Zawsze o tym marzyłam - Rita Golden Gelman - ebook

Zawsze o tym marzyłam ebook

Rita Golden Gelman

4,3

Opis

"Niezwykła historia kobiety, która na krańcach świata poszukuje szczęścia.

 

Jestem współczesną koczowniczką. Podróżuję od dwudziestu sześciu lat. Nie mieszkam nigdzie na stałe, mam tylko to, co mogę ze sobą zabrać. Często nie wiem, gdzie będę za pół roku. Wiedziona instynktem podróżuję po świecie bez żadnego planu.

 

Poznawanie ludzi to moja pasja. Nawiązuję kontakt z miejscowymi i osiadam wśród nich, zyskując z czasem ich zaufanie. Mieszkałam pod strzechami szałasów i sypiałam w olśniewających pałacach, w towarzystwie tubylców brałam udział w religijnych ceremoniach i zapuszczałam się na terytoria czarnej magii.

 

W wieku czterdziestu ośmiu lat, znalazłam się na krawędzi rozwodu, rozejrzałam się wokół siebie i stwierdziłam, że muszą istnieć jakieś inne sposoby na życie. I tak właśnie jest.

 

Czasami szczęście czeka tuż za rogiem. Czasem trzeba poszukać go w egzotycznym miejscu.

 

Czy Rita niczym Elizabeth z Jedz, módl się i kochaj odnajdzie je podczas swojej podróży?"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 498

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opowieść o kobiecie, która na krańcach świata odnalazła szczęście

Copyright © 2001 by Rita Golden Gelman. By arrangement with the author. All rights reserved.

Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal Wszelkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment niniejszej publikacji nie może być reprodukowany, przechowywany bądź rozpowszechniany bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

AUTOR:

Rita Golden Gelman

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Tales of female nomad: living at large in the world

TŁUMACZENIE:

Martyna Bielik

REDAKCJA:

Ferragus

KOREKTA:

Justyna Tomas

OKŁADKA:

Katarzyna Borkowska Zdjęcia: istockphoto; gettyimages;

ILUSTRACJA:

Tribalium/Dreamstime.com

REDAKTOR PROWADZĄCY:

Małgorzata Jasińska-Kowynia

REDAKTOR NACZELNY:

Agnieszka Hetnał

ISBN 978-83-7642-311-1

Bielsko-Biała 2014

WYDAWCA:

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała tel. 33 8282828, fax 33 [email protected]

www.pascal.pl

eBook REDAKTOR i KONWERTER:

Dominik Trzebiński Du Châ[email protected]

Przedmowa

Je­stem współ­cze­sną ko­czow­nicz­ką. Nie miesz­kam ni­g­dzie na sta­łe, mam tyl­ko to, co mo­gę ze so­bą za­brać, czę­sto nie wiem, gdzie bę­dę za pół ro­ku. Wie­dzio­na in­stynk­tem po­dró­żu­ję po świe­cie bez żad­ne­go pla­nu, wy­ka­zu­jąc uf­ność wo­bec ob­cych i cią­gle czy­ha­jąc na przy­pad­ko­we oka­zje.

Po­zna­wa­nie lu­dzi to mo­ja pa­sja. W od­róż­nie­niu od daw­nych ko­czow­ni­ków na­wią­zu­ję kon­takt z miej­sco­wy­mi i osia­dam wśród nich, zy­sku­jąc z cza­sem ich za­ufa­nie. Dzię­ki te­mu mam szan­sę przy­glą­dać się ich co­dzien­nym za­ję­ciom i po­znać rytm ży­cia. Miesz­ka­łam pod strze­cha­mi sza­ła­sów i sy­pia­łam w olśnie­wa­ją­cych pa­ła­cach, w to­wa­rzy­stwie tu­byl­ców bra­łam udział w re­li­gij­nych ce­re­mo­niach i wraz z ni­mi za­pusz­cza­łam się na te­ry­to­ria czar­nej ma­gii. I prak­tycz­nie w każ­dym za­kąt­ku świa­ta przy­go­to­wy­wa­łam je­dze­nie w to­wa­rzy­stwie miej­sco­wych ko­biet.

Cie­szę się mo­im ko­czow­ni­czym ży­ciem już od 1986 ro­ku, kie­dy to w wie­ku czter­dzie­stu ośmiu lat, znaj­du­jąc się na kra­wę­dzi roz­wo­du, ro­zej­rza­łam się wo­kół sie­bie i stwier­dzi­łam, że mu­szą ist­nieć ja­kieś in­ne spo­so­by na ży­cie.

I tak wła­śnie jest.

Meksyk

Początek

1985

Czu­ję się tak, jak­bym ży­ła po­ży­czo­nym ży­ciem, na­le­żą­cym do ko­goś in­ne­go. To do­bre ży­cie, wy­peł­nio­ne ele­ganc­ki­mi re­stau­ra­cja­mi i cie­ka­wy­mi ludź­mi oraz za­pro­sze­nia­mi na ta­kie wy­da­rze­nia jak wrę­cze­nie Osca­rów czy na­gród Gram­my. Je­stem za­męż­na od dwu­dzie­stu czte­rech lat, ra­zem cho­dzi­my na ko­la­cje z naj­więk­szy­mi sła­wa­mi, oglą­da­my naj­now­sze fil­my, nim zo­ba­czy je resz­ta świa­ta, i je­ste­śmy za­pra­sza­ni na wszyst­kie li­te­rac­kie pre­mie­ry w Los An­ge­les.

Pra­cy mo­je­go mę­ża, zaj­mu­ją­ce­go się kon­sul­ta­cja­mi wy­daw­ni­czy­mi dla naj­waż­niej­szych ty­tu­łów pra­so­wych, za­wdzię­cza­li­śmy to, że mo­gli­śmy cie­szyć się przy­wi­le­ja­mi i ota­czać blich­trem. Do­pie­ro te­raz zda­ję so­bie spra­wę, że wca­le nie czu­łam się uprzy­wi­le­jo­wa­na i nie prze­pa­dam za blich­trem. Ży­łam w świe­cie za­pro­jek­to­wa­nym dla ko­goś, kim już od pew­ne­go cza­su nie by­łam.

Wo­lę ciu­chy z lum­pek­su niż de­si­gner­skie kre­acje od Ne­ima­na Mar­cu­sa, hon­dy od mer­ce­de­sów i dar­mo­we gar­kuch­nie od ban­kie­tów cha­ry­ta­tyw­nych. Mój dom jest zbyt wiel­ki, mój ogród nad­mier­nie upo­rząd­ko­wa­ny, moi przy­ja­cie­le zbyt bia­li i ame­ry­kań­scy.

Pięć lat te­mu po raz pierw­szy uświa­do­mi­łam so­bie, że cze­goś mi bra­ku­je. Sie­dzia­łam w sa­mo­lo­cie obok ko­bie­ty ubra­nej w się­ga­ją­cą do zie­mi ha­waj­ską su­kien­kę mu­umuu oraz san­da­ły. Opo­wia­da­ła mi o swo­jej pro­fe­sji, po­le­ga­ją­cej na re­zer­wo­wa­niu miejsc pra­cy dla ka­pi­ta­nów że­glu­gi mor­skiej, i o za­koń­czo­nej wła­śnie po­dró­ży obej­mu­ją­cej Mo­rze Śród­ziem­ne, Ad­ria­tyk i Za­to­kę Mek­sy­kań­ską. Wsłu­cha­na w jej sło­wa po­czu­łam łzy ciek­ną­ce po po­licz­kach.

– Prze­pra­szam – ode­zwa­łam się nie­co za­wsty­dzo­na i otar­łam wil­got­ne oczy. – Nie wiem, skąd mi się to wzię­ło.

Ale do­sko­na­le wie­dzia­łam. Pła­ka­łam nad utra­co­ną du­szą. Jej opo­wieść przy­po­mnia­ła mi, że kie­dyś ma­rzy­łam o pły­wa­niu do­oko­ła świa­ta, spły­wie Ama­zon­ką, spo­tka­niach z pier­wot­ny­mi ple­mio­na­mi i po­zna­wa­niu ich ży­cia. Ko­cha­łam tę ukry­tą we mnie dziew­czy­nę, któ­ra po­tra­fi­ła ma­rzyć. By­ła dziel­na i peł­na ide­ałów… a te­raz gdzieś znik­nę­ła. Mój mąż nie wy­ka­zy­wał naj­mniej­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia ani pły­wa­niem, ani po­zna­wa­niem pier­wot­nych kul­tur.

– Gdy­bym mia­ła się kie­dyś wy­brać w rejs – po­in­for­mo­wa­łam sie­dzą­cą obok mnie ko­bie­tę – to po­trze­bo­wa­ła­bym trzech rze­czy: ka­pi­ta­na w ro­dza­ju sta­re­go wil­ka mor­skie­go, z gło­wą peł­ną opo­wie­ści okra­szo­nych fi­lo­zo­ficz­ny­mi prze­my­śle­nia­mi, za­ło­gi, któ­ra lu­bi śpie­wać, i ce­lu po­dró­ży, gdzie mo­gła­bym za­znać no­wych do­świad­czeń. Nie­na­wi­dzę wy­le­gi­wać się na pla­żach.

– Za­okrę­tuj się na „Ti­gri­sie”, cu­mu­je na wy­spach Ga­la­pa­gos – po­ra­dzi­ła bez wa­ha­nia mo­ja współ­pa­sa­żer­ka.

Trzy mie­sią­ce póź­niej cał­kiem sa­ma we­szłam na po­kład „Ti­gri­sa”, od­wie­dzi­łam wspa­nia­łe wy­spy wul­ka­nicz­ne, ba­wi­łam się z lwa­mi mor­ski­mi i nie­bie­sko­no­gi­mi głup­ta­ka­mi, nur­ko­wa­łam rów­nież w tro­pi­kal­nych wo­dach. Po­zna­łam ma­gię od­mien­no­ści i od tej chwi­li wszyst­ko się zmie­ni­ło.

Po po­wro­cie z Ga­la­pa­gos roz­go­rza­ła we mnie po­now­nie daw­no stłu­mio­na żą­dza przy­go­dy, a ota­cza­ją­ce mnie luk­su­sy stra­ci­ły zna­cze­nie. Wy­kwint­ne da­nia, eks­klu­zyw­ne po­ka­zy fil­mo­we, kon­cer­ty, przy­ję­cia czy wi­zy­ty w te­atrze oka­za­ły się na­gle nędz­ny­mi sub­sty­tu­ta­mi od­kryć, cią­głej na­uki i po­zna­wa­nia nie­zna­ne­go.

Wie­dzia­łam, że je­śli za­le­ży mi na mał­żeń­stwie – a tak wła­śnie by­ło – to nie mo­gę rzu­cić się w wir po­dró­ży. Ga­la­pa­gos spra­wi­ło jed­nak, że za­pra­gnę­łam cze­goś wię­cej od ży­cia. Zna­la­złam kom­pro­mis: za­pi­sa­łam się na po­dy­plo­mo­we za­ję­cia z an­tro­po­lo­gii, wie­rząc, że książ­ki za­spo­ko­ją mój głód przy­go­dy.

Chwi­la by­ła jak naj­bar­dziej od­po­wied­nia. Mo­je dzie­ci nie po­trze­bo­wa­ły już peł­no­eta­to­wej ma­my – Mitch roz­po­czął stu­dia na Ber­ke­ley, a Jan koń­czy­ła szko­łę śred­nią.

Do tej po­ry z pew­nym suk­ce­sem zaj­mo­wa­łam się pi­sa­niem ksią­żek dla dzie­ci. Cie­szy­ły mnie te dzi­kie, fan­ta­stycz­ne od­sko­ki od rze­czy­wi­sto­ści, lu­bi­łam spo­tka­nia w szko­łach i umiar­ko­wa­ną sła­wę, ja­ką cie­szy­ły się mo­je hi­sto­ryj­ki wśród na­uczy­cie­lek naj­młod­szych klas, te­raz jed­nak po­sta­no­wi­łam od­wie­sić tę pra­cę na ko­łek i za­brać się do stu­dio­wa­nia.

Ko­lej­ne czte­ry la­ta spę­dzi­łam na Uni­wer­sy­te­cie Ka­li­for­nij­skim, za­czy­tu­jąc się tek­sta­mi z za­kre­su et­no­gra­fii, czer­piąc wie­dzę od an­tro­po­lo­gów, któ­rzy ży­li wśród pier­wot­nych kul­tur, oglą­da­łam rów­nież dzie­siąt­ki fil­mów i cho­dzi­łam na wy­kła­dy. W 1985 ro­ku, po za­li­cze­niu więk­szo­ści obo­wiąz­ko­wych eg­za­mi­nów, za­czę­łam się za­sta­na­wiać nad te­ma­tem pra­cy dok­tor­skiej. Cho­ciaż mąż po­go­dził się z tym, że po­świę­cam czas na stu­dia, mia­łam po­waż­ne wąt­pli­wo­ści, czy bę­dzie chciał do mnie do­łą­czyć lub choć­by wes­przeć, gdy wy­ja­dę na ba­da­nia te­re­no­we w ja­kimś od­le­głym za­kąt­ku świa­ta. Uzna­łam więc, że naj­le­piej bę­dzie za­jąć się ży­ciem ple­mien­nym miesz­kań­ców Los An­ge­les.

W tym cza­sie na­sze mał­żeń­stwo co­raz bar­dziej osia­da­ło na mie­liź­nie. Od­mien­ne za­in­te­re­so­wa­nia i róż­ni­ce cha­rak­te­rów spra­wi­ły, że się od sie­bie od­da­li­li­śmy. Z za­sa­dy je­stem ra­czej wy­lu­zo­wa­na i cza­sem by­wam bez­tro­ska, mam ten­den­cję do wy­ba­cza­nia błę­dów za­rów­no so­bie, jak i in­nym, zda­rza mi się na­gi­nać wła­sne prze­ko­na­nia mo­ral­ne do za­ist­nia­łej sy­tu­acji. Mój mąż na­to­miast jest per­fek­cjo­ni­stą, uczci­wym, punk­tu­al­nym i god­nym za­ufa­nia czło­wie­kiem. Ma ol­brzy­mie ocze­ki­wa­nia wo­bec sie­bie i wszyst­kich, któ­rych spo­ty­ka. Znacz­nie czę­ściej wda­wa­li­śmy się w sprzecz­ki, pod­ry­wa­jąc się do kłót­ni jak bok­se­rzy na sy­gnał gon­gu.

Wresz­cie po ko­lej­nej oży­wio­nej dys­ku­sji za­su­ge­ro­wa­łam mu, że po­win­ni­śmy so­bie zro­bić pa­rę ty­go­dni prze­rwy. Po­wie­dzia­łam, że mu­szę przez ja­kiś czas po­być w sa­mot­no­ści, że­by za­sta­no­wić się nad tym, dla­cze­go na­sze mał­żeń­stwo ze­szło na złą dro­gę i jak te­mu za­ra­dzić. Za­pro­po­no­wa­łam rów­nież, że po mo­im po­wro­cie mo­gli­by­śmy zaj­rzeć do po­rad­ni mał­żeń­skiej. Zgo­dził się na wszyst­ko, co za­pro­po­no­wa­łam, mó­wiąc jed­no­cze­śnie, że dwa ty­go­dnie to zbyt ma­ło i po­win­ni­śmy zde­cy­do­wać się na co naj­mniej dwu­mie­sięcz­ną roz­łą­kę, w cza­sie któ­rej obo­je mo­że­my cho­dzić na rand­ki z in­ny­mi ludź­mi.

Je­go za­ska­ku­ją­ca od­po­wiedź tro­chę mnie prze­stra­szy­ła. Osiem ty­go­dni cał­ko­wi­tej nie­za­leż­no­ści to coś zu­peł­nie in­ne­go niż dwu­ty­go­dnio­wa prze­rwa na oczysz­cze­nie at­mos­fe­ry. W ogó­le nie my­śla­łam o rand­kach, nie by­łam pew­na, czy po spę­dze­niu dwu­dzie­stu czte­rech lat u bo­ku jed­ne­go męż­czy­zny po­tra­fi­ła­bym umó­wić się z kimś in­nym, nie mia­łam na to rów­nież ocho­ty. Tak czy siak, zgo­dzi­łam się na je­go pro­po­zy­cję, a kie­dy tyl­ko wy­szedł, za­la­łam się łza­mi. Po­dob­nie jak w przy­pad­ku więk­szo­ści na­szych roz­mów w tam­tym okre­sie mia­łam wra­że­nie, że mó­wi­my do sie­bie w ob­cych ję­zy­kach. Uświa­do­mi­łam so­bie jed­no­cze­śnie, że nie by­łam w sta­nie prze­wi­dzieć, w ja­ki spo­sób za­re­agu­je, gdy za­pro­po­nu­ję mu ta­ką „prze­rwę”.

Gdy­by mia­ła ona trwać tak jak pla­no­wa­łam, czy­li dwa ty­go­dnie, to za­pew­ne za­miesz­ka­ła­bym w ja­kimś ho­te­lu w po­bli­żu Los An­ge­les. Nie mo­głam jed­nak spę­dzić w ho­te­lu dwóch mie­się­cy, zde­cy­do­wa­łam się więc na wy­jazd do Mek­sy­ku. Za­wsze chcia­łam tam po­je­chać, a mąż ni­g­dy nie miał ocho­ty.

Gdy opusz­cza­łam nasz dom, obo­je zda­wa­li­śmy so­bie spra­wę, że to mo­że być coś wię­cej niż tyl­ko „prze­rwa”.

Czu­jąc, jak ugi­na­ją się po­de mną ko­la­na, wy­szłam z sa­mo­lo­tu wprost w roz­grza­ne po­wie­trze sto­li­cy Mek­sy­ku. Mia­łam za­czer­wie­nio­ne oczy, za­tka­ny nos i nie mo­głam po­zbyć się wra­że­nia, że gło­wę wy­peł­nia­ją mi oło­wia­ne cię­żar­ki. Jesz­cze ni­g­dy nie by­łam aż tak wy­stra­szo­na. Zna­la­złam się w sy­tu­acji, któ­ra od sa­me­go po­cząt­ku wy­glą­da­ła zu­peł­nie ina­czej, niż to so­bie za­pla­no­wa­łam.

Za­rzu­ci­łam ple­cak na ra­mio­na i ru­szy­łam przed sie­bie, wy­pa­tru­jąc zna­ków wska­zu­ją­cych wyj­ście z ter­mi­na­lu. Sły­sząc śpiew­ną me­lo­dię ję­zy­ka hisz­pań­skie­go, mi­mo bó­lu gło­wy po­czu­łam lek­ki przy­pływ ener­gii. Uwiel­bia­łam brzmie­nie hisz­pańsz­czy­zny, od kie­dy tyl­ko ze­tknę­łam się z nią po raz pierw­szy w dru­giej kla­sie szko­ły śred­niej na lek­cjach pa­ni Ja­mes.

Na­tych­miast po wyj­ściu z lot­ni­ska zo­sta­łam po­wi­ta­na przez pię­ciu mło­dzień­ców wy­ma­chu­ją­cych ko­lo­ro­wy­mi bro­szu­ra­mi. Zde­cy­do­wa­łam się na przy­zwo­icie wy­glą­da­ją­cy ho­tel, ku­szą­cy sen­sow­ny­mi ce­na­mi i tym, że nie mu­sia­łam pła­cić za tak­sów­kę, któ­ra mnie tam do­wio­zła. I tak mia­łam w nim spę­dzić tyl­ko dwie no­ce. Za czter­dzie­ści osiem go­dzin po­win­nam zna­leźć się w Cu­er­na­va­ce i roz­po­cząć kurs ję­zy­ka hisz­pań­skie­go. Zgod­nie z usta­le­nia­mi po­czy­nio­ny­mi przez szko­łę or­ga­ni­zu­ją­cą kurs mia­łam za­miesz­kać u miej­sco­wej ro­dzi­ny. I to był tak wła­ści­wie mój je­dy­ny plan.

W ho­te­lu za­mel­do­wa­łam się o dzie­więt­na­stej trzy­dzie­ści, mia­łam za­tem spo­ro cza­su na prysz­nic i zna­le­zie­nie re­stau­ra­cji, w któ­rej mo­gła­bym zjeść ko­la­cję. Śli­niąc się na myśl o mek­sy­kań­skim je­dze­niu, na­gle zro­zu­mia­łam, że jesz­cze ni­g­dy, przez ca­łe czter­dzie­ści sie­dem lat ży­cia, nie by­łam sa­ma w re­stau­ra­cji. W mło­do­ści ota­cza­ła mnie spo­ra gru­pa przy­ja­ciół, z któ­ry­mi mo­głam dzie­lić po­sił­ki, a w wie­ku dwu­dzie­stu trzech lat wzię­łam ślub i od tej po­ry ja­da­li­śmy ra­zem z mę­żem. Nie mia­łam oka­zji do sa­mot­nych po­sił­ków na mie­ście… ani naj­mniej­szej ocho­ty, by na­bie­rać no­wych przy­zwy­cza­jeń w tym aku­rat mo­men­cie.

Się­gnę­łam po te­le­fon i za­dzwo­ni­łam do re­cep­cji.

– Di­scúl­pe­me, se­ño­ra. No hay co­mi­da en el ho­tel.

Mo­ja szkol­na hisz­pańsz­czy­zna po­zwo­li­ła mi zro­zu­mieć, że w ho­te­lu nie po­da­je się je­dze­nia.

Kie­dy za­sta­na­wia­łam się nad wyj­ściem do re­stau­ra­cji, w gło­wie cią­gle wy­świe­tlał mi się ta­ki film: sie­dzę za sto­łem i pró­bu­ję wy­glą­dać na za­do­wo­lo­ną. Lo­kal wy­peł­nia­ją roz­ga­da­ni, ro­ze­śmia­ni lu­dzie i tyl­ko ja je­stem sa­ma. Wszy­scy pa­trzą na mnie ze współ­czu­ciem, nie wie­dząc, skąd się tam wzię­łam i dla­cze­go nie mam żad­ne­go to­wa­rzy­stwa. Sie­dząc na ho­te­lo­wym łóż­ku, wciąż my­śla­łam o ko­niecz­no­ści wy­bra­nia re­stau­ra­cji, o tym, jak do­sta­nę się na miej­sce. Po­tem bę­dę mu­sia­ła uda­wać, że je­stem szczę­śli­wa, a na ko­niec po­wró­cić do ho­te­lu. Nie wie­dzia­łam, jak mam wy­brać re­stau­ra­cję, czy do­je­chać do niej tak­sów­ką, czy też po pro­stu pójść. A co, je­śli oko­li­ca nie by­ła zbyt bez­piecz­na?

Nie mo­głam te­go zro­bić. Wo­la­łam zre­zy­gno­wać z je­dze­nia.

Wzię­łam szyb­ki prysz­nic, na­cią­gnę­łam na sie­bie noc­ną ko­szu­lę i zwi­nę­łam się na łóż­ku, trzy­ma­jąc w rę­ku prze­wod­nik po mie­ście. Ju­tro wy­bio­rę się na targ. Za­pla­no­wa­łam so­bie ca­łą tra­sę do głów­ne­go tar­go­wi­ska, a po­tem zga­si­łam świa­tło wciąż głod­na i zdez­o­rien­to­wa­na. Nie po­tra­fi­łam po­czuć żad­nej wię­zi z le­żą­cym na łóż­ku cia­łem. Kim jest ta oso­ba, któ­ra po raz pierw­szy w ży­ciu spę­dza sa­mot­ną noc w ob­cym ho­te­lu? Dla­cze­go tu­taj je­stem? Co ja wła­ści­wie zro­bi­łam? Czu­łam się jak bo­ha­ter­ka sztu­ki, któ­rą pi­sał ktoś in­ny. Czę­ścio­wo mnie to prze­ra­ża­ło, z dru­giej stro­ny jed­nak czu­łam się pod­nie­co­na tym, że już wkrót­ce wy­ru­szę w nie­zna­ne.

Ja­ko dziec­ko uwiel­bia­łam to, co nie­zna­ne. Każ­de­go ro­ku wraz z ro­dzi­ca­mi, mo­im bra­tem i na­szym psem Pep­pe­rem wy­ru­sza­łam na ty­go­dnio­wą wy­pra­wę sa­mo­cho­dem. Oj­ciec sie­dział za kie­row­ni­cą, a ma­ma zaj­mo­wa­ła miej­sce obok nie­go, roz­kła­da­jąc na ko­la­nach ma­pę. Za każ­dym ra­zem, gdy mó­wi­ła mu, aby skrę­cił w pra­wo, ta­ta ro­bił za­baw­ną mi­nę i skrę­cał w le­wo. Po kil­ku mi­nu­tach by­li­śmy cał­ko­wi­cie za­gu­bie­ni, więc mu­sie­li­śmy pu­kać do drzwi na­po­tka­nych wśród pól do­mów (ja­koś za­wsze przy­tra­fia­ło nam się to na wsi) i py­tać o dro­gę.

Cza­sem za­pra­sza­no nas, że­by­śmy obej­rze­li no­wo na­ro­dzo­ne cie­lę lub przyj­rze­li się do­je­niu krów. Zwy­kle po­zwa­la­no nam rów­nież na­kar­mić kur­cza­ki. Zgu­bie­nie się ozna­cza­ło przy­go­dę, a ja to wprost uwiel­bia­łam. Mi­nę­ło już mnó­stwo cza­su od chwi­li, kie­dy ostat­ni raz się zgu­bi­łam, nie po­tra­fi­łam so­bie rów­nież przy­po­mnieć, kie­dy po raz ostat­ni wy­ru­szy­łam w nie­zna­ne.

Już o wpół do siód­mej ra­no je­stem na uli­cy. Dzień za­po­wia­da się sło­necz­ny, ota­cza­ją mnie śpiew­ne dźwię­ki hisz­pań­skiej mo­wy oraz szum sa­mo­cho­dów su­ną­cych wol­no przez mia­sto w po­ran­nych kor­kach. Lu­bię tę cha­rak­te­ry­stycz­ną ener­gię wcze­sne­go po­ran­ka. Po­sta­na­wiam przejść się kil­ka ki­lo­me­trów na targ, że­by po­szu­kać cze­goś do je­dze­nia.

Kie­dy tyl­ko wcho­dzę bocz­nym wej­ściem na tar­go­wi­sko, na­tych­miast za­uwa­żam pi­nia­ty: Mysz­ka Mi­ki, Go­ofy, Ka­czor Do­nald, zwie­rzę­ta i ufo­lud­ki z pa­pier mâché, mie­nią­ce się ogro­mem barw. Roz­sta­wio­ne na pod­ło­dze i wi­szą­ce tuż nad mo­ją gło­wą set­ki osioł­ków i di­no­zau­rów, kot­ków i smo­ków, pro­siacz­ków i po­twor­ków oraz róż­nych la­lek we wszyst­kich ko­lo­rach tę­czy. Roz­ko­ły­sa­ne po­dmu­chem wia­tru ob­ra­ca­ją się do wtó­ru sal­sy pły­ną­cej z nie­wi­docz­nych gło­śni­ków. Sły­sząc za­raź­li­we, dy­na­micz­ne ryt­my ka­ra­ib­skiej mu­zy­ki, sa­ma rów­nież za­czy­nam się ko­ły­sać.

Wresz­cie uda­je mi się stam­tąd wy­do­stać i do­cie­ram do sto­iska z awo­ka­do – ogrom­ne sto­sy zie­le­ni i brą­zu, roz­ło­żo­ne na kwie­ci­stych ce­ra­tach. Chwi­lę póź­niej – ana­na­sy, od któ­rych od­cią­ga mnie słod­ki za­pach man­go. Na ko­lej­nym sto­li­ku pię­trzą się czer­wo­ne, żół­te i zie­lo­ne pa­pa­je, obok nich ba­na­ny w każ­dym moż­li­wym roz­mia­rze i kwa­dra­to­we skrzy­necz­ki wy­peł­nio­ne nie­zli­czo­ny­mi od­mia­na­mi pie­przu i pa­pry­czek chi­li, su­szo­nych oraz świe­żych; da­lej owo­ce mie­chun­ki po­mi­do­ro­wej zwa­ne to­ma­til­los, słod­kie ziem­nia­ki ji­ca­ma, mar­chew­ki, po­mi­do­ry oraz zie­le­ni­na. Przez chwi­lę w po­wie­trzu do­mi­nu­je woń ko­len­dry za­stą­pio­na przez do­bie­ga­ją­cy z są­sied­nie­go sto­iska za­pach ore­ga­no. Se­kun­dę póź­niej wpa­tru­ję się w żół­te ku­le dy­ni, za­sta­na­wia­jąc się, jak też mo­gą sma­ko­wać.

Wi­dzę nie­mow­lę­ta, ko­ły­szą­ce się w ha­ma­kach roz­cią­gnię­tych po­mię­dzy bud­ka­mi tar­go­wi­ska, a do mo­ich uszu do­bie­ga­ją śpiew­ne na­wo­ły­wa­nia dzie­wię­cio­let­nich sprze­daw­ców:

– Kup me­lo­na, se­ño­ra. Pysz­ny me­lon, słod­ki.

Roz­po­zna­ję mu­zy­kę uno­szą­cą się nad sto­iska­mi, tę­sk­ną pio­sen­kę o nie­odwza­jem­nio­nej mi­ło­ści, na któ­rą tra­fi­łam już kie­dyś w Los An­ge­les, słu­cha­jąc mek­sy­kań­skich ra­dio­sta­cji. Ten ga­tu­nek mu­zycz­ny na­zy­wa­ny jest tu­taj ran­che­ro. Mi­mo smut­ku po­brzmie­wa­ją­ce­go w me­lo­dii czu­ję się dziw­nie ra­do­sna. Lę­ki, to­wa­rzy­szą­ce mi po­przed­niej no­cy, prze­kształ­ci­ły się w en­tu­zja­stycz­ne pod­nie­ce­nie.

Mi­jam ko­lej­ne sma­ko­wi­te, się­ga­ją­ce na­wet me­tra pi­ra­mid­ki, tym ra­zem zbu­do­wa­ne z zie­lo­nych, czer­wo­nych, brą­zo­wych i rdza­wych pasz­te­ci­ków. Za­raz obok znaj­du­ję skład­ni­ki do so­su mo­le oraz won­ny czo­snek, ore­ga­no i cy­na­mon. Wszyst­ko le­ży lu­zem, ni­cze­go nie za­wi­nię­to w fo­lię, każ­dy mo­że wą­chać, oglą­dać, sma­ko­wać i ku­po­wać. Je­stem oto­czo­na bar­wa­mi, za­pa­cha­mi i dźwię­ka­mi kul­tu­ry, któ­ra chło­nie z ży­cia, co się da.

W dzia­le z mię­sem pięć­dzie­siąt nie­wiel­kich sto­isk kon­ku­ru­je mię­dzy so­bą o wzglę­dy ku­pu­ją­cych. Wszę­dzie le­żą móżdż­ki, żo­łąd­ki, ner­ki, ozo­ry, ra­ci­ce, ogo­ny i wnętrz­no­ści. Rzeź­ni­cy, sto­jąc przy du­żych drew­nia­nych la­dach, wa­lą w krwa­we ochła­py ze wszyst­kich sił, tak by na­bra­ły kru­cho­ści. Wi­dzę, jak dzie­lą żół­ta­we kur­czę­ta, tak dłu­go kar­mio­ne na­giet­ka­mi, aż ich skó­ra na­bra­ła zło­ci­ste­go bla­sku. Szyj­ki na jed­ną stro­nę, nóż­ki na dru­gą, wnętrz­no­ści do­kład­nie po­sor­to­wa­ne.

Sprze­daw­cy mie­lą wo­ło­wi­nę, pa­tro­szą świ­nie, ostrzą no­że i roz­bie­ra­ją tu­sze na ka­wał­ki. W po­wie­trzu sły­chać ło­skot, od­gło­sy rą­ba­nia, dźwięk ostrze­nia no­ży i ude­rze­nia. Czu­ję się tak, jak­by ota­czał mnie ze­spół per­ku­syj­ny gra­ją­cy na dość szcze­gól­nych in­stru­men­tach. Każ­dy z ku­pu­ją­cych, mi­ja­ją­cych się z tru­dem w wą­skich przej­ściach, miał przy so­bie tor­bę, siat­kę lub re­kla­mów­kę wy­peł­nio­ną świe­żą rą­ban­ką za­wi­nię­tą w ga­ze­ty. Ru­szy­łam przed sie­bie, cie­sząc się z bli­sko­ści in­nych lu­dzi.

Prze­ci­ska­jąc się przez tłum, do­tar­łam do wy­so­kich, się­ga­ją­cych mi do pa­sa ka­dzi, wy­peł­nio­nych gę­stą śmie­ta­ną, i be­czek peł­nych bia­łej mą­ki ku­ku­ry­dzia­nej, z któ­rej po za­la­niu wo­dą po­wsta­nie cia­sto zwa­ne ma­sa. Wciąż roz­pie­ra­ła mnie ra­dość, któ­rą po­czu­łam, gdy po raz pierw­szy prze­cho­dzi­łam pod bal­da­chi­mem z pi­niat. Cu­dow­nie by­ło od­kry­wać zu­peł­nie nie­zna­ny świat, po­zna­wać no­we za­pa­chy i stać się ele­men­tem te­go tłu­mu.

Kie­ru­jąc się po­wo­nie­niem, do­tar­łam do tej czę­ści tar­go­wi­ska, gdzie po­da­wa­no je­dze­nie. Na ogniu sma­ży­ły się kieł­ba­sy, pod­pie­ka­ły się pa­prycz­ki, a w garn­kach bul­go­ta­ły zu­py. Usia­dłam przy drew­nia­nym sto­le, po­śród roz­ma­wia­ją­cych po hisz­pań­sku ko­biet i z uśmie­chem za­bra­łam się do je­dze­nia. Wgry­złam się w mo­ją qu­esa­dil­lę wy­peł­nio­ną roz­to­pio­nym se­rem oaxa­ca i pa­ska­mi słod­ka­wej, zie­lo­nej pa­pry­ki.

– Muy sa­bro­sa. Wy­śmie­ni­te – stwier­dzi­łam, od­wra­ca­jąc się do ko­bie­ty po pra­wej stro­nie. Za­py­ta­ła mnie, skąd je­stem. Od­po­wie­dzia­łam jej na kil­ka pro­stych py­tań i za­py­ta­łam o imię. Kie­dy skoń­czył nam się te­mat do roz­mo­wy, prze­sia­dłam się do in­ne­go sto­łu, by skosz­to­wać so­pa de flor de ca­la­ba­za – zu­py z kwia­tu cu­ki­nii z czosn­kiem, ce­bu­lą, cu­ki­nią, ziar­na­mi ku­ku­ry­dzy, z pły­wa­ją­cy­mi na wierz­chu ja­skra­wo­żół­ty­mi kwia­ta­mi, zie­le­ni­ną oraz pa­secz­ka­mi słod­kie­go chi­li. Mie­sza­ni­na sma­ków i fak­tu­ry róż­nych wa­rzyw oraz gę­stość bu­lio­nu sko­ja­rzy­ły mi się z Mek­sy­ka­na­mi, któ­rzy rów­nież sta­no­wi­li mie­sza­ni­nę pier­wiast­ka ziem­skie­go i du­cho­we­go.

Oko­ło po­łu­dnia, po ja­kichś pię­ciu go­dzi­nach spę­dzo­nych na tar­go­wi­sku, wy­bra­łam się do mu­zeum et­no­gra­ficz­ne­go. Do­tych­czas nie by­łam szcze­gól­nie za­in­te­re­so­wa­na zwie­dza­niem mu­ze­ów lub ko­ścio­łów, nie in­te­re­so­wa­ły mnie atrak­cje tu­ry­stycz­ne. Krą­żąc po­mię­dzy ga­blo­ta­mi, za­czę­łam my­śleć o tym, że chcia­ła­bym za­miesz­kać wśród przed­sta­wio­nych na wy­sta­wie lu­dzi, uczest­ni­czyć w ich świą­tecz­nych ce­re­mo­niach, go­to­wać dla nich i jeść ra­zem z ca­ły­mi ro­dzi­na­mi. Pra­gnę­łam do­świad­czyć ta­kie­go ży­cia, nie tyl­ko przy­glą­dać mu się przez szyb­kę.

Wie­le eks­po­na­tów na­le­ża­ło do lu­dów, któ­re znik­nę­ły już z po­wierzch­ni zie­mi, jed­nak we współ­cze­snym Mek­sy­ku wciąż moż­na spo­tkać po­tom­ków pier­wot­nych miesz­kań­ców tych ziem. Ma­rzy­łam o tym, by wśród nich za­miesz­kać.

Wte­dy wła­śnie po raz pierw­szy do mnie do­tar­ło, że w cza­sie naj­bliż­szych dwóch mie­się­cy nie mu­szę ni­ko­go py­tać o zgo­dę, mo­gę ro­bić, co mi się żyw­nie po­do­ba. Sa­ma o so­bie de­cy­du­ję, mo­gę kie­ro­wać się ka­pry­sa­mi i po­dej­mo­wać każ­de ry­zy­ko, ja­kie przyj­dzie mi do gło­wy. Dla mnie ko­lej­ne dwa mie­sią­ce nie ozna­cza­ły ran­dek – chcia­łam ro­bić to wszyst­ko, cze­go nie mo­głam ro­bić wspól­nie z mę­żem. Pa­trząc na zdję­cie przed­sta­wia­ją­ce Za­po­te­ków, zde­cy­do­wa­łam, że w trak­cie tej po­dró­ży mu­szę się za­trzy­mać na ja­kiś czas w wio­sce za­miesz­ka­nej przez przed­sta­wi­cie­li te­go lu­du.

Oko­ło pią­tej po po­łu­dniu za­czę­łam znów my­śleć o je­dze­niu, a wszyst­kie mo­je wczo­raj­sze lę­ki gdzieś znik­nę­ły. Nie ba­łam się lu­dzi, prze­ci­ska­nie się wśród tłu­mu na tar­go­wi­sku spra­wi­ło mi ogrom­ną ra­dość. Nie oba­wia­łam się te­go, że ktoś mnie ob­ra­bu­je lub skrzyw­dzi, to nie le­ży w mo­jej na­tu­rze. Mo­je wcze­śniej­sze lę­ki wy­ni­ka­ły z to­wa­rzy­szą­cej mi od wie­ku doj­rze­wa­nia oba­wy, że ktoś zo­ba­czy mnie sa­mą. Brak to­wa­rzy­stwa wska­zy­wał na brak po­pu­lar­no­ści. Je­śli by­łaś sa­ma, ozna­cza­ło to, że nie masz żad­nych przy­ja­ciół oraz że trzy­masz się na dy­stans. W sto­li­cy Mek­sy­ku ta­kie oba­wy nie mia­ły jed­nak żad­ne­go sen­su, wciąż jed­nak mu­sia­łam wal­czyć z za­daw­nio­ny­mi lę­ka­mi, to­wa­rzy­szą­cy­mi mi od naj­młod­szych lat. Sa­mot­ne sie­dze­nie przy sto­le w re­stau­ra­cji, gdzie wszy­scy mo­gli mnie zo­ba­czyć, by­ło w mo­ich oczach przy­zna­niem się do nie­po­rad­no­ści w kon­tak­tach ze świa­tem.

Po­tra­fi­łam to zro­zu­mieć i mia­łam świa­do­mość, że jest to idio­tycz­ne, wciąż jed­nak nie chcia­łam jeść sa­ma. Mu­sia­łam zna­leźć so­bie ja­kieś to­wa­rzy­stwo, ko­go­kol­wiek, męż­czy­znę, ko­bie­tę, ca­łą ro­dzi­nę, ja­kie­goś sta­rusz­ka, wa­ria­ta lub dziec­ko. Na szczę­ście ni­g­dy nie mia­łam pro­ble­mu z za­ga­dy­wa­niem do nie­zna­jo­mych. Nie­waż­ne, ko­go znaj­dę, po­trze­bo­wa­łam ko­goś po dru­giej stro­nie sto­łu.

Uzna­łam, że naj­ła­twiej bę­dzie ko­goś zna­leźć w re­stau­ra­cji któ­re­goś z lep­szych ho­te­li. Za­glą­da­jąc do prze­wod­ni­ka, zna­la­złam dro­gę do naj­droż­sze­go ho­te­lu w mie­ście. Roz­sia­dłam się w wy­god­nym fo­te­lu w po­bli­żu ba­se­nu i pró­bo­wa­łam spra­wiać wra­że­nie re­zy­den­ta. Nie­opo­dal pod pa­ra­sol­ką sie­dzia­ła ja­kaś ro­dzi­na.

– Skąd pań­stwo przy­je­cha­li? – za­ga­iłam. Po­roz­ma­wia­li­śmy o Mek­sy­ku i dzie­ciach, oka­za­ło się, że są z No­we­go Jor­ku, gdzie sa­ma rów­nież kie­dyś miesz­ka­łam. Ja­kąś go­dzi­nę póź­niej ze­bra­li się i po­szli; sa­mi dla sie­bie sta­no­wi­li to­wa­rzy­stwo, więc mo­je nie by­ło im po­trzeb­ne.

Za­uwa­ży­łam sa­mot­ne­go męż­czy­znę, któ­ry sie­dział kil­ka me­trów ode mnie. Po­dej­rze­wa­łam, że za chwi­lę do­łą­czy do nie­go żo­na, nio­sąc to­reb­ki z za­ku­pa­mi. Uzna­łam jed­nak, że nic nie ry­zy­ku­ję, mo­gę z nim po­roz­ma­wiać. Uśmiech­nę­łam się i ski­nę­łam do nie­go gło­wą, a chwi­lę póź­niej za­czę­li­śmy po­ga­węd­kę. Przed­sta­wił się ja­ko in­ży­nier z In­dia­na­po­lis w sa­mot­nej po­dró­ży służ­bo­wej.

Od­po­wia­da­jąc na je­go py­ta­nie, przy­zna­łam, że też je­stem w po­dró­ży, ale dwu­mie­sięcz­nej.

– I jak ci się po­do­ba? – za­py­tał. – Nie jest ci trud­no? Co z ko­la­cją na przy­kład?

– Czy to za­pro­sze­nie? – wie­dzia­łam, że nie, ale mu­sia­łam spró­bo­wać, nie chcia­łam tyl­ko, że­by po­my­ślał, że się na­rzu­cam.

– Je­śli tak, to z chę­cią przyj­mu­ję.

Za­śmiał się i po­wie­dział, że cze­ka na wia­do­mość od przy­ja­cie­la, któ­ry miał się ra­no z nim skon­tak­to­wać. Po­dej­rze­wał, że mu­sie­li się źle do­ga­dać. Obie­cał mi, że je­śli je­go przy­ja­ciel się nie ode­zwie, to z chę­cią zje ze mną ko­la­cję. Umó­wi­li­śmy się na ko­lej­ne spo­tka­nie.

Za­chwy­co­na wła­sną po­my­sło­wo­ścią wró­ci­łam do ho­te­lu. Wzię­łam prysz­nic i zmie­ni­łam ubra­nie. Wte­dy za­dzwo­nił te­le­fon: oka­za­ło się, że przy­ja­ciel mo­je­go zna­jo­me­go in­ży­nie­ra jed­nak się z nim skon­tak­to­wał, więc na­sza ko­la­cja zo­sta­ła od­wo­ła­na. Wró­ci­łam do punk­tu wyj­ścia. Trud­no. Za­cznę od po­cząt­ku w in­nym ho­te­lu. By­ło pięt­na­ście po ósmej wie­czo­rem.

Zde­cy­do­wa­łam się po­je­chać tak­sów­ką do trzy­gwiazd­ko­we­go ho­te­lu. Zna­la­złam się w nie­wiel­kim ho­lu. Wszyst­kie fo­te­le by­ły pu­ste, więc przy­sta­nę­łam pod ścia­ną i za­czę­łam się przy­glą­dać. Sto­jąc z głu­pa­wym uśmiesz­kiem, ob­ser­wo­wa­łam lu­dzi zmie­rza­ją­cych na ko­la­cję. Nikt się nie za­trzy­my­wał, prze­cho­dzi­li tak szyb­ko, że nie by­łam w sta­nie na­wią­zać kon­tak­tu wzro­ko­we­go, a tyl­ko tak mo­głam za­trzy­mać czy­jąś uwa­gę. Zbli­ża­ła się dzie­wią­ta, a ja wciąż nie mia­łam oka­zji z ni­kim za­mie­nić choć­by kil­ku słów.

Przy­ła­pa­łam się na tym, że co­raz czę­ściej spo­glą­dam na dziew­czy­nę sie­dzą­cą w re­cep­cji. Mia­ła mi­ły uśmiech i wy­ra­zi­ste spoj­rze­nie, a jej an­giel­ski był per­fek­cyj­ny. Wi­dząc, że aku­rat nikt nie stoi w ko­lej­ce, po­de­szłam do niej.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, ale za­sta­na­wia­łam się wła­śnie, czy mo­gła­by mi pa­ni po­le­cić ja­kąś re­stau­ra­cję, gdzie nie czu­ła­bym się skrę­po­wa­na bra­kiem to­wa­rzy­stwa.

– Hmm… Pro­szę chwi­lę za­cze­kać, coś wy­my­ślę. Za­raz do pa­ni wró­cę.

Od ra­zu po­czu­łam się mniej sa­mot­na.

Dziew­czy­na za­ję­ła się ob­słu­gą go­ści ho­te­lo­wych, a ja po­now­nie sta­nę­łam pod ścia­ną. Ko­lej­ka przed re­cep­cją wca­le się nie zmniej­sza­ła. Mi­nę­ło pół go­dzi­ny, czu­łam się co­raz bar­dziej nie­swo­jo, sto­jąc bez ru­chu w jed­nym miej­scu. Za­czę­łam przy­pusz­czać, że dziew­czy­na cał­kiem za­po­mnia­ła o na­szej roz­mo­wie, kie­dy przy­wo­ła­ła mnie do sie­bie.

– Pro­szę wy­ba­czyć – zwró­ci­ła się do męż­czy­zny sto­ją­ce­go przy la­dzie. – To zaj­mie tyl­ko chwi­lę. Ta pa­ni pro­si­ła mnie o zna­le­zie­nie re­stau­ra­cji, w któ­rej bę­dzie mo­gła zjeść sa­ma, i obie­ca­łam, że coś wy­my­ślę.

Męż­czy­zna po­pa­trzył na mnie z uśmie­chem.

– Praw­dzi­wy An­glik nie po­zwo­li na to, by da­ma ja­dła w sa­mot­no­ści. Na­zy­wam się John, a to jest Lio­nel. Bę­dzie­my za­chwy­ce­ni, mo­gąc do­trzy­mać pa­ni to­wa­rzy­stwa przy ko­la­cji.

– Dzię­ku­ję – spoj­rza­łam z uśmie­chem na obu An­gli­ków i dziew­czy­nę z re­cep­cji.

John po­kie­ro­wał tak­sów­ka­rza do ele­ganc­kiej czę­ści mia­sta, Zo­na Ro­sa, gdzie wy­sie­dli­śmy przed nie­wiel­ką re­stau­ra­cją. Te­qu­ilę po­da­wa­no tu w ma­łych kie­lisz­kach ra­zem z moc­no do­pra­wio­nym so­kiem po­mi­do­ro­wym. Na po­czą­tek wszy­scy za­mó­wi­li­śmy kok­tajl ce­vi­che, su­ro­wą ry­bę przy­go­to­wa­ną w ma­ry­na­cie z so­ku z li­mon­ki, do któ­rej do­da­no pa­pry­kę, po­mi­do­ry, chi­li, zie­lo­ną ce­bul­kę i ko­len­drę. Za­nim prze­szli­śmy do głów­ne­go da­nia, do­sta­łam od mo­ich to­wa­rzy­szy nie­co przy­wię­dłą w upa­le ró­żę, ku­pio­ną od star­szej ko­bie­ty, cho­dzą­cej od sto­li­ka do sto­li­ka z ko­szem kwia­tów.

Kur­czak w so­sie mo­le oka­zał się wy­śmie­ni­ty. We trój­kę wy­pi­li­śmy dwie bu­tel­ki wi­na. Na­strój do­pi­sy­wał. Oka­za­ło się, że Lio­nel, któ­ry przy­je­chał nie­daw­no z Lon­dy­nu, jest sze­fem Joh­na. Miał ja­kieś sie­dem­dzie­siąt lat, do­sko­na­łą kon­dy­cję i wy­śmie­ni­te po­czu­cie hu­mo­ru. John był wy­so­kim, szczu­płym męż­czy­zną, młod­szym ode mnie o kil­ka lat. Miał nie­co skrzy­wio­ny nos i opa­da­ją­cą na czo­ło brą­zo­wą grzyw­kę. Obaj by­li w gar­ni­tu­rach i pod kra­wa­ta­mi. John spę­dził w Mek­sy­ku ostat­nich sześć mie­się­cy, po­dró­żu­jąc po pro­win­cji w in­te­re­sach. We wszyst­kich od­wie­dzo­nych wio­skach spo­ty­kał się z pro­po­zy­cja­mi ma­try­mo­nial­ny­mi. Nie chciał po­wie­dzieć, czy za­mie­rzał z któ­rejś sko­rzy­stać.

Obaj męż­czyź­ni dość nie­chęt­nie opo­wia­da­li o swo­ich in­te­re­sach w Mek­sy­ku. Słu­cha­jąc ze­spo­łu ma­ria­chi, gra­ją­ce­go na mo­ją proś­bę, za­czę­łam so­bie wy­obra­żać róż­ne ma­fij­no-szpie­gow­sko-prze­myt­ni­cze sce­na­riu­sze. W któ­rymś mo­men­cie Lio­ne­lo­wi wy­msknę­ło się słów­ko na te­mat bro­ni, kie­dy jed­nak za­czę­łam się do­py­ty­wać, wy­krę­cił się sia­nem.

Po­rzu­ci­łam więc ten te­mat, opo­wia­da­jąc obu męż­czy­znom swo­ją hi­sto­rię i dzie­ląc się oba­wa­mi przed moż­li­wym roz­pa­dem mał­żeń­stwa. Te zwie­rze­nia spra­wi­ły, że po­czu­łam łzy na­pły­wa­ją­ce do oczu. Za­pro­po­no­wa­li mi ko­lej­ny kie­li­szek wi­na.

Wra­ca­li­śmy do ich ho­te­lu pie­szo, trzy­ma­jąc się pod rę­ce i śpie­wa­jąc pio­sen­ki z lat pięć­dzie­sią­tych. Uli­ca by­ła zu­peł­nie opu­sto­sza­ła, a na­sze gło­sy nio­sły się da­le­ko. O wpół do dru­giej w no­cy więk­szość miesz­kań­ców sto­li­cy Mek­sy­ku śpi już głę­bo­ko. Po­mo­głam Joh­no­wi od­pro­wa­dzić Lio­ne­la do je­go po­ko­ju. Wró­ci­li­śmy ho­te­lo­wym ko­ry­ta­rzem, a kie­dy skrę­ci­łam za róg, po­czu­łam je­go rę­kę na ra­mie­niu.

– Wiesz, Ri­ta – spoj­rzał na mnie. – Mam wra­że­nie, że mu­sisz się wy­pła­kać.

Otwo­rzył drzwi do swo­je­go po­ko­ju i za­pro­sił mnie do środ­ka. Chwi­lę póź­niej pła­ka­łam w je­go ra­mio­nach.

Na­stęp­ne­go ran­ka kom­plet­nie zdez­o­rien­to­wa­na wró­ci­łam pie­szo do swo­je­go ho­te­lu. Kim by­ła ta ko­bie­ta, któ­ra spę­dzi­ła noc z ob­cym męż­czy­zną? Jesz­cze dwa dni te­mu na pew­no bym so­bie na coś ta­kie­go nie po­zwo­li­ła. W cią­gu dwu­dzie­stu czte­rech lat mał­żeń­stwa nie przy­tra­fi­ła mi się jesz­cze ta­ka sy­tu­acja. Czy to moż­li­we, że­by wy­jazd z kra­ju prze­mie­nił mnie w in­ne­go czło­wie­ka?

Spró­bo­wa­łam spoj­rzeć na sie­bie z dy­stan­su, sta­ra­jąc się…

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

W wiosce Zapoteków

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Magia spokoju w Palenque i Los Angeles

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Gwatemala

Pierwsze kroki

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Nikaragua

Koniec politycznej niewinności

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Izrael

Korzenie

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Wyspy Galapagos

Prawdziwa wolność

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Indonezja

Lasy Borneo

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Wśród orangutanów

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Na Bali

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Trans

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Stany Zjednoczone

Z powrotem w Stanach Zjednoczonych

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Indonezja

Wyżyny Irian Jaya

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Irian Jaya. Kraina Asmat

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Mas

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Kanada i Stany Zjednoczone

Vancouver i Seattle

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Nowa Zelandia

Przez Bali na Nową Zelandię

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Tajlandia

W Tajlandii. Język smakoszy

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Stany Zjednoczone

Wciąż w podróży

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Podziękowania

Naj­więk­szy pa­ra­doks mo­je­go nie­za­leż­ne­go ży­cia po­le­ga na tym, że by­ło­by ono nie­moż­li­we bez po­mo­cy wie­lu, bar­dzo wie­lu lu­dzi. Tak na­praw­dę je­stem cał­ko­wi­cie uza­leż­nio­na od cu­dzej szczo­dro­bli­wo­ści. Przez ostat­nich pięt­na­ście lat lu­dzie otwie­ra­li przede mną swo­je do­my i ser­ca, przyj­mo­wa­li mnie do swo­ich ro­dzin, dzie­li­li się po­sił­ka­mi, za­pra­sza­li na uro­czy­sto­ści. By­ło ich zbyt wie­lu, by wszyst­kich tu­taj wy­mie­nić. Ale wszyst­kim go­rą­co dzię­ku­ję.

Spe­cjal­ne po­dzię­ko­wa­nia otrzy­mu­ją Bob i Ela­ine Fried­man, Su­san Lech­ner, Deb­by Barr, Su­san i Jo­el Bu­xbaum, Mic­kie Fried­man, Irv Gol­den, Nan­cy i Mor­ris Za­sla­vsky, Ju­ne i Jay Zorn, Ma­rian­ne Vec­sey, Ju­dy San­ders, Bar­ba­ra i Ray Ri­chards, Bron Ri­chards, John Hen­der­son, Jip Chit­na­rong, Ju­dy i Arn Pies­se, Je­an Wells, Chri­sti­ne Le­ov-Le­land, Jo­ce­lyn Da­vey, Vic­ky Se­ph­ton, Tu Biang, Dayu Biang, Je­ro Ma­de, Ida Ayu May­uni, Ida Ayu Ra­ka, Way­an Su­ker­ta, Scott Drin­kwa­ter, Ge­ra i An­dres To­de­schi­ni, Edith i Leo Qu­iro­ga, Car­men Na­ta­le, Asun­ta Na­ta­le, Am­pa­ro Ja­ra­mil­lo, Li­sa Kra­mer, Lars Jo­hans­son, Ni­ri­na Ra­ko­to, Yafa Kfir, Bat­she­va i Ga­bi Bar­shi, Clau­dia Jo­enck, Dia­na Es­trin, Ma­ria Es­ther de la Ro­sa Du­que, Li­ly You, Li­sa Rif­kin, Mi­cha­el Fran­zblau, Chou Chou Grant, Ho­ward Lef­ko­witz, Nan­cy Lamb, Ma­ry An­ne Ste­wart, Sue Young i Ste­phen Sel­der.

Czu­ję się za­szczy­co­na i ura­do­wa­na tym, że wpa­dłam w rę­ce mo­jej ob­da­rzo­nej prze­ni­kli­wym umy­słem re­dak­tor­ki Emi­ly Lo­ose oraz uta­len­to­wa­nej i za­wsze do­stęp­nej agent­ki, Ele­ine Mark­son, a tak­że ich asy­sten­tów, któ­rzy ni­g­dy ni­cze­go mi nie od­ma­wia­li – Ca­ro­li­ne Sin­cer­be­aux i Ga­ry’ego John­so­na.

Bez opie­ki, ja­ką mój brat Dick oraz je­go ro­dzi­na: Mar­ga­ret, Da­niel­le i Mi­chel­le (Kel­ly) za­pew­ni­li mo­im ro­dzi­com, nie mo­gła­bym so­bie po­zwo­lić na tak dłu­gie po­dró­że. Bar­dzo wam za to dzię­ku­ję.

Dzię­ku­ję rów­nież Me­lis­sie, któ­rej obec­ność spra­wi­ła, że na­sza ro­dzi­na sta­ła się lep­sza.

Na ko­niec zo­sta­wiam go­rą­ce po­dzię­ko­wa­nia dla Jan i Mit­cha, któ­rzy zaj­mo­wa­li się mo­ją ko­re­spon­den­cją, ra­chun­ka­mi i książ­ka­mi, przyj­mo­wa­li mnie w swo­ich do­mach, pra­li mo­je rze­czy i ro­bi­li wszyst­ko, cze­go po­trze­bo­wa­łam. Mo­głam pro­wa­dzić tak nad­zwy­czaj­ne ży­cie tyl­ko dla­te­go, że po­tra­fi­li zre­zy­gno­wać z ma­cie­rzyń­skiej opie­ki. Ko­cham was.

Nota dla czytelników

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej