Zapaść. Reportaże z mniejszych miast - Marek Szymaniak - ebook + audiobook
BESTSELLER

Zapaść. Reportaże z mniejszych miast ebook i audiobook

Marek Szymaniak

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Według Polskiej Akademii Nauk niemal połowie z dwustu pięćdziesięciu pięciu średnich miast w Polsce grozi społeczno-ekonomiczna zapaść. Wyludnienie, upadający przemysł, bezrobocie, problemy mieszkaniowe, utrudniony dostęp do ochrony zdrowia, smog, układy polityczne, coraz starsi mieszkańcy. Marek Szymaniak, autor książki Urobieni. Reportaże o pracy, próbuje ustalić, co jest przyczyną tak fatalnej sytuacji, a o szczerą odpowiedź prosi tych, którym kryzys zagraża najbardziej. Podczas podróży po Polsce spotyka się z mieszkańcami i miejskimi aktywistami, rozmawia z samorządowcami, a oficjalne statystyki zestawia z rzeczywistością. Nie boi się stawiać trudnych pytań, nie ocenia, ale nie zadowala się też ogólnikowymi diagnozami oderwanymi od lokalnych problemów. Szukając odpowiedzi, uważnie wsłuchuje się w głosy tych, którzy wyjechali, jak również tych, którzy pomimo ciężkiej sytuacji postanowili zostać. Z reporterską wnikliwością opisuje zastaną rzeczywistość, tworząc realistyczny portret Polski mniejszych miast i ich mieszkańców.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 39 min

Lektor: Mikołaj Jodliński

Oceny
4,3 (1656 ocen)
807
600
204
39
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Dobrze spędzony czas

Kolejny ciekawy zbiór reportaży przeczytany. Tym razem o mniejszych miasteczkach, o Polsce prowincjonalnej. Tej zapomnianej czasem przez władze. O Polsce małych układów i dużych problemów. O braku pracy, tolerancji i wyobraźni. Ciekawie i z pomysłem, choć nie wiem, czy do końca zgodnie z rzeczywistością. Sam żyję w Polsce prowincjonalnej. Pewnie że są problemy, a bezmyślność i głupota ludzka czasem zdają się nie mieć granic. Ale czy w dużych miastach jest tak bardzo lepiej? Śmiem wątpić. Osobiście nie chciałbym zamieszkać w mieście większym od tego, w którym żyję teraz. Niczego mi tu nie brakuje. Jest praca, jest względny spokój. Nikt nikogo specjalnie nie goni. Fajerwerków nie ma, ale można normalnie sobie żyć. Może więc ta Polska prowincjonalna nie doświadcza aż tak wielkiej, jak twierdzi Marek Szymaniak, zapaści? Co tu dużo gadać, większość zależy pewnie i tak od tego, jakie kto ma potrzeby oraz czego i w jakich ilościach pragnie.
183
DonB7

Nie oderwiesz się od lektury

Rzetelny opis sytuacji ludzi mieszkajacych w mniejszych miastach po przemianie ustrojowej Kto się tymi zagadnieniami interesuje to zna temat Autor opisał kilkadziesiat przypadków szczegółowo Niestety, prawie nikt nie zobaczył tam obiecywanego kapitalizmu z “ludzka” twarza Wielka szkoda I ogromna przepaść do zasypania - pewnie jedno pokolenie nie wystarczy Polecam, choć to bolesna lektura
71
limeryk

Nie oderwiesz się od lektury

Mieszkańcy takich miasteczek nie poczują się zaskoczeni. Ale także oni powinni przeczytać, żeby pamiętać, że przekaz medialny, nie do końca jest o nich.
52
BogusiaB

Nie oderwiesz się od lektury

Przejmujacy, przygnębiający obraz Polski małych miast. A może próba przebudzenia i poruszenia sumień... Lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy mają wpływ na życie innych.
41
krakuss

Nie oderwiesz się od lektury

Ważna książka, którą warto przeczytać.
41

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Swietłana Aleksijewicz Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy (wyd. 2)

Piotr Lipiński Kroków siedem do końca. Ubecka operacja, która zniszczyła podziemie

Karolina Przewrocka-Aderet Polanim. Z Polski do Izraela (wyd. 2 zmienione)

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość (wyd. 2 zmienione)

Ludwika Włodek Gorsze dzieci Republiki. O Algierczykach we Francji

Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 2)

Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi, pod red. Małgorzaty Nocuń (wyd. 2)

Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu (wyd. 2)

Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 2)

Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami IIRzeczpospolitej

Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci (wyd. 2)

Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier (wyd. 2)

Birger Amundsen Harald. Czterdzieści lat na Spitsbergenie

Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 4)

Małgorzata Sidz Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii (wyd. 2)

Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 2)

Ewa Stusińska Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity

Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Łukaszenka. Niedoszły car Rosji (wyd. 2 zmienione)

Dawid Krawczyk Cyrk polski

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 2 zmienione)

Peter Hessler Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie

Peter Hessler Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach (wyd. 2)

Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaże z podzielonego Cypru

Haruki Murakami Podziemie. Największy zamach w Tokio

Drauzio Varella Więźniarki

Paweł Smoleński Balagan. Alfabet izraelski (wyd. 2 zmienione)

Jan Pelczar Lecę. Piloci mi to powiedzieli

Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 3)

Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce

Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej (wyd. 2)

Antonio Talia Droga krajowa numer 106. Na tajnych szlakach kalabryjskiej mafii

Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo (wyd. 2)

Oktawia Kromer Usługa czysto platoniczna. Jak z samotności robi się biznes

Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 2)

W serii ukażą się m.in.:

Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej

Paweł Smoleński Irak. Piekło w raju (wyd. 3)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Marek Szymaniak

Copyright © by Marek Szymaniak, 2021

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Magdalena Błędowska

Korekta Anna Smutkiewicz, Iwona Łaskawiec

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-283-9

Dla Ani

Jadąc w Polskę B mercedesem klasy S

Zatrzymaj się na chwilę i popatrz, jak tu jest

Przez przyciemniane szyby nie widać tego, że

Dobrze się nam żyje, w tej naszej Polsce B

Hej, hej, mówię ci, w Polsce B da się żyć

Hej, hej, nie bój się, w Polsce B nie jest źle

Hej, hej, uwierz mi, w Polsce B da się żyć

Hej, hej, nie bój się, w Polsce B nie jest źle

Hej, hej, zostaw mnie, nie chcę żyć w twej Polsce B

Opuściłem ją przed laty, dziś już nie jest moim światem

Gdzie mój dom, sam już nie wiem, nigdzie nie jestem u siebie

Hej, hej, smutno mi, jak długo da tak się żyć

Hiob Dylan, Polska B

Niemal połowie z dwustu pięćdziesięciu pięciu średnich miast w Polsce grozi społeczno-ekonomiczna zapaść – wynika z raportu Polskiej Akademii Nauk. Mieszkają w nich miliony osób, lecz problemy, z którymi na co dzień się zmagają, rzadko dostrzegają ogólnopolskie media i najważniejsi politycy. To miasta różnej wielkości, położone w różnych częściach Polski, wszystkie liczące powyżej piętnastu tysięcy mieszkańców i niebędące stolicami województw. Wśród nich znalazły się niewielkie miejscowości, jak szesnastotysięczny Rypin, trochę większe Pisz czy Prudnik, ale też takie, gdzie żyje po kilkadziesiąt tysięcy ludzi, jak Przemyśl, Chełm czy Grudziądz.

Te miasta zapaści – jak będę je nazywał na dalszych kartach książki – boleśnie odczuły transformację. Zamknięto wtedy duże fabryki, które niejednokrotnie miały długą historię: przetrwały wojny i PRL, ale już nie prywatyzację. Ich często pochopna likwidacja była dla wielu miast niczym amputacja ważnego narządu, bez którego trudno utrzymać się na nogach i mimo upływu dekad wyjść na prostą. Dziś po napędzającym niegdyś rozwój przemyśle w wielu przypadkach zostały tylko ruiny i wspomnienia dobrej, choć ciężkiej pracy.

W efekcie w miastach zapaści bezrobocie było i nadal jest wyższe niż w reszcie kraju. Przez lata wypłukiwało to z nich osoby młode, wykształcone, rzutkie i przedsiębiorcze, które ze względu na brak perspektyw oraz sytuację na lokalnym rynku pracy wyjeżdżały do większych ośrodków lub za granicę. Do tego dochodzą problemy mieszkaniowe, zanieczyszczone powietrze, ograniczony dostęp do usług publicznych – ochrony zdrowia czy kultury, co tylko potęguje frustrację mieszkańców i skalę wyludnienia oraz tworzy kolejne problemy: radykalizację poglądów, rozrywanie więzi rodzinnych, samotność osób starszych.

Niekorzystne zjawiska w miastach zapaści przez lata pogłębiał między innymi przyjęty model rozwoju naszego kraju, oparty na wzmacnianiu metropolii. Miały one być swego rodzaju lokomotywami – ciągnąć ku dobrobytowi mniejsze miejscowości. Ostatecznie jednak mechanizm ten tylko powiększał różnice w poziomie życia.

1Gdzieś indziej jest lepiej

I

– Wie pan, skąd się wzięło powiedzenie „sam jak palec”? Dawniej palcem nazywano tylko kciuk. Pozostałe to były parsty. Niektórzy mówili pirsty. Jak spojrzeć na dłoń, to kciuk jest z boku, oddalony od reszty. Stąd to „sam jak palec”. I ja dzisiaj, proszę pana, jestem sama – mówi Stefania, lat sześćdziesiąt osiem.

W Bielawie w województwie dolnośląskim mieszka całe życie. Jej rodzice sprowadzili się tu po wojnie, urodziła się w 1952 roku. W latach siedemdziesiątych tak jak oni zaczęła pracę w tak zwanej Jedynce, jak popularnie nazywano dawne zakłady Dieriga, znacjonalizowane w 1945 roku przez polskie państwo. Początkowo działały jako Państwowa Fabryka Wyrobów Bawełnianych Numer 1 – dlatego „Jedynka”. Pięć lat później nazwę zmieniono na Bielawskie Zakłady Przemysłu Bawełnianego imienia II Armii Wojska Polskiego. Skrótowo: Bielbaw. Fabryka zatrudniała wtedy 6,7 tysiąca ludzi, a samo miasto liczyło nieco ponad dwadzieścia dwa tysiące mieszkańców.

– Uwielbiałam czytać książki. Kiedyś nie były tak dostępne jak teraz, czytało się wszystko. Teraz wszystko jest, lecz niczego się nie czyta. Marzyłam o polonistyce, ale żyliśmy biednie. Trzeba było pójść robić.

Stefania trafiła do tkalni „Jedynki”, potem pracowała też w wykańczalni. Było ciężko.

– Cały czas na nogach, a nie przy biureczku. Ciągły huk wielkich maszyn. Wokół woń metalu. W ustach czujesz smar i pył. W lecie taki gorąc, że człowiek mokry, trudno oddychać. I tak bez przerwy, bo zakład nie spał. Był czas, że na trzy zmiany się chodziło. Jak zawyły syreny i człowiek już skończył, to szczęśliwy wychodził, choć wymęczony. Z rannej zmiany po czternastej, z wieczornej po dwudziestej drugiej. Za każdym razem tłum ludzi kłębił się przy bramie wejściowej. Dzieci czekały na rodziców, mężowie na żony, żony na mężów. Po porannej zmianie kto mógł, chodził zjeść na stołówkę. Obiad zawsze inny dawali. Albo napić się do baru. A jak ktoś z wioski, to autobus zakładowy podwoził. Było zakładowe przedszkole i przychodnia. Dbano o ludzi i ludzie dbali o zakład. Człowiek był dumny, że może w takiej wielkiej fabryce pracować. Teraz nic z tego nie ma.

Jadę na miejsce. Zastaję tam zapadający się fabryczny kompleks. Zatrzymuję się na ulicy Grabskiego (dawniej Hempla) przy gmachu z charakterystycznym neonem przedstawiającym sowę – to symbol tego miasta u podnóża Gór Sowich. Dawniej po obu stronach ciągnął się mur zakładowych budynków. Dziś to wszystko można zobaczyć tylko na archiwalnych zdjęciach. Część zabudowań wyburzono, jest za to długi parking.

Przez teren fabryki wiedzie ubita droga. Tu też dawniej stały zakładowe obiekty. Na pustych parcelach zdążyły wyrosnąć już spore krzaki, w których pełno śmieci: plastiku i rozbitych butelek, leży też co najmniej kilkunastotonowa kupa gruzu. Podchodzę do budynku z czerwonej cegły obok otoczonego drutem kolczastym niewielkiego zbiornika z wodą. W elewacji wyryto datę „1890”. Drzwi do dawnej tkalni są zamknięte, okna na parterze zamurowane albo zabite dyktami. Te na wyższych piętrach w większości powybijane. Do środka dostają się deszcz i śnieg. Przez niektóre z okien widać odchodzącą od ścian farbę i wilgotne zacieki. Zamontowana nad wejściem tabliczka informuje, że to teren prywatny, lecz całość nie sprawia wrażenia, jakby ktokolwiek przejmował się losem wiekowych zabudowań. Przez kilkadziesiąt minut krążę wokół nich, nie spotykam jednak żywej duszy.

Mijam szkielet kolejnego budynku. Nie ma dachu, a jedna ze ścian wygląda tak, jakby wgryzł się w nią ogromny potwór i zostawił ślady swoich zębów. W rzeczywistości za dziurę odpowiadają upływający czas i grawitacja. Kawałek dalej potężny gmach dawnej przędzalni, nad nią wieża z zegarem. Wskazówki zatrzymały się na godzinie dwunastej. Za przędzalnią wysoki komin, na którym umieszczono nadajniki telefonii komórkowej.

Wracam do punktu wyjścia. Martwy neon wisi nad pustym chodnikiem. W telefonie szukam jego dawnych zdjęć. Zamiast tego natrafiam na rysunek ilustratorki Małgorzaty Kulik i na chwilę przenoszę się w czasie. Pod neonem znowu tętni życie. Pracownice fabryki mają przerwę. Palą papierosy, jedzą kanapki, piją gorącą herbatę. Dyskutują. Są emocje, gesty. Klikam kolejny link. Prowadzi do aukcji niemal identycznego neonu jak ten z Bielbawu. W opisie czytam, że jest pamiątką świetności zakładów i świeci w nocy. Kupiec wylicytował go za sześć i pół tysiąca złotych.

– W ciepłe dni przychodziłam z mężem i dziećmi nad wybudowany przez zakład zbiornik „Sudety” – opowiada pani Stefania. – Wszystko kręciło się wokół fabryki. Kominy zakładów dymiły, syreny wyły i wyznaczały rytm dnia. Hałas zakładu był tłem dla życia miasta. Był cały czas. Tak samo zapach. Każdy tu znał zapach bawełny. Tego nie da się zapomnieć. To skończyło się razem z fabryką. Życie miasta skończyło się razem z fabryką. Z kominów było zapylenie, dym, a z zakładów szum, ale kiedy ich zabrakło, to wszystko zamarło.

Pani Stefania od czasu do czasu wybiera się na spacer na teren Bielbawu, ale zawsze ma wrażenie, jakby wchodziła na cmentarz.

– Ja w Boga wierzę, więc się grobów nie boję. Wystarczy, że przechodzę obok, nawet nie muszę wstępować, i już mam to wszystko przed oczami. Nie tylko te wyburzone hale albo te ruiny, co zostały i straszą, ale też przyzakładową przychodnię, żłobki, dom kultury. Ciągle pamiętam, jak orkiestra grała; wszyscy dumni jak pawie, że to nasi tak pięknie wygrywają. Pensje marne, ale była wspólnota, jeden drugiemu pomagał. Ludzie byli dumni, że pracują w Bielbawie. Może dlatego, że zakład znany na całą Polskę, każdy wiedział, gdzie Bielbaw jest, więc i mały człowiek, jak do niego należał, to więcej znaczył. A potem, jak tego zabrakło, to każdy został sam. Na własną rękę musiał wielkości szukać, ale nic z tego nie wychodziło.

Po przemianach 1989 roku przemysł włókienniczy w całym kraju przeszedł załamanie. W 1992 roku Bielbaw został przekształcony w jednoosobową spółkę skarbu państwa. Trzy lata później jego akcje wniesiono do Narodowych Funduszy Inwestycyjnych (NFI), które stanowiły element Programu Powszechnej Prywatyzacji. Pomysłodawcą programu był minister przekształceń własnościowych w rządzie Hanny Suchockiej – Janusz Lewandowski. Zadaniem NFI było zarządzanie zakładami tak, aby poprawić ich kondycję i wartość, a następnie znaleźć dla nich kupca i inwestora. Pochodzący ze sprzedaży majątek miał trafić do Polaków, którzy dzięki bonom mogli być udziałowcami funduszy. Gdyby zarządzane przez NFI firmy powiększały wartość, to rosłaby również wartość bonów.

To niezły okres dla firmy, przez kolejne lata odnotowuje zyski: w 1995 roku 3,3 miliona złotych, a w 1997 – 4,9. Wtedy też Bielbaw debiutuje na warszawskiej giełdzie. Potem jest już tylko gorzej. W 1999 roku zakład zatrudnia już zaledwie dwa tysiące osób, choć w szczytowym okresie dawał pracę siedmiu i pół tysiąca. Na początku XXI wieku kupuje go Marian Kwiecień, biznesmen znany z listy najbogatszych Polaków. Jednak krajowy rynek tekstylny systematycznie się kurczy wskutek napływu tanich towarów z Azji. Nadchodzą masowe zwolnienia, brakuje środków na inwestycje. Zakład podupada, wkrótce zaprzestaje produkcji. Nowy właściciel sprzedaje za bezcen maszyny na złom, a historyczne budynki przemysłowe wyburza. W ten sposób chce uniknąć płacenia podatków od nieruchomości. W styczniu 2008 roku Bielbaw ogłasza upadłość.

Bezrobocie w Bielawie przekracza wtedy dwadzieścia jeden procent, to ponad dwa razy więcej, niż wynosi średnia dla całego kraju. Najgorszy problem z pracą był jednak wcześniej – w 2005 roku bezrobocie w mieście sięgało ponad trzydziestu trzech procent.

Stefania pracę w Bielbawie straciła jeszcze wcześniej – w roku 1999. Miała szczęście, bo po kuroniówce załapała się do roboty jako sprzątaczka. Potem jeszcze kilka razy zmieniała zawód. Mówi, że ludzie znali ją z zakładu, wiedzieli, że jest sumienna i żadnej pracy się nie boi. Mniej szczęścia miały jej dzieci, które albo tkwiły na bezrobociu, albo dostawały nędzne stawki.

– Wyjechali, kiedy tylko można było legalnie wyjechać do pracy na Zachód. Najpierw syn do Niemiec, a potem córka do Wielkiej Brytanii. Na miejscu nic nie było. – Stefania wzdycha. – Każdy szukał, ale wszystko polikwidowali. Syn przez jakiś czas dojeżdżał do fabryki pod Wrocław. To godzina drogi, czyli dwie na sam dojazd. A zmiany dwunastogodzinne. Jeszcze jakby dobrze płacili, to może by się przemęczył, ale zarabiał grosze. Jak można było jechać do Niemiec, to powiedział, że tanią siłą roboczą woli być tam, bo płacą w euro. Stwierdził, że to przecież niedaleko i będzie przyjeżdżał, odwiedzał. Córka jak zobaczyła, że jemu się udało, to też się nie zastanawiała. Wsiadła w autobus i do domu wróciła na kilka dni dopiero pół roku później. Zabrała resztę rzeczy. Powiedziała, że tu więcej nie ma po co wracać. A ja, proszę pana, się nie dziwię, bo praca to życie. Jak dobra, to i życie dobre. Jak nie ma pracy, to nie ma życia.

Te wyjazdy widać w statystykach. Według Głównego Urzędu Statystycznego w 2018 roku poza granicami Polski przebywało blisko dwa i pół miliona jej obywateli. Najliczniej reprezentowana grupa to osoby w wieku 30–39 lat. Dziesięć lat wcześniej – 20–29 lat. Co ważne, zdecydowaną większość stanowią emigranci pochodzący z miast mniejszych i poprzemysłowych, jak Bielawa.

W 1995 roku miasto zamieszkiwało ponad trzydzieści cztery tysiące osób. W kolejnych latach ta liczba się zmniejszała i w roku 2019 roku wynosiła niecałe trzydzieści tysięcy. Oznacza to, że ludność Bielawy skurczyła się o ponad trzynaście procent. To jeden z gorszych wyników – gorzej jest między innymi w Kamiennej Górze i Nowej Rudzie, skąd wyjechał blisko co piąty mieszkaniec. Miasta zapaści zamieszkuje dzisiaj trochę ponad pięć milionów ludzi. Według prognoz jedynie w trzech ośrodkach: Ełku, Bytowie i Pułtusku, będzie ich przybywało. Blisko połowa miast straci do 2030 roku więcej niż jedną dziesiątą mieszkańców.

Stefania nie ma żalu do syna i córki, że wyemigrowali. Tłumaczy, że ona mogła pracować na miejscu tak jak jej rodzice, a jej dzieciom nie dano tego wyboru.

– Syn mówił, że u nas fabrykę Dieriga zamknęli, a w Niemczech działa do dziś[1], bo Niemcy dbają o swoich, a u nas jedyne, co potrafili, to w kilka lat zlikwidować zakład, który istniał ponad dwieście lat. Zamiast troszczyć się o swoje, to dali zarobić Chińczykom. Miał być Zachód, a dostaliśmy chińskie szmaty i bezrobocie. Tak mi powiedział. Nie ma racji?

Stefania została w Bielawie całkiem sama. Rodzice zmarli dawno temu. Mąż odszedł do innej, niedługo potem zmarł na zawał. Dzieci zaglądają do niej coraz rzadziej. Za duże koszty. Wysyłają kartki na święta, czasem do siebie dzwonią.

Kilka lat temu została babcią. Kiedy urodziła się jej wnuczka, córka chciała pokazać dziecko przez Skype’a.

– Ale ja nie umiałam. Miałam w domu stary komputer, stał nieużywany. Próbowała wytłumaczyć mi to przez telefon, ale nie rozumiałam, co do mnie mówi, gdzie mam klikać, co robić. Potem zauważyłam ogłoszenie, że jest szkolenie z komputera dla seniorów. Poszłam i się zapisałam. Raz kozie śmierć. Na kursie instruktor pytał wszystkich, gdzie pracowali. Ja mówię, że w Bielbawie, prawie trzydzieści lat. A on na to: „Proszę się nie bać. Umiała pani obsłużyć maszyny w fabryce, to i tej da radę”. No i dałam. Tak nauczyłam się internetu – opowiada zadowolona.

Teraz Stefania regularnie robi z dziećmi wideokonferencje. Nie jest tak samo, jak na żywo, lecz tylko to jej zostało.

Przed rokiem córka zaprosiła ją do siebie.

– Kręciłam jej dziurę w brzuchu, aż się zgodziła. Kupili mi bilet, odebrali z lotniska. Ale ja w obcych językach to ani be, ani me. Z córką pogadam, ale mąż Anglik, więc już nic. Wszystko trzeba przez tłumacza. Wnuczka jest jeszcze mała, po polsku zna tylko kilka słów. Zdania nie skleci, nawet „babciu” nie powie. Ona coś do mnie mówiła, ja nic nie rozumiałam. W drugą stronę to samo. Ja mówię: „Wnusiu, opowiedz babci, jak było na placu zabaw”, a ona nic. Uśmiecha się, bo nic nie rozumie. Cieszyłam się, że u nich jestem, ale pierwszą noc przepłakałam. Serce mi pękało ze smutku. Życie to nie reklama Allegro, że stary człowiek się wszystkiego nauczy, jak zechce. Ja chciałam, jednak nic z tego.

Bielawa, zdaniem Stefanii, stała się miastem emerytów.

– Może to nie jest najważniejszy problem, ale my tu dalej żyjemy. Pan się zastanawia, dlaczego młodzi wyjeżdżają. To ważne, lecz nikt nie zajmuje się tymi, co zostali. A zostali głównie starsi. Tacy, którzy już nigdzie nie wyjadą. Ich nikt nie widzi. Może to złudzenie wieku, koloryzowanie wspomnień młodości, jednak kiedyś to miasto żyło. Wolę nie myśleć, co będzie za kilka lat.

Rzeczywiście, w Bielawie przybywa osób w wieku emerytalnym. Więcej niż co czwarty mieszkaniec ma ponad sześćdziesiąt lat. To z pewnością efekt wyjazdów za chlebem, choć za część tego zjawiska odpowiada też niższy niż dawniej przyrost naturalny. Wystarczy przechadzka ulicami Bielawy, aby się utwierdzić w przekonaniu, że statystyki nie kłamią. Postanawiam przeprowadzić krótki eksperyment: liczę osoby, które na oko nie są jeszcze na emeryturze. Na kilkudziesięciu mijanych przechodniów raptem kilku nie ma siwych włosów i głębokich zmarszczek. Wiem, że taka próba nie jest zbyt rzetelna, lecz wchodzę jeszcze do małego sklepu spożywczego. Pytam sprzedawcę, jak tu jest z młodymi, czy naprawdę zostali głównie starsi. Stwierdza, że większość klientów to emeryci. Do rozmowy włącza się kobieta i zauważa trzeźwo, że młodsi mogą być w pracy, jest dopiero piętnasta. Przyznaję jej rację.

– Może miasto ożywa wieczorem? – mówię i postanawiam ponowić obserwację. Zatrzymuję się w rynku, przy fontannie z sową. Słońce zachodzi za okolicznymi budynkami. Zmierzch. Jest jeszcze mniej osób, przez kilkadziesiąt minut widzę raptem paru przechodniów. Za mało, aby cokolwiek wnioskować. Kiedy robi się całkiem ciemno, miasto zastyga. Wydaje się powoli usypiać.

Pani Stefania wychodzi z domu każdego dnia, na spacer, na zakupy albo do kościoła. Kiedy dzieci są w szkołach, a dorośli w pracy, pozostali poruszają się głównie w okolicach sklepów i przychodni.

– Coraz więcej osób starszych żyje samotnie, tak jak ja. Więzi sąsiedzkie, przynajmniej u mnie, nie są silne. Jak wychodzę z domu, to czasem tylko komuś „dzień dobry” powiem, ale i to coraz rzadziej, bo znajomych twarzy coraz mniej. Bywa, że przez wiele dni nie ma się do kogo odezwać. Gdyby nie telewizor, toby już nikt do mnie nie mówił. Jak człowiek młody, to czeka na to, co pewne. Na swoje mieszkanie albo aż dzieci dorosną. Wie, że to się kiedyś w końcu wydarzy. I u mnie tak było. Za młodu wszystko się od życia dostaje. A potem wszystko po kolei traci: pracę, rodzinę, znajomych. Jak człowiek już stary, to jest inne czekanie. Że ktoś odwiedzi. Zadzwoni. Że ktoś pamięta po prostu, że się jest.

II

Wyludnienie i ucieczka młodych to duży problem podlaskiej Hajnówki. Tylko w 2019 roku to dwudziestotysięczne miasto opuściło na stałe dwieście czterdzieści sześć osób. Jedną z nich jest dwudziestoparoletnia Kinga.

Kilka lat temu pojechała na studia do Białegostoku, do rodzinnego miasta wróciła po magisterce. Tego powrotu nie zalicza do udanych. Myślała, że z dyplomem inżyniera produkcji będzie łatwiej o pracę. Sensownego zajęcia, nie za minimalną płacę, szukała przez parę miesięcy.

– Mamy w mieście kilka zakładów produkcyjnych. Jak tylko pojawiało się jakieś ogłoszenie, to od razu aplikowałam. Potem wysyłałam CV, nawet gdy nie było żadnych rekrutacji. Na koniec zaniosłam osobiście, lecz nie dostałam żadnej odpowiedzi. Zawsze słyszałam: żeby dostać pracę w urzędzie, trzeba mieć znajomości, a w prywatnych firmach liczą się kompetencje. Ja jednak nie widzę różnicy, przynajmniej w Hajnówce. Jak cię ktoś nie wprowadzi, to nie wejdziesz.

Poddała się po pół roku.

– Nie miałam pracy ani z czego żyć. Niby dorosła kobieta, a na garnuszku rodziców.

Zaczęła szukać dalej, poszerzyła krąg o Białystok, Warszawę i Poznań. Wysłała łącznie dziesięć CV. Odezwało się sześć firm. W jednym tygodniu miała trzy rozmowy w Warszawie, a w kolejnym dwie w Poznaniu. Zdecydowała się na stolicę. Dziś uczciwie przyznaje: ze względu na zarobki.

– Ale też możliwość rozwoju, firma miała cały program benefitów i dopłat do szkoleń. To mnie przekonało.

Pracuje w dużym przedsiębiorstwie logistycznym. Pensja pozwala jej na wynajem dwupokojowego mieszkania. Dofinansowanie dalszej nauki nie było czczą obiecanką – po podpisaniu drugiej umowy na czas określony firma zapłaciła jej za studia podyplomowe.

– Byłam trochę w szoku, bo dla nich to jakby żaden problem, a to przecież prawie osiem tysięcy złotych. Pracując w Hajnówce, u jakiegoś prywaciarza skąpigrosza, na takie studia musiałabym odłożyć sama. Przy tamtejszych zarobkach trwałoby to z rok, a pewnie i dłużej. I to jeszcze nie koniec! Obiecali mi, że jak skończę te studia, to dostanę podwyżkę. Wyobrażasz sobie?

Kryzys demograficzny w Hajnówce trwa od lat. Miasto ma niższy przyrost naturalny, niż wynosi średnia nie tylko wojewódzka, lecz także krajowa, dodatkowo więcej osób z niego wyjeżdża, niż do niego wraca. Średnio rocznie ubywa ich ponad sto. W 1995 roku Hajnówka miała ponad dwadzieścia cztery tysiące mieszkańców, a w 2019 już tylko 20 488 – to zmiana o ponad piętnaście procent. Niepokojące prognozy mówią, że będzie jeszcze gorzej. Według nich w 2050 roku w całym powiecie hajnowskim będzie żyło blisko o połowę ludzi mniej. Zostaną głównie starsi. Już teraz jest ich tu dwadzieścia sześć procent, o ponad dziesięć procent więcej niż w 2002 roku.

Kingi nie dziwią te statystyki. Mówi, że większość jej klasy ze szkoły średniej opuściła miasto zaraz po maturze.

– Zostało kilka osób, ale potem wyjechały do pracy za granicą. Niektórzy po studiach czy emigracji wracali, lecz podobnie jak ja odbili się od rzeczywistości. To pewien paradoks życia w mniejszym mieście. Wszystkim: rodzicom, nauczycielom, nawet władzom, zależy, żeby młodzież się kształciła. A wiadomo, że jak się wykształci, to większość nie wróci. Pozna smak dużego miasta i raczej tam zostanie. Nie wracają, bo do czego? Do dwóch tysięcy pensji? Do roboty na łasce u prywaciarza? Do darmowych nadgodzin? Do załatwiania pracy po znajomości, a potem wdzięczności przez całe życie? Jak ktoś skończy dobre studia, na przykład w Warszawie, to zna swoją wartość. Nie będzie całował pana po rękach za minimalną. Nie rozumiem tych żalów, szczególnie ludzi starszych. Czasem dziwi mnie, po co niektórzy budowali te piętrowe domy. Pewnie zakładali, że będą z nimi mieszkały kolejne pokolenia. Te domy stoją teraz puste, bez firan, czasem nawet okna na piętrze zabite deskami. Nie myśleli, że budują świat, w którym wielu z nas trudno będzie żyć. Dlatego wyjeżdżamy.

Większość rówieśników Kingi odwiedza rodzinne strony tylko od czasu do czasu.

– Przyjeżdżają jak turyści, na weekend. Spotkają się z rodzicami, znajomymi, a im są starsi i mają więcej własnych spraw: rodzinę, dzieci, tym zaglądają rzadziej.

Przekonuje, że nigdy nie oczekiwała, że dostanie dobrą pracę czy mieszkanie od państwa za darmo.

– Ale skoro włożono pieniądze w moją edukację, to dobrze by było, gdybym mogła pracować i żyć na poziomie wszędzie, a nie tylko w dużym mieście. Czy moje życie, przez to, że urodziłam się w Hajnówce, ma być gorsze? Ja się na to nie godzę. Chciałabym, aby za byle rozrywką czy na zakupy nie trzeba było jechać do Białegostoku. Bo u nas to mogę ubrać się tylko w Pepco, czyli powiedzmy sobie szczerze: sklepie najwyżej drugiej albo raczej trzeciej czy czwartej kategorii. A nie mam ochoty mieć życia na poziomie filmu klasy B. I tu nie chodzi tylko o ciuchy, ale wszystko: pracę, zarobki, rozwój zawodowy, nawet dostęp do rozrywki.

Problem wyludnienia miasta znany jest władzom Hajnówki, w tym urzędującemu od 2010 roku burmistrzowi Jerzemu Sirakowi. „U nas ta zapaść postępuje od ponad dwudziestu lat, od kiedy władze krajowe swoimi decyzjami o zaostrzeniu ochrony Puszczy Białowieskiej i zakazie wycinki drzew zniszczyły przemysł drzewny w Hajnówce. W dodatku niemal całkowicie zerwana została wymiana handlowa z naszymi sąsiadami na Wschodzie”1 – mówił dziennikarzowi „Gazety Współczesnej” w 2017 roku.

Faktycznie, dawniej Hajnówka rosła dzięki przemysłowi drzewnemu. Jego początki sięgają 1915 roku, kiedy w czasie I wojny światowej Puszczę Białowieską zajęli Niemcy i otworzyli tu dwa tartaki oraz fabrykę suchej destylacji drewna. Zbudowali też sieć leśnych kolejek wąskotorowych do transportu – urobek trafiał do Niemiec. Po wojnie, gdy Hajnówkę przejęły polskie władze, osada liczyła trochę ponad stu mieszkańców. W kolejnych latach przemysł drzewny dynamicznie się rozwijał, także przy udziale kapitału zagranicznego. Do pracy przyjeżdżali tu ludzie nawet z odległych części kraju. Rozkwitł też handel, powstawały sklepy, restauracje, piwiarnie – ale też szkoły, przedszkola, kino i biblioteka. Rok przed II wojną światową w Zakładach Drzewnych, największym pracodawcy w regionie, pracowało już ponad tysiąc pięćset osób, a w dniu jej wybuchu Hajnówka liczyła siedemnaście tysięcy mieszkańców.

Po 1945 roku przemysł drzewny znów napędzał rozwój miasta. Miejscowe zakłady budowały osiedla bloków, powstało kilkanaście dwu- i jednopiętrowych budynków. W latach sześćdziesiątych w Hajnówce została założona Spółdzielnia Mieszkaniowa, która wraz z Zakładem Gospodarki Mieszkaniowej przejęła pałeczkę w budownictwie mieszkaniowym, co jeszcze przyśpieszyło ten proces – łącznie do 1992 roku w mieście przybyło około 4,2 tysiąca mieszkań, które zamieszkiwało ponad czternaście tysięcy osób. Kiedy władze radzieckie po swojej stronie granicy ograniczały wyrąb, po stronie polskiej nadal prowadzono intensywną wycinkę. Przez długie lata chroniony był bowiem tylko park narodowy, czyli zaledwie osiem procent terenu Puszczy. Po 1989 roku najpierw powiększono teren Białowieskiego Parku Narodowego – z pięciu do dziesięciu tysięcy hektarów. Następnie utworzono sieć rezerwatów, a prezydent Lech Kaczyński powołał zespół, który opracował plan objęcia specjalną ochroną całej Puszczy. Dzięki temu w 2012 roku zmniejszono wycinkę do 48 tysięcy metrów sześciennych drewna rocznie – w latach wcześniejszych było to nawet 100–150 tysięcy. Ograniczenie wycinki spowodowało upadek zakładów drzewnych i tartaków. Ludzie tracili pracę w lasach, a z drugiej strony ograniczono wymianę z Białorusią, przez co kolejne setki hajnowian zostały bez zajęcia. „Inny przemysł na skraju Puszczy się nie rozwinął”2 – podsumowywał burmistrz.

Kinga przyznaje, że ten temat dzieli mieszkańców i że sama jest rozdarta.

– Jestem za ekologią, ale ludzie muszą z czegoś żyć. Muszą pracować, żeby utrzymać rodziny. To jest trochę takie warszawskie myślenie: „zostawmy puszczę, niczego tam nie dotykajmy, bo to natura”. Zgadzam się i nie zgadzam jednocześnie. Trzeba o to dbać, a nie bezmyślnie niszczyć, ale trzeba też dać ludziom jakąś alternatywę. Zostawiamy lasy w spokoju? Dobrze, ale dajemy wam fabrykę, nie wiem, na przykład paneli słonecznych. A jeśli zostajemy przy życiu z lasu, to wprowadzamy takie limity i podatki, że drewno jako surowiec będzie droższe. Wtedy meble podrożeją i ludzie nie będą ich wymieniać co roku, bo jest nowy katalog IKEA. Podam przykład: jak moja mama kupiła lata temu szafę z litego drewna, to ma ją do dziś, bo to jest trwałe, mocne. Stoi i jest nie do ruszenia, nie tylko ze względu na wagę. Tylko że teraz nie chodzi o to, żeby coś służyło latami, tylko żeby można było wymienić za sezon albo dwa, bo moda przeminęła. Niby wszystko jest dobrze, bo produkcja trwa, ludzie mają pracę, sprzedaż rośnie, ale cierpi natura, bo my za dużo chcemy. Jakbyśmy się ograniczyli i nie kupowali tyle, co teraz, to życie z lasu i naturę dałoby się pogodzić.

Kinga sama chciałaby żyć bliżej natury. Mówi, że tego najbardziej brakuje jej w Warszawie. Marzy, że gdy się już dorobi, to zbuduje pod Hajnówką własny pensjonat.

– Teraz to niemożliwe, bo działki blisko Białowieży kosztują krocie, a nie mam co liczyć na spadek po babci.

Dodaje jednak, że Hajnówka, mimo bliskości unikatowego rezerwatu, wcale nie stoi turystami. Kinga odwiedza ją mniej więcej dwa razy w miesiącu. W rodzinne strony jeździ często, bo tęskni za rodzicami.

– Czasem umawiam się też z dawnymi znajomymi ze szkoły, którzy mieszkają w Warszawie, ale najłatwiej jest nam spotkać się w Hajnówce. W Warszawie wszyscy gonią, a jak już jesteśmy tutaj, to każdy ma czas, choć przyjechał zwykle tylko na weekend. Te relacje i przyjaźnie już się poluzowały. Nie chcę ich zerwać, ale boję się, że prędzej czy później i tak to się stanie, bo widujemy się coraz rzadziej.

Kinga jeszcze nie wie, czy zostanie w Warszawie na stałe.

– Zastanawiam się, czy to moje miejsce. Nie umiem odpowiedzieć na sto procent. Nie zapuściłam tu korzeni, choć te w Hajnówce ledwo siedzą w ziemi. Nie wiem do końca, gdzie jest mój dom. W Hajnówce na pewno rodzinny, ale czy obecny? Nie. Może jak założę rodzinę, to Warszawa się nim stanie. Póki co jestem pomiędzy. Najmocniej czuję to 1 listopada. Wiem, że moi rodzice będą pochowani w Hajnówce, gdzie są groby dziadków. Kiedy wchodzę tam na cmentarz, to czuję więź. Znam to miejsce od lat. Mijam pomniki i widzę, że tu leży sąsiad, a tam kolega taty z pracy. Widzę ich twarze. Nawet w nocy umiałabym się tam odnaleźć. A na cmentarzu na Targówku czy Powązkach jestem zagubiona i nie czuję nic.

III

Arkadiusz i Magda, młode małżeństwo, wiosną 2017 roku przenieśli się do Kętrzyna. Dla niej był to powrót do rodzinnego miasta. Dla niego przeprowadzka za miłością.

– Pochodzę z podobnej wielkości miasta na Pomorzu, czterdzieści tysięcy mieszkańców, więc znam takie życie – mówi Arkadiusz, kiedy spotykamy się w grudniu 2019 roku. – Gdy wyjeżdżałem na studia do Bydgoszczy, to ojciec powtarzał mi, żebym nigdy do rodzinnego miasta nie wracał, bo nie ma po co. Po przeprowadzce za Magdą do Kętrzyna wziął mnie na bok: „Jak ci mówiłem, żebyś nie wracał do wioski, to co innego miałem na myśli”.

– Powiedział, że Arek przeprowadził się z dupy do dupy – śmieje się Magda.

Kiedy w latach siedemdziesiątych szykowano reformę administracyjną kraju, Kętrzyn był podobno brany pod uwagę jako jeden z kandydatów do funkcji miasta wojewódzkiego. Ostatecznie wybrano Suwałki, które dzięki temu zaczęły się intensywnie rozwijać, a Kętrzyn trafił do województwa olsztyńskiego. W 1970 roku oba miasta startowały z podobnego poziomu – około dwudziestu tysięcy mieszkańców. Dziś dzieli je przepaść, nie tylko pod względem demograficznym. W Suwałkach mieszka siedemdziesiąt tysięcy ludzi, w Kętrzynie rocznik statystyczny odnotowuje ich dwadzieścia siedem tysięcy, ale w rzeczywistości jest ich znacznie mniej, bo spora część zameldowanych wyjechała za granicę lub na studia do metropolii.

Magda uczyła się psychologii w Gdańsku, Arek – elektrotechniki i architektury w Bydgoszczy. Magda przeniosła się do Bydgoszczy najpierw na semestr, a po pewnym czasie już na stałe, bo oboje mieli dość życia na odległość. Dostała tam też pracę w zawodzie, o co nie jest łatwo absolwentom jej kierunku.

– Ale nie dawała mi satysfakcji. Jak patrzę na to z perspektywy czasu, to był to obóz pracy. Wtedy moja mama, która w Kętrzynie pracuje jako pedagog w poradni, powiedziała mi, że zwalnia się etat psychologa. Uznałam, że spróbuję. Założyłam, że zostanę na dwa lata, zdobędę trochę doświadczenia, a potem znów ruszę do dużego miasta. Wtedy zaskoczył mnie Arek. Nie chciał, żebyśmy znowu żyli na odległość, i dwa miesiące po mnie przeprowadził się do Kętrzyna.

Arek:

– Kiedy Magda postanowiła, że wraca, zacząłem wysyłać CV po okolicznych biurach architektonicznych. Udało się w Giżycku.

Powroty do Kętrzyna to raczej rzadkość. Magda mówi, że z jej klasy w liceum ogólnokształcącym po studiach osiadło tu tylko kilka osób.

– Wrócili ci, którzy mieli ustawione życie. Jedna osoba przejęła firmę po rodzicach, druga założyła swój biznes, a trzecia dostała pracę w urzędzie.

Poza etatem w poradni Magda otworzyła własny gabinet psychologiczny. Okazało się, że trafiła w niszę:

– Zajmuję się dziećmi i młodzieżą. Do tego współpracuję ze Strażą Graniczną, która jest tutaj jednym z głównych pracodawców. W pewnym momencie byłam jedyną specjalistką w mieście pracującą z dziećmi. To prawdziwa klęska urodzaju. Mam tylu klientów, że w szczytowych okresach czas oczekiwania na wizytę wynosi nawet trzy miesiące.

Pod względem zawodowym czuje się spełniona. Z kolei Arek przyznaje, że zarabia teraz podobne pieniądze, na jakie mógłby liczyć, pracując fizycznie.

– Ale to nie jest coś, co chciałbym w życiu robić. Dlatego wybrałem architekturę i chcę w tym zostać. Po prostu sprawia mi to ogromną przyjemność, a wiem, że potem i z pieniędzmi będzie lepiej.

Jedyne, co mu przeszkadza, to długie dojazdy do pracy. W obie strony to tylko sześćdziesiąt kilometrów, ale jak jedzie się busem, który zatrzymuje się w każdej wiosce, to wychodzi godzina w jedną.

Oboje nie są pewni, czy zostaną w Kętrzynie całe życie.

– Na dziś tak. Nie chciałabym zaczynać od zera, jako czyjaś podwładna, w innym dużym mieście, szczególnie takim, gdzie co rok uczelnie produkują dziesiątki, jeśli nie setki nowych absolwentów – mówi Magda.

– Ludzie mówią, że jak już gdzieś kupili mieszkanie, wzięli kredyt, to muszą zostać tam na zawsze. Dla mnie to żadna przeszkoda. Można przecież wynająć albo sprzedać i jechać dalej, nie zarzucać nigdzie kotwicy – stwierdza Arek.

Według Magdy ceny mieszkań w Kętrzynie są wielką zaletą tego miasta. W nowym budownictwie metr kwadratowy kosztuje około czterech tysięcy złotych, na rynku wtórnym – trzy–cztery tysiące. Magda i Arek zapłacili tylko tysiąc czterysta złotych za metr.

– Ale to mieszkanie typu granat – wyjaśnia Arek i dodaje, widząc moje zdziwienie: – Wrzucasz, wybucha i robisz wszystko od nowa. To lokal w starej kamienicy, od gminy, do tego był podzielony na kilka mieszkań, dla kilku rodzin. Miał przechodni korytarz. Wyglądało to tak, że aby dostać się z salonu do toalety, musiałeś wyjść ze swojego mieszkania i przejść przez korytarz, gdzie możesz spotkać się z sąsiadem. Nic dziwnego, że nie było na to mieszkanie chętnych. To był trzeci albo czwarty przetarg i nikt nie chciał go kupić. Ale ja poszedłem obejrzeć. Jestem architektem, to widzę, że tu ścianę można wywalić, tu zrobić drzwi, a tam przenieść kuchnię czy łazienkę. I kupiliśmy to mieszkanie. Remont trwa. Po nim w tym jednym oddzielnym pomieszczeniu będzie gabinet Magdy, a wszystko inne: kuchnię, łazienkę i tak dalej, mamy już razem.

Mankamentem mieszkania w Kętrzynie jest natomiast brak życia towarzyskiego. Arek narzeka, że nie mają tu żadnych bliskich znajomych.

– Jakbyśmy mieszkali w Gdańsku, to kilka razy na miesiąc wychodzilibyśmy w środku tygodnia na miasto, żeby spotkać się w knajpie na piwo. Tam jest gdzie pójść i z kim pójść, a tu tylko domówkę można zrobić. Ale ile razy można w domu?

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy końcowe

1 Gdzieś indziej jest lepiej

1 A. Zdanowicz, Hajnówka jest w czołówce miast bez przyszłości…, „Gazeta Współczesna”, 7.09.2017, plus.wspolczesna.pl, bit.ly/3eToR6K, dostęp: 25.03.2021.

2 Tamże.

Przypisy

[1] Po II wojnie światowej członkowie rodziny Dierigów przeprowadzili się do Augsburga, gdzie odbudowali zakłady.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2021

Wydanie I