Zegary w pokoju matki - Tanja Stupar-Trifunović - ebook

Zegary w pokoju matki ebook

Tanja Stupar-Trifunović

0,0

Opis

Poetycka, patchworkowa, spleciona z kilku wątków narracyjnych opowieść o dziedziczonym chłodzie oraz wydziedziczających namiętnościach, o pajęczym lęku, który snuje się przez pokolenia i oplata kolejne kobiety lepką siecią troski, wreszcie o próbie cofnięcia czasu w domu pełnym tykających wspomnień. Za tę powieść serbska poetka i pisarka Tanja Stupar-Trifunović została w 2016 roku uhonorowana Nagrodą Literacką Unii Europejskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 150

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Amelii

Mieszka we mnie ktoś inny.

Młoda kobieta, która ma pocieszyć wystraszoną córeczkę, na balkonie rozwiesza pranie. Kropla po kropli kapią jej niewidzialne łzy. Dziewczynka chowa się wśród bawełny. Kobieta głaszcze ją po głowie, ale żadna z nich nie wie, czy to dotyk człowieka, czy słońca.

Mają swoje okna, przez które się wprowadzają. Mają swoje drzwi, które otwierają na oścież, by wpuścić do środka dziki przypływ.

Zajmują sobą całą przestrzeń, dla mnie powoli brakuje miejsca. Wzbiera podziemna fala. Zrywa się huragan dzieciństwa. Rośnie dziewczynka, która prosi matkę o przytulenie.

II

Napisz dla mnie bajkę, taką bez wilka, bo wilk je sny – mówi dziewczynka.

– Bajka zaczyna się w jego brzuchu. Musiałam tam wejść, żeby je odzyskać. – Dziewczynka ściąga brwi. – Tam jest bardzo ciemno, jak...

– Jak w nocy.

– Tak, jak w nocy, najciemniejszej, jaką możesz sobie wyobrazić.

– Ale wtedy nic nie widać.

– Widać, trzeba tylko patrzeć inaczej, oczami wewnętrznymi.

– Wewnętrznymi?

– Tak. One ci wyrosną, jeśli zwykłe oczy nie będą mogły sobie poradzić.

– Gdzie wyrosną?

– W środku, w tobie.

– Tak jak ty urosłaś w brzuchu wilka?

– Mniej więcej. Czasem dzieją się w nas różne rzeczy, chociaż ich nie widać. Wiesz, w środku palą się inne światła, światła wewnętrzne. Zresztą tam inne jest nie tylko światło, ale też ciemność.

– A więc to będzie bajka wewnętrzna?

– Tak.

– Czy musi zaczynać się od wilka?

– Musi. Dzięki temu uratujemy sny, które on pożarł.

– Trochę będę się bała.

– Wiem, ale wszystko dobrze się skończy.

– To twoja wina, że on pożarł sny?

– W pewnym sensie tak.

– Jest zły?

– Niezupełnie. Jest taki, bo takie jest wszystko wokół.

– Nawet ty?

– Tak.

– I tata, i ja, i kot...?

– Tak.

– Cały świat.

– Można tak powiedzieć.

– Czy wilk pozwoli ci zabrać sny, które nam zjadł, i wrócić do mnie?

– Poproszę go o to.

– Ale on wtedy będzie głodny i pusty w środku, i nie będzie chciał cię wypuścić.

– Nie dam się.

– Nie chcę, żebyś tam szła. On jest silniejszy. Ma wielkie zęby, a ty jesteś zwykłą mamą, pożre cię, tak jak pożarł sny.

– Nie pożre, wezmę ze sobą niewidzialną moc. Wiesz, tam wszystko jest inne, on nie jest zwykłym wilkiem, ja nie jestem zwykłą mamą, ani moc nie jest zwykła. To specjalna moc, wewnętrzna. Boisz się, bo nie wiesz, że jestem od niego silniejsza.

– A jesteś silniejsza?

– Tak.

– Skąd wiesz?

– Bo to moja bajka.

– I mi ją opowiesz?

– Tak.

– A jak się dowiem, że sny już wróciły?

– Dowiesz się. Wszystko będzie wyglądać inaczej, zobaczysz.

III

Może trzeba zacząć od dzieciństwa, od czasu, kiedy wrażenia odciskają w nas niezatarte piętno, jak stopy w tężejącym betonie. A teraz – doznania są smugą błota, którą łatwo zmyć. Jestem placem wybrukowanym do ostatniej kostki, szczelnie pokrytą płytkami promenadą, ulicą wylaną asfaltem. Stwardniałam na kamień. Obce kroki już tylko ślizgają się po mnie, ich ślady ściera wiatr. Przeszłość ma kształt domu, do którego czasem wpada nieostrożna myśl, wspomnienia uginają się w nim niczym kartonowe ściany od nadmiaru obrazów.

Chodziłam wzdłuż brzegu i zbierałam muszle. Matka miała pretensje, bo spaliłam plecy. Skóra mi pociemniała, spękała, napięła się do granic wytrzymałości. Nic nie czułam. Ale to działo się później. Teraz byłam skupiona na szukaniu. Moje oczy polowały jak drapieżniki, przyciągały jak magnes i prosiły jak doświadczeni żebracy. Muszle chowały się wśród kamieni i trzeba je było wymacywać palcami. W środku połyskiwały perłową bielą – kolorem mojego brzucha – a z zewnątrz zalegał na nich mat w kolorze moich opalonych pleców. W kolorze życia, które przychodzi nie wiadomo skąd, rodzi się w główkach dziewczynek i opalizuje bielą wnętrza muszli.

Dziewczynki w strachu i napięciu czekają na obrót rzeczy.

Ślub był skromny. Bez bieli. Bez pereł. Muszelka nie rozwarła się do końca. Krawędź okazała się zbyt ostra. Przecięłam sobie palec. Słona woda wżarła się w moją krew. Zapiekło. Palec wetknęłam do wody, żeby matka nie zobaczyła skaleczenia. Morze ssało moje soki, zabrało mi część mnie, dając jednak w zamian trochę siebie. Wymieniliśmy się płynami. Pewnie dlatego wciąż ciągnę ku nieznanym brzegom, a na ich widok aż kręci mi się w głowie z podniecenia. Promień, liżąc moją skórę, mówi, że nigdy nie dotykał tak słonej kobiety. „Jakbyś się wykąpała w solance”.

Tak, drzemie we mnie coś bardzo słonego. Uwięzione morze komórkowe.

Matka wytęża wzrok jak mewa, która zaraz wbije szpony w naiwną ofiarę. Wystarczy jeden nieostrożny ruch, a mój romans ze słońcem będzie skończony. Matka zatrzepocze skrzydłami, dosięgnie mnie dziobem i przeniesie w cień. Pod zielony tamaryszek. Pod sosnę smołową. Pod figę, której niedojrzały owoc wypuszcza lepkie mleko.

Nasze sublokatorskie mieszkanie było ciasne, zatęchłe i bezpieczne. Z dala od morza. Na półkach układałam muszelki. Zewsząd napierały ściany. Czułam ich bliskość. Przytulne było zaplecze, gdzie trzymałyśmy zastygłe powietrze i słoiki z dżemem. Kiedy tam zaglądałam, opowiadało mi historię biedy i głodu.

Drżąc na całym ciele, wyglądam przez okienko na szarą drogę. Morze jest daleko, ale i tak słyszę przypływy i odpływy. Pływy i sztormy. I poranki z rybami wyrzuconymi na brzeg. Coś rośnie.

Pewnego dnia to coś ze mnie wypłynie.

Ty zsunęłaś się po moich słonych udach, wykąpanych w wodzie morskiej i krwi. Część mnie wyślizgnęła się tobie, część ciebie wślizgnęła się we mnie. Szumiałyśmy. Obie latem zbierałyśmy muszelki. W twoich oczach dostrzegłam ten sam blask, żądzę przygód, pragnienie poszukiwań perłowej bieli. Między kamieniami.

Matka była wściekła, kiedy w drodze do domu bardzo się ociągałam. Specjalnie zwalniałam kroku, bo w powietrzu wisiały kłopoty. Przystawała, czekała na mnie. W końcu dostałam lanie. Nieopatrznie zdradziłam sąsiadowi rodzinną tajemnicę. Powiedziałam to, czego nikomu miałam nie mówić.

O nas.

O tym, co w rodzinie.

Co w czterech ścianach.

Co tylko nasze.

Zdradziłam.

Pytał. Byłam szczera. Myślałam, że w każdym domu jest tak samo, ludzie się okłamują, bo chcą uniknąć przykrości.

Nic z tego nie rozumiałam.

Ale bolało.

Lepiej więc milczeć. Manto nie nauczyło mnie rozumu.

Nie było warto.

Ślub urządzono skromny. Matka przechyliła głowę w jedną stronę, ojciec w drugą.

Szedł na ryby. Prosiłam, żeby wziął mnie ze sobą, ale matka była przeciwna. – To niebezpieczne brać dziecko na otwarte morze – mówiła – może być sztorm, już wieje. – Uparłam się. – Powariowaliście, nie pozwalam! – A jednak poszliśmy. Na kutrze byli jeszcze inni mężczyźni. Tryskali humorem. O świcie kostniały nam ręce, potem zrobiło się gorąco. Od słońca pierzchła skóra. Byłam jedną z nich. Złowiliśmy mątwę. Czarna wydzielina zalała pokład. Nie brzydziła mnie, nie bałam się, że się ubrudzę. Oni też się nie bali.

Brud nie był im straszny nawet wtedy, kiedy tkwiąc po uszy w czarnej ziemi, patrzyli na siebie z obu stron frontu. Wstawali wcześnie. Zapalali papierosy i wychodzili jak na ryby. Ale wtedy ja już się bałam, i to bardzo.

Już nie byłam jedną z nich.

Czarna wydzielina, czarny atrament, historia pod wodą.

– Wstydź się – powiedział ojciec. – Wstydź się. – Wstydziłam się. Za błędy. Musiało ich być naprawdę dużo. Cały wór po kukurydzy, którą wydziobały kury. Czas wymazał błędy, lecz ja wciąż się wstydzę. Ojciec zresztą też. I jemu mówili: „Wstydź się!”. „Ukradłeś cytrynę, zniszczyłeś płot, rozbiłeś sąsiadowi okno”. Wstydzi się także tego zdjęcia wiszącego na ścianie, na którym mama przechyla głowę w jedną, a on w drugą stronę. Na ich ślubie.

– Boże, jakie wielkie! – Zaszedł mnie od tyłu. Spróbował wziąć je na ręce. – Może trzeba ci pomóc? Zaniosę, bo jeszcze wykrzywisz sobie kręgosłup. – Chciałam się jakoś wykręcić. Bezskutecznie. Ruszył za mną, a razem z nim jego meduzowate palce, klejące się do powietrza i do skóry, kradnące oddech. – Masz chłopaka? Dotyka cię? – Dlaczego meduzy tak lgną do piersi, do serca, dlaczego tak parzą? – Kiedy byłem młody, wszystko wyglądało inaczej. Wiesz, ona nie chce ze mną spać. – Meduzy są smutne, przezroczyste, toksyczne i zawsze kręcą się przy dzieciach, ale dzieci nie opowiadają o nich rodzicom, bo rodzice i tak stanęliby po stronie meduz.

– Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień – westchnął ojciec melancholijnie i sam plasnął się w czoło.

– I nigdy więcej nie rozpowiadaj, co usłyszałaś w domu – syknęła matka. – Nigdy!

„Co usłyszałaś, co usłyszałaś?” – szumiało we mnie.

– Słyszałaś, co o tobie gadają? – zapytała moja córka, patrząc mi prosto w oczy.

– Wiem, co gadają – odparłam. I zaczęłam się śmiać. Córce nie podobał się ten śmiech. Ten typ śmiechu nikomu się nie podoba. Nerwowy, przerywany, wymsknął mi się mimowolnie.

Fotograf krzywo stanął. Tak to sobie tłumaczę, bo na zdjęciu ślubnym oboje jesteśmy trochę przegięci. Mimo że on nigdy się nie krzywił. Jeśli ktoś chciałby się dowiedzieć, czym jest kąt prosty, powinien zobaczyć jego ramiona. I szyję. Zawsze prężył się jak struna. To ja przechyliłam głowę w przeciwną stronę. A fotograf przekrzywił aparat. Dlatego tak wyszło.

W moim brzuchu pływa ryba, która jeszcze nic nie wie o swoim istnieniu.

W morzu matki szamotałam się, jeszcze nic nie wiedząc o swoim istnieniu.

Uroczystość była skromna, bez perłowej bieli. Sublokatorski pokoik w suterenie czekał na zmęczone ciała, z których stęchlizna miała wyprzeć młodość.

Ślubu udzieliła kobieta, na oko pięćdziesięciolatka. Matowe lustra jej oczu bez wyrazu odbijały wciąż te same słowa: „tak”, „tak”, „tak”, „tak”, „tak”, mimo że pod nimi kryło się „nie”, „nie”, „nie”, „nie”, „nie”.

Ryba połknęła haczyk. Silnik kutra przyjemnie mruczał. Mężczyźni tryskali humorem. Pili, rechotali. Wszystko skończyło się dobrze. Kobiety zawsze boją się na zapas. I strasznie marudzą. Złościłam się na matkę, że nie umie cieszyć się tak, jak ci mężczyźni na otwartym morzu. Ryby leżały w koszu. Ja też łowiłam. Byłam z siebie dumna. Nie mogłam odwrócić wzroku od czarnej wydzieliny rozlanej po pokładzie, miękkiej i lepkiej. Mątwa miała w sobie jakąś potężną grawitację, dzięki której trzymaliśmy się razem.

My, weseli mężczyźni, w których nagle obudziła się kobieta.

Zostaliśmy złapani w kadr. (Wszyscy przekrzywieni).

– Powiedziałam ci, żebyś nikomu o tym nie mówiła – syknęła matka. Za nic nie mogłam sobie przypomnieć o czym. O czym, do cholery – powiedziałam. I komu? Temu facetowi, który brał dzieci na spytki? Voyeurowi czerpiącemu przyjemność z poznawania rodzinnych tajemnic sąsiadów? Ale czy nasza rodzina ma w ogóle jakieś tajemnice? Jesteśmy przecież tacy zwyczajni. Cudownie nudni. I krzywo sfotografowani. Tu, w środku, jesteś ty, a w tobie jestem ja. Ta cebula ma wiele warstw. Tak, porównanie do cebuli, banalne przecież, zmusza do łez. Jakbym ją obierała.

– Płacz! – rozkazałam sama sobie. I płakałam, aż skąpałam się w kałuży spod mątwy.

Ale wcześniej, nim do tego doszło, nim jej białe ciało błysnęło mi na dłoni, nim z bratem pobiegliśmy po nią uradowani, że będziemy mogli ofiarować ją naszemu kanarkowi; nim wypłynęliśmy na połów i świat rozsypał się na strony ku najdalszym przylądkom, o których dotąd nie mieliśmy zielonego pojęcia; nim otworzył się przed nami ocean łez, zaczęły nas nękać ciężkość i lekkość, zegary w pokoju matki ucichły, a rzeczy pokryły się kurzem – zanim to wszystko nastąpiło, istniała jedna wielka teraźniejszość, a w niej my, ludzie grzejący się blaskiem jej czułości.

IV

Kabir rzekł: Do tego nie nadają się słowa, które opuszczają usta,

lecz nie można zapisać ich na papierze;

To tak, jakby niemy kosztował łakoci

i chciał podzielić się wrażeniami.

Kabir

Niema musnęła wargi Kabira,

jednym ciepłym dotykiem wyrażając wszystko.

I pozwolił jej Kabir palcami zapisywać litery na swojej skórze.

Niema osoba

Wzbraniałam się przed tym. Słodkie owoce kleją się do rąk. Lato w pełni, a ja przy obieraniu brzoskwini dostaję gęsiej skórki. Co to za kobieta budzi się we mnie co rano? Chodzi po domu, po pustych pokojach, jakby czegoś szukała. (Matka gdzieś poszła). Przeżuwa szczęście i smutek, je mięso. Oddziela kości od skóry. Żongluje pamięcią. Rozpoznaje. Nie chcę jej widzieć, nie chcę na nią patrzeć. Odmawiam z nią współpracy.

Jej odbicia przelewają się przez brzegi luster. Razem się starzejemy. Co to za kobieta snująca się posępnie? Otwiera oczy i mówi „zmęczenie”. Zmęczenie odciśnięte ma w przegubach. Ryba w słoiku stoi na lodówce.

Matka uparcie skądś na mnie patrzy, wzywa wzrokiem. Jeszcze się nie pogodziłyśmy. (Odeszła).

Śni nam się ciągle to samo. W snach widzimy – matka i ja – wszystkie ścieżki przodków i potomków, kozie dróżki ginące w oddali, miejsca, gdzie spotykamy tych, których szukałyśmy, tych, którzy nas szukali. Budzimy się udręczone. Mnie śni się jeszcze jej wymyślony kochanek. Kochanek niemożliwy, widmowy. Fantom.

Prawiek uchyla przede mną powiekę. Matka, jeszcze młoda, siedzi w ogrodzie. To, czego wolę nie pamiętać, dopiero ma się wsączyć w nasze oczy. Teraz czeka, aż na polnej drodze pojawi się wysoki młodzieniec o zielonych oczach.

Matka-dziewczynka otwiera zeszyt i zapisuje w nim takie słowa:

„W gardle boga niepewnego miłości ugrzęzło moje serce niepewne miłości, a w nim cały kosmos niepewny miłości, po kosmosie krąży planeta niepewna miłości, na planecie rośnie drzewo, a na drzewie siedzi ptak. Niepewni miłości. Kiedy zaczęła się ta podróż? Komu ją zawdzięczam?

Czy temu chłopcu znad brzegu, w którego oczach odbijała się zieleń wody? Teraz musisz zmienić się w rybę. Będziemy wodą, wędką i pragnieniem. Wszystkim, co potrzebne, i wszystkim, co niepotrzebne. Chwilą, kiedy haczyk boleśnie wbija się w wargi, chwilą, kiedy woda kradnie oddech, chwilą, gdy skaczesz ze szczęścia, bo właśnie złowiłaś złotą rybkę, i już się wahasz, czy biec z nią do ludzi, czy prosić o miłość, lub rzucić na piasek, żeby zdechła – łuski tak pięknie błyszczą w słońcu, a oczy tak lubią pić złoto – a może cisnąć ją z powrotem do wody? Albo położyć sobie na piersi i chłonąć, chłonąć sercem.

Nienawidzę, jak się wahasz.

Był sobie chłopiec. Usiadł na brzegu. Miał zielone oczy, woda odpowiadała mu tym samym kolorem. – Teraz bądź liściem i zanurz się we mnie głęboko, jak najgłębiej. Napiszę na tobie słowami. Będziemy mieć wszystko to, co potrzebne, i co niepotrzebne. Kiedy wejdziesz pod moją skórę, a moja zielona krew zmiesza się z twoją zieloną wodą, przestaniemy rozróżniać, kto jest kim. Zasnę na twojej piersi, a ty, kołysząc mnie, szepniesz wyznanie miłości. Nawet nie poczuję, że opadamy na dno, gdzie ostre zębiska czekają na żer. Którędy poprowadzisz mnie w górę, na słońce? A może tylko zewrzesz dłoń i rozkruszysz mnie na miał?

Nienawidzę, jak się wahasz.

Chłopiec. Siedział na brzegu. Miał zielone oczy, takie jak woda. Mówili o tym samym. – A teraz bądź moją dziewczyną, chodź tu, weź mnie za rękę i płyń ze mną, toń, niech wciągną cię wiry, po dnie przesuwaj kamyczki, wplątuj włosy w witki wierzb, w moje palce. Tam, gdzie się dotkniemy, wytrysną nasze dzieci, osiedlą się na wybrzeżach, będziemy mieli wszystko, rzeczy potrzebne i rzeczy niepotrzebne. – Czy nie posunęłam się za daleko, czy trzymasz mnie jeszcze za rękę, czy to gałęzie, które przekazują sobie moje ciało? Czy pieszczą mnie ich listkowate palce, czy twoje?

Nienawidzę, jak się wahasz.

Chłopiec wyszedł z rzeki. Dziewczynka wyszła z morza. – Twoja woda jest słodka. Jestem spragniona. – Twoja woda jest słona. Jestem spragniony. – Dzielą nas wielkie odległości. Wielkie. Ale rzeki wpływają do mórz. Gdzieś jest styk, punkt, w którym się złączymy, nasze wody się wymieszają, a ryby zasiedlą nasze piersi, unoszące się niczym śluzy miłosnego szału, abyśmy mogli ku sobie popłynąć. – Są trawy, drobne żyjątka, malutkie robaczki i świetliki. Świetliki nocą rozżarzają drogę, miejsce spotkań, gdzie tęsknota staje się dachem wszystkich tych, co garną się do siebie. Tam scalają się wody, a palce budują nowe światy: wzdłuż brzegów, ust i twarzy, wzdłuż gorących szeptów. Trwa lato, czas wynurzeń.

Kim jest ten chłopiec niepewny miłości? Kim jesteśmy my, ja i ty, ptaszku na drzewie, synku planety. Utknęliśmy w ustach boga niepewnego miłości, więc udzieliło się nam jego wahanie.

I szepczemy: «jedyny», «jedyna».

Pytanie, kiedy rozpoczęliśmy tę podróż i komu ją zawdzięczamy”.

Oto, co zobaczyłam w śnie matki, w śnie moim i twoim, w śnie śnionym przez wszystkich ludzi. Śniło mi się to, czego ona nie powiedziała do końca, nie zapisała, nie dotknęła myślą. Jakby niedopowiedzenia odnajdywały zwieńczenie dopiero we mnie. Jakby ona dalej pisała wiersze, porzucone dawno temu, dlatego że stwardniały w niej na kamień.

Teraz wokół odbijają się wciąż te same słowa: „trwa lato, trwa lato”.

Rzeka wpływa do zatoki. Łączą się wody. Słodka i słona. Młodzi pływają, chowają się po zaroślach i całują tak zachłannie, jakby zaraz miało zabraknąć im tchu, jakby mieli dać głębokiego nura, wplątać się w wodorosty, rozpuścić w wodzie. Gorączkowo machają rękami, jakby tonęli. Ich miłość czuje skurcze wszystkich miłości, którym udało się zdławić czas. Spotykamy się w nich, my, uciekinierzy spod chorągwi przemijania. Właśnie tym pachną letnie wieczory. Znużone, przesycone ciepłem snują swoje opowieści, stają w zawody z wiatrem, świerszczami i demonami. Wzdłuż brzegu błądzą twarze podpiekane niepewnością poszukiwań.

Do wody wskoczył chłopak. Na jego włosy i plecy chlusnęła smuga wieczornego słońca. W gąszczu poruszył się wąż i szepnął mi na ucho: – Brakuje ci ironii, brakuje ci mojego trującego ząbka, czyli mądrości, bo czy ten twój, ten, co kazał czekać, ten, któremu ty kazałaś czekać, nie powiedział: „bądźcie mądrzy jak węże”? Niczego się nie nauczyłaś?

Dziewczynka przestraszyła się węża i krzyknęła wniebogłosy. Gdzieś zaszczekał pies. Wieczór powoli zapadał się w sobie. Kobieta wspominała, bo to pora wspomnień. „Skąd się wzięło lato pełne świerszczy, osamotnienia, duchoty i smutku?” Ruszyła zbierać owoce granatu. Zachowywała się dziwnie. Podsuwała mi mrożone rozkosze, które stopniowo tajały i rozgrzewały krew. Namiętność to gniazdo os, nie miałam ochoty ich dotykać. Byłam już trochę zmęczona, daleko od świata. Zbiegałam po schodach euforii, kłócąc się z własnym sercem. – Ucieknę – mruczałam pod nosem. – Ucieknę. – Jednak jestem tylko dziewczynką na walizkach, bezdomną, powsinogą, apatrydką. Kimś, kogo ojczyzna najpierw usunęła jak niechcianą ciążę, a potem posłała w nieznane. Kimś, kto umie uciekać, pokonywać punkty kontrolne, omijać zasadzki, przekraczać granice, również te wyobrażone. Sztywne, rozciągliwe, jakiekolwiek. W szpalerach ściśle przylegających do siebie funkcjonariuszy. Policja. – Proszę przygotować paszporty do kontroli. Proszę wyjść z samochodu. Proszę robić, co mówię. – Potem pieczątka, ulga, pozwolenie na przejazd. Całe życie wystajemy w kolejkach po jakieś przepustki. I ten strach: puszczą, nie puszczą, przejdę czy zostanę tu na zawsze.

Ale dlaczego ona o tym teraz myśli? Skąd nagle te podróże? Przecież przywiązana jest do płotu z kamienia. Jedną ręką opiera się o niego, głowę przechyliła w bok, jakby chciała wychynąć i zobaczyć, czy ktoś nie nadchodzi.

Przyjdziesz?

(Odeszła).

Tu jestem. Wlepia we mnie oczy. Puste składziki na miłość. Pudła na tęsknotę, ustawione otworami w moją stronę. Na zdjęciu jest taka mała. Dziewczynka z chustą na głowie. Stoi pod ogrodzeniem. Dobra, miła, spokojna. Kochana staruszka. Tkwi pod płotem, czeka na czułość wmurowaną w to miejsce, w dzieciństwo, w płot nie płot, w kamienne serca ludzi, którzy krążą nad jej główką.

Im dalej staruszka była, tym głośniej śmiała się we mnie moja młoda matka.

Bo nic nie umiera na zawsze. Zasypiasz tutaj, a budzisz się tam.