52,90 zł
Żyłem w świecie, w którym ksiądz wypowiadający słowa Boga wykorzystywał mnie seksualnie, i nie było nikogo, komu mógłbym o tym powiedzieć. Świat, w którym działy się te okropności, nie istniał dla nikogo innego.
Jako chłopiec w Irlandii, gdzie wszyscy – od sąsiadów po najwyższe władze Kościoła i państwa – woleli zaprzeczać, że ksiądz mógłby skrzywdzić dziecko, Colm O’Gorman odczuwał jedynie wstyd, poczucie winy i strach w obliczu regularnych gwałtów i nadużyć, których doświadczał.
Jednak Colm zapisał się w historii, skutecznie pozywając Kościół katolicki, zadając pytania samemu papieżowi i wyznaczając punkt zwrotny, który dał setkom ofiar odwagę, by przerwać milczenie i opowiedzieć o swojej krzywdzie.
Zdradzony przez Kościół to poruszająca opowieść o przemianie wstydu w gniew i siłę, by zawalczyć o prawdę. Pokazuje, że – niezależnie od bólu przeszłości – nadzieja na przyszłość istnieje – jeśli jesteśmy gotowi stanąć w jej obronie. To także poruszający manifest przeciwko milczeniu, które chroni sprawców, i hołd dla siły ludzkiego ducha, który nie godzi się na krzywdę i kłamstwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 328
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: BEYOND BELIEF: Abused by his priest. Betrayed by his church. The story of the boy who sued the Pope
Copyright © 2009 by Colm O’Gorman
First published in Great Britain in 2009 by Hodder & Stoughton An Hachette UK company
All rights reserved
Copyright for the Polish edition © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Projekt okładki © by Andrzej Komendziński
Zdjęcie na okładce © by Fred de Noyelle / gettyimages
Oparacowanie tekstu: MSP Studio
Skład i łamanie: MSP Studio
Redaktor prowadząca: Małgorzata Ochab
Wydanie I, Poznań 2025
ISBN: 978-83-8402-491-1
Grupa Wydawnicza FILIA Sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH
Mojemu ojcu Seanowi, z miłością
Jest kilka osób, którym muszę podziękować za wsparcie i rady podczas pisania tej książki: mojej agentce Caroline Wood, która przekonała mnie do jej stworzenia, Rowenie Webb i Helen Coyle z Hodder oraz mojemu redaktorowi Davidowi Moloneyowi. A także Martinie Deasy i Bernadette Morris, które czytały kolejne jej wersje i podzieliły się nieocenionymi uwagami, mojemu partnerowi Paulowi, który mnie znosił, gdy pisałem, oraz reszcie rodziny za to, co było kiedyś, i to, co jest teraz, za ich miłość i wsparcie.
W ciągu kilku lat pracy nad książką dostąpiłem zaszczytu poznania wielu osób, które przebyły podróż podobną do mojej. Ci ludzie otworzyli się przede mną i sprawili, że i ja odważyłem się przemówić publicznie. Odwaga i wytrwałość tych, których poznałem, podtrzymały mnie w przekonaniu, że nie mogę milczeć w obliczu tak wielkiej niesprawiedliwości.
Ale opowieść o własnym życiu jest przedsięwzięciem budzącym strach. Nie tylko dlatego, że opowiadając własną historię, opowiada się też historie innych.
Mam nadzieję, że ta opowieść nie przysporzy cierpienia żadnej z osób, których dotyczy. Modlę się, by dostrzegły w niej jakąś wartość. Jest wiele ofiar wydarzeń opisanych na stronach tej książki i nie wszystkie są oczywiste. Istnieją rodziny, które zostały pokrzywdzone przez to, co wydarzyło się wiele lat temu, a ich rany wciąż są niezagojone. Moją intencją nie jest sprawianie im dalszego cierpienia i mam nadzieję, że tak się nie stanie.
Przez wiele lat starałem się odzyskać swoje stracone życie i historię, którą wyparłem, żeby przeżyć. Dawniej czułem się tak, jakby moje życie było przeczytaną kiedyś serią książek. Byłem tak oddalony od prawdy o nim, że nie czułem się z nią związany w sposób emocjonalny ani intelektualny. Na przykład miałem świadomość, że do jedenastego roku życia mieszkałem na farmie, wiedziałem, gdzie i kiedy, i wiedziałem z kim. Pamiętałem jakieś rzeczy, które były częścią codziennego życia, ale w żaden sposób nie odnosiłem ich do siebie. Wiedziałem, że są prawdziwe, że muszą być faktem, ale nie czułem się z nimi związany. Tak to wyglądało przez większość pierwszych trzydziestu lat mojego życia, które podzieliło się na odcinki czasu, a każdy z nich przypominał książkę, jaką kiedyś przeczytałem. Z farmy do małego miasteczka, następnie ucieczka z domu i życie na ulicach, aż po niepewne pierwsze kroki w dorosłość. Każdy etap znajdował się w oddzielnym tomie, bez żadnego związku z poprzednimi.
Przez ostatnią dekadę pracowałem nad tym, aby odzyskać panowanie nad tą historią, by w końcu poznać swoje życie i dopasować wszystkie kawałki. Na ironię zakrawa to, że teraz stały się rozdziałami, ale przynajmniej znajdują się w jednym tomie. W jednym, scalonym i odzyskanym życiu, które należy do mnie.
– Naprawdę nie chcę tu być – powiedziałem do Sarah, gdy w zimne i szare popołudnie staliśmy na głównej ulicy mojego rodzinnego miasta. – Chcę stąd wyjechać i nigdy już nie wracać.
Sarah objęła mnie ramieniem i delikatnie przytuliła. Pochodziła z Nowej Zelandii i nie była katoliczką. W ciągu kilku ostatnich dni jej pełna oburzenia reakcja na to, co filmowała, pozwoliła mi zyskać bardziej obiektywne i wyważone spojrzenie na historię, którą próbowaliśmy opowiedzieć. Moją historię.
Stojąc tam, czułem się żałośnie. Byłem skrzywdzony. Nienawidziłem tego. Miałem wrażenie, że zaraz się rozpłaczę, wetknąłem ręce do kieszeni płaszcza i schowałem szyję pod kołnierzem. Było zimno, przestępowałem z nogi na nogę, ale nie po to, żeby się rozgrzać, lecz by pozbyć się frustracji, która mnie przepełniała. Nie musiałem się tak czuć.
Sarah na mnie patrzyła; stała się dobrą przyjaciółką. Ufałem jej. To pomagało.
– Chodźmy, czas na kawę – zaproponowała.
Sarah, ja i kamerzysta wróciliśmy do Wexford zaledwie cztery dni później, by nakręcić film dla BBC o mojej walce o to, żeby Kościół rzymskokatolicki wziął odpowiedzialność za gwałt i nadużycia, których doświadczyłem ze strony księdza, kiedy byłem nastolatkiem. To były naprawdę trudne dni, musiałem się skonfrontować z przeszłością, która wciąż mnie nawiedzała, oraz bitwą, która zdominowała sporą część mojego życia – i udokumentować je. Rozmawialiśmy z innymi mężczyznami, wykorzystywanymi przez tego samego księdza, także w latach osiemdziesiątych. Zabrałem Sarah i kamerzystę do Poulfur, małej parafii w rolniczej części południowo-wschodniej Irlandii, do miejsca, gdzie byłem wykorzystywany w zimnym domu o ascetycznym wystroju, stojącym obok kościoła, w którym służył ksiądz.
Jedną z najtrudniejszych rozmów odbyliśmy z pewną matką, Monicą Fitzpatrick, której syn Peter zastrzelił się w wieku dwudziestu trzech lat. Odkryliśmy, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż kiedy był nastolatkiem, także został wykorzystany przez księdza. Monica złamała moje serce. Zadzwoniłem do niej, żeby zapytać, czy z nami porozmawia, byłem przerażony na samą myśl o tym, że za moją sprawą powróci do niej trauma, o której może nawet nie miała pojęcia. Ale Monica i jej mąż John już wiedzieli. Nigdy nie powiedzieli tego na głos, ale mój telefon sprawił, że postanowili opowiedzieć o wszystkim tym, co od siebie odsuwali: o swoim synu, jego śmierci oraz bólu, który doprowadził go do odebrania sobie życia.
Gdy Sarah zakończyła wywiad z Monicą, wszyscy płakaliśmy. Śmierć Petera i żałoba jego rodziców wydawały się przerażające, a wydarzenia, które do tego doprowadziły, obsceniczne.
Następnego dnia wróciliśmy do Poulfur. Potrzebowaliśmy więcej informacji i znaleźliśmy się w domu lokalnego biznesmena i jego żony. Otwarcie rozmawiali o księdzu, o tym, że stwarzał podziały w społeczności, i o problemach, które sprawiał. Wkrótce przeszliśmy do tego, że napastował seksualnie chłopców.
– Zawsze był dziwny. Kłócił się z każdym, kto się z nim nie zgadzał – powiedziała kobieta.
– Czy ludzie mieli pojęcie o tym, co się działo? O tym, co mógł robić chłopcom, z którymi przebywał? – zapytałem.
– O Boże, tak – odpowiedziała. – Wszyscy wiedzieli, jaki był. Nawet z tego żartowali. Mówili, żeby lepiej nie pochylać się przed księdzem koło kościoła.
Kiedy to powiedziała, poczułem się tak, jakby ktoś zdzielił mnie w brzuch. Wiedziała, dlaczego znalazłem się w jej domu. Z pewnością wiedziała, że ksiądz mnie też napastował. Jak mogła żartować na ten temat? Jak ludzie mogli robić sobie z tego żarty?
W ciągu kolejnych dni inni mieszkańcy potwierdzili, iż Seana Fortune’a powszechnie podejrzewano o to, że wykorzystywał młodych chłopców.
Chciałem się dowiedzieć, jak otwarcie ludzie o tym rozmawiali.
– Cóż, mówili o tym, nie mówiąc wprost. Wiesz, co mam na myśli? – powiedział jeden mężczyzna. – Ale trzymaliśmy swoich chłopaków z dala od niego. Nie chcieliśmy ryzykować.
Miał na myśli to, że ludzie szeptali, ale nigdy nie wyrażali się wprost na ten temat, sprowadzając swoje podejrzenia do plotki i insynuacji o podtekście seksualnym. Wymieniali się uwagami, raczej z chęci poplotkowania i aby ostrzec innych o niebezpieczeństwie, ale nigdy na tyle otwarcie, by wziąć odpowiedzialność za to, co wiedzieli – by nie musieć podjąć żadnego działania.
Wiele lat wcześniej siedziałem w pierwszej ławce w tym kościele. Patrzyłem, jak Fortune podnosi hostię podczas komunii i nazywa ją ciałem Chrystusa. Zastanawiałem się, jak jego parafianie, mężczyźni i kobiety siedzący z pochylonymi głowami, zareagowaliby, gdyby wiedzieli, co mi zrobił niecałą godzinę wcześniej.
A teraz się okazywało, że niektórzy z nich przez cały czas wiedzieli. Żartowali sobie na ten temat, odsuwali problem od siebie, chronili swoich bliskich i zostawili mnie z tym samego.
Był upalny letni dzień. W tamtych czasach lato zdawało się trwać bez końca, każde ciągnęło się niczym całe życie, dni były jak tygodnie, a tygodnie jak lata. Szkoła oraz krótkie i zimne dni zimowe wydawały się odległe o lata świetlne. Biegałem po polach, bawiąc się i przyglądając mężczyznom przy żniwach. Miałem tylko sześć lat, niewiele potrafiłem zrobić, chociaż bardzo chciałem pomagać i być jednym z nich.
Żniwa były jedną z nielicznych okazji, kiedy mogłem spędzać czas na polach z tatą i pracownikami. Uwielbiałem przebywać z tymi dobrymi ludźmi, którzy skupiali się na pracy i mieli przed sobą jakiś cel. Takim mężczyzną chciałem się stać.
Po polu w tę i z powrotem jeździł duży zielono-żółty kombajn. Jego ostrza się obracały, zmieniając falujące morze pszenicy w ściernisko, z ziemi sterczały ostro zakończone, szorstkie źdźbła. Gdy przejeżdżał kombajn, pozostawiał za sobą świeżą słomę, która najpierw schła na słońcu, a następnie była zwijana w snopki, których używaliśmy zimą jako wyściółki dla bydła.
Stałem koło dużego, okrągłego pojemnika z juty i gęstej siatki ogrodzeniowej i patrzyłem, jak kombajn wypluwa rwący potok zakurzonego, aromatycznego zboża. Pojemnik miał jakieś półtora metra wysokości i był szeroki na około trzy metry. Jeden z robotników podniósł mnie i wrzucił do oceanu ziarna. Tam, śmiejąc się, pływałem, rozkoszowałem się ciepłem słońca i szukałem klejnotów – opalizujących żuków, czarnych jak noc, mieniących się na zielono i niebiesko, oraz biedronek, które wspinały mi się po palcu, a potem rozkładały skrzydła niczym jakaś nieznana mi machina i uciekały ponad świeżo skoszonym polem.
Wyskoczyłem, kiedy usłyszałem nadjeżdżający samochód matki, małego, zielonego hillmana huntera, którym wiozła lunch dla robotników. Gdy auto się zbliżyło i mama zaparkowała obok traktora ojca, kombajn ucichł, praca ustała i mężczyźni zebrali się w jednym miejscu.
Usiadłem obok taty i oparłem się o duży traktor, podczas gdy mama dzieliła jedzenie.
– Jesteś głodny? – zapytała mnie z uśmiechem. Wiedziała, że jestem, zawsze byłem głodny w takie dni.
– Oczywiście, że tak.
– Czy jest dość jedzenia dla wszystkich? Robotnicy muszą zjeść pierwsi. A jeśli mama nie przywiozła dość jedzenia? – spytał tata.
Teraz się ze mną drażnił, wiedziałem o tym. Dostrzegałem uśmiech w jego oczach.
– Proszę – powiedziała i podała mi dużą kanapkę, wielkości mojej głowy.
Następnie rozdała gorącą, słodką herbatę w butelkach, złocistą i mleczną, oraz kawałki świeżej szarlotki w foremkach, w których ją upiekła. W takie dni wszystko było przepyszne. Czysta rozkosz.
Żniwa to był czas, który mogłem spędzać z ojcem, a przynajmniej być obok niego podczas codziennych zajęć. Pomagać mu, czuć się użyteczny, potrzebny i związany z nim.
Zwykle był zbyt zajęty, by spędzać ze mną czas. Zawsze było coś, czego musiał dopilnować i co było ode mnie ważniejsze.
Mieszkałem na farmie w wiosce Adamstown. Byłem synem syna farmera, drugim synem i trzecim z kolei dzieckiem. Na farmie i w domu panował gwar jak w ulu. Było nas sześcioro, trzy siostry, dwóch braci i ja, więc zawsze coś się działo, ktoś coś robił, ktoś hałasował, a ktoś pragnął ciszy. Wspólnie przeżyte chwile, które pamiętam, dają mi jakiś obraz mnie samego, ale raczej poprzez wspomnienia dotyczące przebywania na dworze, zabaw ze zwierzętami, wypraw na mszę, chwil samotności. Wydaje mi się, że właśnie wtedy czułem się najbardziej sobą, gdy mogłem robić, co mi się podobało.
Gospodarstwo było starsze od domu. Dziadek także uprawiał tę ziemię. Zanim w latach sześćdziesiątych tata zbudował nasz dom, stały tam tylko stodoła oraz zabudowania gospodarcze ze starym kamiennym budynkiem nazywanym „Domem Kevina”, w którym wiele lat wcześniej mieszkali sezonowi robotnicy. Ścieżka, wzdłuż której rosły duże buki, ciągnęła się obok chaty aż do gospodarstwa. Drzewa były stare, a ich korę znaczyły wycięte napisy liczące dziesiątki lat. Listy miłosne i wiadomości od tych, którzy chodzili tą ścieżką pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt lat wcześniej na tańce odbywające się w stodole dziadka. Uwielbiałem czytać te wyznania miłości i hasła wyryte głęboko w szarej korze bujnych drzew. Były tam nawet obrazki, niczym hieroglify. Otaczające mnie tajemnice i moja bujna wyobraźnia zmieniały je w fantastyczne baśnie i romantyczne opowieści. Fantazja często była moją ucieczką, kiedy jej potrzebowałem, gdy sielankę spowijał mrok.
Koło domu pozostały resztki ogrodu w postaci krzewów i innych roślin, które zdziczały, przeżywszy kolejne pokolenia. Na skraju podwórza rosła fuksja z małymi czerwonymi kwiatami. Latem je zrywaliśmy i wysysaliśmy słodki nektar z egzotycznie ukształtowanych płatków. Mieliśmy także elegancką krokosmię z długimi jasnozielonymi liśćmi i kwiatami wyglądającymi jak pomarańczowe płomienie. Ich bulwy rozprzestrzeniały się i rosły w grupach, kwitnąc latem niczym małe ogniska. Uwielbiałem obie te rośliny. Tam, gdzie teraz mieszkam, rosną dziko. Na ich widok w ciągu jednej chwili przenoszę się myślami do gospodarstwa.
Za farmą rozciągały się otwarte pole oraz wydeptane ścieżki tętniące życiem; inwentarz składał się z bydła, owiec i świń, a w pewnym momencie nawet królików. Były też inne zwierzęta, na przykład myszy i szczury. Znajdowaliśmy je pod koniec zimy, gdy stodoła została już wyczyszczona i przygotowana na nowe zbiory. Całe rodziny szczurów z młodymi, różowymi i ślepymi, leżącymi wygodnie w swoich gniazdach. Ale nie trwało to długo. W gospodarstwie takim jak nasze nie było miejsca na sentymenty; wypędzano je na dwór, topiono w kałużach, zabijano szpadlem lub rzucano do zjedzenia kurom. Ich bezradni rodzice ginęli pod ostrzem łopaty lub na zębach wideł.
Nie mogłem na to patrzeć, byłem miękki, nie byłem mężczyzną, więc stawałem się obiektem kpin ze strony ojca i robotników. Postanowiłem, że nie będę się temu przyglądać. Nie mogłem powstrzymać tego, co się działo, ale nie musiałem być tego świadkiem. Mogłem wrócić, kiedy wszystko się uspokoi.
Po farmie biegały dzikie koty. Wystarczyło skręcić za róg, by natknąć się na jakiegoś. Staliśmy naprzeciw siebie i patrzyliśmy; kot czekał, aż wykonam jakiś ruch, by uciec, a ja wstrzymywałem oddech, chcąc się do niego zbliżyć. Nie spuszczaliśmy z siebie oczu. To mogło trwać nawet godzinę, aż w końcu to dzikie, cudowne zwierzę poddawało się moim pieszczotom i nadstawiało kark do głaskania. Kochałem i wciąż kocham zwierzęta. Oprócz kotów były chomiki i papużki, miniaturowe kurki, a nawet węgorze złapane w strumieniu na końcu pola ciągnącego się przed domem. Uwielbiałem je, nie mając świadomości, że moja miłość może je zabić. Nikt mi nie mówił, że węgorze nie mogą mieszkać w wiadrze.
Z tyłu farmy znajdowała się stodoła wzniesiona ze starych kamieni, które wcześniej służyły do czegoś innego, być może zbudowany był z nich jakiś dom. Miała dwa poziomy. Na górze był strych, wykorzystywany jako graciarnia. W jednym kącie ustawiono starą młocarnię. Pamiętam czarno-białe zdjęcie przedstawiające mężczyzn z widłami, wkładających świeżo skoszoną pszenicę do młocarki, która oddzielała zboże od łodyg; oddzielnie ziarno, oddzielnie słoma. Teraz była niepotrzebna i przeszedłszy na emeryturę, zbierała kurz na strychu, gdzie władanie przejęły gołębie. Jej poszarzałe, drewniane ciało stopniowo pokrywały pióra i odchody. Wszystko to sprawiało, że w oczach chłopca wyglądała bardziej tajemniczo i magicznie. Z całą pewnością intrygowała i roztaczała urok zupełnie odmienny niż kombajn, który hałaśliwie jeździł po polu.
Pod strychem była dojarnia wypełniona nowoczesnym i lśniącym sprzętem ze szkła, gumy i stali.
Wszędzie był seks w najprostszej formie. Byk, który płodził cielęta, krowy, które rodziły młode i dawały mleko, cielaki, które ssały… Były piękne, miały długie, patykowate nogi. Pamiętam, że je karmiłem i przyglądałem się, jak rosną, a ojciec o nie dbał, martwił się, czy nie są chore, i wkładał dużo wysiłku w opiekę nad nimi. Kto powiedział, że mężczyźni nie radzą sobie z opieką? Zawsze wydawało mi się, że farmerzy tak robią, ci dobrzy, ci, którzy dbają o swoje zwierzęta nie tylko dlatego, że ich potrzebują, by je spieniężyć. W opiece, jaką rolnik roztacza nad swoimi zwierzętami, często jest dużo czułości. Nie jest sentymentalna, a przynajmniej nie sentymentalna w oczywisty sposób.
Ja natomiast byłem totalnie sentymentalny. Pamiętam, z jaką ekscytacją szedłem do kuchni w zimny, mokry, wiosenny poranek, by zobaczyć nowo narodzoną owieczkę leżącą w piecu do podgrzewania Stanley Stove. Schodziłem na dół i patrzyłem na maleńką główkę wyłaniającą się zza drzwiczek pieca wyściełanego kocem. Mogła to być owieczka z usztywnionymi nogami, które złamała przy porodzie, albo zbyt wcześnie odrzucona przez matkę, nie wiedzącą, co zrobić z tym stworzeniem, które wypadło z jej ciała.
Boże, karmienie tych głodnych owieczek mlekiem z podgrzewanych butelek dawało mi tyle radości. Pamiętam, jakie były zachłanne. Byłem jeszcze mały, więc mogły mnie przewrócić, gdy chciwie rzucały się na jedzenie. Śmiałem się i chichotałem, trzymając szklaną butlę z gumowym smoczkiem, podczas gdy one ciągnęły i ciągnęły; rytm ich ssania, ta cudowna, prosta potrzeba, którą trzeba zaspokoić. Śmiałem się z rozkoszą, upadając na tyłek, kiedy trykały mnie w brzuch, szukając pożywnego, ciepłego, jedwabistego mleka.
Dorastanie w pobliżu samospełniającego się życia było prawdziwym darem; poczęcie, narodziny i śmierć.
Nasz dom zbudował tata. To był dobry dom, praktyczny i przestronny. W jego centrum była kuchnia z piecem, który stanowił serce domu, ogrzewał, gotował i dodawał nam energii. Budynek stał na szczycie wzgórza. W ogrodzie przed nim rosły czereśnie, które przez kilka krótkich tygodni każdej wiosny opadały biało-różowym konfetti na trawnik. Na dole wzgórza płynął strumień z zimną wodą, w którym kąpaliśmy się podczas letniego żaru i który zimą często wylewał, zmieniając dolne pole w brudnobrązowe bajoro.
Z tyłu domu znajdował się mniejszy ogród z rabatkami, gdzie sadziłem kapustę i sałatę, a za tym ogrodem rósł zagajnik.
Zagajnik był dla mnie niczym las. Duże, zielone drzewa sięgały nieba. Ziemia pod drzewami była złocista i wydzielała piżmowy zapach igieł, pokryta warstwą gąbczastych, miękkich liści, które nie wyglądały jak liście. To było magiczne miejsce, ciemne i ukryte, ale pełne obietnic i tajemnic. Bawiliśmy się tam w kowbojów i Indian; niekończące się zabawy oparte na wyobraźni. Mieliśmy nawet rozkołysaną łódź. Była zrobiona z płyty pilśniowej, która pozostała po budowie łuków w domu, który stawiał ojciec. Zwisała z grubych gałęzi i stawała się statkiem, rozbujanym pirackim statkiem płynącym przez powietrze pomiędzy drzewami, z roześmianą i rozśpiewaną załogą. Zagajnik stał się miejscem cudów, dziecięcym zakątkiem. Szyszki sosen, tak duże jak pięść mężczyzny, stawały się granatami, bezcennym skarbem albo tym, czym naprawdę były – czyli szyszkami, które z czasem się otwierały i uwalniały nasiona.
Ziemia, na której zbudowano nasz dom oraz farmę, należała do mojej rodziny od pokoleń. Dziadek zmarł, kiedy tata wciąż był chłopcem, nastąpiło to nagle.
Dziadek umarł młodo, w wieku pięćdziesięciu czterech lat. Chyba na zawał serca. Tata nigdy nie opowiadał o tej stracie, ale nawet będąc chłopcem, wiedziałem, że takie milczenie świadczy o nigdy nieprzeżytej żałobie. Każdego roku odwiedzaliśmy jego grób podczas Pattern Sunday. Pattern jest starą irlandzką tradycją, która wywodzi się z czasów przedchrześcijańskich, od średniowiecznych spotkań i zgromadzeń, podczas których płacono władcy daninę i handlowano inwentarzem. Pattern znane jest także jako święto Samhain, które wyznaczało koniec żniw. W folklorze celtyckim był to czas, kiedy granice pomiędzy żywymi a martwymi stawały się cieńsze; czas wspominania zmarłych.
Jak wiele innych celtyckich świąt, Pattern ostatecznie stał się częścią katolickiej tradycji. W niektórych częściach kraju nadal jest dniem, kiedy wspomina się i modli za zmarłych. Dniem, gdy odprawia się msze pomiędzy grobami, zanosi się świeże kwiaty na cmentarz i zakłada najlepsze ubrania. Gdy ksiądz odprawia mszę i zmawia modlitwę, przemawiając do małego mikrofonu, my w ciszy klęczymy przy grobie mojego dawno zmarłego dziadka, którego nigdy nie poznałem.
Kilka lat temu zobaczyłem zdjęcie mojego ojca, gdy był chłopcem. Miał wtedy sześć lub siedem lat. Szeroko się uśmiechał, siedząc na trawniku przed domem swojego ojca, a wokół niego kręciła się jakaś kura z kurczakami. Zastanawiam się, czy zdjęcie zrobił jego ojciec. Kiedy na nie patrzę, widzę jego i widzę siebie; jego jako chłopca uśmiechającego się do ojca – i mnie jako chłopca śmiejącego się do niego. Taka fotografia mogłaby zostać zrobiona, gdyby jego ojciec nie umarł i nie pozostawił go w stanie hibernacji. Tata miał serce wielkie jak świat, a kiedy jego ojciec umarł, ten świat zamarzł. Nastąpiła epoka lodowcowa, której nie umiałem pojąć, kiedy byłem mały i miałem nadzieję na jego miłość, jego akceptację. Jedyne, co widziałem, to chłód i dystans, których nie potrafiłem zrozumieć ani przezwyciężyć.
Zdawał się mnie zupełnie nie rozumieć. Szalałem na punkcie zwierząt i uwielbiałem się nimi opiekować. Chciałem zostać lekarzem, kiedy dorosnę, albo robić coś związanego z pomaganiem ludziom. Pewnego razu moje siostry i ja zrobiliśmy szpital, który mieścił się w pomieszczeniu obok garażu. Wzdłuż ściany ustawiliśmy rzędy drewnianych skrzyń i położyliśmy na nich poduszki, które zastępowały pościel. W każdym takim łóżku leżała lalka z zabandażowaną głową lub nogami i z czerwonymi plamami krwi, które zrobiliśmy atramentem. Mieliśmy mieszankę różnokolorowych słodyczy, czyli lekarstwa, oraz salę operacyjną. Byłem zachwycony rezultatem i nie mogłem się doczekać, kiedy pokażę to ojcu.
Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia.
Kiedy wrócił do domu po południu i zaparkował samochód koło garażu, poprosiłem go, żeby przyszedł i zobaczył.
– Co to jest? – zapytał.
– To nasz szpital – odpowiedziałem. – Patrz, tam jest sala operacyjna, a tutaj pacjenci w łóżkach.
– A ty co tu robisz? Bawisz się lalkami? – zdziwił się. – Czemu nie poszedłeś z Johnem pokopać piłki czy coś w tym stylu? Co się z tobą dzieje?
Byłem zdruzgotany.
Nigdy nie czułem się dla niego wystarczająco dobry. Nie miał dla mnie czasu, a ja go nie uszczęśliwiałem tak, jak według mnie uszczęśliwiał go mój starszy brat. John nosił imię naszego ojca i dziadka, John Joseph, chociaż na tatę mówiono Sean, co jest irlandzką wersją tego imienia. Wydawało mi się, że John był synem, którego pragnął mój ojciec. Potrafił prowadzić traktor, uprawiał sport i radził sobie z różnymi pracami. Nie tak jak ja. Ja nigdy nie umiałem pokonać dystansu dzielącego mnie od ojca, nigdy nie znalazłem żadnego wspólnego tematu, który mógłby nas do siebie zbliżyć.
Nigdy nie poczułem uścisku jego dłoni, gdy szliśmy razem na pole. Nigdy nie widziałem świata z wysokości jego ramion, gdy niósł mnie do domu. Nigdy nie usłyszałem, jak śpiewa lub czyta mi jakąś historię, gra w grę lub opowiada o swoich pasjach. Nigdy nie spałem na jego kolanach albo oparty o jego pierś, ukołysany głębokim rytmem jego serca. Wszystkie te ikoniczne obrazy ojców i synów nie były prawdziwe dla mojego ojca i dla mnie. Tęskniłem za tym nawet wtedy. Teraz wiem, iż nie chodziło o to, że nie chciał, abym był na świecie, albo że nie kochał mnie wystarczająco; po prostu nie wiedział, jak kochać. Dziwnie jest tęsknić za czymś, czego nigdy nie miałeś. Potrzebowałem ojca, a jego nie było. Chłopcy potrzebują swoich ojców.
Tata był nieobecny. Jego rola była ograniczona do dyscyplinowania. I kiedy za dużo hałasowaliśmy lub byliśmy niegrzeczni, wiedzieliśmy, że nam się dostanie, kiedy wróci do domu.
Gdy mama wysyłała Johna i mnie do łóżka za jakieś nieposłuszeństwo, wiedzieliśmy, że dźwięk samochodu taty, a potem jego kroki na schodach, nie oznaczają przytulenia, lecz opiernicz i klapsa. Było nas sześcioro, więc było za co nas besztać. Nie pamiętam radosnego oczekiwania na powrót taty do domu i teraz uważam, że to smutne. Dla nas obu.
Mama zawsze była blisko. Moja matka jest niesamowitą kobietą, która pod wieloma względami wyprzedzała swoje czasy. Urodziła się w 1937 roku jako córka drukarza i pielęgniarki. Dorastała w Wexford, gdzie chodziła do lokalnej szkoły przyklasztornej, a potem, zanim wyszła za ojca, uczyła się na pielęgniarkę. Następnie porzuciła pielęgniarstwo; miała niewiele czasu, jako że urodziła sześcioro dzieci i prowadziła biznes, miała gospodarstwo, a ojciec zajmował się jeszcze polityką jako radny.
Niewiele wiem na temat jej dzieciństwa; nigdy nie opowiadała nam o dorastaniu w Wexford ani o swojej rodzinie. Rzadko mówiła o przeszłości. Pamiętam jej ojca, małego człowieka z głową otoczoną siwymi włosami, który był cichy i miły. Umarł, kiedy miałem jakieś osiem lat.
Msza pogrzebowa odbyła się w kościele Rowe Street Church w Wexford. Pojechaliśmy z tatą, cała szóstka w jednym samochodzie. Mamy z nami nie było. Kiedy dotarliśmy do kościoła, usiedliśmy w jednym z przednich rzędów, za mamą, jej braćmi i siostrami. Chciałem usiąść koło niej, wiedziałem, że umarł jej tata i że jest smutna.
Pod koniec mszy ksiądz zmówił modlitwę i okrążył trumnę, potrząsając srebrnym naczyniem na łańcuchach, z którego wydobywał się dym. Pachniał słodko i bogato; teraz wiem, że to było kadzidło. Potem na przód wyszli jacyś mężczyźni w czarnych garniturach i wsparli trumnę na swoich ramionach. Ministrant ubrany na czarno-biało wzniósł mosiężny krzyż i poprowadził kondukt. Za nim szli ksiądz, niosący trumnę, a następnie mama i jej rodzina. Była ubrana na czarno i wyglądała tak smutno. Musieliśmy czekać na swoją kolej, by wyjść z ławki i dołączyć do procesji.
Kiedy znalazłem się na zewnątrz, rozejrzałem się wkoło.
– Gdzie mama? – zapytałem tatę.
Prowadził nas w stronę samochodu. Nigdzie nie widziałem mamy. Dopiero po chwili zauważyłem ją, jak wsiada do dużego czarnego auta zaparkowanego tuż za długim samochodem, w którym złożono trumnę.
– Gdzie jedzie mama? Ja też mogę?
– Nie. My wracamy do domu.
Nie wiedziałem, dlaczego nie mogłem pojechać z mamą. Dziwnie było patrzeć na nią samą i tak smutną. Wydawało mi się, że źle robimy, zostawiając ją i jadąc do domu, jakby nic się nie wydarzyło.
Matka była piękna i radosna, ale także ciepła i delikatna. Była w niej pewna kruchość. Trudno to opisać, by jej nie urazić. Była i jest silną i mądrą kobietą, ale wydawała mi się też delikatna i tylko czekałem, aż się załamie. Nie potrafię tego lepiej opisać. Wiedziałem, że jest podatna na zranienie, i wiedziałem, że właśnie tego się boję. Kochałem ją i chciałem desperacko chronić ją przed światem, którego, jak sądziłem, się bała i któremu nie zawsze ufała.
Mama była żywicielką. Wkładała dużo wysiłku, byśmy zdrowo jedli i byli dobrze ubrani. Pamiętam, że raz w wioskowym sklepie znalazłem ciasto w puszce i myślałem, że to pokarm dla psa. Nigdy nie jedliśmy niczego z puszki. Zamiast tego mama zawsze dbała, by nasze jedzenie było świeże, naturalne i przygotowane w domu. Nigdy też nie jedliśmy płatków na śniadanie; Kellogsy były zabronione na naszym stole. Mama nie wierzyła w zapewnienia, że takie płatki są pożywne, twierdziła, że więcej składników odżywczych znajduje się w samym pudełku, w które pakowano płatki. Dostawaliśmy owsiankę, świeży sok pomarańczowy oraz suplementy witaminowe z wątroby dorsza lub oleju czosnkowego w kapsułkach, które przypominały złociste perły.
Miała ugruntowane i dość radykalne poglądy na temat środowiska i prowadzenia gospodarstwa. Pamiętam, że mówiła, iż metody rolnicze tamtego czasu spowodują duże problemy w przyszłości. Martwiła się stosowaniem lekarstw i środków chemicznych w chowie bydła i owiec oraz wpływem takich leków na ludzi, kiedy zwierzęta trafią do rzeźni i dołączą do łańcucha pokarmowego.
Przypominam sobie, że raz rozmawiała z ojcem na temat karmy podawanej bydłu. Odkryła, że dodawano do niej białko zwierzęce.
– To nie w porządku, Sean – powiedziała. – Krowy są wegetariankami, nie jedzą mięsa. To nie jest naturalne. Nie można tego tak sobie zmienić i karmić ich białkiem zwierzęcym i innymi śmieciami, odpadami przetwórstwa mięsa. To szaleństwo. Nie wiemy, jak to może na nie wpłynąć.
Tata nic nie odpowiedział. Mama i tata nigdy się przy nas nie kłócili. On tylko jej wysłuchał i skinął głową. A krowy dalej dostawały karmę.
Mama miała rację, co potwierdził kryzys związany z chorobą wściekłych krów w latach dziewięćdziesiątych.
Życie na farmie, które zapamiętałem, było bogate i dobre. Oczywiście łatwo pamiętać radość, słońce i piękno. Dzieciństwo powinno być idylliczne i moje w dużej mierze takie było. O ile mi wiadomo, byłem kochany.
Łatwiej pamiętać to, co dobre; jest mniej przerażające, mniej straszne. Nikt nie odwraca się od dobrych rzeczy, wszyscy uśmiechają się, widząc piękno. Nauczyłem się zaprzeczać rzeczywistości, gdy działo się coś naprawdę złego. Od dorosłych wokół mnie nauczyłem się, że dopóki wszystko z tobą w porządku, zachowujesz się normalnie i nikomu nie zawracasz głowy, to wszystko jest jak należy… nawet kiedy tak naprawdę nie jest. Lata później, gdy po drodze tak wiele się wydarzyło, to wciąż jest prawda o moim dzieciństwie.
Kiedy mieszkałem na farmie, byłem ministrantem. Uwielbiałem wstawać w rześkie wiosenne ranki, wsiadać na rower i jechać do kościoła, by służyć do pierwszej mszy. Uwielbiałem, jak mój oddech zamarzał i zmieniał się w parę, gdy pedałowałem w górę drogi. Kochałem te poranki, wszechobecną ciszę, spokój, świeżość niosącą obietnicę ciepła podczas budzącego się dnia.
Kościół był wszędzie, w każdej części mojego życia. W szkole, gdy uczyłem się katechizmu, w domu, gdy całą rodziną klękaliśmy i zmawialiśmy różaniec, i oczywiście w kościele, gdy służyłem do mszy lub ubierałem się w najlepsze ubranie na niedzielę. Był niczym łono, bezpieczne i pewne, wszechświat, w którym żyło się w nieświadomej rozkoszy, wolne od trudnych wyborów i pytań: wystarczyło się dopasować, zgadzać na wymagania i ślepo wierzyć, że wszystko jest w porządku.
Kiedy przyjeżdżałem do kościoła, ksiądz już na mnie czekał.
– Niech będzie pochwalony – mówiłem i wchodziłem, a gdy go mijałem, z szacunkiem pochylałem głowę. Potem ubierałem się w szkarłatno-białą szatę, którą wyjmowałem z dużej mahoniowej szafy w zakrystii.
W odpowiednim stroju wracałem tam, gdzie czekał na mnie ojciec Redmond. Następnie pomagałem mu włożyć szaty liturgiczne. Najpierw biała, wykrochmalona, długa alba, narzucana na jego zwykłe, ciemne ubranie.
Zakładając kolejne warstwy, ojciec Redmond cały czas się modlił, przygotowując się do odprawienia sakramentu. To była medytacja, cichy, poważny obrządek, przerywany jedynie jego modlitwą.
Następnie zakładał pas, który ciasno obejmował go w talii.
– Przepasz mnie, Panie, sznurem czystości i zgaś we mnie ogień wszelkiej pożądliwości, abym we wstrzemięźliwości i czystości serca mógł Ci coraz lepiej służyć – modlił się Redmond.
Następnie całował długą stułę z purpurowego jedwabiu, którą zakładał niczym szal, oba końce zwisały mu na piersi. Na końcu wkładał kolorową narzutę, ornat, który nosi się jak ponczo na białej albie.
Zanim zaczęła się msza, stawiałem na ołtarzu wodę i wino na małej srebrnej tacy, którą przykrywałem wykrochmalonym, nieskazitelnie białym płótnem.
Następnie podchodziliśmy do ołtarza z pochylonymi głowami i ksiądz zaczynał wypowiadać te słowa o wieczerzy przed ofiarą, która zbawiła nasze dusze. Kiedy nadchodziła odpowiednia chwila, uderzałem w gong, a zgromadzeni pochylali głowy przed ciałem i krwią Chrystusa.
Adamstown było małą wioską, niewiele ponad skrzyżowanie z kościołem, szkołą, pocztą, sklepem, salą parafialną i pubem. Można było ją obejść w pięć minut. Mieszkaliśmy na szczycie wzgórza, a dalej przy drodze znajdowała się właściwa wioska. Wtedy miałem krótkie nogi, więc wydawało mi się, że mieszkaliśmy o całe kilometry od szkoły, do której chodziłem na piechotę, czy od sklepu, gdzie matka posyłała mnie po sprawunki, ale tak naprawdę był to tylko krótki spacer. Zaraz za bramą skręcało się w prawo, przechodziło obok zagajnika na szczycie ścieżki prowadzącej przez farmę, tam gdzie zostawialiśmy mleko dla mleczarza, zanim zakupiliśmy własny zbiornik, a mleczarnia zaczęła wysyłać duże cysterny do zbierania mleka bezpośrednio z dojarni.
Kawałek dalej stał pierwszy dom, który należał do nauczycielki nauczania początkowego, a obok znajdował się sklep Bradleya prowadzony przez dwie siostry, które były miłe i hojnie obdarzały nas swoimi uśmiechami. W tym miejscu zaczynała się właściwa wioska, rząd kilku domów, a potem lokalna szkoła średnia.
Mógłbym napisać więcej na temat geografii. Na temat sklepu Bootha ze słodyczami, stojącego naprzeciwko szkoły podstawowej, gdzie mieszkał duży czarny labrador wabiący się Major; pewnego razu chapsnął moją siostrę Barbarę, która przed nim uciekała. Mógłbym opowiedzieć o St Abban’s Hall, która zastąpiła stodołę mojego dziadka i służyła jako sala do potańcówek, o malutkiej przychodni, gdzie zostałem zaszczepiony, o kościele, pubie… Jest wiele rzeczy, które mógłbym o nich napisać. Ale z mojej strony byłoby to zboczenie z głównego tematu, próba uniknięcia opowieści o ciemności, a przynajmniej o tym, co teraz jestem w stanie sobie na ten temat przypomnieć.
W naszej wiosce było dwóch mężczyzn, którzy krzywdzili dzieci. Byli chorzy i zdeprawowani, takie rzeczy nie powinny się wydarzać. Mieszkaliśmy w katolickiej Irlandii. Byliśmy pobożnym, szlachetnym narodem, który walczył, by uwolnić się od kolonializmu. Mieliśmy obowiązek być utopijnym narodem, bo tak nam mówili nasi przywódcy. Wszędzie spodziewano się, że będziemy doskonali, kulturalni i idealni. Słuchaliśmy o tym z kazalnicy oraz od polityków. Zdobywszy niepodległość, byliśmy teraz wolni i mogliśmy wypełniać nasze przeznaczenie. Ponownie stać się krainą świętych i uczonych, twardych i szczęśliwych rolników, którzy wykarmią naród i uczynią go samowystarczalnym. Zło czynione przez tych dwóch mężczyzn nie mogło istnieć na takiej ziemi. Jednak choć zaprzeczano jego istnieniu, zło miało się dobrze.
Ci dwaj mężczyźni gwałcili i wykorzystywali. Skrzywdzili wiele dzieci, niektóre z nich już nie żyją i nie mogą opowiedzieć o swojej krzywdzie, a wielu innym udało się jakoś przejść ponad nią, zamknęli te wspomnienia w ciemnych otchłaniach swojego umysłu. To, co robili, pozostaje w dużej części niewypowiedziane, ale czuję to, kiedy wracam do Adamstown. Czuję martwotę tego miejsca, ducha tamtych osób pomiędzy domami i ludźmi. Wciąż jest tu piękno, wspomnienia dobrych rzeczy i śmiechu, ale na krawędziach percepcji pozostaje ciemne widmo tamtych czasów i tych ludzi.
Byłem jednym z dzieci, które skrzywdzili.
Mam tylko niewyraźne wspomnienie. Pamiętam duże dłonie i ciszę przerywaną przez mój szloch oraz urywany oddech dorosłego. Pamiętam wstyd, jego poczucie winy i obrzydzenie przerzucane na moje barki. To, co się wydarzyło, nawet w umyśle dziecka było czymś złym, niewypowiedzianie złym; to była krzywda, ból, chaos i zapachy. Pamiętam fakt, że zdejmowano mi majtki, i palący ból z tyłu. Pamiętam dłonie na mojej głowie i popychanie, które sprawiało, że się krztusiłem i dławiłem. To było tajemnicze, ukradkowe i bałamutne. Nie znam twardych faktów, nie mam nic poza tymi wspomnieniami i odczuciami. Nie wiem, ile razy i jak często mi to robiono, nie znam szczegółów i nie potrafię ująć tego w słowa, które połączone ze sobą miałyby jakiś sens i tworzyły historię. Miałem zaledwie pięć lat. Wystarczająco dużo, by wiedzieć, i wystarczająco dużo, by z tym żyć.
Wiele lat później dostałem listy od innych ludzi, niektórzy z nich mieli podobne dzieciństwo, napisała do mnie także załamana matka. Opowiedzieli mi, że też zostali skrzywdzeni. W ich słowach widziałem siebie w wieku pięciu, sześciu i siedmiu lat, obolałego i skalanego, posiniaczonego i złamanego.
Ostatnio byłem znowu w tej wiosce, w lokalnym pubie spotkałem się na drinka z przyjaciółmi. Rozmawiał ze mną mężczyzna w wieku mojego ojca. To były zwykłe pogaduszki o wszystkim i o niczym. A potem pochylił się do mojego ucha i wyszeptał:
– Faceci, którzy cię skrzywdzili, już nie żyją.
Wygląda na to, że nie ma sekretów, są jedynie niewypowiedziane słowa, wyparta prawda.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Gorey, hrabstwo Wexford – marzec 2009 roku
Dostępne w wersji pełnej