Zawsze coś - Marta Kisiel - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Zawsze coś ebook i audiobook

Marta Kisiel

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Podobno koniec to dopiero początek. Zwłaszcza jeśli Tereska wybiera się na pogrzeb

W życiu Tereski Trawnej w końcu zapanował spokój. Co prawda jedno dzieciątko wyniosło jej się na przeciwległy kraniec Europy, a drugie z wrażenia odnalazło język w gębie, ale wszystko wreszcie układa się należycie. Żadnych przygód, żadnych śledztw, a przede wszystkim – żadnych więcej trupów. Do czasu, rzecz jasna.

Kiedy Tereska z Maciejką przybywają z wizytą do rodzinnego domu jej ojca, spodziewają się nudnej imprezy ku czci dziewięćdziesięcioletniej nestorki rodu Jędrzejczyków. Nieoczekiwanie z urodzin wychodzi jednak pogrzeb z konsekwencjami, których nikt nie mógł przewidzieć. A to dopiero początek nieboszczyków…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 20 min

Lektor: Anna Szymańczyk
Oceny
4,6 (981 ocen)
669
250
52
5
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WilkoszM

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka! Uwielbiam ten klimat chaosu, kocham takie poczucie humoru. Mogłabym czytać godzinami. Dawno się tak nie uśmiałam i wzruszyłam jednocześnie...
21
karolach77

Nie oderwiesz się od lektury

Tereska wymiata. Super książka, audiobook również.
10
Obserwator

Dobrze spędzony czas

Trzeci tom z serii przygód, czy raczej przeżyć Tereski Trawnej. Jednak mimo, że jest to trzeci tom to tak naprawdę możecie go czytać bez znajomości poprzednich części. Oczywiście wtedy trudniej Wam będzie zrozumieć postacie ale i tak odnajdziecie z nimi wspólne elementy. A tak naprawdę to za bardzo nie wiem co napisać o tej książce aby przez przypadek nie rzucić jakimś mniejszym bądź większym spoilerem. Książkę dzięki świetnemu stylowi pisania autorki czyta się bardzo przyjemnie oraz nie sposób się od niej oderwać. Jest świetna i polecam ją nie tylko fanom kryminałów. Zapraszam również na mego bloga: https://www.ksiazki-czytamy.eu
10
ZuHanna

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza z dotychczasowych przygód Tereski.
10
Marcowababcia

Nie oderwiesz się od lektury

Przewidywalna, jednak język, tempo oraz humor pierwsza klasa! ♥️
00

Popularność




SPIS LUDNOŚCI

GŁOWY RODU JĘDRZEJCZYKÓW:

PRZYBYSŁAWA JĘDRZEJCZYK – świętej pamięci babunia.

ALFRED JĘDRZEJCZYK – świętszej pamięci dziadunio.

ICH DZIECI:

WANDA POPIEŁOWSKA – wdowa po Pułkowniku. Nieodrodne dziecko PRL-u, czyli była preppersem, zanim to stało się modne.

HENRYK JĘDRZEJCZYK – były mąż Briżit. Człowiek o umyśle biegłego rewidenta i temperamencie kluski śląskiej.

KRYSTYNA JĘDRZEJCZYK – najmłodsza (i najnormalniejsza) z rodzeństwa Jędrzejczyków.

DZIECI TYCH DZIECI:

MAREK POPIEŁOWSKI – syn Wandy i świętej pamięci Pułkownika. Po prostu robi swoje.

AGNIESIA KUBASIUK – młodsza siostra Marka. Gwiazda na rodzinnym firmamencie i ogółem zjawisko, że klękajcie narody.

TERESKA TRAWNA – córka Henryka. Księgowa z bujnym temperamentem, słabością do kasztanków oraz zwichrowanym odnóżem.

MAŁŻONKOWIE DZIECI TYCH DZIECI:

ALINA POPIEŁOWSKA – żona Marka. Niewzruszona tafla jeziora i wyrodna synowa w jednej drobnej osobie.

JAN JAKUB KUBASIUK – mąż Agniesi. Trochę prawnik, trochę administratywista, trochę wazelina.

ANDRZEJ TRAWNY – mąż Tereski. Z zawodu inżynier (produkcji), z natury człowiek labrador.

DZIECI DZIECI TYCH DZIECI:

MACIEJKA TRAWNY – syn Tereski i Andrzeja. Bardziej Andrzeja.

ALEKSANDRA POPIEŁOWSKA (DUŻA OLA) – córka Marka i Aliny. Miłośniczka farbowania włosów i testowania granic babcinej wytrzymałości.

ALEKSANDRA KUBASIUK (MAŁA OLA) – córka Agniesi i Jana Jakuba. Milcząco pogodzona ze swym marnym losem.

POZOSTALI:

BOGNA – partnerka Henryka, właścicielka przychodni weterynaryjnej.

RAFAŁ BARANEK – partner Krystyny, obecny cyfrowo.

TADEUSZ KONSTANTY POPIEŁOWSKI – notariusz.

PRZEMYSŁAW JOŃCZY – też notariusz, nieco świeższej daty.

 

 

 

No przecież chciałaś inaczej.

Te słowa, doprawione nutą zmieszania i kapką wyrzutu, w następnych dniach miały wielokrotnie odbijać się Teresce Trawnej nieznośną czkawką. Lecz wtedy, gdy usłyszała je na żywo po drugiej stronie linii, ni w ząb nie umiała pojąć, o co tak właściwie chodzi jej mężowi.

– Ale że co przecież chciałam inaczej? – zapytała, patrząc dość tępo w przestrzeń. Przestrzeń równie tępo otaczała Tereskę. Bardzo do siebie teraz pasowały, ta pustka wokół Tereski i pustka w jej umyśle. Gdyby upuścić szpilkę, i tu, i tam echo niosłoby się jak złoto.

– No… spędzić święta – doprecyzował Andrzej Trawny.

Faktycznie, nie mogła zaprzeczyć. Chodził jej po głowie pomysł, żeby dla odmiany spędzić raz Boże Narodzenie bez atrakcji towarzyszących. Bez ciągłej bieganiny, bez nieustannych nerwów o wszystko i wszędzie – w kolejkach, za kierownicą, w kuchni, przy stole, z listą rzeczy przewijającą się tam i nazad przed oczami, bo co jeszcze, co jeszcze, o czym zapomniała tym razem? A Tereska, co tu kryć, szczyciła się w tej dziedzinie tytułem mistrzowskim, odkąd zapomniała kupić na Wielkanoc jajka i majonez, chociaż Andrzej obstawiał, że nie było to wcale jej ostatnie słowo. I prawdopodobnie miał rację.

Nie żeby Tereska unikała nowych wyzwań, jakie stawiały przed nią życie i charakter, skądże znowu. Po pros­tu miała takie marzenie o spokoju zarówno świętym, jak i świątecznym zarazem i hołubiła je czule w momentach napięcia emocjonalnego. Wzbierało w niej ono od kilku lat, znacząco przybierając na sile mniej więcej od pierwszych dni listopada, kiedy stacje radiowe na wyprzódki odpalały Last Christmas, a na półkach, obok niedobitków ceramicznych dyń, plastikowych zniczy i sztucznych chryzantem, wyrastały czekoladowe Mikołaje i kalendarze adwentowe. W każdym razie instynkt przetrwania podpowiadał Teresce, że choć raz chciałaby świętować inaczej niż co roku.

Ale nie TAK. Stanowczo nie tak!

Tereska odetchnęła powoli, pozwalając, żeby wraz z powietrzem uszła z niej część stresu. To ważne, powtarzała sobie, to ważne, żeby nie kumulować negatywnych emocji. Bo skumulowane negatywne emocje lubią narastać, a potem wejść nieoczekiwanie w reakcje, łańcuchowe, termojądrowe wręcz, i jakoś tak mimochodem zmieść z powierzchni Ziemi cywilizację lub dwie.

– Wiesz co, Andrzej? Wiesz co? – zwróciła się do ukochanego męża, gdy tak niespiesznie wynurzała się z głębokiej zadumy.

– Co, Mysza? – zapytał tym swoim tonem radosnego labradora, który już przeczuwa nadciągający spacerek.

– A weź ty mnie pocałuj w dupę – poradziła mu Tereska z całą życzliwością, po czym rozłączyła się, wsunęła komórkę do kieszeni i zmarszczyła brwi.

Młody ortopeda, który przycupnął przy biureczku obok i właśnie zaczął wklepywać do komputera swe spostrzeżenia natury fachowej, bardzo starannie udawał, że on niczego nie słyszał, jego wcale tu nie ma. Tylko zdławiony charkot zdradził, że jednak był i słyszał, i z całych sił walczył – jeśli nie o życie, to chociaż o swój lekarski autorytet, z którym opluwanie monitora najwyraźniej nie szło w parze.

– Nie mogła pani złamać tej nogi, pani Tereso? – zapytał, na wszelki wypadek nie odrywając wzroku od kolej­nych rubryczek formularza elektronicznego. – Byłoby prościej.

Rozpostarta na leżance, z obrzmiałą kostką w resztkach zimnego gluta, Tereska Trawna pomyślała sobie, że w sumie nigdy nie była fanką nadmiaru cywilizacji.

Tak. W tamtym momencie Tereska pomyślała sobie wiele rzeczy. Ale przez głowę jej nawet nie przemknęło, że z powodu beztrosko skręconej kostki wpakuje się w kolejną awanturę z zaskakująco czynnym udziałem nieboszczyka.

A właściwie to nawet kilku nieboszczyków.

ŚRODA

ROZDZIAŁ︱1

Zaczęło się od tego, że Tereska Trawna wypadła z samochodu.

Wydarzenie to, choć w gruncie rzeczy nie odbiegało szczególnie od normy, powinno było jednak dać jej do myślenia, rozbłysnąć niczym ostrzegawcza flara w mrokach świadomości. Albo chociaż dźgnąć Teres­kę w miękkie przeczuciem, że ten dzień niekoniecznie musi ułożyć się tak, jak sobie zaplanowała.

A przecież udało jej się mniej więcej wyspać i osiągnąć stan względnej przytomności umysłu metodą kawy i kasztanka. Trasa sama w sobie też nie była taka znowu najgorsza – ot, dwieście kilometrów z niewielkim naddatkiem. Co to dla niej. Najpierw kawalątek autostradą, luksusowo, następnie zjazd i ciąg dalszy, może mniej dynamiczny, za to w przyjemniejszych okolicznościach przyrody. Tyle że okoliczności te od pewnego momentu wiodły pośród urokliwych pagórków, między którymi cisnęły się rozliczne wsie. Gdzie kończyła się jedna, tam zaczynała się druga, a Tereska, księgowa z zawodu i zamiłowania, z respektem odnosiła się do wszelkich wartości liczbowych umocowanych prawnie, ze szczególnym uwzględnieniem stawek podatkowych oraz ograniczeń prędkości. Dlatego sunęła przez niekończący się ciąg terenów zabudowanych, twardo trzymając się pięćdziesiątki na liczniku i ignorując mistrza jazdy szybkiej, lecz bezpiecznej, który od dłuższego czasu siedział jej na zderzaku i czaił się na prześwit. Kiedy wreszcie się doczekał, z rykiem silnika wyprzedził skromną yariskę i popruł w siną dal.

Potem Tereska utknęła na dobre w pułapce ruchu wahadłowego. Gdy sunęła w niekończącym się sznurku samochodów, odkryła ze zgrozą, że jacyś nadgorliwcy postanowili skorzystać ze sprzyjającej aury i w środku przedświątecznego tygodnia załatać dziurę w nawierzchni. Dziura miała rozmiar poduszki typu jasiek, ale drogowcy rozstawili barierki ochronne z rozmachem, czym sparaliżowali ruch na drodze krajowej i kilku okolicznych skrzyżowaniach. Behapowcy zapewne ronili na ten widok łzy szczerego wzruszenia, a funkcjonariusze lokalnej drogówki bili brawo na stojąco. Czynnym uczestnikom korka pozostawało co najwyżej wbić zęby w kierownicę. Bądź, jak Tereska, w zapas kasztanków, który zawsze nosiła w torebce. Zdążyła wrąbać połowę, zanim po czterdziestu ośmiu minutach minęła wreszcie wąskie gardło, doturlała się do świateł i wyrwała z korka na wolność. Przez moment sama miała ochotę wcisnąć gaz do dechy i popruć jak stado szatanów, bo co prawda wyjechali z domu z zapasem, ale nie aż takim! Na szczęście potem było już z górki. Żadnych robót drogowych, zatorów, fanatycznych rowerzystów, ciągników czy innych niespodzianek, które opóźniłyby ich jeszcze bardziej.

Przynajmniej do momentu, kiedy Maciejka, dotychczas skupiony na gapieniu się w ekran smartfona, ściągnął słuchawki i zakomunikował potrzebę:

– Zjadłbym coś.

Jasne oczy Tereski wywinęły salto bez udziału jej woli. Znowu. ZNOWU. A przecież jadł przed wyjściem śniadanie, sama widziała. Jajecznicę z czterech jajek, uczciwą, na szynce, do tego dwie bułki z masłem, żadne tam dmuchane kajzereczki, tylko te duże, z tak zwaną dupką. Trzecią wrzucił do plecaka razem z paczką ciastek owsianych, którą napoczął kwadrans po tym, jak wyruszyli spod domu. Czyli… – Tereska spojrzała szybko na zegarek – no tak. Ponad dwie godziny temu. Normalny człowiek powinien przetrwać bez posiłku o wiele dłużej, ale organizm szesnastoletniego Maciejki najwyraźniej odkrył w sobie geny ojca i nie zamierzając poprzestawać na marnym metrze i dziewięćdziesięciu centymetrach, rósł dalej. W związku z tym domagał się stałych dostaw pożywienia z częstotliwością, która zawstydziłaby każde zdrowe niemowlę.

Może Tereska nie była nigdy matką roku ani nawet kwartału, ale nie była też matką na wskroś złą. Owszem, wierzyła w samodzielne odnajdywanie drogi do lodówki, ogólne życiowe ogarnięcie i ponoszenie konsekwencji osobistych wyborów, również żywieniowych, nie odmówiłaby jednak głodnemu dzieciątku. Bądź co bądź na miejscu będą godzinę później, niż planowała, a kto wie, o której dotrą do obiecanego tortu. No i to konkretne dzieciątko, gdy robiło się głodne, odpalało tryb natrętnego smęcenia i biadolenia, od którego oczy zachodziły jej krwawą mgłą, co groziło nie tylko dzieciobójstwem, lecz również katastrofą w ruchu lądowym.

Czternaście kilometrów dalej zjechali na stację benzynową. Tereska najpierw zapobiegliwie skorzystała z toalety i dopiero potem poszła do regału chłodniczego, gdzie już, niczym słusznych rozmiarów sęp, krążył Maciejka. W milczeniu przyglądała się, jak dwa hot dogi w rozmiarze XXL z sosem meksykańskim zniknęły w nienasyconej paszczy jej syna, popijane, jeśli wierzyć reklamie przy wjeździe, największym cappuccino w powiecie.

– Sugerowałabym jeszcze kontrolne oddanie moczu przed dalszą drogą – powiedziała, kiedy potomek wysiorbał ostatni łyk mleczno-kawowego napoju, słodkiego ponad wszelką miarę.

– MAMO – odparował Maciejka tym wymownym tonem o nacisku rzędu dziesięciu ton na sylabę, jakim młodzież sygnalizuje dorosłym, że granice żenady zostały przekroczone.

– Okej, okej! – Obronnym gestem uniosła rękę z kluczykami. – Żeby potem nie było, że nie mówiłam.

Ale cóż. Słowo Tereski stało się ciałem – a właściwie cieczą – pół godziny później. Zgodnie z poczynionym proroctwem olbrzymie cappuccino jeńców nie brało.

– Gorzej jak z dzieckiem, gorzej jak z dzieckiem! – psioczyła, zjeżdżając na kolejną stację benzynową.

– No co? – mamrotał Maciejka z siedzenia obok. – No co?

– Mówiłam, żebyś się wysikał na zapas! Mówiłam?! Mówiłam!

– Wtedy mi się nie chciało!

– Ale wlałeś w siebie wiadro kawy! Każdy myślący człowiek wie, czym to się kończy w ciągu piętnastu, góra trzydziestu minut!!!

– To wcale nie ta kawa – zaprotestował, w pośpiechu wyswobadzając się najpierw z kabli i urządzeń elektronicznych, a potem z pasów bezpieczeństwa. – Pewnie się zaraziłem od taty!

– ZAPALENIEM PĘCHERZA???!!! – wrzasnęła Tereska w ślad za odbiegającym synem. Oczywiście nie kłopotał się ani narzuceniem kurtki na grzbiet, ani domknięciem za sobą drzwi samochodu. No bo po co, w końcu był dopiero koniec grudnia!

Jeszcze dwa postoje i czterdzieści trzy kilometry dalej nawigacja doprowadziła ich coraz węższymi uliczkami na skraj Czarnego Boru – średniej wielkości miasteczka, gdzie oznajmiła wszem wobec, że oto znaleźli się u celu podróży, który to cel, szanowna wycieczko, znajduje się po lewej stronie.

Istotnie, znajdował się tam w całej swej okazałości – wielopiętrowej, wieloczłonowej i pokręconej. Tereska Trawna musiała uczciwie przyznać, że gdyby ujrzała go teraz po raz pierwszy, pewnie zareagowałaby podobnie jak Maciejka, który wybałuszył oczy i zapytał ze zgrozą:

– Kogoś poniosło?…

– Żeby to raz. Dziadunio podobno parał się amatorsko snycerką… oraz profesjonalnym skąpstwem.

Rodzinny dom Jędrzejczyków składał się z wzniesionej jeszcze przed wojną bryły głównej, która byłaby całkiem zwyczajna, gdyby nie liczne dobudówki. Każda z nich stanowiła swego czasu byt odrębny, dopóki ludzka ręka – a dokładniej ręka dziadunia Jędrzejczyka – nie postanowiła jej połączyć na trwałe z domem właściwym. Całość upstrzona była mnogością daszków, wykuszów, okienek i świetlików. Ich układ dawał pewne wyobrażenie o plątaninie korytarzy i pomieszczeń wewnątrz.

Małej Teresce rodzinny dom ojca zawsze wydawał się magiczny. Zachwycał ją detalami i barwami, jakich nie widywała na wielkomiejskim blokowisku, gdzie na co dzień mieszkała z rodzicami – tu czerwienią starej ceg­ły, tam zielenią okiennic i mchu na dachówkach, gdzie indziej jeszcze chabrową niebieskością desek na elewacji. Uwielbiała też wypatrywać przeróżnych zdobień, którymi pyszniły się kalenice, wsporniki i szczyty. Spędziła tu niejedno lato, razem z kuzynostwem wylegując się pośród malw i mieczyków, bawiąc się w chowanego na którymś z pięter i półpięter, wędrując zawiłymi korytarzykami i łącznikami albo buszując w sadzie, który ciągnął się za domem aż po samiuteńki las. Albo w drewutni, stodole, szopie na narzędzia czy innym niekoniecznie bezpiecznym miejscu, gdzie dzieciom wstęp był surowo wzbroniony, co w zasadzie gwarantowało, że prędzej czy później tam wlezą. Ktoś dziabnął się zardzewiałym gwoździem, kogoś użądliła osa, komuś została blizna lub dwie. Nikt nie narzekał. Oglądany przez pryzmat tamtych wspomnień dom nadal miał swój bajkowy czar, chociaż czas nie obszedł się z nim łaskawie i bajkowość zyskała bardziej krwawy klimat, przywodząc na myśl raczej Sinobrodego i Babę Jagę niż Złotowłosą i niedźwiadki na diecie wegetariańskiej.

Brama posesji była otwarta, Tereska wjechała więc na podwórko i zaparkowała yariskę, po czym bez zbędnej zwłoki pchnęła drzwi i przystąpiła do wysiadania. Niestety, zaczęła jak człowiek, skończyła zaś jak zawsze, czyli z nieplanowanym rozmachem. Nim się zorientowała, skąd padł cios, leżała jak długa na ziemi.

– Czyli to prawda, co mówią – dobiegł ją z wnętrza samochodu zasmucony głos Maciejki. – Że lepsze cztery trzeźwe koła…

– Synu, błagam, weź ty mnie nie denerwuj, co? – Tereska dźwignęła się z ziemi i popatrzyła za siebie. No tak. Zagapiła się na wspomnienia i całkiem jej umknęło, że zwolniony pas nie wciągnął się jak należy, tylko zawisnął luźno obok siedzenia w charakterze śmiercionośnej pułapki. Otrzepała się, wydmuchała żwir z nosa, zgarnęła włosy z twarzy i choć kolana lekko ją piekły, energicznym krokiem przeszła na tył samochodu, żeby otworzyć bagażnik.

– Kiedy ostatnio tu byłaś? – zapytał Maciejka, wysiadając od swojej strony z całym majdanem.

– Ze… – Tereska urwała z ręką na uchylonej klapie i liczyła pospiesznie. Uniosła brwi w autentycznym zdumieniu, bo nie takiego wyniku się spodziewała. – Ze dwadzieścia pięć lat temu? Jakoś tak.

– Serio?

– No. Serio. Jakoś tak wyszło.

Rzuciła Maciejce jego kurtkę, ucinając dalszą dyskusję. Sama z rozkoszą opatuliła się zimowym płaszczem, bo grudniowy chłód zdążył wedrzeć się jej pod sweter i właśnie dobierał się do podkoszulka. Wreszcie sięgnęła w głąb bagażnika po torebkę prezentową i rozłożysty bukiet, który szczęśliwie przetrwał podróż w stanie nienaruszonym. „ŻYJ NAM STO LAT W ZDROWIU”, postulował z entuzjazmem wielki, czerwono-brokatowy napis zatknięty pośród kwiecia na drewnianym patyczku.

Ale to, co przez całą drogę pyrkało w Teresce, z entu­zjazmem miało niewiele wspólnego…

Trzeba było dopiero okrągłych urodzin babuni, żeby jej stopa raz jeszcze postała na tym podwórku. No dobra, urodzin oraz Krystyny, która pewnego dnia zadzwoniła do Tereski i przekazała, że babunia stanowczo wyraziła życzenie.

– Ja wiem – tłumaczyła bratanicy przez telefon – ja naprawdę wiem i rozumiem, ale babunia odpaliła argu­ment ostateczny.

– Nie mów, że w końcu wybrała – wyszeptała Teres­ka, nieruchomiejąc z komórką w dłoni nad stertą mokre­go prania, które właśnie ładowała do suszarki.

„Jakoś tak wyszło” może nie brzmiało zbyt przekonująco, ale najlepiej oddawało stan faktyczny. Gdyż istotnie jakoś tak wyszło, że Tereska nie odwiedzała tych stron od ostatniego ślubu w rodzinie, na którym zjawiła się dynamicznym przelotem. Samego domu – jeszcze dłużej. Regularny kontakt utrzymywała przez minione lata jedynie z ciotką Krystyną oraz z babunią, z którą ucinały sobie tak zwane pogawędki kontrolne. Odbywały się one zawsze w pierwszy i trzeci czwartek miesiąca i przebiegały zgodnie z uświęconym rytuałem. Babunia, wpierw szczegółowo wypytawszy wnuczkę o jadłospis na aktualny tydzień, masę ciała oraz liczbę dzieci, ruszała z kolejnym odcinkiem telenoweli pod tytułem Będę umierać. Konsekwentnie twierdziła, że to niechybnie ostatni jej rok na tym łez padole, w związku z czym od dawna czyniła stosowne plany i przygotowania, z których uwielbiała zdawać szczegółowe i barwne relacje. A że zawsze słynęła z dobrego gustu i nie zamierzała tego zwyczaju zarzucić nawet po śmierci, niczego nie zostawiała przypadkowi. Dlatego Tereska z Krystyną śmiały się między sobą, że po dwóch dekadach permanentnego umierania nestorka rodu wciąż trzymała się tak dziarsko, ponieważ żadna trumna na rynku nie pasowała jej fasonem do wybranej garsonki.

– Sarkofag francuski, moja droga – oznajmiła triumfalnie Krystyna. – Z dębiny!

– Brzmi poważnie.

– Owszem, więc sama rozumiesz. Babunia ostatecznie zamknęła temat, a teraz życzy sobie obchodzić te najostatniejsze okrągłe urodziny w sposób uroczysty, we własnym domu, z własną rodziną. Rodziną w komplecie – podkreśliła Krystyna, a gdy ze strony Tereski odpowiedziało jej wymowne milczenie, westchnęła ciężko. – Słuchaj, nikomu to nie pasuje. Naprawdę. Nie dość, że środek tygodnia, to jeszcze tuż przed Bożym Narodzeniem. Rafała nie będzie, siedzi w Kanadzie, Marek wkurzony, bo musiał wziąć dyżur w sylwestra, inaczej nie dostałby teraz wolnego, Wanda od tygodnia lamentuje, że jej wchodzimy z butami w święty harmonogram pastowania podłóg… Ale co zrobisz, jak się babunia uparła. No, nie bądź taka, Teresa. Przyjedziesz, wysiedzisz jakoś te trzy godziny i znikniesz na kolejną dekadę. No dobra, dwie.

– Godziny? – Tereska wtrąciła z nadzieją. Niestety, płonną i ulotną niczym słodki sen na dźwięk budzika.

– Dekady – poprawiła Krystyna bezlitośnie. – Ale jeśli cię to jakoś pocieszy, zamawiam tort z kremem malinowym. Będziesz mogła sączyć kawę i patrzeć, jak Wanda udaje, że wcale jej nic nie wlazło w protezę.

Cóż, Tereska Trawna nie wykazywała szczególnego przywiązania do idei kompletu, czy to w odniesieniu do sztućców, odświętnej zastawy stołowej, czy do obecności na rodzinnych spędach, choćby nawet okrągłych lub ledwie zaokrąglonych. Na wyrzuty sumienia i inne szantaże emocjonalne też była w miarę odporna, na wszelkie próby reagując profilaktyczną dawką agresji. Za to na samą myśl o ciotce Wandzie walczącej z pestkami wypełzał jej na twarz uśmiech tak szeroki, że chirurg szczękowy z nerwów dostałby wysypki w co wrażliwszych miejscach.

– Jakieś szczegółowe instrukcje dla nowicjusza? – zapytał Maciejka, gdy dotarli do frontowych drzwi, oboje dostojni i uroczyści na tyle, na ile pozwalała im wczesna pobudka, podróż i nadprogramowa godzina jazdy. Tereska wcisnęła dzwonek, aż terkotliwy dźwięk poniósł się wewnątrz domu.

– Mów dzień dobry, wytrzyj nogi, nie dłub w nosie – wyłożyła krótko.

– A coś przydatnego?

Nie zdążyła odpowiedzieć, bo w tym samym momencie zamek po drugiej stronie szczęknął i oczom Trawnych ukazała się starsza pani w wydaniu uroczystym. Do czarnego sweterka z połyskującymi dżetami, naszytymi wzdłuż linii obojczyków, założyła wełnianą spódnicę za kolano i botki o tej nieszczęśliwej długości, która nawet długonogą nimfę upodobniłaby do figurki z klocków Lego, a co dopiero osobę tak przysadzistą. Co prawda starannie ułożoną i utrwaloną lakierem koafiurą dodała sobie ze dwadzieścia centymetrów wzrostu – ale też dwie dekady dostojeństwa. Do tego pachniała pastą do butów oraz nieśmiertelną Panią Walewską. Nawet po dwudziestu pięciu latach Tereska wszędzie rozpoznałaby zapach tej wody. Przywoływał tyle samo wspomnień co dom.

„Myśl o malinach, Teresko, myśl o malinach”, upomniała się w duchu. Pospiesznie przywołała uśmiech na usta i wypaliła tak głośno, że prawie dało się to wziąć za entuzjazm:

– Dzień dobry, ciociu! Ciocia to się nic nie zmieniła!

Puszczając mimo uszu domniemany komplement, starsza pani zacisnęła usta i uważnym spojrzeniem omiotła bujną całość Tereski, od wzburzonego koka, przez rozłożyste kwiecie aż po sztyblety i z powrotem.

Tereskę opadło przeczucie. Ciotka zaraz coś powie, zaraz coś skrytykuje, bo przecież zawsze coś, zawsze coś musi być nie tak!

– Wstydu nie masz – orzekła ciotka z namaszczeniem, cofnęła się o krok i zamknęła im drzwi przed nosem.

Trawni zostali z bukietem jak Himilsbach z angielskim.

– Tooo… już? – wyrwało się Maciejce. Dopiero potem zerknął na matkę i odsunął się nieco. Bo też Teres­ka wyglądała teraz, jak gdyby intensywnie rozważała dostępne opcje, wahając się między trwaniem w absolutnym osłupieniu a odpaleniem trybu Pompeje 2.0, z osobą własną w roli Wezuwiusza. Fakt, trochę się obawiała, że „STO LAT” może zostać źle odebrane, jeśli wziąć pod uwagę wiek szacownej jubilatki, ale w żadnej kwiaciarni nie dysponowali opcją „STO PIĘĆDZIESIĄT”, więc co miała zrobić? Zatknąć w bukiecie dwie setki na patyczku?!

Po kilku sekundach Tereska nabrała głęboko powietrza.

– No. Ciocia się nic nie zmieniła – powtórzyła wreszcie. – Nic a nic.

Z kamienną twarzą ponownie wcisnęła dzwonek, może trochę mocniej niż za pierwszym razem.

Minutę później otworzył im mężczyzna, w którym Tereska z marszu rozpoznała najstarszego kuzyna. Marek Popiełowski zawsze był mężczyzną słusznej postury, wysokim i barczystym. Z biegiem lat dorobił się brzucha, krótkiej, gęstej brody oraz bruzdy między brwiami. Na widok kuzynki z kwieciem w objęciach bruzda ta pogłębiła się jeszcze bardziej i prawdopodobnie wyryła trwale w kości czaszki, a może nawet musnęła zwój lub dwa.

– Niech to jasna cholera… – zagaił.

– Też się cieszę, że cię widzę – wycedziła uprzejmie Tereska, odpuszczając sobie już całkiem wszelki entuzjazm. – Nie wiem, o co chodzi, ale tak jakby zostałam tu oficjalnie…

– Nikt ci nie powiedział? – Marek bez pardonu wszedł jej w słowo. – Plany się zmieniły.

Słysząc to, Tereska pobladła.

– Tylko mi nie mów, że impreza odwołana – wydusiła przez ściśnięte gardło. – Stałam godzinę na mijance, bo jacyś mistrzowie logistyki łatali dziurę wielkości znaczka pocztowego. I trzy razy na siku, bo mój syn…

– MAMO!

– Nie, nie, skąd. – Marek gwałtownie zamachał rękami, jak gdyby chciał zdusić, stłumić, zatłuc wręcz wzbierającą pod powierzchnią erupcję wulkanu Teres­ka, z którym najwyraźniej był obeznany. – Impreza w zasadzie aktualna. Tylko że zamiast urodzin wyszedł nam… no… jak by to ująć… Tak bardziej pogrzeb.

ROZDZIAŁ︱2

Jak się okazało, uroczysty pochówek babuni zaplanowano na czternastą, więc Tereska z Maciejką dotarli w samą porę. Marek szybko odwołał zamówioną taksówkę i całą czwórką, razem z ciotką, wcisnęli się do yariski.

– Reszta już czeka na miejscu – wyjaśnił Marek, kiedy wepchnął się na przednie siedzenie niewielkiego samochodu i Tereska ruszyła spod domu.

– Miło – rzuciła krótko. Chwilowo był to szczyt jej możliwości w zakresie komunikacji międzyludzkiej. Nędzne resztki przytomności, jakie jej zostały, musiała skupić na kierowaniu samochodem w sposób możliwie bezkolizyjny.

Gdy jechali ulicami miasteczka w stronę cmentarza, Tereska od czasu do czasu zerkała przelotem we wsteczne lusterko. Na tylnym siedzeniu, razem ze skonsternowanym Maciejką, zasiadała ciotka Wanda. Po mężu Popiełowska, była najstarsza z rodzeństwa Jędrzejczyków, w związku z czym zawsze prezentowała sobą stosowne dostojeństwo, które w zaistniałych okolicznościach jeszcze przybrało na intensywności. Nie bez powodu, prawdę powiedziawszy, ale przynajmniej nie zaciskała już tak mocno ust na znak głębokiego niesmaku. Marek sporo się nabiedził, by przekonać matkę, że jej marnotrawna bratanica nie przybyła z zamiarem czynnej zniewagi tudzież rozdrapywania świeżych ran, że naprawdę nie miała o niczym pojęcia. O niczym! W ogóle! W końcu ciotka cmoknęła, mruknęła pod nosem: „Właściwie to nic dziwnego…” i poszła po płaszcz. Tereska była tak ogłuszona informacjami, które spadły na nią bez ostrzeżenia, że całkiem jej to umknęło.

W tym stanie umysłu zajechała pod bramę cmentarza, gdzie wysadziła Marka, ciotkę oraz wieńce, po czym ruszyła na poszukiwanie wolnego miejsca na pobliskim parkingu. Gdy razem z Maciejką weszli wreszcie do niewielkiej kaplicy, nie skierowała się do przednich ławek, gdzie już się rozsiedli pozostali krewni nieboszczki, tylko pociągnęła syna do ostatniej ławki.

– Wielka strata, wielka – westchnął z głębokim ubolewaniem ktoś przed nimi. – Kto by się spodziewał…

– Nikt. Nikt!

– Ano nikt…

– Serio? Nikt się nie spodziewał? – zapytał Maciejka, nachylając się ku matce, kiedy któraś już z kolei osoba wydała z siebie to samo zbolałe westchnienie. – To ile prababcia miała lat?

– A tak z tysiąc – palnęła Tereska. Nadal rozkojarzona w stopniu nadprzeciętnym, rozglądała się po kaplicy.

Maciejka rzucił matce zniesmaczone spojrzenie, po czym wyciągnął szyję i ponad głowami zebranych przyjrzał się tabliczce, którą umieszczono przed trumną z babunią nieboszczką. Kaplica nie była zbyt wielka, a Maciejka wzrok miał dobry, więc bez trudu odczytał, że w górnej części tabliczki widniało: „Przybysława Jędrzejczyk”, a pod spodem: „Żyła lat 90”.

– Dziewięć dyszek. Ładny mi tysiąc.

– W małym zaokrągleniu.

– Mojego kieszonkowego tak chętnie nie zaokrąglasz.

Tereska powoli wciągnęła powietrze.

– Synu, ja jestem z natury spokojnym człowiekiem… – zaczęła.

– Od kiedy? – zdziwił się niezmiernie Maciejka.

– …dopóki się nie zdenerwuję – dokończyła ściszonym głosem. – Otóż informuję cię, że aktualnie gibam się na krawędzi. Energicznie się gibam.

– Czyli że co?

– Czyli że nie denerwuj matki. Bo jak się z tej krawę­dzi zwalę, to przysięgam, że cię pociągnę za sobą!

– No, kochana – usłyszała naraz tuż nad sobą. – O tobie nikt nie powie, że cię nie widział na pogrzebie.

Tereska w ułamku sekundy przybrała barwę dorodnego buraczka. Choć okoliczności zaskoczyły równie mocno oboje Trawnych, to Maciejka w prostej grafitowej kurtce doskonale wtopił się w tłum i prezentował w zasadzie przyzwoicie i stosownie. Za to ona… Jak zazwyczaj trzymała się bezpiecznych kolorów i krojów, tak w tym roku trochę ją poniosło. Możliwe, że sprawił to szatański podszept teściowej, wielbicielki odzieży widocznej, możliwe, że kryzys wieku średniego, nieistotne. Tak czy owak, Tereska dała się ponieść fantazji i sprawiła sobie na zimę długi pikowany płaszcz z soczyście pomarańczowego poliestru z efektownym połys­kiem i szalowym kapturem. Płaszcz był ciepły i bez wątpienia oryginalny – tyle że w kaplicy, pośród statecznych żałobników, czuła się jak pachołek ostrzegawczy. I zdecydowanie rzucała się w oczy. Cóż… Jak to pachołek.

Tyle że ten głos wcale jej tego nie wypominał. Co najwyżej delikatnie wbijał szpileczkę i chichotał, obserwując efekty.

– Kryśka! – Tereska wydała z siebie zduszony okrzyk, w mgnieniu oka poderwała się z miejsca i padła w ramiona brunetki, która przystanęła tuż za ich ławką. – Och, Kryśka, ja cię strasznie przepraszam! Pojęcia nie miałam, że jadę na pogrzeb!

– No nie żartuj! – Krystyna odsunęła się od Tereski na długość ramienia. Wzrostu były niemal równego, natomiast posturą i kolorystyką różniły się jak dzień i noc. – Przecież ta durna ciućma miała ci przekazać! I ty… ty się dopiero teraz dowiedziałaś?! Rany boskie… – Przytuliła ją raz jeszcze, z całego serca, po czym obrzuciła spojrzeniem pełnym głębokiego zatros­kania. – Jak się trzymasz?

– To chyba ja powinnam pytać?

– A, wiesz, jak jest. – Brunetka uśmiechnęła się pocieszająco, a w kącikach jej ciemnych oczu rozpostarły się wachlarze zmarszczek. – Po tylu latach słuchania w kółko o tym jej umieraniu, o trumnach, o… o wszystkim zdążyliśmy się ze trzy razy oswoić z tą myślą. I jak już przyszło co do czego, to właściwie nikt nie był szczególnie zaskoczony. W końcu po coś tę trumnę sobie wybrała, prawda?

– Co racja, to racja – zgodziła się filozoficznie Teres­ka. – Babunia nie pochwalała żadnego marnotrawstwa.

– No właśnie, no właśnie. Cała ona… Słuchaj, zostajecie na stypie?

– Chyba…? – Trawna odruchowo obejrzała się na syna, zaskoczona i nagłą zmianą tematu, i samym pytaniem. Całkiem jej umknęło, że po pogrzebie zwykle następuje ciąg dalszy o charakterze gastronomiczno-towarzyskim. Nie żeby miała coś do gastronomii, skądże znowu. Za to towarzystwo… Towarzystwo to była jednak odrębna rozmowa. – Chyba… tak?… Tak, tak, oczywiście. Zostajemy.

– To sobie pogadamy na spokojnie. A teraz lecę, zanim Wanda podniesie raban na pół cmentarza. Żaden nieboszczyk sobie na to nie zasłużył – dorzuciła na pożegnanie.

– Przydałby się jakiś indeks – zauważył Maciejka, kiedy Krystyna ze stukotem obcasów o kamienną posadzkę oddaliła się w stronę pierwszych ławek, a jego matka opadła z powrotem na swoje miejsce. – No wiesz. Osobowy?

Tereska pospiesznie nachyliła się ku synowi, bo w okolicach trumny zaczęło się pewne poruszenie, które zwiastowało rychłe rozpoczęcie uroczystości.

– Dobra, tak krótko i konkretnie – zaczęła zniżonym głosem. – Mój ojciec, czyli twój dziadek, ma dwie siostry, tak? No więc to była ta młodsza.

– Czekaj, czekaj. To była TWOJA ciotka?!

– No… tak. Krystyna to moja ciotka, a twoja… czekaj… cioteczna babcia? Jakoś tak wyszło, że jesteśmy z jednego rocznika.

– Okeeej… – Umysł Maciejki z mozołem łączył kolejne kropki, które rysowała mu matka. – Czyli tamta wredna staruszka to druga siostra dziadka, tak? A durna ciućma?

Nie, Tereska stanowczo nie miała teraz sił na działania pedagogiczne. Chociaż, gdyby się tak zastanowić, to na szczerość też nie za bardzo. Szczerość wymagała albo starannego przemyślenia potencjalnych skutków ubocznych, albo gotowości na wszelkie możliwe konsekwencje. Z drugiej strony, przynajmniej sama pchała się człowiekowi na usta, bez żadnych dodatkowych kombinacji i innych umysłowych telemarków, a ze strony trzeciej… Przecież za kilka godzin i tak stąd wyjadą, prawda?

– Wredna staruszka to ciotka Wanda, starsza siostra twojego dziadka. A durna ciućma to jej córka. Agniesia. Tylko żebyś się nie ważył tak o nich mówić przy ludziach! – zastrzegła prędko na wypadek, gdyby Maciejka uznał te określenia za stosowane powszechnie. – A ten Marek, który z nami jechał samochodem, to jej syn.

– Agniesi?

– Gdzie Agniesi, Wandy!!! – Tereska wzięła głęboki wdech. – Dobra, skup się, ja streszczam, ty wizualizujesz. Lecimy warstwami. Warstwa pierwsza, czyli troje rodzeństwa Jędrzejczyków: Wanda, Henryk, czyli twój dziadek, oraz Krystyna. Warstwa druga, czyli ich dzieci. Ciotka Wanda ma dwoje, Marka i Agniesię. Dziadek Henryk jedno, czyli mnie. Krystyna zero. Warstwa trzecia, mężowie i żony. Marek plus Alina, Agniesia plus Jan Jakub, no i ja z ojcem, wiadomo. Plus facet Kryśki, Rafał… chociaż nie, on powinien być wyżej? A zresztą. Warstwa czwarta, czyli dzieci… tych dzieci. Duża Ola, córka Marka, Mała Ola, córka Agniesi, Zoja i ty. Rozumiesz?

– A na czubku? – dopytał Maciejka, bo czegoś mu w tej wizualizacji brakowało.

– Jakim znowu czubku?

– No tego tortu. Skoro są warstwy… Chociaż nie, warstwa pierwsza liczy się chyba od spodu?

– A! Nie, czubek brzmi lepiej. No więc na czubku jest świętej pamięci nieboszczka, babunia Sława, na której pogrzebie właśnie jesteśmy. No i dziadunio Fredek, pamięci jeszcze świętszej.

– Tak bardzo szlachetny?

– Tak bardzo nieżyjący – zdążyła jeszcze powiedzieć Tereska, gdyż oto organista ruszył z repertuarem.

Co prawda z wiarą nie było jej nigdy po drodze, ale musiała przyznać, że nastrój uroczystości w naturalny sposób sprzyjał zadumie. Teraz, bez ciotki Wandy na karku i kierownicy w dłoniach, mogła chociaż wstępnie przetrawić to, co los zwalił na nią z taką szczodrością. Wszak jechała tu przekonana, że dwadzieścia pięć lat fizycznego dystansu stanowi wystarczająco solidny bufor, że będzie jako ten kwiat lotosu na powierzchni jeziora… Znaczy, zasilany kasztankami kwiat lotosu i tak dalej. Ot, przyjedzie, wręczy jubilatce kwiecie, odśpiewa chóralnie okolicznościową przyśpiewkę, przytaknie kilka razy dla świętego spokoju znad kawałka tortu z kremem malinowym, że tak, tak, jak ten czas leci, jak te dzieci rosną, a my wciąż tacy młodzi, co za czasy, no takie czasy, dzisiaj to nie ma czasów, za naszych czasów to ho-ho-ho, było nas jedenaścioro, mieszkaliśmy w jeziorze, ale cóż poradzisz, no, to pora na nas, bo kawał drogi, pozdrowię, oczywiście, pozdrowię, do następnego!

A tymczasem babunia postanowiła zaskoczyć wszystkich i upamiętnić swe okrągłe urodziny inauguracją sarkofagu w stylu francuskim. Temat umierania zamknęła ostatecznie i z hukiem.

Chociaż… Krystyna miała rację. Co prawda nikt poza główną zainteresowaną nie mówił tego głośno, ale chyba wszyscy członkowie rodziny zdążyli się przez te lata oswoić z myślą, że ten dzień siłą rzeczy kiedyś nastąpi, bo nastąpić musi. I to raczej prędzej niż później – bądź co bądź babunia Sława dobiła dziewięćdziesiątki, co stanowiło wynik zacny. Nie chodziło więc o zaskoczenie samym faktem, dumała dalej Tereska w ostatniej ławce, a przynajmniej nie tylko o nie. Najbardziej przytłoczył ją chyba dysonans między tym, czego się spodziewała, wyruszając tego ranka z domu, a tym, co ostatecznie zastała u celu podróży. Niespodziewaną dziurę w rzeczywistości po kimś, kto był tam zawsze, odkąd właściwie sięgała pamięcią.

Kiedy uroczystość w kaplicy dobiegła końca, kondukt udał się na południowe obrzeża kameralnego cmentarza, gdzie znajdował się rodzinny grobowiec Jędrzejczyków. Wzrok Tereski, która przez cały czas starannie trzymała się z tyłu, odruchowo rejestrował wśród idących znajome postacie: kuzynostwo, wujostwo, sąsiedzi bliżsi i dalsi. Po jakimś czasie wpadł jej w oko starszy mężczyzna w granatowym płaszczu, kroczący mniej więcej w połowie konduktu. On również się rozglądał, jak gdyby kogoś wypatrywał. Wodził rozkojarzonym spojrzeniem, nieustannie coś do siebie mamrocząc i sprawiając wrażenie głęboko poruszonego. Kto wie, zasępiła się Tereska, może babunia była jego dawną niespełnioną miłością, z którą żegnał się teraz z żalem i żarem? Albo tak mu zalazła za skórę, że równie namiętnie rzucał profilaktyczne klątwy, by jej nie przyszło do głowy powrócić zza grobu? Tereska niemal roześmiała się w głos do tej ostatniej myśli. Czemu nie? Znając babunię…

– To teraz idziemy jeść? – zagaił półgłosem Maciejka, kiedy ostatnie wieńce zostały złożone i pogrzeb się zakończył. Robiło się coraz zimniej, coraz szarzej. Ludzie jeden za drugim opuszczali cmentarz, po drodze obrzucając wymownymi spojrzeniami pachołek w osobie wciąż stojącej z boku Tereski.

– Mniej więcej – odparła. – Tylko błagam, synu. BŁAGAM. Nie rozsiadaj się, nie rozgaszczaj, nie wdawaj w dyskusje. Jemy, ubolewamy i do domu, zanim… no.

– Ale będzie tort, prawda? – dopytywał Maciejka, który przez tę godzinę spędzoną na cmentarzu zdążył solidnie zgłodnieć, a wszak, jak mawiał poeta, trzeba z żywymi naprzód iść czy coś tam.

Już miała zapytać z matczyną czułością, czy go przypadkiem nie przewiało w okolicach mózgowia – jaki tort na stypie, na litość boską – kiedy jej uszu dobiegł podniesiony damski głos.

– CIOCIA BRYGIDKA?!

Tknięta nieprzyjemnym przeczuciem Tereska Trawna obejrzała się za siebie.

Cmentarną alejką dreptało ku niej zjawisko – blondwłose, śliczne i filigranowe, skromne metr pięćdziesiąt trzy w eleganckim taliowanym płaszczyku i szpilkach podkreślających ponadprzeciętną zgrabność nóg. Zaraz za zjawiskiem kroczył mężczyzna w ciemnym kaszkiecie. Prowadził ciotkę Wandę z taką rewerencją, jak gdyby była królową w żałobie po ległym w gruzach imperium, on zaś wiernym admirałem gotowym iść za nią choćby na śmierć.

Powstrzymywany dotąd charakter wezbrał z miejsca w Teresce niczym woda w zatkanym sedesie. Niewiele osób działało jej na nerwy tak jak Jan dwojga imion Jakub Kubasiuk, niezmiernie szanowny i niezmiernie nadęty mąż jej kuzynki, którego widziała bodaj trzeci raz w życiu, a i to uważała za przegięcie. Na szczęście los najwyraźniej uznał, że nie ma co przesadzać z nadmiarem bodźców w miejscu ostatecznej zadumy, gdyż oto ciotka Wanda przystanęła, zaczepiona przez kogoś z uczestników pogrzebu, a wraz z nią Jan Jakub i jego dostojeństwo.

– Och, ciocia tak PIĘKNIE wygląda! – świergotało tymczasem zjawisko, zbliżając się nieuchronnie. – Jak ja bym się chciała tak PIĘKNIE STARZEĆ jak ciocia!

Tereska zacisnęła zęby. Nie żeby była zaskoczona albo co. W tej osobliwej rodzinie tylko jedna osoba mog­ła tak po prostu przeoczyć, że minęło dwadzieścia pięć lat, odkąd się ostatnio widziały, i wziąć dawno niewidzianą kuzynkę za jej własną matkę.

– Cześć, Agniesiu.

Agniesia Kubasiuk stanęła jak wryta. Melodramatycznym gestem, godnym największych gwiazd kina niemego, przycisnęła jedną dłoń do piersi, drugą zaś przytknęła do rozchylonych ust.

– OCH! Och, Tereso! To TY?! No nie spodziewałam się!

– Również jestem w szoku – odparła niespodziewana Tereska.

– No naprawdę. NAPRAWDĘ. No powiem ci, że ta LEKKA nadwaga służy ci jak MAŁO komu. Widzisz, Olciu? – rzuciła do niepozornej nastolatki w czarnym berecie, która przystanęła kilka kroków od niej. – Widzisz? Bierz przykład z cioci. Boczy się na mnie, bo jestem w ciąży – wyjaśniła Agniesia konfidencjonalnie, zwracając się na powrót do Tereski – i teraz cały świat wie, że jej mama i tata robią TAKIE RZECZY w TAKIM WIEKU. No ale co ja mam zrobić? Ja już w jej wieku cieszyłam się OGROMNYM powodzeniem u chłopców i tak mi zostało. Widać mam BARDZO silną kobiecą energię. Tłumaczę jej, że taki vibe nie jest dany każdemu, że…

Olcia miała taką minę, jak gdyby owszem, chętnie wzięła, tyle że coś mocniejszego niż przykład z cioci. Za to Tereskę skręcało coraz mocniej i mocniej. Naraz poczuła, jak czyjeś palce z siłą przenośnego imadła zaciskają się na jej łokciu.

– Ani się waż – dobiegł ją cichy syk Krystyny. – Do niej i tak nic nie dotrze, ty się stąd zwiniesz, a ja zostanę i się nasłucham. Dobrze, to kto z kim jedzie? – rzuciła głośno, znacznie głośniej niż było trzeba. – Bo zaszła mała zmiana planów i musimy się trochę przetasować…

Redakcja: Piotr Chojnacki

Korekta: Krystian Gaik, Justyna Żebrowska

 

Projekt okładki i stron tytułowych, ilustracje wykorzystane na I stronie okładki: White Doe

Zdjęcie autorki: Wojtek Biały

 

Skład i łamanie: Dariusz Ziach

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m 3

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-67690-05-8