W szkole Kola nie mógł się zaadaptować. Już pierwszego dnia koledzy z klasy skopali mu tyłek, bo był słabeuszem i grubasem. Tatusia przy nim nie było, a ponieważ sam nie umiał się przed dziećmi obronić, wkrótce stał się obiektem drwin. Najbardziej dokuczał mu Sierioża, syn popa z niedawno zbudowanej cerkwi Świętego Mikołaja. Ten prawosławny potwór przy każdej okazji opluwał małego Kolę, okładał pięściami, podczas przerw przypinał mu na plecach karteczkę z napisem „Kopnij mnie!”.

Postrach Koli budził także Witia – synek nauczyciela kaligrafii. Był to chłopak o sadystycznych skłonnościach. Przypierał Kolę do ściany i kazał mu piać jak kogut. A jeśli ten nie posłuchał, Witia chwytał go za jądra, ściskał mocno i żądał, żeby Kola nazwał siebie durniem.

Niewiele lepsi od tych łobuzów byli nauczyciele. Wykładający ortografię Andriej Tkaczow, który miał na pieńku z carskimi władzami, nienawidził Koli z całej duszy. Wystarczyło, że chłopiec zrobił drobny błąd lub nie dość pięknie na tabliczce łupkowej wykaligrafował jakąś literę, a pedagog uderzał go dłonią w potylicę. Jakby tego było mało, łapał Kolę za kołnierz, ciągnął do tablicy, stawiał przed całą klasą i na goły tyłek wlepiał mu rózgi.

Nauczyciel arytmetyki Oleg Płatonow też Koli nie lubił. Raz przepytywał go z tabliczki mnożenia i chłopiec nie wiedział, ile to jest dwa razy dwa, ciągle się mylił. Profesor walnął go z całej siły pięścią w czoło, a kiedy z przeciętej brwi pociekła krew, omal mu ucha nie urwał, złoszcząc się, że Kola rzekomo udaje i odgrywa przed kolegami ofiarę.

Chyba tylko nauczyciel religii, protojerej Nikita Siergiejewicz Chruszczow z cerkwi garnizonowej w Mariampolu, był bardziej pobłażliwy. Ale i on, kiedy trzeba było wykuć na pamięć słowo Boże, stawał się surowy. Nikołaj Jeżow nigdy nie zapomni, jak wyrwany do odpowiedzi, nie potrafił wymienić wszystkich grzechów głównych. Protojerej Nikita okropnie się wtedy zdenerwował, zaczął go straszyć krzyżem, wołać o pomstę do nieba. Kazał chłopcu zostać po lekcjach, gdyż chciał przed nim odsłonić najstraszniejszą tajemnicę grzechu. Szczęściem, kiedy pop podciągnął sutannę, do klasy wszedł akurat dyrektor Kurganow wraz z wizytującym szkołę inspektorem Ilją Uljanowem. Dyrektor zawstydził nauczyciela – zwrócił mu uwagę, żeby na zajęcia pozaszkolne znalazł sobie inne miejsce – i uwolnił stojącego na czworakach chłopca.

Kola cierpliwie znosił szyderstwa i przemoc, czasem jednak wychodził z domu i nie docierał do szkoły. Opłotkami – żeby nikt go nie zauważył, nie zaczepił – szedł nad Szeszupę. Siadał na brzegu, patrzył na spokojny nurt i zapominając o wszystkim, pogrążał się w marzeniach.

Pewnego razu, gdy tak siedział nad rzeką, zjawił się przed nim nieznajomy mężczyzna – szczupły, średniego wzrostu, z ciemnobrązową bródką, cienkim i prostym nosem, z długimi, zaczesanymi do tyłu włosami. W jego lśniących oczach o miłym wejrzeniu było coś kobiecego. Głos miał wysoki, lekko zachrypnięty, w przeciwieństwie do protojereja Chruszczowa i nauczyciela arytmetyki Płatonowa, których niskie głosy brzmiały dudniąco i szorstko. Choć mężczyzna był od Koli kilkanaście lat starszy, wyglądał bardzo młodo. Poruszał się sprężyście, energicznie, jego gwałtowne i kanciaste ruchy zdradzały niezłomną wolę i duchową siłę. Usiadł obok chłopca i zagadnął go przyjaźnie. Wydawał się spokojnym, miłym, dobrym człowiekiem. Był to Zigmas Aleksa-Angarietis – aktywny socjaldemokrata, przyszły filar Komunistycznej Partii Litwy i sekretarz Międzynarodowej Komisji Kontrolnej Kominternu. Przedstawił się jako „wujek Zigmas” i zaczął delikatnie Kolę wypytywać, dlaczego przygląda się rzece i czy coś go niepokoi.

Mały Kola od razu poczuł sympatię do wujka Zigmasa. Niczego przed nim nie tając, opowiadał o szkole, o znienawidzonych nauczycielach: Nikicie Chruszczowie, Olegu Płatonowie, Andrieju Tkaczowie. Skarżył się, że już trzeci rok dokuczają mu dzień w dzień syn popa Sierioża i syn nauczyciela kaligrafii Witia. A jeszcze Borys Graczow, syn dozorcy cmentarza garnizonowego, ciągle go obraża, a Sasza Szczerbicki przejść mu spokojnie nie daje.

Zwierzywszy się ze szkolnych problemów, zaczął mówić o swojej rodzinie, w której kłótnie nigdy się nie kończą. Ojciec, Iwan, służy w policji pod żandarmem Kislinskisem i pije na okrągło. Matka, Antosia, też już polubiła zaglądać do kieliszka. Dlatego chłopcu jest ciężko, czuje się samotny, nikomu niepotrzebny. Tylko kiedy ucieknie z lekcji i przyjdzie tu, nad Szeszupę, zapomina o wszystkim.

Wyznania małego Koli poruszyły wujka Zigmasa. Chcąc pocieszyć chłopca, któremu działa się krzywda, opowiedział mu swoją historię.

„Urodziłem się – spokojnym tonem zaczął dobry wujek Zigmas – trzynastego czerwca 1882 roku w powiecie wyłkowyskim, w guberni suwalskiej. Wstyd przyznać, ale przyszedłem na świat w rodzinie obrzydliwie bogatego chłopa. Mój nienasycony, żądny bogactw ojciec miał wtedy pięćdziesiąt dziesięcin – potężne gospodarstwo, prawie jak u szlachcica. Po śmierci mojej matki ojciec ożenił się po raz drugi. Wziął ogromny posag, sprzedał gospodarstwo i kupił majątek ziemski. Został, kurwa, ziemianinem. Chodził dumny jak paw. Teraz miał trzysta dziesięcin i ileś tysięcy rubli długu. Z takim ojcem nie chciałem mieć żadnych kontaktów. Byłem pewien, że wkrótce zbiednieje i będzie musiał sprzedać posiadłość, czego do dziś szczerze mu życzę. Nie wiem, czy ojciec jeszcze żyje. Nie obchodzi mnie to.

Matka była z chłopów pańszczyźnianych. Zmarła, kiedy miałem dziewięć czy dziesięć lat, i nikt mnie nie wychowywał. Pierwsze lata swojego życia spędziłem u babci, więc nic dziwnego, że w nowej rodzinie ojca czułem się obcy, niepotrzebny. Ojciec nigdy mnie nie kochał. I ja go nie kochałem. A teraz nienawidzę go całym sercem za to, że niesprawiedliwie i okrutnie traktuje swoich parobków. Życzę chujowi śmierci. Nigdy nie miał wpływu na moje wychowanie ani na przekonania polityczne. I nie będzie go miał, nawet gdyby bardzo mu na tym zależało. Nie lubiąc swego ojca, nie lubiłem też środowiska, do którego ten nikczemnik należał. Najpierw stałem się obcy w rodzinie, a potem w ogóle w kręgach, z których się wywodziłem. Tak to jest, moje dziecko”.

Słuchając zwierzeń wujka Zigmasa, Kola nie czuł się już tak bardzo samotny. Niespodziewanie odnalazł nad Szeszupą bratnią duszę. Czekał, co jeszcze opowie mu ten nowo poznany człowiek, i w myślach porównywał swoje życie z jego historią. A Zigmas Aleksa-Angarietis, widząc, że Kola ciekawie nadstawia uszu, snuł dalej swoją opowieść:

„Wyobraź sobie, że do dziewiątego roku życia uczyłem się w domu, a potem tutaj – w gimnazjum w Mariampolu. Słabo mi szła nauka, nie miałem zdolności do języków, nie lubiłem wkuwać na pamięć imion władców i w ogóle przyswajać wiedzy. Najlepiej wychodziło mi to, czego nie trzeba było się uczyć. Na przykład na gimnastyce zawsze byłem prymusem. Czasem dyskutowałem z nauczycielami. Zdarzało się, że któregoś poturbowałem albo kopnąłem. Głupi byli. Nie mieli pojęcia o prawdziwym życiu. Ktoś musiał ich nauczyć rozumu.

Po szóstej klasie gimnazjum wstąpiłem do Instytutu Weterynarii w Warszawie. Na trzecim roku mnie aresztowali, więc przerwałem studia, za co jestem wdzięczny losowi. Moja kariera weterynarza skończyła się w suwalskiej turmie, gdzie rozpocząłem nową, więzienną szkołę życia”.

W oczach Koli ten mężczyzna o przyjemnym wejrzeniu urósł pod niebiosa. Chłopiec nigdy jeszcze nie spotkał równie ciekawego człowieka. Wszystko, o czym mówił Angarietis, było mu szczególnie bliskie. Tych dwóch ludzi – tak różniących się wiekiem, wagą i wzrostem – łączyły podobne przeżycia i ten sam stosunek do znienawidzonej szkoły, o którą Kola coraz więcej się dopytywał.

„Jako dziesięcioletni chłopak – opowiadał pociągnięty za język wujek Zigmas – na początku gimnazjum ogłosiłem pierwszy w swoim życiu strajk. Odmówiłem odpowiedzi na pytania z arytmetyki, choć tamtego dnia umiałem ją sto razy lepiej niż inni uczniowie. Nauczyciel idiota wymagał wykutych na pamięć reguł, a nie tego, żeby przedmiot rozumieć. Ja nie chciałem wkuwać, więc nie odpowiadałem na pytania. Stałem tylko pod tablicą i trzymając rękę w kieszeni, pokazywałem belfrowi figę”.

Znajomość z wujkiem Zigmasem okazała się dla Koli znacząca. Chłopiec z każdym dniem coraz mocniej wierzył w siebie. Zniknęły zbędne kilogramy. Wkrótce nie był już pulpetem – schudł nie do poznania. Niestety, przestał rosnąć. Został taki, jaki był w dniu, w którym pierwszy raz spotkał Aleksę-Angarietisa, czyli miał nie więcej niż sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu.

Wujek Zigmas pojawiał się w Mariampolu niespodziewanie. Czasem znikał na wiele miesięcy. A kiedy wracał, przychodził zawsze w to samo miejsce nad Szeszupą. Kola na widok energicznej sylwetki Angarietisa skakał z radości. Puszczał się pędem w kierunku swojego starszego przyjaciela, a dobiegłszy, drżąc z podniecenia, czekał, aż wujek Zigmas znów delikatnie go przytuli. Potem obaj siadali nad rzeką, trzymając się za ręce. Angarietis opowiadał, co nowego wydarzyło się na świecie, a Kola słuchał. Wszystko go interesowało: beztroskie życie książąt i burżujów w Wilnie, intrygi na carskim dworze, niecne zamiary popa Gapona, ruch rewolucyjny w Warszawie, Kownie i Petersburgu. To właśnie od wujka Zigmasa Kola po raz pierwszy usłyszał nie tylko o jego gimnazjalnych kolegach z Mariampola – dociekliwym Jonasie Basanavičiusie, chorowitym Vincasie Kudirce i przyszłym komuniście Vincasie Mickevičiusie-Kapsukasie – ale także o Leninie.

Wówczas Kola mało interesował się przedwcześnie wyłysiałym Włodzimierzem Iljiczem Uljanowem, przyszłym wodzem światowego proletariatu. Chłopiec skupiał się przede wszystkim na przyjaźni z wujkiem Zigmasem, czuł się dumny, że ktoś taki darzy go sympatią i zaufaniem. Wujek podrzucał mu czasem jakąś nielegalną broszurę lub nie za ciężką książkę, zapominając przestrzec, jakie to niebezpieczne. Kola czytał je w tajemnicy i dowiadywał się rzeczy niesłychanych: że wokół panuje niesprawiedliwość, że masy pracujące są okrutnie wyzyskiwane, że w Rosji rządzonej przez krwawego cara Mikołaja II życie jest nieznośne. Kola oczywiście nie domyślał się, że wujek Zigmas, który jeszcze w ubiegłym wieku wybrał niebezpieczną, lecz jakże romantyczną drogę rewolucjonisty, od kilku lat się ukrywał, gdyż tropili go carscy żandarmi. Chłopak nie zdawał sobie sprawy z tych zagrożeń i może dlatego tak chętnie kolportował zakazane gazety, przynoszone przez wujka Zigmasa.

Raz Aleksa-Angarietis omal nie wpadł w ręce żandarma Jeżowa. Przewoził akurat z Kowna do Mariampola kamień litograficzny potrzebny do drukowania nielegalnego „Darbininkų balsas”[5]. Przywiózł go wozem pocztowym i zamiast od razu udać się do zakonspirowanego mieszkania, wstąpił do piwiarni. Wytrąbił parę kufli, wsunął tobołek pod ławkę i wyszedł, żeby spotkać się z Kolą. A gdy wrócił pod wieczór w świetnym nastroju, ujrzał siedzącego na ławce żandarma – ojca Koli, Iwana Jeżowa. Całe szczęście, że ten był już mocno wstawiony i wkrótce zasnął. A wtedy Aleksa-Angarietis zabrał swój tobołek i po cichu zaniósł do tajnego mieszkania.

W trzeciej klasie gimnazjum dzieci przestały już Koli dokuczać. Jeśli ktoś go zaczepił, popchnął czy opluł, chłopak odpłacał tym samym. Dlatego teraz szanowali Kolę i olbrzym Witia, i chuligan Borys Graczow, i niedawny prześladowca Sierioża – syn popa z cerkwi Świętego Mikołaja. Tylko za plecami, tak żeby go nie urazić, koledzy nazywali Jeżowa „Molem Książkowym”, chociaż nikt go nie widział z książką w ręku.

Dwudziestego drugiego stycznia 1905 roku – w dniu, w którym w Petersburgu odbywała się pokojowa demonstracja robotników – Kola na chwilę wpadł do domu. Spodziewał się, że zastanie tam mamę. Ojciec od kilku dni dyżurował pijany w cyrkule. Braciszek Iwan i siostrzyczka Jewdosia zostali dłużej w szkole na zajęciach z kaligrafii. Niczego nie podejrzewając, chłopak uchylił drzwi sypialni swoich rodziców i zobaczył coś odrażającego. Jego matka, Antosia, leżała w łóżku z policmajstrem Kislinskisem. Ona z rozkraczonymi nogami, on z papierosem w zębach próbował wskrzesić swojego zwiotczałego ptaszka. W pierwszej chwili Kola nie wierzył własnym oczom. Ale kiedy ptaszek Kislinskisa urósł do rozmiarów potężnego ptaka i mężczyzna położył się na Antosi, Kola jak oparzony wybiegł z domu. Długo błądził bez celu ulicami Mariampola, trzęsąc się z zimna. Tak bardzo potrzebował teraz obecności wujka Zigmasa, jego słów dodających otuchy. Lecz jak na złość Angarietis znowu gdzieś przepadł.

Po krwawej niedzieli, kiedy w Petersburgu car Mikołaj II kazał strzelać do pokojowo protestujących robotników, Kola Jeżow bardzo się zmienił. Znienawidził nie tylko carskich żandarmów i obłudnego policmajstra Kislinskisa, ale także wszystkie kobiety świata. Wstąpiwszy do cerkwi Świętego Mikołaja, żeby się ogrzać, chłopiec zapalił świeczkę i przysiągł przed ikonostasem, że nigdy nie będzie się z nimi zadawał. Chyba że okoliczności go do tego zmuszą.

Trzeba powiedzieć, że Kola, który dorastał w zapadłym kącie rosyjskiego imperium, nie miał dotąd okazji oglądać męskich członków. Tylko raz – kiedy go z wujkiem Zigmasem przypiliło i razem sikali do Szeszupy – zerknął jednym okiem. Zawstydzony, prędko odwrócił wzrok. Później, co nie jest tajemnicą, Nikołaj Iwanowicz Jeżow naoglądał się różnych. Gdy został szefem NKWD, założył tajny notes, w którym zapisywał rozmiar, kształt, kolor, a nawet odcień rozmaitych penisów. W oddzielnej rubryce notował adres właściciela, dokładną datę jego urodzenia i narodowość. Było to coś w rodzaju leksykonu najwspanialszych radzieckich chłopaków z pierwszej połowy dwudziestego wieku. Komisarz Jeżow przechowywał ten notes wraz ze zbiorkiem zdjęć pornograficznych w zewnętrznej kieszeni fartucha, obok swojej legitymacji partyjnej.

W 1905 roku sytuacja rewolucyjna w Rosji dojrzała do tego, że masy ludowe – jak to celnie ujął Włodzimierz Iljicz Lenin – nie chciały już żyć po staremu, a władza nie umiała po staremu rządzić. Na Litwie, jakkolwiek nie tak licznie, tu i ówdzie też dochodziło do zamieszek. Płonęły dwory, strajkowały fabryki, w dużych miastach odbywały się demonstracje. Wielki Sejm Wileński, który zebrał się w Wilnie na początku grudnia, żądał autonomii, praw i swobód obywatelskich. Władze carskie, nie nadążając z gaszeniem politycznych pożarów, wprowadziły w guberni kowieńskiej, wileńskiej, a potem również suwalskiej, stan wyjątkowy.

Rewolucyjna fala nie ominęła cichego Mariampola. W tajnym raporcie policmajster Kislinskis donosił:

„Matecznikiem Litewskiej Partii Socjaldemokratycznej w guberni suwalskiej jest Mariampol – skupisko litewskiej inteligencji i innych szumowin; działa tu niepewne politycznie męskie gimnazjum, a w pobliskich Wejwerach równie podejrzane seminarium nauczycielskie. Jakiś parszywiec o zaburzonej osobowości założył w mieście tajną drukarnię i wydaje ekstremistyczną gazetę «Darbininkų žodis»[6], w której podżega do obalenia prawomocnej władzy. Żandarmerię guberni suwalskiej bardzo to niepokoi. Nie panując nad sytuacją i nie mogąc wytropić tajnej drukarni, żądamy zwiększenia środków. Ufamy, że kiedy je podzielimy i przywłaszczymy sobie, sytuacja po pewnym czasie nieco się poprawi”.

Odkąd car Mikołaj II w 1904 roku zniósł zakaz wydawania prasy litewskiej, żandarmowi Jeżowowi roboty bynajmniej nie ubyło. Nie musiał już, co prawda, marznąć zimą w zasadzkach zastawionych na kolporterów książek, którzy setkami przenikali z Prus Wschodnich na Litwę, za to w guberni zaczęli mnożyć się ludzie nieprawomyślni – różnej maści przeciwnicy caratu. Coraz trudniej było ich śledzić, czasem stawało się to wręcz niewykonalne. W tym beznadziejnym położeniu Iwan Fomicz jeszcze bardziej się rozpił. Kiedy męczył go potworny kac, Iwan lekkomyślnie postanawiał, że nie pójdzie do pracy, i rzeczywiście potrafił cały dzień, albo i kilka tygodni z rzędu, przesiedzieć w chałupie. Stawiał przed sobą butelkę samogonu i jakoś udawało mu się przeżyć ranek, a nawet dotrwać do wieczora, pijąc samotnie. Na prośby policmajstra Kislinskisa, żeby raczył zrobić choćby małą przerwę w piciu, Jeżow posyłał mu wiąchę, po czym wybuchał pijackim szlochem, że nikt go nie kocha. Dłużej tak nie mogło być. Kis­linskis, który przez wiele lat patrzył przez palce na zamiłowanie swojego podwładnego do alkoholu, teraz musiał go zwolnić ze służby. Dowiedziawszy się o tym, Iwan Fomicz przez kilka tygodni chlał na umór. A gdy zabrakło mu forsy na samogon, zatrudnił się u znajomego rzeźnika zaopatrującego w wyroby mięsne stacjonujące tu carskie wojsko.

Właściciel rzeźni, Kazimieras Vareikis, był Litwinem od dawna świadomym swojej przynależności narodowej. Miał liczną rodzinę. Znał osobiście przedstawicieli ruchu odrodzeniowego – Jonasa Basanavičiusa i Vincasa Kudirkę. Czytał wydawane przez nich czasopisma – „Aušrę” i „Varpasa”. Prenumerował gazetę ludową „Ūkininkas”. Działał w bractwie trzeźwości biskupa Motiejusa Valančiusa. Poza tym miał wspaniały głos i w czasie wolnym śpiewał w chórze bazyliki Świętego Michała Archanioła. Nie było w Mariampolu takiego wesela, chrzcin czy święta, w których obdarzony wszelkimi talentami Vareikis by nie uczestniczył, grając na harmonii do upadłego. Ale na tym nie kończyła się jego działalność. Drugą, ukrytą stronę aktywności tego mariampolskiego inteligenta znali jedynie wtajemniczeni. Otóż w rzeźni Vareikisa już nie pierwszy rok z rzędu odbywały się tajne spotkania, na których dyskutowano o przyszłości Litwy. A zatem Iwan Jeżow, niczego nie podejrzewając, trafił do gniazda litewskości.

Potajemnie zbierający się w rzeźni mężczyźni mieli odmienne wizje przyszłości Litwy. Po tym, jak car Mikołaj II nie tylko stłumił rewolucję, ale i przegrał wojnę z Japonią, w wielu głowach zrodziły się nadzieje na zmiany. I choć dążenia niepodległościowe Litwinów były jeszcze nieśmiałe, co poniektórzy w rzeźni – najwyraźniej odurzeni krwią – zamierzali wolność kraju wywalczyć zbrojnie. Biorąc przykład z rosyjskich rewolucjonistów, radzili, żeby nie czekać na łaskę cara. Wspominali ekonomistę Marksa, socjologa Engelsa, mówili o jakichś skuwających proletariat łańcuchach, które łatwo można by zrzucić, i o innych bzdurach, co zdradzało, że sympatyzują z radykalnymi socjaldemokratami, a część tego środowiska chciała działać wspólnie z Rosjanami.

Nie zgadzała się na to inna grupka, która w zakładzie Kazimierasa Vareikisa gromadziła się zazwyczaj przy mięsie pozyskiwanym nie z trzody chlewnej, lecz z bydła. Oni też należeli do litewskich socjaldemokratów, też chcieli działać wspólnie, jednak w odróżnieniu od tamtych opowiadali się za szerszą współpracą – nie tylko z Rosjanami, ale z całą zachodnią Międzynarodówką. Socjaldemokraci – zarówno ci prorosyjscy, jak i prozachodni – stanowili w rzeźni Vareikisa mniejszość.

Najwięcej zbierało się u Vareikisa politykierów prawicowych. Byli to księża litwomani, przyszli chrześcijańscy demokraci i potencjalni narodowcy. Vareikis nieraz musiał uspokajać krzykaczy, którym roiło się, że za kilka lat odbudują potęgę Wielkiego ­Księstwa Litewskiego – od Bałtyku po Morze Czarne. Wówczas Litwa zerwie zakazany związek miłosny z Polską i zostanie ogłoszona Królestwem Powszechnego Dobra. Będzie w niej mądrze panował król Mendog II, którego z łatwością uda się znaleźć w Niemczech. Inni prawicowcy uważali, że to bzdury, ich marzeniem była Republika Litewska z ustrojem demokratycznym, a później autorytarnym. Jeszcze inni doradzali unię z Łotwą. Kolejni bredzili coś o litewskim abecadle. Najbardziej radykalni prorokowali, że już jutro trzeba będzie zwijać manatki i płynąć Niemnem w kierunku Madagaskaru, aby założyć tam Drugą Litwę, rządzoną z Watykanu przez papieża Piusa X. Dowodząc swych racji, obrażali się na siebie nawzajem, obrzucali wyzwiskami. Nie zmieniwszy swojego zdania, rozchodzili się po cichu, by za jakiś czas ponownie spotkać się na tajnym zebraniu.

Iwanowi Fomiczowi praca w rzeźni znudziła się już po pierwszym dniu. Wrócił do domu i stwierdził, że o wiele lepiej jest pić. Ale teraz nie było to takie proste jak za czasów służby w policji. Schwytani kolporterzy książek już nie proponowali byłemu żandarmowi samogonu. A karczmarz nie nalewał mu za darmo wódki – wręcz przeciwnie, łapał za pogrzebacz albo miotłę i przepędzał Iwana Fomicza, krzycząc, żeby się więcej w jego gospodzie nie pokazywał.

Innemu pewnie ręce by opadły, ale sprytny Iwan Fomicz zawsze znajdował wyjście z sytuacji. Postanowił w swoim zastępstwie wysłać do rzeźni najstarszego syna. Kiedy Kola, wróciwszy ze szkoły, usłyszał tę „radosną” wieść, stanął okoniem. Gorączkując się, próbował pijanemu ojcu wytłumaczyć, że zawsze bał się krwi i że na jej widok mdleje. W dodatku jest wątły, słaby, chorowity i nie będzie w stanie unieść ani siekiery, ani młota.

Nieposłuszeństwo Koli rozwścieczyło ojca. Trzasnął chłopaka pięścią, aż krew mu pociekła z nosa. Przewrócił go na ziemię, zaczął kopać, wrzeszcząc na cały Mariampol po litewsku, po polsku i po rosyjsku, że nie będzie trzymał w domu darmozjada, że jeśli Koli coś się nie podoba, to niech się wynosi i więcej nie wraca. Matka jest tego samego zdania, bo znudziło jej się nad każdym skakać.

Kola spojrzał na matkę, która potakująco skinęła głową. Nie pozostało mu więc nic innego, niż pogodzić się z wolą ojca. Z ciężkim sercem powlókł się już nie nad Szeszupę, tylko prosto do rzeźni Vareikisa.

Kazimieras usłyszawszy, że mały Jeżow przyszedł zastąpić ojca, nie chciał z nim nawet gadać. Nie potrzebował w rzeźni takiego zdechlaka. Ale chłopak nie odpuszczał, stał w progu jak kołek i wcale nie miał zamiaru wracać do domu. Vareikis docenił w końcu upór Koli i pozwolił mu zostać na okres próbny. Pomacał wątłe mięśnie chłopca, po czym zaproponował, że będzie robił za dwóch, otrzymując za to stawkę ucznia. Kola przyjął warunki gospodarza i został w rzeźni.