Zapadły pałac - Marta Kisiel - ebook + audiobook

Zapadły pałac ebook i audiobook

Marta Kisiel

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szkolny obóz, który zapamiętasz na długo…

Emka Jaroszewska nie dostała się do liceum. Dwa razy. Jej ostatnią deską ratunku jest tajemnicza placówka, która organizuje pięciodniowy obóz rekrutacyjny dla swoich kandydatów. Wydaje się, że wszystko się w końcu ułoży…

Kiedy dziewczyna jest już prawie na miejscu, nagle znika jej mama wraz z samochodem, telefon przestaje działać, czas się zatrzymuje, a Emka orientuje się, że utknęła w środku lasu z grupą innych nastolatków (i jedną dziesięciolatką). Towarzyszy im jedynie stary zapadły pałac.

I gdyby tak przymknąć oko na morderczą grę w ciuciubabkę, dziewczynki zamieniające się w baranki, żaby mogące połknąć człowieka i parę innych, raczej niespotykanych zjawisk, to można by stwierdzić, że to zupełnie normalna wycieczka szkolna. Pytanie tylko, czy uda im się ją przeżyć.

Jak to mówią: do trzech razy sztuka!

„Zapadły pałac” to I część cyklu „Trupia Główka”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 271

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 7 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

– To na pewno tędy? – zapytała podejrzliwie Emka, kiedy samochód kolejny raz podskoczył na jakimś garbie i zawieszenie jęknęło żałośnie.

Ale mama była głucha na wszelkie protesty i wątpliwości, bo nie zwolniła.

– Tak pokazuje nawigacja. Możesz sama sprawdzić, jeśli chcesz.

Emka wzruszyła ramionami. Prędzej by pękła, niż przyznała przed mamą, że nie ma pojęcia, jak działa ta cała nawigacja. Nawigacja była gadżetem dla starych ludzi po czterdziestce.

– Bez sensu – mruknęła po chwili, zręcznie zmieniając temat.

– Ale co?

– Ten cały obóz. Serio nie mogłyśmy po prostu złożyć jakiegoś podania? Innym szkołom to wystarczyło.

– I jak to się skończyło z tymi innymi szkołami? No właśnie. – Mama sięgnęła po omacku po kubek termiczny i szybko upiła łyk kawy. – Już ci to tłumaczyłam. Prywatne szkoły mogą ustalać dodatkowe kryteria naboru. Zwłaszcza kiedy muszą dokonać ostrej selekcji.

– Aha. I przy okazji zgarniają niezłą kasę.

– Przez pięć dni będą wam zapewniać opiekę, wyżywienie i dach nad głową, trudno, żeby robili to za darmo – zauważyła mama.

– Ale to i tak bez sensu! – upierała się Emka.

– Wprost przeciwnie. Szkoła w ten sposób może wyłuskać spośród kandydatów te dzieciaki, które odnajdą się i wpiszą w jej unikatowy profil, dzięki czemu zminimalizuje ryzyko i zmaksymalizuje szanse na obustronny sukces edukacyjny i wychowawczy.

– Rany. Nie przedawkowałaś ulotki?

– Emmo, rozumiem, mechanizmy obronne, te sprawy, ale proszę, wyłącz tę lożę szyderców. Nie podchodź do tego w ten sposób. Dobrze? – rzuciła, zerkając przelotnie na córkę. – Nastaw się pozytywnie. To może nietypowe rozwiązanie, ale jak się tak zastanowisz, działa na twoją korzyść. Poprzednie szkoły skupiały się na skrupulatnym liczeniu punkcików, tak? A ta chce zobaczyć, kim jesteście, kim jesteś ty, Emma Jaroszewska, a nie tylko twoje świadectwo czy inne świstki. Chyba warto się postarać, nie uważasz?

Emka od razu się najeżyła.

– Bo wcześniej się nie starałam, tak?

– Przestań, Emmo, bardzo cię proszę. Przestań już – powtórzyła mama, nie odrywając zdeterminowanego spojrzenia od widoku przed maską.

Krzaki po obu stronach drogi sięgały dwóch metrów, a ponad nimi korony drzew splatały się w zielony baldachim, przez co miała wrażenie, jakby sunęła tunelem. Długim, wąskim tunelem, który stopniowo i nieubłaganie zaciskał się wokół nich niczym przełyk ogromnego węża na malutkiej myszce…

Wtem samochód znów podskoczył, jakiś kamyk wystrzelił spod opony i stuknął głośno o podwozie. Nagły dźwięk wyrwał mamę z tych przedziwnych myśli, które osiadły na jej ciele gęsią skórką i wprawiły serce w nieprzyjemne drżenie.

– Mamo? – usłyszała zaniepokojony głos Emki. – W porządku?

– Co? A tak, tak. – Aż się wzdrygnęła, mrugając gwałtownie, i jakby strząsnęła coś z siebie, bo poczuła się trochę lepiej. Rany boskie, co to było?… Stres? Tak. To na pewno stres. Zacisnęła mocniej dłonie na kierownicy. – Skupmy się na faktach. Rozumiem twoje rozgoryczenie, ale nie tylko ty to przeżywasz. To było trudne lato dla całej naszej trójki, pełne przykrych niespodzianek. I też jestem już zmęczona. Wszyscy jesteśmy.

– Okej! Okej. Przecież nic nie mówię.

„No właśnie mówisz…” – miała już na końcu języka. Na szczęście miała też dość rozumu, żeby zachować to dla siebie. Rozumu i doświadczenia. Kiedy Emka się na coś uparła, dalsza rozmowa z nią często zamieniała się w festiwal rzutu grochem o ścianę.

Tymczasem Emka osunęła się nieco na siedzeniu pasażera i odwróciła głowę w stronę bocznego okna. Od migającej za szybą rozmazanej zieleni od razu zrobiło jej się niedobrze, ale wolała to, niż żeby mama zobaczyła jej minę. Wiedziała, jak to by się skończyło, przez ostatnie tygodnie przerabiały to wielokrotnie. Najpierw następowało dramatyczne westchnienie. Potem równie dramatyczna cisza, z tygodnia na tydzień coraz dłuższa, podczas gdy mama szukała w sobie uśmiechu. A przecież uśmiechała się zawodowo, bez udziału świadomości, jakby to był kolejny odruch mięśniowy wdrukowany na stałe przez lata praktyki. Aż wreszcie z jej ust padały słowa magicznego zaklęcia: „Zobaczysz, wszystko będzie dobrze”.

Kurtyna. Oklaski.

No, tyle że nie było. Zaklęcie nie działało. W przeciwnym razie Emka pluskałaby się teraz z rodzicami w ciepłym morzu, tak jak to zaplanowali jeszcze w styczniu, a nie siedziała z mamą w jej służbowym samochodzie, tłukąc się jakimiś wertepami do szkoły ostatniej szansy i zastanawiając, jak bardzo znowu zawali.

Bo czemu nie? W końcu zawaliła już dwukrotnie, więc dlaczego miałaby nie zawalić po raz trzeci? Przez połowę lata leżała zagrzebana w kokonie z pościeli i słuchała Taylor Swift, zastanawiając się, co zrobiła źle, jak to w ogóle możliwe, że nie przyjęli jej do żadnego liceum ani za pierwszym, ani za drugim podejściem. Przecież ocen nie miała znowu takich złych, parę czwórek, no dobrze, trochę więcej trój, w tym żenująca trója z wuefu, za to jedna mocna piątka i dwie szóstki z michałków. Egzamin ósmoklasisty napisała przyzwoicie, to naprawdę za mało? Mało nie, tłumaczył tata, wystarczy, że inni napisali lepiej… Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, wtrącała szybko mama, jak zawsze skupiona na tym, co przed nią, skoro tego, co za nią, nie dało się już zmienić. Trudno, stało się i się nie odstanie. Gdzieś ją w końcu przyjmą, nie mogą jej przecież nie przyjąć nigdzie!

Cóż, widać mogli. I nie przyjęli, chociaż mama produkowała odwołania i podania z takim zacięciem, że skończył im się tusz w domowej drukarce, a tata pokłócił się na śmierć i życie z połową okręgowej komisji egzaminacyjnej, walcząc jak lew o pół punktu z matematyki. Ale tata był gotów przekonać cały świat, że dwa plus dwa to siedemnaście do potęgi ósmej, byle jego ukochana córeczka wyprowadziła się spod kołdry.

Mama chyba myślała o tym samym, bo pstryknęła wajchą przy kierownicy, wyciszając radio.

– Mam żal, okej? – odezwała się. – Ale do siebie. Ciągle tłucze mi się po głowie, że może za łatwo ci odpuszczałam. Może trzeba było cię jednak przekonać albo nie wiem, zmusić, nie, zmusić nie, ale przekupić, żebyś spróbowała sił chociaż w jednym konkursie? Albo w wolontariacie, w końcu nie każdy ma w sobie duszę olimpijczyka, a taki wolontariat też daje punkty. Przecież nic nie stało na przeszkodzie, żebyś dokarmiała dzikie piżmowoły jak Laura, prawda?

Emka przewróciła oczami tak mocno, że zakręciło jej się w głowie. Laura i dzikie piżmowoły, odcinek tysiąc pięćset sto dziewięćset. Odwróciła się do mamy.

– Nie, nieprawda – odparła twardo. – Tak jakby żadna MOJA ciocia nie pracuje w zoo i nie wystawi mi papierka z pieczątką, żebym go mogła zanieść do szkoły, a bez tego NIKT mi nie zaliczy ŻADNEGO wolontariatu. A tak w ogóle…

– Okej, okej. – Mama próbowała wejść jej w słowo, ale Emka już się rozpędziła i nie zwracała uwagi na sygnały od świata zewnętrznego.

– …a tak w ogóle to był JEDEN piżmowół, i taki raczej mniej dziki, wręcz nieco oswojony, i Laura dokarmiła go tylko RAZ, i to PRZEZ PRZYPADEK, bo wrzuciła mu gałązkę na wybieg, chociaż! – Emka uniosła dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym, żeby mamie nie umknęła przypadkiem waga tego argumentu. – Chociaż na tabliczce na ogrodzeniu jest WYRAŹNIE napisane, że zwierząt dokarmiać NIE WOLNO, więc gdyby ktoś pytał MNIE o zdanie, to Laura powinna za ten wyczyn dostać solidnie po uszach, a nie dodatkowe punkty na swoim IDEALNYM świadectwie!

Tym razem uśmiech sam wypłynął mamie na usta. No tak. Emma i jej zero-jedynkowe pojmowanie świata, rozdział pierwszy: święte oburzenie i WIELKIE LITERY. Skoro czegoś nie wolno, to nie wolno, koniec kropka, choćby się waliło i paliło.

– Masz rację. Przyznaję.

– Mam rację iii…? – Emka ani myślała odpuścić, czekała na ciąg dalszy, który jej się po prostu należał.

– I chyba rzeczywiście nie powinnam tak cię porównywać do Laury.

– Bez przerwy.

– Bez przerwy – przytaknęła mama. – Przepraszam. Nie wiem, czemu to miałoby służyć.

– Spoko. I tak jej nigdy nie lubiłam. – Zadowolona Emka sięgnęła do schowka w podłokietniku, gdzie zawsze kryło się kilka paczek gumy do żucia w różnych smakach, w tym te najlepsze, limonkowo-imbirowe. Wpakowała dwie drażetki do ust i rozgryzła, rozkoszując się intensywną ostrością imbiru na języku. – I co to w ogóle jest ten cały piżmowół?

– Nie jestem pewna – przyznała mama, marszcząc czoło w namyśle – ale wyobrażam sobie, że to taki wół w piżamie.

Emka nie wytrzymała i parsknęła śmiechem, aż jej imbir poszedł nosem. Zanim się obejrzały, dyskutowały zapamiętale, czy piżmowoły wolą bawełniane piżamy w serduszka, czy może flanelowe w szkocką kratkę, a zaśmiewały się przy tym tak mocno, że na moment zapomniały, dokąd jadą i po co.

– Okej, ale z tą drogą jest coś serio nie tak – orzekła Emka, wpatrując się w wyświetlacz nawigacji.

Czas płynął, a one wciąż sunęły przez las. Bardzo ładny las, owszem, ale mógłby się już skończyć.

– Żeby tylko z drogą… – Mama westchnęła ciężko. – Wszystko jest dzisiaj nie tak.

Bo rzeczywiście tego dnia prześladował je jakiś pech. A przecież zaczęło się od czystego fuksa. Szkołę ostatniej szansy znalazł Emce tata – akurat czekał w długiej kolejce do kasy w hipermarkecie i z nudów scrollował Facebooka na komórce, kiedy wyskoczyła mu reklama prywatnego liceum z informacją, że ostatnie wolne miejsca wciąż czekają na uczniów. Tata chciał natychmiast zadzwonić do mamy, żeby tam podjechała z Emką i papierami, już, teraz, zaraz, zanim zamkną na weekend i trzeba będzie czekać do poniedziałku, lecz w emocjach upuścił telefon tak pechowo, że stłukł ekran. Próbował uruchomić asystenta głosowego, co też nie bardzo mu wychodziło, za to ludzie w kolejce przepuścili go na sam początek. Nikt nie chciał stać blisko gościa, który miotał się w wąskiej przestrzeni między jedną kasą a drugą i darł coraz bardziej piskliwym głosem: OKEJ, GUGL! OKEJ, GUGL! OKEJ, GUGL!!!

W sumie trudno im się dziwić.

Kolejny przebłysk szczęścia sprawił, że tacie udało się nie zapomnieć nazwy szkoły, zanim dotarł z zakupami do domu. Formularz wypełnili we trójkę. Przez cały weekend co rusz zapewniali siebie nawzajem, że to znak, przeznaczenie, że teraz na pewno się uda i że czesne wcale nie jest takie wysokie. Odpowiedź przyszła już w poniedziałkowy poranek – zgłoszenie spełniło wymogi formalne i zostało przyjęte. Zgodnie z załączoną instrukcją kandydaci na uczniów mieli stawić się za trzy dni między godziną dziewiątą a dwunastą w siedzibie szkoły (tu adres) na pięciodniowym obozie rekrutacyjnym. Opłatę za pobyt należy uiścić na konto. Wskazana odzież sportowa oraz wygodne buty.

Za trzy dni wypadało właśnie dzisiaj. W słowniku mamy „między dziewiątą a dwunastą” oznaczało, że musiały stać pod drzwiami szkoły, zwarte i gotowe, najpóźniej za piętnaście dziewiąta, na wypadek gdyby rozdawali ekstra punkty za nadgorliwość. Albo chociaż dla pierwszego wrażenia, bo to bardzo ważne, żeby zrobić dobre pierwsze wrażenie! Emka próbowała przeforsować rewolucyjną teorię, że za pięć dwunasta liczy się tak samo jak pięć po dziewiątej, a przynajmniej można się wyspać, ale jej protesty nie zdały się na wiele. Została brutalnie obudzona punktualnie o siódmej. Prysznic, pożywne śniadanie, przekąska na podróż i w drogę.

Mniej więcej wtedy sprawy zaczęły się komplikować.

Dotarły pod szkołę dwadzieścia minut przed czasem i mama od razu poleciała przodem. Emka z nieco mniejszą energią człapała za nią, ciągnąc niewielką walizkę na kółkach. Była w połowie parkingu, gdy znów zobaczyła mamę, która gnała w jej stronę, jakby ją ktoś gonił, i wymachiwała rękami, krzycząc na całe gardło:

– WRACAJ! WRAAACAAAJ!!!

Półprzytomna Emka zatrzymała się, nie za bardzo rozumiejąc, co się właściwie dzieje. I pewnie stałaby tak do tej pory, zapuszczając korzenie w popękanym betonie, gdyby mama nie złapała jej za łokieć i nie pociągnęła za sobą z powrotem do samochodu.

– Ten obóz jest zupełnie gdzie indziej! ZUPEŁNIE! – Dopadła drzwiczek od strony kierowcy, wskoczyła na siedzenie i odpaliła silnik.

Dopiero gdy klapa bagażnika zaczęła się otwierać tuż przed jej nosem, Emka wreszcie oprzytomniała. Zrobiło jej się zimno, potem gorąco i znów zimno. Złapała walizkę i cisnęła na dno bagażnika, aż huknęło. W ślad za nią wrzuciła plecak, szybko zatrzasnęła klapę i wsiadła do auta.

– Czyli… to nie jest siedziba szkoły?!

– Nie, to tylko biuro podawcze. – Mama w skupieniu wstukiwała do nawigacji adres z samoprzylepnej karteczki, którą trzymała w dłoni. – Biuro podawcze, rozumiesz?! Bo ja nie rozumiem! Jakby nie mogli tego napisać wcześniej!

– I co teraz?

– Co?

– CO. TERAZ – powtórzyła głośno i wyraźnie Emka i przez sekundę poczuła się jak tata apelujący rozpaczliwie do asystenta Google o zmiłowanie.

– Zapnij pasy.

– Przecież mam zapięte.

Mama wrzuciła wsteczny bieg.

– To zapnij bardziej.

Gdyby te słowa padły z ust kogoś innego, Emka zaczęłaby tłumaczyć, że bardziej się nie da, gdyż stan zapięcia pasów jest stanem zero-jedynkowym. Ale mama pracowała w firmie farmaceutycznej jako przedstawicielka handlowa na dwa województwa i miała odpowiednio dynamiczny charakter do takiego zawodu, a czasem również odpowiednio ciężką nogę. Czy też raczej, jak z całą surowością podkreślał tata, wszelkie zadatki na pirata drogowego. I chociaż Emka podzielała jego głęboki respekt dla przepisów, to ten jeden raz trochę się ucieszyła, że dziś to nie tata siedział za kierownicą…

Służbowy samochód mamy łykał kilometry jak wygłodniały pelikan rybki, czas płynął nieubłaganie i trzy godziny z zapasem skurczyły się do niespełna jednej, lecz one wciąż nie dotarły do celu. A potem nawigacja kazała im zjechać z głównej szosy na gruntową drogę przez las. Emka nie była przekonana, czy to dobry pomysł, i chciała szukać innej trasy, takiej po PRAWDZIWYCH drogach, mama jednak twardo powtarzała, że to pewnie sprytny skrót dla wtajemniczonych i że zaraz będą na miejscu. Tyle że od tamtego skrętu minęło już pół godziny i nawet mama zerkała na nawigację z coraz większym niepokojem. Zdrowy rozsądek kazałby w tej sytuacji zawrócić, ale droga była zbyt wąska, a las po obu stronach zbyt gęsty na taki manewr. Miały więc do wyboru albo jechać dalej przed siebie, albo wrócić do szosy na wstecznym, co trwałoby wieczność, jeśli nie dwie. A wtedy na pewno nie zdążą i Emka zawali po raz trzeci.

Nic dziwnego, że podskoczyła na siedzeniu, gdy naraz przed nimi spomiędzy niekończącej się zieleni błysnęło coś białego. Gdy podjechały bliżej, okazało się, że dalszą drogę zagradzała murowana brama z zamkniętą kratownicą i drewnianym daszkiem.

– Okej. Okej, coś się dzieje! – zakrzyknęła mama z nowym entuzjazmem.

Zatrzymała samochód kilka metrów przed bramą.

– Nic się nie dzieje. Czemu nic się nie dzieje?

– Emmo, spokojnie. – Mama błyskawicznie rozważyła opcje. – To mi nie wygląda na automat z fotokomórką, trzeba otworzyć ręcznie.

Emka uwolniła się z pasa i wysiadła z samochodu. Podchodząc do bramy, wpatrywała się w gąszcz to po lewej, to po prawej stronie, lecz nigdzie nie widziała żadnego muru czy płotu, który by się z nią łączył. Dziwne. Na co komu brama bez ogrodzenia? Bez sensu. A jednak stała tu, wysoka, murowana, pokryta tynkiem, który z bliska był raczej szary niż biały, z drewnianym daszkiem zielonym od mchu, i oddzielała… co właściwie oddzielała? Nic od niczego?

Złapała za klamkę, żeby otworzyć kratownicę, zaraz jednak cofnęła dłoń, bo poczuła coś na skórze. Gdy się przyjrzała, zobaczyła w metalu wyraźny, zgrabny znak. Emka rozpoznałaby te kreski wszędzie, bądź co bądź wpatrywała się w nie przez ostatnie trzy dni. Układały się w prosty kształt – coś jakby owada ze złożonymi skrzydłami. Nie motyla, ale czegoś bardzo podobnego, może jakiejś muchy? Chyba tak. Dokładnie ten sam kształt widniał obok napisu „AA EDUKACJA” w stopce maila, który przyszedł ze szkoły. Tej szkoły, do której wciąż usiłowała dojechać, zanim będzie za późno.

Ale to nie ten widok sprawił, że dziewczynie mocniej zabiło serce. W oddali przed nią, dokładnie na wprost bramy, spomiędzy drzew wyzierała jak gdyby nigdy nic szarawa ściana sporego budynku. Nawet z takiej odległości Emka widziała wyraźnie duże prostokątne okna.

– MAMO! – krzyknęła. – Mamo, to tutaj!

– Tutaj? – Mama błyskawicznie wyrosła obok córki i przywarła do kratownicy. – No i pięknie. To jak on nas pokierował? Przecież ja się tu w życiu nie zmieszczę!

– Na pewno? – Emka otaksowała wzrokiem najpierw bramę, a potem samochód. Rzeczywiście, brama wydawała się jakaś taka… węższa. Ale żeby aż tak? – A… a jak złożysz lusterka?

– Musiałabym razem z lusterkami złożyć samochód w harmonijkę.

Emka wysupłała komórkę z kieszeni kangurki. Jedenasta siedemnaście… czyli zostało trochę ponad pół godziny, żeby nie zawalić na dzień dobry ostatniej szansy na sensowną szkołę. Fajnie. Super. Git. Zdąży. Na pewno zdąży. Tylko… cóż, musi jak najszybciej przestać być tu i znaleźć się tam. Proste? Proste. Równie proste co ten ostatni odcinek drogi, który dzielił ją od celu.

– Okej. No to dalej idę sama.

– Sama? Na pewno?

– Mamo, to jest ile, piętnaście metrów stąd? Okej, może nie piętnaście, pięć… set?…

– Pięćset? – powtórzyła mama. Jej brwi wystrzeliły w górę czoła z takim impetem, że prawie zjednoczyły się trwale z grzywką. – Naprawdę? To ci wygląda na pięćset metrów? Ewentualnie piętnaście?

– Okej, okej, szacowanie odległości nie jest moją mocną stroną, ale serio, iść przed siebie naprawdę potrafię. A tak w ogóle to… to mogłabyś mi nie odbierać sprawczości! – dokończyła triumfalnie.

Mama skrzywiła się z bólem. Auć… Trafiona własną bronią. Nieustannie zasypywała Emkę motywacyjnymi sloganami ze szkoleń, licząc po cichu, że coś przylgnie, przyklei się do nastoletniego umysłu. Daj coś z siebie! Przejmij inicjatywę! Bądź wartością dodaną! Trochę głupio by było postąpić wbrew głoszonym mądrościom właśnie teraz, kiedy jej córka po raz pierwszy postanowiła zrobić dokładnie to, do czego zawsze ją zachęcano.

– Dobrze, już, już! Potrafisz. W razie czego od razu dzwoń, dobrze? Będę teraz… – urwała, żeby westchnąć – …naprawdę długo cofała, więc daleko nie odjadę. Wrócę po ciebie w razie potrzeby. Stoi?

– Stoi.

Szybko, zanim mama zmieniła zdanie – albo gorzej, zanim ONA je zmieniła – Emka zgarnęła z samochodu walizkę i plecak. Nie uznawała przytulania, więc tylko pomachały sobie niezręcznie przez szybę. Klamka i kratownica ustąpiły bez oporu i dziewczyna puściła się przed siebie energicznym krokiem kogoś, kto prawie odważnie zmierza ku swojemu przeznaczeniu.

Czy raczej śmignęła, bo niespodziewanie jedna stopa poleciała jej do przodu, druga w bok. Gdyby Emka nie puściła walizki i nie zamachała gwałtownie rękami niczym wiatrak, wywinęłaby pięknego orła. I to jeszcze na oczach mamy! Mało brakowało… Nasłuchiwała jakiegoś poruszenia za swoimi plecami – ale nie, mama chyba nic nie zauważyła. Pewnie znów gapiła się w nawigację, inaczej już by tu stała z tym swoim „Aha, jasne, potrafię iść prosto, potrafię iść prosto, no właśnie widzę, jak potrafisz!”. Emka aż się wzdrygnęła na samą myśl.

Pomału wypuściła powietrze, które odruchowo wstrzymała, łapiąc równowagę. Wyprostowała się, choć dla pewności nie opuściła całkiem rąk, po czym ostrożnie postawiła stopę przed sobą i przeniosła na nią ciężar ciała. Coś zamlaskało łakomie pod podeszwą jej trampka. Błoto czy… czy w coś wdepnęła? Oby nie, oby nie, oby nie… Zrobiła to samo z drugą stopą. Okej, wyglądało jak błoto, mlaskało jak błoto, wniosek narzucał się sam. Błoto jak malowane. Ale skąd tu się wzięło? Przecież jeszcze przed chwilą ta droga była sucha jak pieprz…

Zdezorientowana Emka podniosła głowę i dopiero wtedy coś sobie uświadomiła.

Choć zaledwie kilkanaście metrów za nią, po tamtej stronie kratownicy, wciąż rozlewały się światłość dnia i zieleń świeżych liści, tu wokół niej zrobiło się jakoś tak ciemniej.

Chłodniej.

Straszniej.

Emka zadrżała jak osika na wietrze.

Bo to nie był ten sam las co jeszcze przed momentem.

Rozdział 2

Dreszcz przebiegł Emce po plecach. Czy to wyobraźnia płatała jej złośliwe figle? Czy wzrok? A może jedno i drugie po trochu? Bo przecież to niemożliwe, żeby drzewa garbiły się ponad nią niczym wielkie, posępne gargulce, prawda? Żeby paprocie wyciągały swe strzępiaste liście ku jej gołym kostkom z zachłannością, o którą nikt przy zdrowych zmysłach nie posądzałby paproci. No nie, nie mogły przecież, nie tak NAPRAWDĘ. I wcale nie było tak, że cały las wokół niej urósł, zgęstniał, pociemniał, jak gdyby po tej stronie brama rzucała głęboki, rozległy cień, który pożerał wszystko – kolory, światło, a nawet ciepło sierpniowego dnia. Gdy z rozchylonych ust wyrwało jej się sapnięcie, ujrzała przed sobą obłoczek własnego oddechu.

Emka zadygotała. Nie żeby się bała pokracznych drzew czy coś w tym rodzaju. Litości! Miała piętnaście lat. Piętnaście lat i trzy miesiące, dokładnie rzecz biorąc, ludzie w tym wieku nie boją się cienia. I ona też się nie bała, po prostu… Po prostu nie była przygotowana na taką temperaturę.

Tak.

To wszystko przez zimno.

Szła, zasłuchana w milczenie lasu. Żadnego szumu drzew czy świergotu ptaków. Czasem tylko jakaś drobna gałązka trzasnęła pod jej stopą albo rozlegał się cichy chlupot, kiedy wdepnęła w kałużę. Za to chłód coraz wyraźniej dawał się we znaki. Emka skuliła ramiona, wtulając policzki w nauszniki bezprzewodowych słuchawek, które miała na karku, a wolną dłoń wsunęła do kieszeni kangurki. Palce drugiej, zaciśnięte na rączce walizki, zgrabiały jej nieprzyjemnie.

Idąc tak przez półmrok i błoto, nie mogła się oprzeć natrętnemu wrażeniu, że to wcale nie jawa, jak jej się dotąd wydawało, tylko sen bez ładu i składu – jeden z tych, w których człowiek ciągle próbuje, ale mu nie wychodzi, ciągle szuka, ale gubi się coraz bardziej, po czym budzi się zmęczony, z echem tamtego niepokoju pod skórą. I potem jeszcze długo się zastanawia, czy to na pewno był sen. Tak jak teraz Emka. Nie odrywała wzroku od budynku przed sobą, a jednak wciąż zadawała sobie pytanie: czy to na pewno tędy? Czy to na pewno tutaj?

Dokąd tak naprawdę dotrze tą dziwną drogą przez ten dziwny las?

Zanim ta swędząca myśl zdążyła się w niej zagnieździć, Emka dostrzegła pierwszą smugę jasności między drzewami. I zaraz drugą, a po niej kolejne. Szyły półmrok jak igły, rozpruwały go na coraz to mniejsze kawałki, aż ten w końcu rozpadł się w drobne strzępy. Las się rozstąpił i dziewczyna wyszła prosto w blask sierpniowego dnia.

Zatrzymała się dopiero po kilku krokach i z lubością wystawiła zziębniętą twarz do słońca, zaciągając się cudownie świeżym powietrzem. Naraz wyrwało jej się krótkie parsknięcie. Czuła się teraz jak słonecznik – przerośnięty słonecznik spragniony światła. Słoneczniki nie mają obowiązku szkolnego, słoneczniki nie mają problemów ani zmartwień. Ani porażek. Ot, po prostu podążają za słońcem, więc czemu nie? Czemu nie miałaby choć przez krótką chwilę pobyć słonecznikiem?

I gdy tak stała, słonecznikując upojnie, jej uszu dobiegły jakieś głosy. Rozejrzała się z zainteresowaniem. Nie rozróżniała poszczególnych słów, w każdym razie najpierw jeden głos coś zawołał, potem drugi mu odkrzyknął i obydwa zarechotały, głośno i trochę głupkowato. Znała ten rechot. Tak zawsze brzmiała szatnia chłopaków tuż przed wuefem. Emka nie sądziła, że kiedykolwiek ucieszy ją ten dźwięk.

Okej, teraz po kolei. Obiecała od razu zadzwonić do mamy, więc proszę bardzo, zadzwoni. Taka jest słowna, odpowiedzialna i w ogóle. Odwróciła głowę. Z tej perspektywy las, z którego wyszła, nie wydawał się już ani taki straszny, ani taki ciemny, wprost przeciwnie. Wyglądał teraz jak zwyczajny las, przecięty prostą, wąską drogą. Wzrok Emki odruchowo podążył jej śladem, wypatrując bramy z kratownicą. Jak znała mamę, ta pewnie wciąż czekała w samochodzie po drugiej stronie i udawała, że już jedzie, już rusza.

Ale nie. Ani mamy, ani samochodu za bramą nie było.

Przede wszystkim nie było bramy.

Emka zastygła z dłonią zaciśniętą na komórce. Jak… jak to? Niemożliwe. Przecież nigdzie nie zbaczała. Szła cały czas prosto przed siebie, pięć… dziesiąt czy ileś tam metrów jak po sznurku, od bramy aż do miejsca, w którym w tej chwili stała. Czyli powinna teraz widzieć bramę, tak jak wcześniej widziała budynek, co nie? Nie da się przecież przeoczyć bramy! BRAMY!

A może… może to ten las? Czy on…?

Nie no, przecież lasy nie zjadają ludzi, skarciła się przytomnie. Nawet takie dziwne jak ten. Nerwowym ruchem wyszarpnęła telefon z kieszeni kangurki, żeby zadzwonić do mamy i zapytać, czy może kojarzy, gdzie się podziała ta brama, pod którą się rozstały przed paroma minutami, no wiesz, mamo, taka całkiem spora, murowana, tak jakby przytwierdzona do ziemi?… Tyle że telefon nie chciał się włączyć. Chociaż Emka raz po raz wciskała boczny guzik, aż zbielał jej czubek kciuka, ekran pozostawał martwy.

– No nie… – jęknęła pod nosem.

Naprawdę musiał się rozładować właśnie teraz? Dałaby głowę, że przed wyjściem z domu naładowała go na maksa…

Czar prysł i naraz Emka nie czuła się już słonecznikiem. Raczej rzepą. Tak. Rzepą. Co prawda nigdy nie widziała rzepy, ale raz powąchała szampon, który zawsze stał w łazience babci. Śmierdział dokładnie tak, jak wyglądał, czyli okropnie. Właśnie coś takiego, czarnego, gęstego i cuchnącego, oblepiało ją teraz od środka, stopniowo odcinając od świata zewnętrznego.

Nabrała głęboko powietrza i zaczęła liczyć najpierw od zera do dziesięciu, po czym z powrotem. Dalej, Emko, wiesz, co robić, żeby to zatrzymać. Trzy proste kroki, znasz je, dasz radę. Znajdź szczegół. Znajdź ogół. Znajdź rozwiązanie. Zacisnęła wolną pięść tak mocno, że paznokcie wbiły jej się boleśnie we wnętrze dłoni. Nie podnosząc głowy, otworzyła oczy.

Szczegół. Trampki. Jej trampki, na jej stopach. Zwyczajne białe conversy za kostkę, które pomalowała w kolorowe kleksy farbami do tkanin. Tu fioletowe, tam żółte. Albo zielone, zielone jak trawa…

Trawa. To ogół. Stała w wysokiej, soczystej trawie. Tak wysokiej, że kładła się pod swoim ciężarem, kłębiła jak morskie bałwany. Od brzegu do brzegu, od skraju lasu aż po fundamenty budynku, w którym mieściła się…

Szkoła. Czyli rozwiązanie.

Emka wypuściła powietrze przez rozchylone usta. Nadal czuła się trochę rzepowo, ale przynajmniej znów mogła myśleć. Okej. Czyli tak. Z mamą czy bez mamy, musiała jak najszybciej zameldować się w szkole. Raz, żeby nie odpaść za spóźnienie, dwa – tam na pewno będzie jakiś sekretariat z telefonem, z którego da się zadzwonić. Na sto procent. Wszystko się wyjaśni. Wszystko będzie dobrze.

No to… w którą stronę teraz? W lewo? W prawo? Chyba w sumie bez różnicy, co nie? Czy pójdzie w jedną, czy w drugą stronę, tak czy siak powinna w końcu dotrzeć do jakiegoś wejścia, natknąć się na kogoś. Chociażby na tych kolesi, których rechot znowu poniósł się po lesie.

No, chyba że to jednak nie tu. I co wtedy? Co wtedy zrobi?

– Co wtedy, tak? – powtórzyła głośno pewnym głosem. Zaczęła iść wzdłuż budynku. – Okej, pomyślmy. Co się stanie? A co się może stać? W najlepszym razie podładuję telefon, zadzwonię do mamy i zażądam odszkodowania za straty moralne. Myślę, że willa z basenem to uczciwa cena. Więc luz. W najgorszym razie… hm. W najgorszym razie spędzę noc w lesie razem z kleszczami i niedźwiedziami. Też luz. Zawsze lepsze to niż zielona szkoła z siódmą be. A dlaczego tak sądzisz, Emko? Och, dziękuję, że pytasz, Emko! Widzisz, to bardzo proste. Prawdopodobieństwo, że niedźwiedzie urządzą w łazience zawody w podpalaniu bąków i stopią przy tym dwie i pół deski sedesowej z taniego plastiku, wynosi ile? Zero. Brawo niedźwiedzie! A z siódmą be te statystyki nie są już tak optymistyczne. Bo z siódmą be zawsze źle. Siódma be gile je.

Nie było to może najmądrzejsze zajęcie, ale hej, działało! Ciągnęła za sobą walizkę po trawie, już znacznie spokojniejsza, wymyślając coraz głupsze rymowanki o siódmej be i wypatrując upragnionego wejścia.

Sądząc po rozmiarach i kształcie budynku, szkoła mieściła się w dawnym pałacu, który czasy świetności miał od pewnego czasu za sobą. Może nie chylił się jeszcze ku kompletnej ruinie, ale wyraźnie w tym kierunku zmierzał. Tam, gdzie elewacja nie ginęła pod kaskadami ciemnozielonego bluszczu, ziały plamy złuszczonego szarego tynku i rdzawej cegły pod spodem, w obtłuczonych zdobieniach więcej było dziur niż kształtu, a z rynny sterczała dziarsko młoda brzózka. Okna na piętrze zostały zabite deskami, dach zzieleniał od grubego, miękkiego mchu i miejscami lekko się zapadał. Oby w razie deszczu nie lało im się na głowy… Emka chętnie zajrzałaby do środka przez któreś z okien na parterze, żeby zobaczyć wnętrza, lecz nawet gdyby stanęła na walizce i wspięła się na palce, nie dosięgnęłaby parapetu. Z kolei na drodze do okienek piwnicznych, które widniały w wysokiej podmurówce z kamienia, wyrastały gęste chaszcze, część dodatkowo uzbrojona w kolce. Emka nawet nie próbowała się przez nie przedzierać.

Maszerowała wzdłuż pałacowego skrzydła, patrząc to na osobliwy budynek, to na rozległy teren, który go otaczał, i myślała, że kiedyś musiało tu być pięknie. W sumie nadal było, tylko w inny sposób. Dawne ścieżki pozarastały skrzypami, w miejscu niegdyś zadbanych trawników pyszniły się bujne chwasty – wśród mnogości kolorów i kształtów rozpoznawała żółty wrotycz, charakterystyczne pióropusze pokrzyw i krwawniki, bielące się niewinnie na przekór sugestywnej nazwie. Emce to się bardzo podobało, ale jeśli nocami krążył tu duch pałacowego ogrodnika, pobrzękując narzędziami, mógłby zgłosić zdanie odrębne.

– O rany, W KOŃCU! – westchnęła, widząc przed sobą róg budynku, i mimowolnie przyspieszyła kroku.

Wzięła dynamicznie zakręt, aż walizka wpadła za nią w mały drift, po czym… wszystko jej opadło.

Zamiast przed frontem, gdzie spodziewała się znaleźć wejście do budynku, Emka znajdowała się dokładnie po przeciwnej stronie.

Jęknęła z rozczarowaniem. Czyli co? Gdyby na samym początku skręciła nie w lewo, lecz w prawo, dotarłaby do celu po… ilu, trzech minutach? Góra pięciu. A tak musiała nadłożyć co najmniej drugie tyle. Serio, czy ten dzień mógłby jej w końcu odpuścić? Co to w ogóle miało być? Jeszcze zwyczajny pech czy już jakaś spersonalizowana klątwa?

Od tej strony widać było, że pałac układał się w kształt kanciastej litery U. Obydwa skrzydła wraz z główną bryłą otulały trzema ścianami sporych rozmiarów taras. Stamtąd odchodziły dwoma łukami szerokie, wygodne schody – w sam raz, żeby po filiżance popołudniowej herbaty zstąpić po nich, szeleszcząc fałdami eleganckiej sukni, i udać się statecznym krokiem na spacer po pałacowym parku. Kamienna balustrada trzymała się mocno, lecz dwóm lwom, które nad nią czuwały, doskwierały pewne braki. Jeden stracił sporą część głowy, drugiemu coś utrąciło pół pyska, trwały jednak na posterunku. Ciekawe, na co kiedyś spoglądały. Emka popatrzyła w tym samym kierunku i niewiele brakowało, żeby skamieniała razem z nimi. Gdyż oto przez te wrotycze, pokrzywy i inne zielska przedzierała się ku niej ani chybi zjawa z epoki.

Nie poruszała się z dostojeństwem damy po herbatce – raczej niczym upiór czy tam inny wampir zesztywniały po stuleciu leżenia na wznak w rodowym sarkofagu. Albo tata o poranku, po tym jak przez pół nocy spał na nim kot. Była blada i wiotka, a jej głowę spowijał krąg ni to słonecznego blasku, ni to białej mgły. Zbliżała się, rozedrgana, jakby szarpana rozpaczą silniejszą niż śmierć, niż… niż…

Chwila.

Moment.

Zjawy z epoki chyba nie nosiły T-shirtów z… z szopem praczem?…

– No hej. Hej? Tak. Hej! – zawołała nieoczekiwanie zjawa, machając niezręcznie do Emki. – Słuchaj, czy… czy tobie też zniknął tramwaj?

Redakcja: Piotr Chojnacki

Korekta: Gabriela Niemiec, Mirella Łaska-Kurek

 

Projekt okładki, ilustracje wykorzystane w książce: Joanna Kencka

 

Skład i łamanie: Plus 2 Witold Kuśmierczyk

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

tel. +48 505 636 224

 

ISBN 978-83-68371-80-2