Zakochana służąca - Wioletta Piasecka - ebook + audiobook
BESTSELLER

Zakochana służąca ebook i audiobook

Piasecka Wioletta

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

49 osób interesuje się tą książką

Opis

Najnowsza powieść Wioletty Piaseckiej, której pełne emocji historie pokochały czytelniczki! Marta Skowronek została oddana na służbę we dworze jako mała dziewczynka. Jej życie kręci się wokół zawirowań miłosnych i życiowych jej pani - parającej się pisarstwem arystokratki księżnej Sary Leokadii Reszko. Marta jak dotąd nie doświadczyła porywów miłosnych. Jest oddaną, lojalną służącą, ale pewnego dnia, gdy na jej drodze staje przystojny pocztylion Waldemar Promyk, bez reszty traci dla niego głowę. Dziewczyna otrzymuje depeszę z rodzinnych stron wzywającą ją do natychmiastowego przyjazdu. Nie przypuszcza, że przyjdzie jej się zmierzyć z przeciwnościami losu, niczym z najgorszych koszmarów. Tymczasem na drodze Waldemara pojawia się młodziutka zalotna dziewczyna, która postanawia go usidlić. Jak zaważy to na pracy Marty, miłości i jak dotąd przyjacielskich stosunkach z księżną Reszko? Czy mężczyzna oprze się wdziękom urodziwej panny i zastawionym na niego sidłom? Czy kobieta poskleja złamane serce i jeszcze raz zaufa? Pełna wzruszeń opowieść o przeciwnościach losu, osadzona w historycznych realiach z epoki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 17 min

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
4,6 (359 ocen)
259
68
22
7
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Olkuszanka76

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle wciągająca. Serdecznie polecam.
10
Irraxan

Nie oderwiesz się od lektury

coś wspaniałego
10
emusia

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się bardzo przyjemnie, bardzo lekka i miła lektura. Polecam
00
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Piekna
00
jagoda2409

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Świetna historia dobrze napisane. Pozdrawiam Autorkę.
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce©Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Wio­letta Pia­secka, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-75-2
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim Przy­ja­cio­łom z fa­ce­bo­oko­wej grupy „Książki na ob­ca­sach – grupa dla fa­nów twór­czo­ści Wio­letty Pia­sec­kiej”

Środ­kiem ulicy pę­dził żółty pocz­towy dy­li­żans za­przę­żony w dwa gniade ko­nie. Stu­kot ko­pyt na bruku niósł się echem po nie­mal pu­stym o tej go­dzi­nie Kra­kow­skim Przed­mie­ściu. Sie­dzący na koźle pocz­ty­lion w czar­nym ka­pe­lu­szu z białą wstążką i w ciem­no­zie­lo­nej pe­le­ry­nie ob­szy­tej kar­ma­zy­nową la­mówką ścią­gnął cu­gle tak ener­gicz­nie, że bryka za­ko­ły­sała się na boki i sta­nęła. Ko­nie za­rżały, a z ich cie­płych chrap uszła para. Męż­czy­zna od­ru­chowo się­gnął po za­wie­szoną na sznu­rze i przy­piętą do płasz­cza trąbkę, na­brał po­wie­trza w płuca i za­dął. We­soło, choć nieco pa­te­tycz­nie brzmiący dźwięk in­stru­mentu roz­niósł się po oko­licy, do­le­ciał także do pierw­szego pię­tra apar­ta­mentu są­sia­du­ją­cego z bu­dyn­kiem poczty kró­lew­skiej. Marta Skow­ro­nek drgnęła, z jej dłoni wy­su­nął się por­ce­la­nowy biały kan­de­labr zdobny w nie­za­po­mi­najki, nie po­tłukł się na szczę­ście, tylko po­tur­lał po mięk­kim dy­wa­nie. Pod­nio­sła go, ob­ró­ciła się na pię­cie, od­sta­wiła świecz­nik na ko­modę i ener­gicz­nym kro­kiem, sze­lesz­cząc sza­rym, mocno wy­kroch­ma­lo­nym ma­te­ria­łem spód­nicy, prze­szła przez sa­lon.

– A niech Fran­ciszka wszy­scy dia­bli po­rwą! Niby taki za­cny i miły czło­wiek, a jed­nak robi na prze­kór. Tyle razy pro­si­łam, żeby nie ry­czał tą okropną trąbką pod oknami księż­nej! Och, można pro­sić i pro­sić! Tyle mo­jego, co so­bie po­pro­szę! – mam­ro­tała pod no­sem.

Nie zwra­ca­jąc uwagi na spło­szone spoj­rze­nia dwóch po­ko­jó­wek, Meli i Frani, a także ku­charki Anieli, zbie­gła po scho­dach. Już na klatce w holu owio­nął ją chłód mar­co­wego po­ranka. Mimo zimna jej po­liczki pło­nęły gnie­wem. Wpraw­dzie od kilku dni księżna Sara ba­wiła u ro­dzi­ców w Bie­la­wie i trąbka aku­rat dziś prze­szka­dzać jej nie mo­gła, ale Marta dzia­łała na za­pas, by nikt ni­gdy nie ośmie­lił się o po­ranku bu­rzyć spo­koju jej pani. Wiele razy prze­ko­ny­wała Fran­ciszka, by nie dął w trąbkę pod ich oknami. Od kilku do­brych ty­go­dni tego za­nie­chał, ale dziś naj­wi­docz­niej się za­po­mniał. Po­sta­no­wiła nie szczy­pać się w ję­zyk, prze­stać pro­sić i zru­gać pocz­ty­liona po szew­sku. Na co dzień panna Skow­ro­nek była ko­bietą spo­kojną, ale je­śli cho­dziło o do­bro jej pani, sta­wała się lwicą.

Wy­bie­gła z bu­dynku i przez chwilę stała nie­zde­cy­do­wana. Przy dy­li­żan­sie krę­ciło się kilku męż­czyzn. Coś jej jed­nak nie pa­so­wało w zna­jo­mym ob­razku. Ni­g­dzie nie do­strze­gła Fran­ciszka. Wi­działa po­chy­lo­nego nad ku­frami pocz­ty­liona, który prze­glą­dał do­ku­men­ta­cję, ale jego syl­wetka wy­dała się jej nieco szczu­plej­sza niż ostat­nio. Wa­hała się, czy to na pewno jest on. Nie wi­działa twa­rzy męż­czy­zny, bo prze­sła­niał ją chło­pak, który ścią­gał z ku­frów pasy za­bez­pie­cza­jące. Trzę­sąc się z zimna, Marta prze­stą­piła z nogi na nogę, chciała za­ła­twić sprawę jak naj­szyb­ciej. Wiatr co rusz pod­wie­wał szary ma­te­riał jej su­kienki, krę­cił bia­łym far­tu­chem na wszyst­kie strony, stro­szył włosy wy­sta­jące spod czepka i mro­ził od­dech. Po­pra­wiła wy­my­ka­jące się ciemne ko­smyki, po czym chrząk­nęła zna­cząco raz i drugi, a po­nie­waż pocz­ty­lion da­lej nie pod­no­sił głowy ani się nie od­wró­cił, znie­cier­pli­wiona zi­gno­ro­wała wcze­śniej­sze wąt­pli­wo­ści i oznaj­miła:

– Pa­nie Fran­ciszku, na li­tość bo­ską, tyle razy za­pew­niał mnie pan, że nie użyje pod oknami księż­nej tej sza­lo­nej trąbki! Wi­dzę, że na nic się zdały moje prośby i pań­skie za­pew­nie­nia. Do­prawdy, mia­łam pana za dżen­tel­mena. – Na­gle pocz­ty­lion po­rzu­cił swoje za­ję­cie, wy­pro­sto­wał się i wbił zdzi­wiony wzrok w pa­ła­jącą świę­tym obu­rze­niem Martę, a ona za­mil­kła i znie­ru­cho­miała. Ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa tego czło­wieka. Przy­stojny, wy­soki mło­dzie­niec, z roz­wie­wa­nymi przez wiatr ru­dymi wło­sami i bły­skiem w nie­bie­skich oczach, uśmiech­nął się lekko za­sko­czony.

– A dla­cze­góż to nie miał­bym użyć sy­gnału dźwię­ko­wego przed bu­dyn­kiem poczty? – spy­tał.

– Bo... bo... ja... pana Fran­ciszka pro­si­łam... i on... mi... to... obie­cał... – wy­ją­kała spe­szona. Po­stawa męż­czy­zny, a szcze­gól­nie jego roz­ba­wiony wzrok onie­śmie­liły ją. Wpa­try­wała się w jego nie­bie­skie oczy nieco zbyt długo, niżby po­zwa­lały na to skrom­ność i przy­zwo­itość. Jej spoj­rze­nie przy­cią­gały wierz­ga­jące na wie­trze nie­sforne mie­dziane kę­dziorki, otu­la­jące wy­sma­ganą słoń­cem i wia­trem twarz. Gdy zdała so­bie sprawę z nie­sto­sow­no­ści swo­jego za­cho­wa­nia, wpa­dła w złość. – Ma pan prze­stać trą­bić! – fuk­nęła gniew­nie.

– Po­nie­kąd jest to mój obo­wią­zek. Sza­nowna pani tego nie wie?

Ką­ciki jego ust unio­sły się w tłu­mio­nym roz­ba­wie­niu. Chciał jesz­cze coś do­dać, ale po­ma­gier pocz­towy sta­nął przy nim, po­tu­pu­jąc z zimna. Pocz­ty­lion nie­chęt­nie od­wró­cił wzrok od Marty i spoj­rzał na po­moc­nika.

– Sze­fie, prze­syłki po­li­czone, mogę już je no­sić? – za­wo­łał chło­pak, a otrzy­maw­szy po­twier­dze­nie, chwy­cił jedną z pa­czek i znik­nął w drzwiach bu­dynku pocz­to­wego. Dwaj mło­dzicy opo­rzą­dza­jący ko­nie rów­nież we­szli do środka.

Marta Skow­ro­nek naj­pierw za­ci­snęła po­wieki, ale za­raz je otwo­rzyła i za­mru­gała ener­gicz­nie, jakby tym spo­so­bem chciała wy­ma­zać sprzed oczu ob­raz przy­stoj­nego ru­dzielca w ele­ganc­kim pocz­to­wym płasz­czu.

– Gdzie pan Fran­ci­szek? – wy­du­siła w końcu.

– Nie wiem, droga pani, nie tłu­ma­czył mi się, co dziś po­ra­bia. O jed­nym mogę pa­nią za­pew­nić, a mia­no­wi­cie o tym, że będę trą­bił, ile wle­zie. Od wczo­raj prze­ją­łem obo­wiązki pocz­towe na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu. Ża­łuję, że z uwagi na da­le­kie trasy nie dane mi bę­dzie trą­bić tu­taj co­dzien­nie, ale gdy tylko się tu zja­wię, za­trą­bię, ja­kem Wal­de­mar Pro­myk. – Skło­nił się prze­sad­nie ni­sko i już chciał wró­cić do prze­rwa­nego za­ję­cia, lecz Marta nie­spo­dzie­wa­nie zła­pała go za rę­kaw służ­bo­wego płasz­cza, w do­datku zro­biła to tak gwał­tow­nie, że ru­dzie­lec przy­trzy­mał się jej ra­mion, by nie upaść.

– Och, je­steś pani spra­gniona bli­sko­ści, w ta­kim ra­zie służę ra­mie­niem. – Za­śmiał się swa­wol­nie.

– Co za tu­pet! Pro­szę mnie pu­ścić! – krzyk­nęła wzbu­rzona, lecz uścisk męż­czy­zny nie ze­lżał. – Pro­szę na­tych­miast mnie pu­ścić! Jest pan źle wy­cho­wany! Nie ma pan prawa ha­ła­so­wać! Moja pani jest po­wie­ścio­pi­sarką i po­trze­buje spo­koju – oznaj­miła, nie kry­jąc dumy i jed­no­cze­śnie sta­ra­jąc się wy­śli­znąć z jego ra­mion. Te jed­nak wciąż trzy­mały ją mocno.

– Ach, to w ta­kim ra­zie cho­dzi za­pewne o księżną Reszko. A wie pani, że je­stem jej czy­tel­ni­kiem? Zresztą, kto nim nie jest? – spy­tał re­to­rycz­nie.

– Do­prawdy? Jest pan czy­tel­ni­kiem księż­nej? Otóż, mój pa­nie, czy­tel­nik się tak nie za­cho­wuje. Po­wi­nien pan się do­my­ślić, że szcze­gól­nie o po­ranku księżna po­trze­buje spo­koju, bo pra­cuje nocą. Nie ma jej dziś co prawda w War­sza­wie, ale na przy­szłość z sza­cunku do pi­sarki ze­chce pan za­cho­wy­wać się sto­sow­nie.

Dla lep­szego efektu Marta unio­sła pod­bró­dek, lecz już po se­kun­dzie po­ża­ło­wała tego od­ru­chu, bo nie­bie­skie oczy pocz­ty­liona zna­la­zły się tuż nad jej oczyma. Po­chy­lił się jesz­cze bar­dziej, aż po­czuła cie­pły za­pach jego skóry. Pach­niał my­dłem i wodą po go­le­niu. Spło­nęła ru­mień­cem jak mło­dziutka pa­nienka. Za­wsty­dzona i zła za­ci­snęła wargi i ener­gicz­nym szarp­nię­ciem wy­rwała się z uści­sku. Jej do­mowe pan­to­fle, nie­przy­sto­so­wane do wil­got­nej na­wierzchni, po­śli­znęły się na bruku i by­łaby za­pewne wy­wi­nęła ko­ziołka, lecz w ostat­niej chwili przy­trzy­mała się że­liw­nej po­rę­czy ławki. Od­trą­ciła po­daną so­bie dłoń, za­nim jed­nak zdo­łała zła­pać rów­no­wagę, po­dmuch wia­tru uniósł dół jej su­kienki, po­ka­zu­jąc światu białe płó­cienne pan­ta­lony. Ener­gicz­nym ru­chem przy­gła­dziła ma­te­riał. Pocz­ty­lion chciał jej po­móc w sza­mo­ta­ni­nie z wia­trem, ale fuk­nęła na męż­czy­znę roz­złosz­czona i spe­szona, a po­tem ob­ró­ciła się i zła na cały świat, a przede wszyst­kim na tego krnąbr­nego ba­wi­damka, ru­szyła w stronę ka­mie­nicy.

– Pro­szę pani, pro­szę po­cze­kać! – za­wo­łał pocz­ty­lion, ale ona, nie spoj­rzaw­szy już w jego kie­runku, go­niona pa­lą­cym wsty­dem, przy­śpie­szyła. Bie­gła po scho­dach, gło­śno dy­sząc. Wpa­dła do miesz­ka­nia, za­trza­snęła drzwi i oparła się o nie ple­cami. Mam­ro­cząc obe­lgi pod ad­re­sem ru­dzielca, sta­rała się uspo­koić od­dech.

– A to ty­pek, ja mu jesz­cze po­każę – od­gra­żała się pod no­sem.

– Marto, co się stało?

Zwa­biona nie­co­dzien­nym ha­ła­sem Aniela wy­bie­gła z kuchni i sta­nęła w holu. Nie pa­mię­tała Marty tak wzbu­rzo­nej.

– Nic. Zu­peł­nie nic. – Och­mi­strzyni po­krę­ciła głową, czym wy­wo­łała jesz­cze więk­szą kon­ster­na­cję ku­charki i po­ko­jó­wek, które też zja­wiły się w holu.

– Masz prze­krzy­wiony cze­pek, roz­wiane włosy i czer­wone po­liczki. Wy­glą­dasz, jakby cię ktoś go­nił – oce­niła Aniela, nie­spiesz­nie za­cie­ra­jąc po­pró­szone tu i ów­dzie mąką dło­nie.

– Nikt mnie nie go­nił. By­łam na dole ob­sztor­co­wać pocz­ty­liona. Bez­czelny typ. – Marta wes­tchnęła prze­cią­gle i po­now­nie po­krę­ciła głową z dez­apro­batą. – Że też poczta ta­kich za­trud­nia. Świat zszedł na psy. Nie­uprzejmy, nie­miły, bez­czelny i pewny sie­bie, aż przy­kro pa­trzeć.

– Pan Fran­ci­szek bez­czelny? – zdzi­wiła się po­ko­jówka. – Ależ to nie­spo­ty­ka­nie ła­godny czło­wiek. Cóż on ta­kiego Mar­cie zro­bił?

– Nie sły­sza­łaś trąbki? Głu­chy by usły­szał. Zresztą, to nie był Fran­ci­szek tylko ja­kiś fir­cyk. Tak czy siak, księżna spać nie może przez te po­ranne ha­łasy. Naj­le­piej zro­bisz, Melu, jak zaj­miesz się czysz­cze­niem sre­ber. Pra­gnę przy­po­mnieć, że na­sza pani dziś wraca.

– O co pan­nie Mar­cie cho­dzi? Sre­bra dawno prze­tarte. – Ura­żona po­ko­jówka wzru­szyła ra­mio­nami

– Niech so­bie pocz­ty­lion dziś trąbi, ile wle­zie, prze­cież księż­nej Sary od kilku dni nie ma – wtrą­ciła się Fra­nia.

– Nie ma, nie ma – prze­drzeź­niała ją Marta. – Nie wie­cie, że trzeba dzia­łać za­wczasu, a nie wtedy, jak mleko się roz­leje?

– Wy­daje mi się, że księżna Sara nie raz, nie dwa mó­wiła, że lubi dźwięk trąbki. Na wła­sne uszy sły­sza­łam – za­kli­nała się Aniela, wi­dząc jed­nak, że och­mi­strzyni szy­kuje się do słow­nego ataku na nią, na­tych­miast unio­sła dło­nie i ustą­piła. – Rze­czy­wi­ście, może mi się tylko zda­wało. Cho­ciaż ja sama też lu­bię me­lo­dię trąbki pocz­to­wej, ale do­brze już, do­brze, wra­cam do za­gnia­ta­nia cia­sta, bo wi­dać od razu, że Mar­cie mu­cha na nos sia­dła.

Marta za­mie­rzała coś ostro od­po­wie­dzieć, ale otwo­rzyła tylko usta, bo roz­legł się stu­kot ko­łatki. Od­sko­czyła rap­tow­nie od drzwi, jakby te ją opa­rzyły. Wzro­kiem i mach­nię­ciem dłoni na­ka­zała ko­bie­tom opu­ścić hol i udać się do swo­ich za­jęć. Zro­biły to nie­chęt­nie, tak rzadko w ich spo­koj­nym apar­ta­men­cie działo się coś na­prawdę god­nego uwagi. Nad­sta­wiły więc uszu i zer­kały z ukry­cia. Bo też była to iście nie­co­dzienna sy­tu­acja i za­mie­rzały nie uszczk­nąć ani krzty z szy­ku­ją­cego się wi­do­wi­ska.

Marta tym­cza­sem po­pra­wiła biały cze­pek, przy­gła­dziła włosy, wy­gła­dziła szary ma­te­riał su­kienki, wzięła głę­boki od­dech i na­ci­snęła klamkę.

– Jakże mi miło wi­dzieć pa­nią po­now­nie. – Ru­do­włosy pocz­ty­lion uśmiech­nął się fi­glar­nie, a na­stęp­nie skło­nił się z prze­sadną uprzej­mo­ścią, ścią­ga­jąc uprzed­nio czarny fir­mowy ka­pe­lusz z białą wstążką. – Pro­szę się już nie dą­sać, choć pięk­nie pani z tym chmur­nym spoj­rze­niem, ale wo­lał­bym zo­stać ob­da­rzony uśmie­chem. Sta­rzy po­wia­dają, że uśmiech jest prze­pustką do lep­szego świata.

– Ma pan prze­syłkę dla księż­nej? – prze­rwała mu Marta, z ka­mienną twa­rzą wy­cią­gnęła rękę przez próg, nie za­szczy­ciw­szy go­ścia spoj­rze­niem.

– Mam prze­syłkę dla pani męża – oznaj­mił po­waż­nie Wal­de­mar Pro­myk.

– Ależ ja nie mam męża! – wy­pa­liła i wbiła w pocz­ty­liona zszo­ko­wany wzrok.

– Całe szczę­ście! – Ro­ze­śmiał się szcze­rze. – Bar­dzo chcia­łem się tego do­wie­dzieć i od razu pro­szę o wy­ba­cze­nie za ten nie­winny żart. Straszne się cie­szę, że jest pani pa­nienką.

– Jak pan śmie! – fuk­nęła obu­rzona Marta. – Za dużo pan so­bie po­zwala! Jest pan bez­czelny, bez wy­cho­wa­nia i... – Za­pe­rzyła się, bo za­bra­kło jej słów, co zda­rzało się na­der rzadko.

– Czy mó­wił już pan­nie ktoś, że jest panna uro­cza, gdy z tych piw­nych oczu ci­ska pio­runy? Och, jakże się pa­nienka pięk­nie gniewa i czer­wieni. – Nie prze­sta­wał się śmiać, a przy oka­zji zda­wał się do­brze ba­wić całą sy­tu­acją.

– Pro­szę na­tych­miast opu­ścić apar­ta­ment księż­nej Reszko. – Ścią­gnęła brwi ku so­bie i po­pa­trzyła na przy­by­sza by­kiem. – Na­tych­miast pro­szę stąd wyjść! – pod­nio­sła głos.

– Ależ sza­nowna pa­nienko, na­wet czub­kiem trze­wika nie prze­kro­czy­łem progu apar­ta­mentu księż­nej. Gdzież bym śmiał!

– I całe szczę­ście. Że­gnam pana. – Od­su­nęła się, by za­trza­snąć drzwi przed no­sem nie­sfor­nego go­ścia. Nie uszła jed­nak dwóch kro­ków w głąb miesz­ka­nia, gdy po­now­nie roz­le­gło się pu­ka­nie. Tym ra­zem jed­nak cich­sze. – Nie no, ja osza­leję, osza­leję – po­wtó­rzyła z dez­apro­batą. Z osten­ta­cyj­nym wes­tchnie­niem i prze­wra­ca­jąc oczyma, na po­wrót otwo­rzyła drzwi. – Za­po­mniał pan o czymś? – za­kpiła.

– Tak się za­pa­trzy­łem w pa­nienki cza­ro­dziej­skie oczy, że na śmierć za­po­mnia­łem o bo­żym świe­cie i o li­stach. Jest pa­nienka prze­śliczna, mó­wił już pa­nience ktoś? – Uśmiech­nął się sze­roko, a ona za­marła. Serce jej na­gle osza­lało. Chciała być zła, ba, wma­wiała so­bie, że jest zła, ale nie po­tra­fiła nie od­wza­jem­nić uśmie­chu, a jej twarz na­brała ła­god­no­ści. Męż­czy­zna roz­cią­gnął usta jesz­cze bar­dziej, a wtedy w jego wy­sma­ga­nych wia­trem po­licz­kach uka­zały się do­łeczki, na­to­miast tę­czówki oczu na­brały błę­kit­nej głębi. Uśmiech­nęła się więc bez­wied­nie całą sobą. – Ma pa­nienka śliczny uśmiech – szep­nął kon­spi­ra­cyj­nie, a ob­ni­żony, cie­pły tembr głosu cał­ko­wi­cie ją roz­ko­ja­rzył.

– Co to za prze­syłki? – wy­du­siła z tru­dem. Chciała coś ką­śli­wie zri­po­sto­wać, jed­nak stała przed nim ni­czym bez­bronne dziew­czątko.

– Mam list do pani Marty Skow­ro­nek – od­po­wie­dział ci­cho, jakby po­wie­rzał jej jedną z naj­więk­szych ta­jem­nic.

– Do mnie? – Pod­nio­sła wzrok w au­ten­tycz­nym zdzi­wie­niu. Jesz­cze się ni­gdy bo­wiem nie zda­rzyło, by przy­szła na jej na­zwi­sko ja­ka­kol­wiek ko­re­spon­den­cja.

– A za­tem ma pa­nienka na imię Marta. – Znów się uśmiech­nął. – Marta Skow­ro­nek. Pięk­nie brzmi i pa­suje do pa­nienki ogni­stego cha­rak­teru.

– Też coś! – prych­nęła, ale od­ru­chowo po­pra­wiła włosy. Na­gle przy­po­mniała so­bie, że prze­cież pocz­ty­lion był świad­kiem że­nu­ją­cej sceny przed ka­mie­nicą, gdy wiatr pod­wiał ma­te­riał jej su­kienki, po­ka­zu­jąc światu pan­ta­lony. Nie­grzecz­nym szarp­nię­ciem wy­rwała list z rąk męż­czy­zny, okrę­ciła się na pię­cie, chwy­ciła klamkę i pchnęła drzwi.

– Panno Marto... – szep­nął i przy­trzy­mał jej za­ci­śniętą na klamce dłoń.

– Jesz­cze coś? – mruk­nęła. Nie ro­zu­miała, dla­czego nie po­trafi oprzeć się ma­gii spoj­rze­nia nie­bie­skich roz­ba­wio­nych oczu i cie­płego głosu. Pe­szyły ją wła­sne za­cho­wa­nie i nie­ocze­ki­wana bez­rad­ność wo­bec tego czło­wieka.

– Po­pro­szę tylko o jesz­cze je­den uśmiech. Obie­cuję, że po­ju­trze, gdy wrócę do War­szawy, też za­gram na trąbce pod pa­nienki oknem, dość gło­śno, żeby przy­szła pa­nienka na mnie na­krzy­czeć. – To po­wie­dziaw­szy, ro­ze­śmiał się i za­nim zdą­żyła rzu­cić ja­kąś ciętą ri­po­stę, zbiegł po scho­dach, po­gwiz­du­jąc we­soło.

– Marta ma ad­o­ra­tora. – Mela, po­rzu­ciw­szy kry­jówkę, wy­bie­gła na ko­ry­tarz. – Marta ma ad­o­ra­tora, Marta ma ad­o­ra­tora, Marta ma ad­o­ra­tora – po­wta­rzała i kla­skała w dło­nie.

– Przy­stojny ten nowy pocz­ty­lion i wpa­trzony w na­szą och­mi­strzy­nię jak kot w mysz – za­pisz­czała Fra­nia. – Chyba szy­kuje się ro­mans, bo Marta przy nim po­kra­śniała jak nie­śmiała pa­nienka.

– W tej chwili prze­stań­cie! Ro­bota skoń­czona? Strzę­pi­cie so­bie ję­zory po próż­nicy! Po­ściele z ma­gla ode­brane? Nie? To na co jesz­cze cze­ka­cie? – Och­mi­strzyni do­piero te­raz wpa­dła w gniew. Nie lu­biła czczego ga­da­nia, a szcze­gól­nie na swój te­mat.

Po wyj­ściu dziew­cząt bez­sze­lest­nie prze­szła przez sa­lon i sta­nęła przy oknie. Stąd roz­cią­gał się naj­lep­szy wi­dok na Kra­kow­skie Przed­mie­ście. Po­ranne mgły już zdą­żyły się unieść, ale dzień na­dal był po­chmurny. Oku­tani w palta i szale prze­chod­nie prze­my­kali ze sku­lo­nymi ra­mio­nami i wci­śnię­tymi w koł­nie­rze gło­wami. Marta Skow­ro­nek z wy­so­ko­ści pierw­szego pię­tra ob­ser­wo­wała, jak ru­do­włosy pocz­ty­lion wska­kuje na ko­zła i strze­la­jąc lej­cami, ru­sza z gra­cją w stronę ka­wiarni U Brze­ziń­skiej. Wie­działa, że nie­ba­wem skręci na plac Wa­recki, a po­tem, kto wie, może uda się wprost do Sak­so­nii. Mó­wił, że nie bę­dzie trą­bił co­dzien­nie, więc pew­nie wy­jeż­dża da­leko. Nie ro­zu­miała, dla­czego na­gle po­smut­niała. Po­tem uzmy­sło­wiła so­bie, że nie­dawno skoń­czyła trzy­dzie­ści dwa lata. Była już stara. Bar­dzo stara. Za stara, by wyjść za mąż czy w ogóle my­śleć o mi­ło­ści. Ta­kie ko­biety jak ona, od dziecka słu­żące we dwo­rach ja­śnie­pań­stwa, nie miały szans na wła­sne ży­cie. Ko­chała swoją pa­nią i swój los. Ba, czuła się szczę­ściarą. Ni­gdy wcze­śniej nie my­ślała o bła­host­kach, dla­czego więc ten przy­pad­kowo spo­tkany mło­kos za­siał nie­po­kój w jej du­szy? Jesz­cze te­raz na wspo­mnie­nie jego fi­glar­nych nie­bie­skich oczu cie­pło prze­le­wało jej się wo­kół serca, a ni­sko w brzu­chu dziwne ła­skotki wy­czy­niały harce. Oparła czoło o fra­mugę okna. Po­my­ślała o do­sko­nale skro­jo­nym mun­du­rze pocz­to­wym Wal­de­mara Pro­myka, wspa­nia­łym płasz­czu z pe­le­ryną, wy­twor­nym cy­lin­drze. Mu­siało mu się do­brze i wy­god­nie żyć, wszak był urzęd­ni­kiem pań­stwo­wym, w do­datku wy­ko­ny­wał sza­no­wany i pre­sti­żowy za­wód, by­wał w świe­cie. A ja? Co ja sobą re­pre­zen­tuję? – za­sta­na­wiała się w du­chu. Od dziecka od­dana na służbę, bez moż­li­wo­ści uło­że­nia so­bie ży­cia. Po­pa­trzyła na wartko pły­nące rynsz­toki, a po­tem na wy­tworną ko­bietę wsia­da­jącą do do­rożki. Dwa skrajne światy są tak bli­sko sie­bie, a za­ra­zem tak da­leko – oce­niła w my­ślach. Czy ja bym mo­gła ko­chać? – za­py­tała sie­bie, le­dwo po­ru­sza­jąc war­gami, i ogar­nęła ją dziwna tę­sk­nota. Przy­gry­zła wargę, ale za­raz mach­nęła ręką na swoje dzie­cinne mrzonki. Jed­nak gdy żółta pocz­towa bryczka z przy­stoj­nym pocz­ty­lio­nem znik­nęła z ho­ry­zontu, z piersi Marty wy­rwał się ci­chy jęk. Spu­ściła wzrok i do­strze­gła w dłoni ko­pertę, o któ­rej na śmierć za­po­mniała. Pod­nio­sła ją na wy­so­kość wzroku i z lek­kim tru­dem od­czy­tała za­ma­szy­ste za­wi­jasy.

O święci pań­scy! Toż to list z pa­ra­fii Świę­tego Mi­ko­łaja! Coś mu­siało zajść u ma­tuchny lub tatki – str­wo­żyła się. Oj­ciec i matka byli nie­pi­śmienni, co­kol­wiek się wy­da­rzyło, nie mo­gli sami na­pi­sać do córki. Za­pewne po­pro­sili o tę przy­sługę pro­bosz­cza. Mu­siało to być jed­nak coś na­prawdę waż­nego. Za­pewne ciężka cho­roba lub śmierć. W in­nym przy­padku nikt nie ośmie­liłby się za­wra­cać du­chow­nemu głowy. O mój Boże! Je­śli ma­tuchna umarła, przyj­dzie mi za­jąć się tat­kiem – prze­ra­ziła się. W roz­tar­gnie­niu zro­biła znak krzyża. Nie wy­obra­żała so­bie opu­ścić księż­nej Sary. Ary­sto­kratka była nie tylko jej chle­bo­daw­czy­nią, lecz też na swój spo­sób przy­ja­ciółką i ostoją. Marta na służbę do ro­dziny Wol­skich zo­stała od­dana jako dziecko. Miała kilka lat, gdy uro­dziła się Sara. Po­ko­chała tę ja­sno­włosą istotkę ca­łym dzie­cię­cym ser­dusz­kiem. Pra­co­wała naj­pierw we dwo­rze w Bie­la­wie, po­tem po ślu­bie pa­nienki Sary prze­nio­sły się obie do Kar­czewa, a nie­dawno do War­szawy. In­nego ży­cia Marta nie znała. Ro­dzi­ców już pra­wie nie pa­mię­tała, więc te­raz prze­ra­ziła się cze­ka­ją­cymi ją kło­po­tami. Z sze­le­stem spód­nicy opa­dła na fo­tel i chlip­nęła. Nie wie­działa wpraw­dzie, co się wy­da­rzyło u ro­dzi­ców, ale była pewna, że cze­kają ją zmiany i że z pew­no­ścią nie będą to zmiany na lep­sze. Przez krótki mo­ment po­my­ślała o przy­stoj­nym ru­do­wło­sym pocz­ty­lio­nie, ale po chwili z tru­dem od­su­nęła od sie­bie ob­raz mło­dego męż­czy­zny i prze­ra­żona prze­czy­tała list raz, drugi i trzeci, skryła twarz w dło­niach, bo czuła, że jej świat wła­śnie prze­wraca się do góry no­gami.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki