Zakładki - Kornelia Marton - ebook + książka
NOWOŚĆ

Zakładki ebook

Marton Kornelia

4,0

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy zastanawiasz się czasem, jak by to było być zakładką i bezpiecznie chować się pomiędzy stronami?

Książki dają Liwii poczucie bezpieczeństwa i pocieszenie w trudnych chwilach, bo zawsze może wracać do swoich ulubionych bohaterów. Kiedy okazuje się, że dziewczyna słabo zdała maturę i nie dostała się na wymarzone studia, to właśnie księgarnia, Zagięty Róg, w której zaczyna pracę, staje się jej bezpiecznym miejscem. Do czasu… Sytuacja zmienia się, gdy w księgarni zjawia się Harry, dziewczyna, która kiedyś wzgardziła jej klubem książki. Od teraz będą musiały ze sobą współpracować.

Relacje z siostrą i byłym chłopakiem także nie należą do najłatwiejszych. Tristan nie przestaje wydzwaniać, a Sabina jest jeszcze bardziej wkurzająca niż zwykle. Najgorsze jednak jest to, że zaczyna mieć wobec Harry coraz więcej dziwnych uczuć, równie skomplikowanych, co układ książek w Zagiętym Rogu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska, Dorota Jabłońska

Wydawczyni: Monika Rossiter

Redakcja: Patryk Białczak

Korekta: Damian Pawłowski

Projekt okładki według koncepcji autorki: Agata Łuksza

Koncepcja liternictwa, ilustracji na pierwszej stronie okładki, pozostałe ilustracje: Kornelia Marton

Copyright © 2025 by Kornelia Marton

Copyright © 2025, Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece

Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-111-0

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Rodzicom, bratu i Teresie

za to, że nigdy we mnie nie zwątpili

oraz Zakładkom

Trigger warning:

Ta książka porusza tematy homofobii, myśli rezygnacyjnych i zaburzeń lękowych. Jeśli którykolwiek z tych wątków może pogorszyć twój stan psychiczny, prosimy, przerwij lekturę. Pamiętaj, że są miejsca, w których możesz uzyskać pomoc, a także osoby, które chcą Cię wspierać.

Ludzie, którzy czytają, są schowani w sobie.

Ukrywają to, jacy są.

Ludzie schowani w sobie nie zawsze lubią to, jacy są.

– Tamte dni, tamte noce

Rozdzial 1

Księgarnia Zagięty Róg chowała się, i to bardzo skutecznie, na tyłach kamienic, z dala od tłocznego i głośnego rynku. Żeby się tam dostać, Liwia musiała pokonać labirynt przejść, bram oraz przesmyków i nawet w biały dzień przedarcie się przez takie zakamarki miasta wymagało nie lada odwagi.

Jeśli Liwia kiedykolwiek tu była, to po pierwsze, szybko wyparła to z pamięci, po drugie, z pewnością nie znalazła się tu z własnej woli, a po trzecie, nie kojarzyła, aby znajdowała się tu jakakolwiek księgarnia. A ponieważ brała sobie za punkt honoru znać każdy punkt, w którym sprzedaje się lub wypożycza książki w tej miejscowości, istnienie tego miejsca lekko godziło w jej dumę.

Zagięty Róg był jednak widoczny w wirtualnym świecie i posiadał całkiem przyzwoitą stronę internetową, którą zdążyła dokładnie prześledzić i ocenić, więc wyobrażała sobie księgarnię jako lśniącego jednorożca o sierści mieniącej się w świetle księżyca feerią barw. Widziała tę przestrzeń jako magiczną i piękną, ledwie powstałą świątynię dla każdej zagubionej czytelniczej duszy.

Tymczasem Zagięty Róg był jak zwykły koń z papierowym rogiem. Wciśnięty głęboko w tył podwórka, przykryty cieniem bramy oraz opleciony dziką winoroślą, która pięła się z wielkiej donicy przy wejściu. Był jak stara, pożółkła i pogięta książka, którą dawno temu odłożono na półkę i o której zapomniano.

Na pierwszy rzut oka Zagięty Róg wydał się opuszczony. Zapomniany, zarówno przez przechodniów, jak i przez samych właścicieli. Stare, zmatowiałe drewno witryny potrzebowało już solidnej porcji lakieru, złuszczający się tynk odpadał od fasady, do tego ten szyld w stylu retro – wszystko to sprawiało, że Liwia miała wątpliwości, czy księgarnia w ogóle jeszcze pracuje.

O Zagiętym Rogu dowiedziała się na imieninach ciotki Zeny.

– Szukasz pracy? – powiedziała ciotka. – Słyszałam, że w Zagiętym Rogu kogoś szukają.

– W zagiętym czym?

– Zagiętym Rogu. To taka przyjemna księgarnia. Nastrojowa. Jak to się mówi? Z duszą. – Ciotka przełknęła kawałek imieninowego tortu. – Stoi trochę na uboczu, przy Zielonej. Mają tam sympatyczny kącik z używanymi książkami. Niestety rzadko zaglądam do tej księgarni. Kompletnie mi nie po drodze.

Powiedzieć, że Zagięty Róg stał na uboczu, to znaczne niedopowiedzenie.

I chyba nikomu nie było tam po drodze. W tę część rynku zapuszczały się zapewne tylko bezpańskie koty i zdesperowane osiemnastolatki w poszukiwaniu pracy.

Ktoś jednak musiał tu przychodzić – pomyślała Liwia, bo nad drzwiami pyszniła się tabliczka, że księgarnia działa od 1986 roku.

Dopiero gdy podeszła bliżej, za szybami dostrzegła istotę wizyty w tym zapomnianym przez świat miejscu. Książki. Przytulone do siebie ciasno na regałach. Piętrzące się na stołach w wieżyczki. Poukładane niezgrabnie na witrynie. Pogrążone w półmroku, w głębi pomieszczenia, czekały na przebudzenie. Na kogoś, kto zechce ich dotknąć. Kto zechce je przeczytać.

Liwia przystąpiła kolejny ostrożny krok do przodu. Odczytała kilka tytułów na grzbietach, które stały najbliżej szyby. Nęcąc ją swoją obecnością. Zapraszając. „Chodź, chodź do nas”.

Połowy z tych książek nie czytała. Nawet o nich nie słyszała.

Skrzywiła się rozczarowana.

Gdy tylko podjęła decyzję o pracy w wakacje, wiedziała, że musi to być praca w księgarni. Marzyła o tym od dziecka. Kiedyś twierdziła, że zostanie bibliotekarką, ale przeszło jej to na rzecz chęci nie tyle udostępniania książek, co namawiania do ich zakupu. Miała nadzieję, że załapie się jednak do jakiejś nowej, pachnącej i czystej księgarni, gdzie będzie mogła na bieżąco śledzić rynek wydawniczy, gdzie pozna mnóstwo nowości – ciepłych, wyciągniętych jeszcze niedawno spod prasy drukarskiej. Czekała, aż jako pierwsza będzie mogła je powąchać (tak, Liwia należała do tych zboczeńców). Dotknąć. Pozostawić na nich, jako pierwsza, niewidzialne odciski palców…

Instynkt samozachowawczy podpowiadał jej jednak, żeby po prostu odwrócić się i odejść, bo Zagięty Róg nie jest spełnieniem jej dziecięcych marzeń. Ale prawda była taka, że stał się też jej ostatnią nadzieją, bo telefon uparcie milczał od tygodni, a perspektywa pracy w jakimś fast foodzie niebezpiecznie deptała jej po piętach, bo przecież w swoim kalendarzu wielkimi literami napisała po zakończeniu roku szkolnego: ZNAJDŹ PRACĘ! A ona nigdy nie ignoruje swoich postanowień i poleceń napisanych różowym długopisem.

Na drzwiach księgarni zawieszony był ręcznie wykonany kartonik z napisem OTWARTE, a tuż nad nim wyrysowane starannie godziny. Od poniedziałku do piątku tradycyjnie: od dziesiątej do osiemnastej, sobota: od dziesiątej do czternastej. W niedzielę nieczynne. Obok niedzieli widniały smutna książka oraz dymek zapraszający na stronę internetową księgarni. Urocze – pomyślała Liwia.

Pod informacją o godzinach otwarcia księgarni i przygnębioną książką zawieszona była, napisana zdecydowanie mniej staranną ręką, informacja o poszukiwaniu pracownika, dlatego nabrała dużo powietrza w płuca i chwyciła za klamkę.

Melodyjny dźwięk rozległ się nad jej głową, gdy otwierała drzwi. Spojrzała w górę i odkryła najprawdziwszy mosiężny dzwonek z najprawdziwszym mosiężnym sercem, na widok którego uśmiechnęła się do siebie.

Wewnątrz księgarnia wyglądała tak, jakby nie miała ścian, jakby zastąpiły je książki. Opasłe, cienkie, kieszonkowe, kolorowe, szare, z pożółkłymi lub świeżo białymi brzegami. Od podłogi, drewnianej i wysłużonej, wspinały się aż po sam sufit. Na półkach, na stołach, na krzesłach, na blatach i fotelach, parapetach, a nawet na ziemi. Wszędzie były książki. Rozpychały się na każdej wolnej przestrzeni.

Liwia powstrzymała się przed kompromitującym piśnięciem z zachwytu.

Po lewej stronie, w głębi, znajdowało się wielkie okno z przeszklonymi drzwiami wychodzącymi na podwórko, gdzie rosły drzewa, stały pelargonie w donicach oraz metalowy stolik z krzesłami. Po prawej natomiast był kontuar, który zapewne pamięta czasy, gdy Liwii jeszcze nie było na świecie. Tam stoją kolejne książki, duża kasa oraz cały zestaw pamiątek i gadżetów: kubki, breloczki, torby oraz zakładki. Dużo, dużo zakładek.

Przyjemny zapach starego drewna mieszał się z wonią papieru, a także czegoś jeszcze, czego Liwia nie była wstanie określić. Czegoś orzeźwiającego, łagodnego i była to tak przyjemna woń, że wdychała ją zachłannie.

Na ścianie za ladą wisiała tablica, na której napisano schludną kursywą cytat:

A teraz wróćmy do tego młodzieńca.

Polecono mi oznajmić, że czekają go wielkie nadzieje.

Słowa biły w oczy kredową bielą na gładkiej czarnej tafli.

Liwia je znała. Z pewnością gdzieś je już czytała. I to bardzo niedawno. Ale ponieważ czytała czasem trzy książki naraz, trudno jej było odszukać ich źródło. Szperała w swojej pamięci, wiedząc, że te słowa nie dadzą jej spokoju. Ale gdy nic nie przychodziło jej do głowy, zrezygnowała i rozejrzała się bacznie wokół siebie.

Księgarnia wydawała się pusta.

– Dzień dobry! – zawołała w przestrzeń, ale odpowiedziała jej wyłącznie cisza. – Dzień dobry! – powtórzyła głośniej.

– Już idę! – powitał ją kobiecy głos gdzieś z wnętrza.

Po serii dziwnych odgłosów, jakby nieznajoma toczyła zażartą walkę, zapewne z książkami, wyłoniła się zza węgła elegancka kobieta, w ogóle niepasująca do otoczenia, w jakim się właśnie znajduje. Miała idealnie wyprasowaną białą koszulę, ołówkową spódnicę oraz pantofle na wysokim obcasie. Włosy mistrzowsko ułożone spływały jej na ramiona niczym w reklamie szamponu, a perfekcyjny, naturalny makijaż wyśmienicie podkreślał jej urodę. Ogólnie rzecz biorąc, wyglądała zanadto oficjalnie jak na obsługę starej i zakurzonej księgarni. Bardziej przypominała osobę, która wybiera się do banku albo urzędu.

Liwia mimowolnie poprawiła swoje czarne włosy. Sprawdziła, czy z jej dobieranego warkocza nie uciekł jakiś zbłąkany kosmyk.

– Dzień dobry – przywitała się trochę zasapana nieznajoma. – W czym mogę pomóc?

Liwia machnęła niedbale za siebie.

– Przyszłam w sprawie pracy.

Kobieta przez moment przyglądała się uważnie Liwii, szukając jakiegoś podstępu. Ale ponieważ dziewczyna była śmiertelnie poważna, na twarzy nieznajomej rozlała się niepomierna ulga.

– Dzięki Bogu! – wzniosła ręce do nieba, a potem uśmiechnęła się tak szeroko i szczerze, jak gdyby właśnie wygrała w totka parę tłustych milionów. – Ratujesz mi życie! Już myślałam, że będę musiała tu spędzić kolejny tydzień. Witam. Zapraszam. Jestem Agata. – Kobieta podeszła bliżej i wyciągnęła w stronę Liwii swoją smukłą dłoń z idealnym manicure’em.

– Liwia Konstancja Regimonti. – dziewczyna odwzajemniła uśmiech. – Miło mi poznać.

– Dosłownie spadasz mi z nieba. Ta księgarnia to jakiś kompletny obłęd. Zupełnie nie moja bajka – pożaliła się z niezadowoloną miną. – Trudno było ci do nas dotrzeć? Wiem, że nie jest to łatwe.

– Nie było tak źle – skłamała Liwia, nie wspominając, że dwukrotnie zapędziła się w ślepą uliczkę, a raz trafiła na szemrany sklep z sziszą i tytoniem.

Miała już do zaoferowania cały system wskazówek, które pomogłyby w szybszym odnalezieniu księgarni, ale ugryzła się w język, postanawiając tym razem się nie wymądrzać na samym początku. Nierzadko miała do tego tendencje.

– Może usiądźmy – Agata wskazała kącik z fotelami i kanapą. O dziwo, niezawalone żadnymi książkami.

Agata z wyraźną ulgą usiadła na brzegu jednego z foteli.

– Chciałabyś może coś do picia? Herbatę? Kawę? Wodę? – Zmarszczyła brwi w zamyśleniu. – A nie, przepraszam, wody nie mamy. Wypadałoby kupić.

– Nie, dziękuję.

– A więc – kobieta poklepała swoje uda otwartymi dłońmi – chciałabyś u nas pracować? – Agata nadal miała taką minę, jakby tylko czekała, aż dziewczyna jej oznajmi, że jednak zaszła jakaś pomyłka, odwróci się i sobie pójdzie.

– Tak – odpowiedziała entuzjastycznie Liwia. – Słyszałam, że kogoś potrzebujecie, a ja właśnie kończę szkołę więc… jestem.

– Pracowałaś już kiedyś? – Agata zapytała nieco zaniepokojona.

– Nie. Ale bardzo aktywnie działałam na różnych kiermaszach w szkole. Organizowaliśmy zbiórki używanych książek, odzieży. Albo robiliśmy własne wypieki i przetwory. – Liwia zarumieniła się jednak ze wstydu, bo jej działalność w szkole prawdopodobnie brzmiała niezbyt poważnie. – Wszystko na cele charytatywne – dodała, licząc na to, że chociaż tym zaimponuje kobiecie.

Agata uśmiechnęła się pobłażliwie. Z jednej strony wydawała się zadbana i pewną siebie a z drugiej – rozglądała się zlękniona dookoła. Jej wzrok często wędrował ku drzwiom, jakby chciała zaraz czmychnąć.

– Bardzo to szlachetne – powiedziała, zachowując resztki zdrowego rozsądku i nie rzucając się do ucieczki. – A znasz się na książkach?

– Och tak! Uwielbiam książki. Dużo czytam, zawsze staram się być na bieżąco z nowościami i w ogóle. W szkole prowadziłam przed trzy lata klub książki. Prowadzę także bloga, na którym recenzuję i opisuję książki, również nowości. Ogólnie nie potrafię żyć bez czytania.

– Pewnie wiesz więcej na ten temat ode mnie. – Roześmiała się nerwowo Agata. Obejrzała się na pożółkłe tomy najbliżej jej głowy, jakby te zaraz miały ją pożreć. – To nie jest zbyt skomplikowane zajęcie. Musisz po prostu tu być, coś sprzedać, doradzić i pilnować, żeby to wszystko przetrwało do powrotu mojego ojca, który w tym roku postanowił sobie urządzić dłuższe wakacje. Prawdę powiedziawszy, to nie wiem, kiedy zamierza wrócić, podejrzewam kryzys wieku średniego. Ja – przyłożyła sobie dłoń do klatki piersiowej – kompletnie się do tego nie nadaję. Poza tym mam gdzie pracować – dodała z wyrzutem, nie kierując słów do Liwii, tylko gdzieś w powietrze, do kogoś, kogo akurat przy nich nie było, a być powinien. Westchnęła. – Moja kuzynka nam pomaga, ale trudno w pełni na nią liczyć. Dlatego potrzebujemy kogoś na cały etat. Pięć dni w tygodniu plus, niestety, sobota, za którą dostaniesz premię.

– Odpowiada mi to – stwierdziła szybko Liwia.

– Wyśmienicie – powiedziała z entuzjazmem Agata. – W takim razie z pewnością się dogadamy. Do twoich obowiązków należałoby otwieranie i zamykanie księgarni, dostaniesz swoje klucze, sprzątanie oraz oczywiście obsługa klientów… – potok słów docierał do Liwii tylko w połowie. Próbowała wyłapać zakres swoich obowiązków i wszystko zapamiętać, ale w uszach aż jej dzwoniło, bo udało się i będzie mogła przez całe wakacje przebywać pośród książek. Bardzo się starała, by nie krzyknąć z radości i nie skakać pod sufit.

Przezornie wyjęła notatnik i poprosiła Agatę o powtórzenie najważniejszych informacji

– …rozkładanie towaru, ale przede wszystkim pilnowanie, aby to wszystko… się nie zawaliło.

Przerażenie w oczach kobiety zamieniło się w błagalne wołanie o pomoc: „Proszę, nie zostawiaj mnie z tym sam na sam choćby nawet na chwilę”.

Liwia już dostała tę pracę. Niezależnie od tego, czy by odróżniała dzieła Dickensa od Wilde’a.

– Obiecuję, że jeśli moja kuzynka nie będzie wywiązywać się ze swoich obowiązków, poszukam jeszcze kogoś. Płacimy jej książkami. Jaka płaca, taka praca. Ale nawet jak na Zagięty Róg jedna osoba to zdecydowanie za mało. Za to z pewnością nie będzie spoczywał na tobie sklep internetowy. Tym akurat Harriet zajmuje się wzorowo.

Kobieta opowiedziała o formalnościach, o wypłacie, umowie i innych bardzo nudnych rzeczach (no, może nie licząc wypłaty), po czym spytała:

– Od kiedy chcesz zacząć? Od jutra? – Oczy Agaty zalśniły nadzieją. – Błagam. Kolejny dzień tutaj, a obawiam się, że oszaleję. Mam alergię na kurz.

– Pewnie – odpowiedziała z entuzjazmem Liwia. – Mogę zacząć od jutra.

Agata odetchnęła z ulgą, a potem oprowadziła ją po księgarni. Choć nie oczekiwała od Liwii żadnej wiedzy o książkach, ona i tak się popisywała, co chwilę wtrącając, że zna daną książkę, opinie o niej, że wie, na którym miejscu listy bestsellerów się znajduje i zna imię kota autora. Słuchaczka udawała, że robi to na niej wrażenie chyba wyłącznie z uprzejmości.

Podczas zwiedzania księgarni Liwia dowiedziała się, gdzie jest wyjście na zaplecze, łazienka, a potem wróciły, by stanąć obok lady.

Dziewczyna baczniej przyjrzała się gadżetom rozłożonym dookoła. Kubki, torby – wszystko wyglądało tak, jakby zaprojektowała je jedna i ta sama osoba. Największe wrażenie zrobiły na Liwii zakładki. Każda była jak małe dzieło sztuki, oryginalne i niepowtarzalne. Dziewczyna sięgnęła po jedną z nich i obróciła parę razy w dłoni. Na pożółkłym kartoniku widniał bardzo starannie wyrysowany kawałek mapy Śródziemia. Na drugiej stronie wykaligrafowany był cytat, zapisany tym samym charakterem pisma, co słowa na tablicy:

A droga wiedzie w przód i w przód,

Choć zaczęła się tuż za progiem.

Liwia znowu bacznie przyjrzała się tablicy, a Agata, najwyraźniej widząc jej zainteresowanie, podjęła temat:

– Kiedy ktoś odgadnie źródło cytatu, dostaje w gratisie zakładkę. To pomysł mojej kuzynki. Lubi takie zagadki. – Ona także wpatrywała się intensywnie w tablicę. – Nie mam pojęcia, skąd są te słowa.

Tymczasem Liwii cytat nie dawał spokoju. Nadal nie mogła odgadnąć, skąd go zna, ale była przekonana, że pochodzi z jakiejś bardzo popularnej książki.

– Wydajesz się godna zaufania. – Agata przyglądała się jej z błogim uśmiechem, jakby Liwia właśnie uratowała ją od bliskich spotkań ze stadem rekinów, na co dziewczyna mimowolnie się wyprostowała. Uwielbiała być osobą, na którą można liczyć. – Dobrze. Jeśli więc jesteś w stu procentach pewna, zapraszam cię jutro przed dziesiątą. Dostaniesz swoje klucze, kod do alarmu, podpiszemy umowy i możesz zaczynać. – Podała Liwii swoją gładką i miękką dłoń.

Dziewczyna ścisnęła ją pewnie.

Tak oto rozpoczyna się nowy rozdział – pomyślała.

Wychodząc, jeszcze raz rzuciła szybkie spojrzenie na cytat i nagle to do niej dotarło. Słodki dreszcz podniecenia, gdy zdobyta wiedza pozwala znowu zabłysnąć. Z szerokim uśmiechem satysfakcji powiedziała:

– To Wielkie nadzieje.

– Słucham? – Zdezorientowana Agata obejrzała się na nią.

– To cytat z Wielkich nadziei – Liwia wskazała palcem na tablicę.

– Ach tak?

Liwia przytaknęła żarliwie.

Tymczasem Agata posłała jej przepraszającą minę.

– Nigdy nie czytałam. Jak już spotkasz moją kuzynkę, powiedz jej o tym, a dostaniesz zakładkę. Tylko ona ma prawo je rozdawać.

Wraz z rozwikłaniem zagadki cytatu Liwia uświadomiła sobie, że to miejsce może być ciekawym wyzwaniem. To dobrze. Uwielbiała wyzwania.

– Do widzenia – rzuciła w stronę Agaty.

Gdy wychodziła, dzwonek zatańczył ponownie nad jej głową z obiecującą melodią.

Dom rodziny Regimontich stał na osiedlu Malarzy, na krótkiej, ale dumnej uliczce nazwanej na cześć Jacka Malczewskiego i choć nikt z jego mieszkańców nie przejawiał żadnych talentów plastycznych (chyba, że liczyć babcię Marysię wyszywającą Marię Magdalenę na wielkich gobelinach), Liwia zawsze z dumą informowała zainteresowanych o ulicy, przy której mieszkała. Lubiła Malczewskiego. Widziała jego obrazy w muzeum. Trafiał do duszy. Zwłaszcza te muskularne ramiona kobiet.

Dom wybudowany na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych stał na skraju lasu. Nie był ładny, ale nie był też brzydki. Na elewacji malarsko rozchodziły się osad wilgoci i zielony pył z drzew. Igły i liście zbierały się w zakamarkach dachu i w rynnach. Okna nadal były drewniane i nieszczelne, a skromny i zaniedbany ogród otaczał powoli próchniejący drewniany płot.

Liwia mieszkała tam od urodzenia. Dosłownie. Urodziła się w salonie pewnego wrześniowego popołudnia i od tamtej pory ulubioną anegdotką całej rodziny jest to, jak bardzo nie mogła się doczekać świata. Jej mama wciąż jej wypominała, że już przy narodzinach była niecierpliwa i tak jej zostało. Sabina, jej siostra, twierdziła, że to pierwsze wspomnienie jej życia: jak Liwia wyskakuje z ich matki na świat.

– Do tej pory mam koszmary – mówiła Sabina. – Dzieci nie powinny oglądać takich rzeczy.

Dom był ciasny, ale z dwiema kondygnacjami, z racji czego łatwiej było zmieścić całą ich czwórkę oraz owdowiałego po babci Marysi dziadka Alberta. Znajdowała się tam najwspanialsza zdaniem Liwii rzecz na świecie: oranżeria zwrócona oknami w stronę drzew. Każdy członek rodziny Regimontich lubił się tam zaszywać z książką, kawą lub herbatą albo po prostu po to, by posiedzieć w ciszy i spokoju.

Gdy Liwia myślała o wyjeździe na studia, porzucenie tego domu było czymś, co martwiło ją nieustannie. Tuż obok tęsknoty za rodzicami, przyjaciółmi i miastem żal za tym budynkiem był przytłaczający.

Kiedy weszła do korytarza, natychmiast owiała ją woń drzewa. Drewniane schody. Drewniane podłogi. Krokwie na suficie. Boazeria przemalowana na jasny kolor.

Zrzuciła buty ze stóp i skierowała się natychmiast do kuchni. Otworzyła lodówkę i stała przed serami, słoiczkami, butelkami sosów i opakowaniami jogurtów po terminie ważności. Wydobyła z siebie przeciągły jęk niezadowolenia, gdy do kuchni wkroczyła Sabina.

– Jak tam, Regimonti? – zapytała siostra.

– Gdzie jest mój pudding? – odpowiedziała Liwia.

Zamknęła lodówkę, by zobaczyć, jak Sabina chowa opakowanie za plecami.

– Był do dzisiaj – odpowiedziała szybko Sabina.

– Dzisiaj zamierzałam go zjeść – wycedziła Liwia.

– Dzięki mnie się nie zatrujesz. Jeśli będę miała po nim, powiedzmy, rozwolnienie, podziękujesz mi.

– Jeśli jeszcze raz zjesz mój pudding, zapewnię ci takie rozwolnienie, że przez tydzień nie wyjdziesz z kibla.

Sabina oblizała łyżeczkę.

Była wyższa od Liwii. Miała ten sam odcień ciemno brązowych włosów, takie same brązowe oczy i tak samo ciemną karnację. Nosy miały wręcz identyczne, lekko garbate. Sabina była jednak zdecydowanie szczuplejsza. Tam, gdzie na ciele Liwii robiły się fałdki i krągłości, ciało siostry było… w porządku. Liwia nie zadręczała się z powodu swoich kształtów, ale widząc Sabinę, nie mogła się wyzbyć myśli, że gdyby miała tych kilka centymetrów więcej, nadmiar ciała całkowicie inaczej by się rozłożył. Liwia swoje włosy przeważnie wiązała w starannie zaczesaną kitkę albo warkocze, które zawsze głaskały ją po ramionach, a grzywka zakrywała zbyt wysokie czoło, podczas gdy Sabina swoje krótkie włosy trzymała w kompletnym nieładzie. Liwia nierzadko myślała, że stan ich włosów odzwierciedlał ich charaktery. Ona – zaczesana i poprawna, zaplanowana, gotowa do działania. Jej siostra – chaotyczna i wygodna.

Sabina była obecnie na urlopie dziekańskim. Od pół roku. Rodzice nie komentowali jej decyzji w odróżnieniu od Liwii, która nie powstrzymywała się przed wyrażaniem na głos swojego zdania na ten temat, mając nieodpartą ochotę potrząsnąć siostrą i ostro zapytać, co też ona wyprawia. Sabina twierdziła, że problemy osobiste wpływały na jej naukę, dlatego potrzebuje czasu, aby sobie wszystko poukładać, łącznie z wyborem kierunku studiów. Trzecim, jeśli Liwia dobrze liczyła.

Przypuszczała, że wpływ na decyzję o ucieczce siostry do rodzinnego domu miał jej chłopak. Nie wiedziała, co zaszło między nimi, ponieważ Sabina nie chciała o tym mówić, i chociaż Liwia nie przypuszczała, aby się rozstali albo bardzo mocno pokłócili, to jednak coś było na rzeczy. Ciągle rozmawiali ze sobą przez telefon, i choć nie były to dramatyczne rozmowy pełne łez i krzyków, to Liwia znała swoją siostrę na tyle, by podejrzewać konflikt.

Nieco rozdrażniona brakiem puddingu, wywróciła oczami i zatrzasnęła lodówkę. Chwyciła w zamian jabłko i usiadła przy małym stole obok okna. Kuchnia była ciasna, ale przytulna. Jak to bywało z kuchniami, to właśnie tam głównie toczyło się życie rodziny Regimontich. Sprzeczki, dramaty, śmiechy i płacz osiadały na szafkach, przyklejały się do sufitu i okien, a Liwia, za każdym razem, gdy przekraczała próg pomieszczenia, przypominała sobie coś z przeszłości. Na przykład jak wraz z Sabiną próbowały z mamą w dzieciństwie upiec ciasto. Ślady ich nieudolności do tej pory zdobiły ściany i sufit w postaci tłustych przebarwień. Albo gdy Liwia zbiła cukierniczkę, a jej kawałki wbiły się głęboko w drewnianą podłogę, kalecząc ją już na zawsze.

– Więc opowiadaj – odezwała się Sabina siadając naprzeciwko. – Udało ci się podbić rynek wydawniczy naszego zacnego miasta? Czy ta księgarnia jest spełnieniem twoich najskrytszych marzeń? Chociaż ja nadal nie rozumiem, dlaczego chcesz sprzedawać książki – dodała ze zdegustowaną miną.

Liwia posłała jej bardzo znudzone spojrzenie. Rozmawiały już o tym i to dziś rano, o godzinie dziewiątej trzydzieści dwie, kiedy wychodziła z domu.

– Bo to poetyckie – powiedziała.

– Gówno prawda. To jak sprzedawanie hamburgerów. Tyle że papierowych.

– Książki to nie hamburgery. Poza tym ja ich nie muszę robić.

– Ale przecież o to chodzi, że chciałabyś je robić. Prawda?

– Hamburgery?

– Książki! Chciałabyś robić książki.

Liwia zmarszczyła nos.

– Zobaczysz, zbrzydnie ci – dodała Sabina.

– Nie sądzę.

– Ale dostałaś te pracę?

– Tak – odpowiedziała Liwia, wypinając dumnie pierś. – Dostałam.

– Gratuluję – odrzekła siostra z lekkim przekąsem w głosie.

– Nie musiałam się jakoś wysilać. Są raczej zdesperowani. Ta kobieta przyjęłaby nawet kogoś z ulicy, byleby tylko mogła stamtąd uciec.

Sabina skrzywiła się, przymrużając prawe oko.

– Aż tak źle?

– Nie. Właściwie to bardzo sympatyczne miejsce. Stare. I zakurzone. Jest tam pełno starych książek.

– Ale to księgarnia, prawda? Nie antykwariat?

– Chyba jedno i drugie.

– Coś mi tu śmierdzi.

– Kiedy się ostatnio myłaś?

– Bardzo dojrzały dowcip, Regimonti – warknęła Sabina. – Bardzo.

Przez chwilę siedziały w milczeniu, a potem starsza z sióstr zaczęła się niespokojnie kręcić. Co chwilę otwierała i zamykała usta. Świdrowała spojrzeniem blat stołu, nie mając odwagi spojrzeć na Liwię.

– Dzwonił Tristan – wyrzuciła z siebie w końcu.

Liwia momentalnie zesztywniała.

Nic na to nie odpowiedziała.

– Chciał z tobą porozmawiać. Właściwie chce tak z tobą porozmawiać od miesiąca.

– Ale ja nie chcę rozmawiać z nim – syknęła Liwia.

– Powiedziałam mu dokładnie to samo, ale odgrażał się, że nie odpuści. Zadzwonisz do niego w końcu?

Zanim Liwia zdążyła odpowiedzieć, do kuchni wkroczył ich ojciec. Tadeusz Regimonti, wychudzona przygarbiona istota, roztaczał wokół siebie aurę ciepła, bezpieczeństwa oraz lekką nutę nieobecności w tym wymiarze. Stwierdzenie „bujać w obłokach” w jego przypadku było wielkim niedopowiedzeniem. Często zapadał w melancholijną ciszę, zapewne roztrząsając w swojej głowie sens i istotę życia, albo poezję Williama Blake’a. Albo myślał o wędkowaniu. Jedno z dwóch.

Tata Regimonti karnację miał równie ciemną jak jego córki, i to właśnie po nim odziedziczyły nos. Nosił kardigan i właściwie nie widywano go w czymkolwiek innym. Zmieniał tylko kolory, materiał, krój, ale zawsze był to kardigan. Studenci pewnie mówili na niego: „Profesor Kardigan”. Liwia na pewno by go tak nazywała, gdyby była jego studentką.

– Widzę radość w twych oczach, Liwio. Radość zwycięstwa – powiedział, sięgając po dzbanek z kawą. Wlał ją sobie do kubka wielkości miski i oparł się o szafki.

Liwia uniosła dumnie podbródek, jak zawsze, gdy udawało jej się coś, co sobie zamierzyła.

– Dostałam pracę w księgarni.

– Intrygujące. Nie wiedziałem, że takiej poszukujesz.

– Mówiłam ci o tym – odparła cierpliwie Liwia. – Wczoraj.

– Istotnie, coś do mnie mówiłaś. – Dziewczyna tylko delikatnie wywróciła oczami. Wiedziała, że rozmowa z ojcem, gdy oglądał talent show była kompletną stratą czasu. Jak na człowieka, który zajmował się literaturą i poezją angielską oraz filozofią, przejawiał niezdrową słabość do śmieciowych programów telewizyjnych. Jak twierdził, relaksują go poprzez brak konieczności użycia jakichkolwiek fragmentów mózgu. Liwia się z nim nie zgodziła, więc zaczął się niepokoić stanem jej umysłu.

Tata Regimonti upił trochę kawy.

– Jesteś pewna, że właśnie to chcesz robić w wakacje? Nie chcesz na przykład pojechać z nami, powiedzmy, na Mazury?

– Jeździmy tam co roku.

– Możemy zmienić kierunek. A góry?

– Nie chcę. Chcę książki.

– Oczywiście. Ale wiesz, że nie wymagamy tego od ciebie. To może ostatnie wakacje, które możesz w pełni wykorzystać. Nie musisz nikomu niczego udowadniać.

A właśnie, że muszę coś udowodnić sobie – pomyślała Liwia.

– Jesteście beznadziejni. Pomyśleliście o mojej przedsiębiorczości? O tym, że to praca i będę dostawać pensję? To przedsmak dorosłego życia.

– Liwio, zdążysz jeszcze posmakować dorosłego życia.

Dziewczyna zgromiła ojca wzrokiem. Tata Regimonti uniósł ramię w geście obronnym.

– Rozumiem. Rozumiem. Samodzielność i te sprawy. Wyobraźcie sobie, moje drogie, że ja także, zanim zdecydowałem się na studia, pracowałem w sklepie z płytami.

– Którymi? – zapytała Sabina. – Płytami chodnikowymi, CD czy może…

– Winylowymi. Winylowymi, ty prześmiewcza istoto.

– Chciałam to tylko zweryfikować.

– To był słaby interes – pożalił się. – Większość zarobionych tam pieniędzy wydawałem na płyty.

– Marnie. – Podsumowała Sabina. – Pewnie Liwia też tak będzie robić.

Dziewczyna pokazała siostrze język, choć w duchu przyznała jej rację.

Rozmarzony tata Regimonti wspominał przez chwilę swoją młodość, by po chwili przemówić do młodszej córki:

– Niejaki Tristan dzwonił.

Liwia zżymała się.

– Uch!

– Wypadałoby z nim porozmawiać.

– Nie chcę z nim rozmawiać. Zerwaliśmy ze sobą. Pamiętacie? Nie ma o czym rozmawiać.

– On najwyraźniej myśli inaczej.

– A to już jego problem.

W kuchni pojawiła się Róża Regimonti, wysoka i wyprostowana, pełna energii, zdecydowanie mniej flegmatyczna od swojego męża. Jej ostry i wszystko pamiętający umysł zawsze zadziwiał Liwię. Kobieta swoje brązowe włosy upinała w luźny kok, na tyle tylko, by kosmyki nie przeszkadzały jej w wiecznym zaglądaniu do telefonu czy laptopa.

– O, Liwia – odezwała się swoim radiowym głosem na widok córki. – Tristan dzwonił.

– UCH! – warknęła dziewczyna i wyszła z kuchni.

Na szczęście nikt nie był na tyle odważny ani głupi, żeby iść za nią.

Skierowała swoje kroki do oranżerii, która tak naprawdę już w momencie jej powstania przestała być oranżerią, bo zamiast kwiatów czy roślin rodzina Regimontich postawiła tam wielką kanapę, duży stół – na którym piętrzyły się wieżyczki napisanych prac semestralnych, licencjackich lub magisterskich studentów taty Regimonti – a także regały z książkami oraz mały stoliczek, na którym można było postawić dzbanek z herbatą lub kawą. Do pomieszczenia wpadało dużo światła, dlatego wspaniale się tam czytało lub pisało, a widok na las zawsze koił nerwy Liwii.

Wielkie nadzieje leżały na kanapie, tam, gdzie je zostawiła.

Rozsiadła się wygodnie. Otworzyła książkę. Przeczytała pierwszy akapit. Nic z niego nie zrozumiała. Spróbowała ponownie. Nadal nic nie rozumiała. Zganiła się w duchu: Weź się w garść, Regimonti! A jednak jej myśli ciągle odpływały. Choć bardzo starała się o tym nie myśleć, wciąż i wciąż, od dwóch miesięcy to do niej powracało.

Rozstała się z Tristanem.

A rozstanie to zainicjował on sam.

Tuż po tym, jak zdecydowali, że pragną być razem nawet po maturze i wybiorą tę samą uczelnię, by być blisko siebie. Tuż po tym, jak zadeklarował, że nie chce się z nią nigdy rozstawać. Tuż po tym, jak wyznał, jak bardzo jest w niej zakochany.

– To dlatego, że kończymy szkołę? – zapytała Liwia, gdy chłopak z bardzo poważną miną obwieścił, że nie chce, aby byli dalej parą. – Że idziemy na studia? Boisz się, że sobie nie poradzimy? Jeśli pragniesz iść gdzieś indziej, to przecież da się to opracować. Zrozumiem to. Wszystko można rozplanować. Wizyty. Wydatki. Jest to do pogodzenia.

– Czy ty się w ogóle słyszysz? – odezwał się zirytowany Tristan. – To związek, a nie równanie z matematyki!

Liwia nie potrafiła zrozumieć jego wzburzenia. Wiedziała, że sprawa jest poważna, bo nigdy tak się nie zachowywał. Nigdy się tak nie unosił. Ona także.

– Dlaczego? – zdołała tylko zapytać.

Tristan spojrzał jej prosto w oczy. Udręczony i zawiedziony.

– Głównym naszym problemem, Liwia, jest to, że mnie nie kochasz – wyszeptał.

Słowa te uderzyły ją silniej, niżby przypuszczała. Już chciała zaprzeczać i coś powiedzieć, cokolwiek, co by udowodniło, że chłopak wcale nie ma racji.

Bo przecież to nie była prawda.

Więc dlaczego nic nie odpowiedziała, tylko sobie poszła?

Dlaczego po dwóch miesiącach jedyne, co czuła do Tristana, to złość? Złość na to, że zburzył jej idealny plan na przyszłość? Na to, że cała sytuacja wydarzyła się tuż przed maturą i sprawiła, że Liwia nie mogła jej napisać tak dobrze, jak tego pragnęła?

Minęły dwa miesiące, a ona nadal nie chciała z nim rozmawiać. Nie przypuszczała, aby to, co tak bardzo chciał jej powiedzieć, mogło reanimować ich związek. Wręcz przeciwnie. Dlatego uparcie odmawiała jakiegokolwiek kontaktu, bo wiedziała, że jego słowa niczego już nie zmienią. Czuła się urażona i miała do tego prawo. W końcu odrzucił ich wspólne życie.

Ale chyba najbardziej bała się tego, że będzie musiała mu przyznać rację.

Liwia zakochała się w książkach, kiedy miała dziesięć lat.

Do tego znamiennego momentu szczerze za nimi nie przepadała, a momentami wręcz ich nienawidziła. Głównie dlatego, że kradły uwagę jej rodziców. Oboje zapaleni bibliofile budzili się z jedną książką w ręku, a kładli spać z następną. Nieustannie z nosem pomiędzy słowami czasami kompletnie zapominali o otaczającym ich świecie. Liwia momentami potrafiła im to wybaczyć. Zobowiązywała ich do tego trochę praca, trochę chęć nauki, ale w dużej mierze sama przyjemność czytania. Tata Regimonti był wykładowcą na uniwersytecie, a na dodatek pisał poezję. Natomiast mama Regimonti była dziennikarką, głównie działu kulturalnego, ale czasami także sportowego. Uwielbiali książki do takiego stopnia, że mała, egocentryczna Liwia nie mogła się oprzeć wrażeniu, że czasami zależało im bardziej na nich niż na niej.

Kiedy dziecięcy umysł próbował zrozumieć, o co tyle zamieszania i dlaczego te opasłe tomy zajmują jej rodziców tak bardzo, Liwia sięgnęła niefortunnie na zbyt zawiły esej dotyczący poetyki Arystotelesa. Już na wstępie było trudno, a z każdym kolejnym przeczytanym słowem czuła, jak jej mózg wykręca się na drugą stronę. Nic z tego nie rozumiała. Jeśli takie rzeczy czytali dorośli, to ona podziękuje bardzo i zostanie przy swoich kreskówkach w telewizji.

Brak chęci do czytania podobno zależał od tego, czy znalazło się odpowiednią książkę. Taką, w której człowiek zakochiwał się bezpowrotnie. Dziesięcioletnia Liwia bardzo sceptycznie podchodziła do owej teorii.

Ale odpowiednia książka w końcu pojawiła się w jej życiu.

Odpowiedzialna za to była babcia Maria, która miała wielką słabość do romansów, klasycznej literatury i telenowel. Zapracowani rodzice Regimonti często trudy wychowania swoich dzieci oddawali w ręce dziadków, Marii i Alberta. Liwia dobrze pamiętała aksamitny głos babci oraz upór, z jakim podsuwała jej kolejne książki, cierpliwość, z jaką sięgała po kolejne opowiadania Bellatrix Potter czy baśnie Andersena, by przeczytać je wnuczce tuż przed snem. Pamiętała też woń perfum Pani Walewskiej, gdy babcia nachylała się nad kolejną stroną.

Ale dziewczynka była oporna. Zła, że ludzie starają się ją przekonać do czegoś, do czego ona, w co święcie wierzyła, nie jest w stanie się przekonać. Jednocześnie była rozczarowana, że nie potrafi przekroczyć tej zaczarowanej bariery, gdzie po drugiej stronie ludzie wydawali się szczęśliwsi, spełnieni, znający już najskrytsze tajniki wszechświata. Kiedy już myślała, że będzie wyrzutkiem w rodzinie, w której książki są prawie tak ważne jak posiłki, w pewne letnie popołudnie babcia Maria wręczyła jej książkę.

Liwia już chciała wywrócić oczami. Podziękować i ją oddać. Babcia Maria była jednak nieugięta.

– Kupiłam ją, gdy byłam nastolatką – powiedziała przepełnionym pasją i miłością głosem. – To najcenniejsza książka, jaką mam. Chcę, żeby teraz należała do ciebie.

Jak niby miała odmówić po takich słowach? Przyjęła grzecznie podarunek, odłożyła go na półkę i zapomniała o nim. Po kilku tygodniach odnalazła go i zaczęła wertować strony, zatrzymując się na pięknych ilustracjach przedstawiających dziewczynkę z warkoczami. Odczytała pierwsze słowa, tak tylko, na próbę… Jeden nieśmiały akapit, a potem następny i następny. Znalazła się na końcu rozdziału, w połowie książki, aż ostatecznie niepostrzeżenie zabrakło jej stron do czytania.

Książką, która odmieniła życie Liwii, była Ania z Zielonego Wzgórza.

Wydanie babci było stare, w twardej brązowej okładce ze złotymi napisami. Ania zagościła niespodziewanie w życiu Liwii i przewróciła je do góry nogami, zupełnie tak, jak zrobiła to z życiem rodzeństwa Cuthbert. Liwia po raz pierwszy dobrnęła do końca książki samodzielnie, czytając całą noc przy lampce. Kiedy skończyła, poczuła coś, czego nigdy wcześniej nie czuła. Głód. Pragnęła więcej. Słów. Rozdziałów. Książek.

Na szczęście Ania miała swój ciąg dalszy i stał on nie tylko u babci na półce, ale jak się okazało, także w ich domu.

– Oczywiście, że mamy – odpowiedziała mama na pytanie Liwii. – To klasyka.

Nowe wydania nie były może tak magiczne, jak wydanie należące do babci, ale nie o to przecież chodziło.

Za Anią posypały się kolejne książki.

Dziewczyna z łatwością się w nich zanurzała, bo życie w szkole pośród rówieśników nie było dla niej łatwe. Miała dziwne nazwisko, jej cera była znacznie ciemniejsza od cery reszty dzieci w klasie. Włosy miała zbyt czarne i sztywne, a nos zbyt duży i garbaty. Dokuczano jej nieustannie i dopóki nie poznała Ani, także wyrzutka przezywanego od marchewki, czuła się niebywale samotna.

Nagle okazało się, że książki to nie tylko trudne słowa w dziełach Arystotelesa albo nudne Sienkiewiczowskie W pustyni i w puszczy. Świat książek rozszerzył się do bajecznych, niewiarygodnych rozmiarów, a Liwia zanurzyła się w nim po same uszy.

Zaczęła zarywać noce, połykając rozdział za rozdziałem, a rano całkiem nieprzytomna szła do szkoły. Była przekonana, że rodzice będą na nią wściekli. Obawiała się, że zabiorą jej książki i zmuszą ją do tego, aby chodziła spać o przyzwoitej porze, ale oni tylko tajemniczo się uśmiechali. Nocna szafka Liwii zaczęła się uginać od ciężaru nowych pozycji, które nieustannie dokładała. Te tytuły, których nie mogła odłożyć, zabierała do szkoły i potajemnie czytała na korytarzach pod ścianą, w jazgocie rozbieganych dzieci, lub na lekcjach, za co dorobiła się całkiem długiej listy uwag w dzienniku.

Książki zapełniły półki i regały pokoju Liwii, a gdy już brakowało miejsca, dziewczyna wciskała je gdziekolwiek, gdzie jeszcze ich nie było. W małą szczelinę przy oknie, pod łóżkiem, a nawet w szuflady komody na ubrania.

Potrafiły wędrować po całym domu. Na przykład taki Dan Brown przeskakiwał z szafki w przedsionku na blat w kuchni, by ostatecznie wpaść do wanny w łazience.

Nie było tygodnia, żeby Liwia nie odwiedziła biblioteki.

Swoje ulubione książki zawsze miała w dwóch egzemplarzach. Niekiedy i w trzech, bo jeszcze w języku oryginału. Głównie po angielsku, choć była też w posiadaniu czterotomowego wydania Nędzników po francusku, mimo że nie rozumiała ani słowa. No cóż… Po prostu musiała je mieć, było pięknie wydane. Zresztą kto powiedział, że nie nauczy się w przyszłości francuskiego? Nie licząc jednak tych książek, jedno wydanie zawsze miała czyste, drugie z kolei: z połamanym grzbietem, pogniecione, wypełnione zapiskami na marginesach (i to zrobionymi długopisem!), karteczkami samoprzylepnymi lub wystającymi kolorowymi indeksującymi ogonami, barwne i neonowe od zakreślaczy. Z bestialsko zagiętymi rogami.

Liwia zakładała zeszyty i segregatory zapełniane starannie informacjami o autorach książek, biografiami, a nawet czasami zdjęciami. Pisała z nich rozprawki i recenzje. Tworzyła profile bohaterów, opatrywała je serduszkami. Zachowywała na papierze warte zapamiętania cytaty. Dyskutowała na forach internetowych o każdym możliwym wątku, który ją w książce zaintrygował, zasmucił lub zdenerwował. Jeśli polubiła jakąś książkę, to nie była to zwykła sympatia. Z zapałem rozkładała ją na czynniki pierwsze – słowo po słowie. Badała fundamenty i kości, wygrzebywała je, opisywała i zamykała w skrzyniach, szufladach i słoiczkach swojego serca. Ona już nie tylko lubiła książki. Ona z nimi spała, wciśniętymi pod poduszkę. Przez tydzień nosiła je w torbie czy plecaku, jak jakiś magiczny talizman na szczęście i pocieszenie, by mieć je cały czas przy sobie, jak najlepszego przyjaciela albo coś ciepłego i dobrego, czym mogła otulić swój zmęczony rzeczywistością umysł. Chciała z nich wybudować fortecę, schować się i czytać, i czytać, i czytać.

W pewnym momencie, a dokładnie 23 września 2006 roku, gdy była jeszcze w gimnazjum, założyła bloga. Tam zaczęła pisać zdecydowanie poważniejsze recenzje i eseje oraz dorobiła się całkiem znacznego grona odbiorców.

Wpadała w taką obsesję na punkcie książek, że marzyła o tym, by żyć dokładnie tak jak w nich.

Chciała być jak Ania. Zostać najlepszą uczennicą w klasie. Mieć przyjaciółkę od serca. Wzbudzić zainteresowanie nieprzystępnego chłopca.

Chciała mieć rude włosy i rodzice długo musieli jej uświadamiać, że to nie jest najlepszy pomysł.

– Przefarbuję się! – grzmiała.

– Tak? – wołała mama. – Proszę bardzo. Tylko pamiętaj, jak to się skończyło dla samej Ani.

Liwia nie wiedziała, jak na to odpowiedzieć. Odwróciła się na pięcie i płakała przez cały wieczór w swoim łóżku.

Dumna babcia, widząc, jak wnuczka zmieniła swój stosunek do słowa czytanego, podrzucała jej kolejne powieści. Obok Montgomery na piedestale pojawili się Frances Hodgson Burnett, Roald Dahl czy Astrid Lindgren. A gdy powoli dorastała, odnajdywała kolejnych: Dickens, Gaskell, Brontë.

Gdy Liwia rozpoczęła szkołę średnią, przystąpiła do misternego planu założenia klubu książki. Swoją miłością pragnęła się podzielić z liczniejszym gronem, które składałoby się z żywych, prawdziwych osób, a nie tylko internetowych awatarów. Chciała wszystko, co ukrywała w notatkach i na blogu, przenieść do realnego świata. Więc zdobyła pozwolenie, znalazła odpowiednie pomieszczenie (klasa na pierwszym piętrze od fizyki w piątek po południu była już pusta). Następnie z torbą pełną ciastek i herbaty zapraszała chętnych do udziału w spotkaniach, na których miało się znaleźć miejsce na dyskusję, książki, śmiech i płacz oraz kto wie, może silne i szczere więzi przyjaźni.

Oczywiście na początku nie było tak łatwo. Nigdy nie zapomni tego zdenerwowania, tego, jak trzęsły się jej dłonie, kiedy próbowała piętnaścioro rówieśników przekonać do tego, aby dołączyli do klubu. Nigdy nie zapomni tych wszystkich par oczu zwróconych w jej stronę, zwłaszcza tych niebieskich należących do znudzonej dziewczyny, która później zrezygnowała po czterech spotkaniach. Była jedyną, która tak szybko odeszła. Liwia zadręczała się tygodniami tym, co zrobiła nie tak.

Choć zżerała ją trema oraz odrobina wstydu, gdy próbowała zachęcić wszystkich do przeczytania Wichrowych wzgórz, to czuła, że musi się tym podzielić. Chciała pokazać, nawet tym opornym, co też wspaniałego mają do zaoferowania książki. Być taką babcią Marią dla innych. Poza tym potrzebowała społeczności, więc ją sobie zbudowała.

W ten sposób co miesiąc przez trzy lata klub książki działał prężnie pomimo napiętego planu lekcji, dodatkowych zajęć i aktywnego życia towarzyskiego wielu jego uczestników. Przez trzy lata Liwia zżyła się z członkami klubu, choć pod koniec została ich zaledwie ósemka. Ludzie przez całe te lata przychodzili i odchodzili, ale dziewczyna o niebieskich oczach nigdy już nie wróciła.

Szkoła się skończyła, a tym samym spotkania. Wszyscy, którzy w nich bardziej lub mniej aktywnie uczestniczyli, rozeszli się w swoje strony. A Liwia? Ten kawałek serca, który oddała klubowi, obumarł. Postanowiła jednak zapełnić pustkę czymś nowym, ale równie bliskim…

Ponieważ nie potrafiła przeboleć straty, pojawił się w jej głowie pomysł znalezienia substytutu, przynajmniej na czas wakacji, zanim zdoła stworzyć coś nowego na studiach. Praca w księgarni – pomyślała, gdy opuszczała klasę fizyki po raz ostatni – mogłaby stać się połączeniem przyjemnego z pożytecznym. Jednocześnie byłaby czymś, co oderwałoby jej myśli od dramatów, jakie przeżyła w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Pożegnanie z klubem, pisanie matur z zamglonym umysłem, rozstanie z najprzystojniejszym chłopakiem w szkole czy składanie podań na studia.

Liwia zawsze miała jakiś plan. Bardzo skrupulatnie podążała wyznaczonym torem. Podobnie jak Ania Shirley, uczyła się dobrze, miała bujne życie towarzyskie, szereg zainteresowań pozaszkolnych, przystojnego chłopaka, w miarę starannie zaplecione warkocze (choć nadal nie rude). Czytając, pozwalała sobie jednak na odkrywanie czegoś nowego i nieznanego. Bo choć bywały momenty, że zaglądała na ostatnią stronę książek, to środek zawsze pozostawał słodką tajemnicą.

Ostatnią książką, którą podarowała jej babcia Maria, była Duma i uprzedzenie Jane Austen.

Kilka tygodni później zmarła, zostawiając wnuczce wielką bibliotekę pełną harlequinów.

Rozdzial 2

Ponieważ Liwia nie chciała się spóźnić już pierwszego dnia pracy, wstała o siódmej rano. Lekkie podniecenie i niepokój zmieszały się w eliksir, który nie pozwalał jej spać i zmusił ją do wypicia dwóch kaw, co zdecydowanie jeszcze bardziej ją nakręciło. Przebierała się co najmniej trzy razy. Przez pół godziny próbowała wybrać odpowiednie obuwie. Zdecydowała się rozsądnie na najwygodniejsze buty, biorąc pod uwagę, że prawdopodobnie przez cały dzień będzie na nogach. Próbując spiąć włosy, zirytowała się tak bardzo, że poszła obudzić siostrę.

– Sabina?

– Spierdalaj – wymamrotała dziewczyna niewyraźnym, zaspanym głosem.

– Zapleciesz mi dobieranego? Myślę, że będzie mi wygodniej.

Poduszka przeleciała przez całą długość pokoju. Liwia, zaprawiona, zrobiła zgrabny unik i czmychnęła jak najdalej. Najwyraźniej warkocze będzie musiała sobie zrobić sama.

Kiedy nie mogła już dłużej usiedzieć w domu, zabrała swoje rzeczy i rześkim krokiem, z dumnie podniesioną głową dorosłego człowieka – posiadacza dowodu osobistego, prawdziwej, płatnej pracy i świetlanej przyszłości – ruszyła przez miasto.

Czerwcowe powietrze odurzało zapachem i Liwia wdychała je łapczywie do płuc. Pomiędzy ponurymi betonowymi budynkami gałęzie drzew uginały się od białych lub różowych kwiatów, gdzieniegdzie tylko ozdobionych zielonymi plamkami. Trawniki się zieleniły. Niebo było czyste, a Liwia żwawo przebierała nogami.

Agata, tak jak obiecała, pojawiła się pół godziny przed dziesiątą. Nadal była tak samo zadbana i umalowana. Kojarzyła się ze stewardessą, która zaraz ma wejść na pokład samolotu. Liwię zaczynało intrygować, gdzie tak naprawdę pracuje. Na ramieniu miała pasek aktówki, a w dłoni trzymała kubek z kawą. Kiedy udało jej się uporać z trzema zamkami księgarni, nie tracąc czasu, wyjęła umowy. Liwia nawet nie oderwała długopisu od papieru, a Agata już wręczała jej pęk kluczy.

– Ten jest od wejściowych – tłumaczyła. – Ten od zaplecza, ten od tylnych, ten od patio, a ten… ten mały… nie mam pojęcia od czego. Tutaj masz własny kod do alarmu. Jeśli włączy się bez powodu i przyjedzie ochrona, hasło na jego odwołanie to „Ananas”.

– Ananas?

– Ananas.

– Ananas – przytaknęła Liwia i uważnie przyjrzała się kobiecie.

– To nie ja je wymyśliłam – wyjaśniła Agata, choć Liwia przecież o nic nie spytała.

Nowa szefowa oględnie wytłumaczyła jej działanie systemu alarmowego, zrobiła krótki instruktaż obsługi kasy oraz pokazała wzór wypełnionego formularza zamówień na książki.

– Z reguły to Harriet się tym zajmuje, ale jeśli jej nie będzie, możesz sama zadecydować, czego potrzeba w sklepie i czy się sprzeda. Sklepem internetowym, jak wspomniałam, nie musisz się przejmować. Chyba że będzie to absolutnie konieczne. – Wskazała na laptop leżący na niskim parapecie pomiędzy książkami, a potem na kącik podpisany jako ANTYKWARIACIK. – Książki używane mają wypisane ceny na wewnętrznej stronie okładki, ale jeśli gdzieś ich zabraknie, sama je wyceń. Zajmujemy się tym dodatkowo, więc bez presji.

Agata pokazała jej wejście, którym dostarcza się nowe książki, oraz magazynek. Na widok kolejnych stosów, zapewne dotykanych tylko przez nielicznych, Liwię musnął dreszcz podniecenia.

Kiedy natknęły się na kolejny kącik z fotelem i stoliczkiem, na którym stała lampa rzucająca na książki słabe żółte światło, Liwia zapytała:

– Klienci czytają tu książki?

Agata podążyła za spojrzeniem dziewczyny i jej klatka piersiowa zafalowała od nabranego powietrza.

Niechętnie przytaknęła.

– Zdarza się. Mój ojciec wyznaje zasadę, że jeśli chcemy zachęcić ludzi do kupowania książek, trzeba dać im przestrzeń do czytania. Znajdzie się paru, którzy będą chcieli czytać na miejscu. Trochę z tego słyniemy. Jeśli siedzą za długo albo przeczytali twoim zdaniem zbyt wiele, możesz im zaproponować zakup. Trzeba do tego podejść bardzo taktownie – podsumowała. – Zostałabym z tobą – rzekła, patrząc, jak na jej eleganckim zegarku wskazówka niebezpiecznie zbliża się do dziesiątej – ale nie mam ochoty przebywać tu choćby minuty dłużej i mam okropne zaległości w biurze. Gdyby coś się działo, gdybyś miała wątpliwości – wyciągnęła z aktówki mały biały kartonik – dzwoń.

Liwia chwyciła wizytówkę.

– Od czasu do czasu będę zaglądać. Pracuję niedaleko.

Zanim dziewczyna zdążyła zapytać, gdzie pracuje, Agata uciek­ła, ewidentnie powstrzymując się przed kichnięciem. Liwia została całkiem sama.

Rozejrzała się z uśmiechem po księgarni. Panowała tam dziwna miękka cisza, jakby książki połykały wszelkie dźwięki. Tylko klimatyzacja pracowała wytrwale – musi pamiętać, aby przed wyjściem ją wyłączyć – ale nawet te odgłosy wydawały się stłumione. Liwia napawała się tym spokojem. Wdychała głęboko woń Zagiętego Rogu i był to chyba najwspanialszy zapach na świecie.

Przez moment pragnęła wykonać jakiś dziki taniec radości na samym środku, ale pozwoliła sobie tylko na entuzjastyczne tupanie w miejscu.

Ona sama i książki.

Czy może być coś wspanialszego?

Przez pierwsze pół godziny nic się nie działo, więc Liwia postanowiła poświęcić ten czas na zbadanie zawartości półek. Przeczesała wzrokiem najbliższą i już przy pierwszych oględzinach ścisnęło ją w dołku, bo książki najwyraźniej poukładane były w jakimś systemie, o którym nie miała zielonego pojęcia. Ani to alfabetycznie, ani według nazwisk autorów czy tytułów, ani według gatunków, jak to jest najpopularniejsze w księgarniach… Nie. Zdawało się, że książki są poukładane przypadkowo. Totalnie od siebie niezależne. Jedyne miejsce, które miało jakiś sens, to stół z nowościami na środku. Reszta to chaos.

Liwia nie cierpiała chaosu.

Coś zimnego przeszyło ją na wskroś, zupełnie jakby musiała podejść do egzaminów kompletnie nieprzygotowana, co się notabene nie zdarzyło od czasu niefortunnego sprawdzianu w szóstej klasie.

Nakazała sobie zachować spokój. Przekonywała siebie w duchu, że nie jest to coś nie do rozwikłania. Na pewno jest w tym jakiś sens, tylko musi go odnaleźć. Spróbuje to rozgryźć i wszystko będzie dobrze.

Gdy jednak pojawił się pierwszy klient, starszy pan z bardzo nieprzystępną miną, zlał ją zimny pot. Na szczęście mężczyzna nie szukał niczego konkretnego. Snuł się przez chwilę pomiędzy półkami – wydawał się zdecydowanie lepiej zaznajomiony z systemem Zagiętego Rogu niż ona – wybrał parę tytułów, głównie kryminały, zapłacił, pożegnał się i wyszedł.

Liwia odetchnęła z ulgą.

Z kolejnymi klientami miała mniej szczęścia.

– Przepraszam, to mój pierwszy dzień – wyjaśniała zażenowana parze szukającej Anny Kareniny. Oboje spoglądali na nią z wyrozumiałością. Liwia nie przepadała za takimi spojrzeniami. Nie przepadała za współczuciem. Nie cierpiała wymówek i nieprzygotowania.

Po gorączkowych poszukiwaniach w końcu odnalazła Tołstoja, krzyczącego błyszczącymi dużymi literami z najnowszego wydania w twardej oprawie. Tuż obok Anny Kareniny stał album z historią kolei, a zaraz potem Lokomotywa Juliana Tuwima.

Haha! Bardzo śmieszne – pomyślała ponuro Liwia.

Ale właśnie w ten sposób odkryła system, zgodnie z którym poukładane był książki w Zagiętym Rogu.

Pieprzone skojarzenia.

Zrobiło jej się słabo. Jak ma być kompetentną sprzedawczynią, gdy nie wie, gdzie znajduje się dana książka? Jak ma się w tym odnaleźć? Jak ma to wszystko spamiętać? Próbowała podążyć tokiem myślenia osoby, która ułożyła książki na półkach. W nielicznych przypadkach udało się jej odnaleźć to, czego szukała, ale jedynym sposobem, aby dokładnie orientować się w tym, gdzie co stoi, jest po prostu nauczenie się tego na pamięć.

Dobrze. Skoro tak, zrobi to. Jedno, czego na pewno nauczyła się w szkole, to zakuwania. Zaplanowała, że nauczy się położenia każdej książki na pamięć. Nie szkodzi, że zajmie jej to pół życia.

Kiedy wyciągnęła swój notatnik, by rozrysować plan księgarni i rozpisać sektory, a potem dokładnie skatalogować książki, do środka wpadł chłopiec. Zrobił to z takim impetem, że dzwonek nad drzwiami kołysał się jak szalony, a Liwia podskoczyła na swoim miejscu przy ladzie.

Chłopiec, może dziesięcioletni, wyglądał na bardzo, bardzo zagniewanego. Czoło miał mocno zmarszczone, brwi ściągnięte. Czarne loki przyklejały mu się do spoconego czoła. Kolana miał zdarte do krwi, a w kącikach ust resztki czegoś, co prawdopodobnie było czekoladą. Stalowe, przenikliwie oczy badawczo świdrowały Liwię.

– Kim jesteś? – rzucił gniewnie w stronę Liwii.

Jak na dzieciaka miał już całkiem charakterystyczny i piękny głos.

– Liwia. A ty?

– Co tu robisz?

– Pracuję.

– Kto cię niby zatrudnił?

– Agata.

Chłopiec spojrzał na nią spode łba, tak groźnie, że może by się go nawet przestraszyła, gdyby nie miał około dziesięciu lat.

– Nie podobasz mi się – odezwał się w końcu, mrużąc oczy.

Liwia zaczynała być równie rozgniewana co chłopiec.

– A ty nie podobasz się mnie – warknęła.

Chłopiec zmrużył oczy.

– Idę czytać – oznajmił.

– Co, proszę?

Chłopiec jednak nie odpowiedział. Nachmurzony skierował się w stronę półki i ściągnął z niej Przygody Hucka Finna. Nadal śledząc Liwię morderczym wzrokiem, usiadł na kanapie i otworzył książkę tam, gdzie, jak się okazało, była pozostawiona zakładka. Zupełnie jakby to dziecko przychodziło tu czytać co jakiś czas.

Liwia zaczynała być trochę wzburzona. Bo jakim cudem ten dzieciak ma prawo do czytania w Zagiętym Rogu i czuje się tu, jakby był u siebie? Dlaczego jego obecność ją tak peszy? I dlaczego dokładnie wie, gdzie znaleźć Marka Twaina?

– Jeśli chcesz czytać, musisz kupić książkę – powiedziała bardzo nietaktownie Liwia.

– Ja nie muszę.

– Słucham?

– Nie muszę kupować książek. Nie mam za co.

– W takim razie muszę cię wyprosić.

– Nigdzie nie idę. Bądź już cicho. Czytam.

W Liwii zaczęła wzbierać irytacja i już miała powiedzieć coś nieprzyjemnego, gdy do księgarni wkroczyła grupa niemieckich turystów.

Dziewczyna nie znała ani jednego słowa po niemiecku.

Po przeprawie pełnej znaków migowych, klienci wydawali się w miarę zadowoleni, choć nie kupili absolutnie nic. Liwia odwróciła się w stronę kanapy, aby stanowczo i bez kompromisów wyprosić chłopca, ale ten zniknął. Przeczesała zakątki księgarni, żeby się upewnić, że go nie ma, a ponieważ nigdzie nie mogła go znaleźć, zaczęła się zastanawiać, czy nie był tylko złudzeniem.

Te osiem godzin pracy jednocześnie dłużyło się jej i nie dłużyło. Każdą wolną chwilę poświęcała na skatalogowanie asortymentu w Zagiętym Rogu. A kiedy pojawiali się klienci, nie mogła się od nich odpędzić. Czasami przez wiele minut w księgarni panowała kompletna cisza, a ona wsłuchiwała się w nią, odnajdując ukojenie, którego najwyraźniej bardzo potrzebowała. Potem nadchodził harmider, gdy do środka wchodziły kolejne osoby złaknione książek i uwagi. Nawet ten chaos nie odrzucał jej od pracy w tym miejscu.

Nie mogła się jeszcze zdobyć na to, aby czytać cokolwiek, kiedy zostawała sam na sam z książkami. Wydawało jej się, że jeszcze nie zasłużyła sobie na ten przywilej, mimo że książki tak bardzo ją korciły.

Tego dnia kuzynka Agaty się nie pojawiła.

O osiemnastej Liwia odwróciła zatem szyld z OTWARTE na ZAMKNIĘTE. Trzy razy sprawdziła, czy wszystko zamknęła i wyłączyła, czy zgasiła światło i zakręciła wodę. Koniec końców wróciła do domu po dziewiętnastej, tak zmęczona i zestresowana, że kompletnie zignorowała Dickensa na nocnej szafce.

– A nie mówiłam? – odezwała się Sabina i tym razem to ona musiała zrobić unik przed poduszką.

Po kilku dniach przychodzenia do księgarni Liwia przyzwyczaiła się do swojej pracy na tyle, że żaden kolejny klient nie wzbudzał w niej niepokoju. Pomieszczenie księgarni nie było już dla niej zagadką, ale niestety zawartość półek nadal była niczym zabawa w chowanego. W każdym momencie, gdy zostawała sam na sam z książkami, próbowała spamiętać, gdzie poszczególne z nich miały swoje miejsce. Wpatrywała się intensywnie w ich grzbiety, szeptała do siebie autorów i tytuły, aż śniły jej się po nocach. Ponieważ Zagięty Róg nie był ogromny, ale nie należał też do małych księgarń, spędzała na tych próbach większość wolnego czasu. Zapisywała wszystko, aż w pewnym momencie zabrakło jej miejsca w zeszycie.

Zamiast przychodzić pieszo, zaczęła przyjeżdżać rowerem i przypinała pojazd do jedynego możliwego miejsca – barierki w głębi podwórka. Przyniosła także swój ulubiony kubek, choć korciły ją kubki z zestawu gadżetów. Jej miał wypisane dużymi literami: WĄCHAM KSIĄŻKI. Dostała go od swojej najlepszej przyjaciółki, Tamary.

– Przestań – mawiała Tamara, kiedy Liwia zanurzała nos pomiędzy stronami. – To obrzydliwe.

– Powinni robić świeczki z takim zapachem.

– Pewnie znajdziesz zboczeńców w internecie, którzy robią takie rzeczy.

– Już szukałam.

– Niedobrze mi. Jeśli kupisz taką, nigdy więcej do ciebie nie przyjdę.

– W końcu.

Ale Tamara lubiła Liwię na tyle mocno, że akceptowała każdy jej fetysz i pielęgnowała je w formie wyjątkowych prezentów.

– To ci musi wystarczyć – powiedziała Tamara, wręczając jej kubek. – Chore. Ludzie są chorzy.

Więc Liwia zrobiła swoją pierwszą kawę w Zagiętym Rogu, wąchając jednocześnie nowe wydanie Portretu Damy.

Do Agaty dzwoniła tylko w naprawdę ekstremalnych momentach, gdy była totalnie bezradna, a nawet wtedy miała opory, bo nie cierpiała takiego stanu rzeczy. Jak się jednak okazało, Agata bardzo często bywała w takich momentach kompletnie nieprzydatna. Na przykład wtedy, gdy dziewczyna nie była pewna, czy otwarty karton za ladą z książkami trzeba rozpakować do końca, czy raczej schować go na zapleczu.

– Nie wiem – odpowiedziała zdezorientowana Agata, więc Liwia dla części książek znalazła miejsce na półkach, resztę natomiast schowała na zapleczu.

Dziewczyna szybko się przekonała, że posiadanie tak wielu książek na wyciągnięcie ręki wcale nie pomaga w ich czytaniu.

– Nie mogę się zdecydować – jęczała Sabinie nad uchem, gdy opowiadała w domu o tym, jak minął jej dzień w pracy.

Czwartego dnia znalazła kredę i podpisała cytat na tablicy. Potem długo zastanawiała się nad tym, czy go nie zmienić. Z łatwością wyciągnęłaby coś interesującego z wielkiej księgi cytatów, którą prowadziła od dziecka.

Wpatrywała się chciwie w zakładki. Należała jej się ta jedna. Nie zdobyła się jednak na odwagę, by sobie jakąś przywłaszczyć. Naiwnie wciąż czekała na kuzynkę Agaty, choć chyba tylko po to, aby móc się popisać swoją wiedzą. Chciała zaimponować tej nowej nieznajomej osobie. Opowiedzieć jej, że zna nie tylko ten cytat, ale i mnóstwo innych ciekawych sentencji, które można zapisać na tablicy.

W sobotę rano przed drzwiami księgarni czekały dwie szczebiocące do siebie gimnazjalistki.

– Już otwieram – rzuciła Liwia, parkując swojego crossa przy barierce.

Obie dziewczyny były nieśmiałe, a jednocześnie bardzo czymś podekscytowane, i Liwię rozczulał fakt, że to książki potrafią tak wytrącić kogoś z równowagi.

Jedna z dziewcząt w końcu wydukała cicho, że szukają Pamiętników wampirów. Liwia na szczęście wiedziała, gdzieje znaleźć, ale dla pewności zajrzała do swoich notatek.

Zostawiła swoje rzeczy byle gdzie i natychmiast poszła odszukać książki. Przedarła się przez zakamarki Rogu, by dotrzeć do zaciemnionej, praktycznie pozbawionej światła półki. Jakby książka była wampirem gotowym wyparować w kontakcie z pełnym słońcem. Dowcipniś układający książki postawił Pamiętniki pomiędzy przewodnikiem po krajowych bagnach a Zmierzchem. Liwia spodziewałaby się tam także Anny Rice, ale co ciekawe – nie było tam ani Wywiadu z wampirem, ani żadnej książki o Lestacie.

Liwia obiecała sobie sprawdzić, gdzie się znajdują. Tymczasem złapała wszystkie części Pamiętników, jakie posiadał Zagięty Róg, i wróciła do klientek. Stały tam, gdzie je zostawiła. Nadal trochę skrępowane, oglądające się niespokojnie na siebie i za siebie.

– Która część was interesuje? – zaczęła Liwia, dźwigając naręcze książek. – Wydaje mi się, że nie mamy najnowszej, chociaż mogę to jeszcze sprawdzić.

Podając im jedno ze świeższych wydań, kątem oka dostrzegła ruch za oknem. Odwróciła się i skupiła spojrzenie na postaci, która pojawiła się na podwórku.

Omal nie wypuściła książek, które trzymała w dłoni.

Rozpoznała te włosy, ten styl ubierania się, tę posturę. Rozpoznała smukłe, długie nogi i równie smukłe dłonie.

Z lekkim niedowierzaniem przyglądała się dziewczynie, która raźno zmierzała w jej stronę z rowerem u boku.

Może nie powinna być tak zaskoczona, może prędzej czy później powinna się tego spodziewać, w końcu dziewczyna przez chwilę była uczestniczką klubu. Nie za długo, ale mimo wszystko. To znaczyło, że lubi książki, to znaczyło, że zapewne gdzieś je kupuje. Czemu więc nie w Zagiętym Rogu?

Nazywano ją Harry.

Liwia mimowolnie zjeżyła się od środka, bo perspektywa spotkania z nią, a już zwłaszcza usługiwania jej, była jak zderzenie się z czymś niebywale oślizgłym i nieprzyjemnym.

Harry lubiła zwracać na siebie uwagę. Liwia nie wiedziała, czy robi to świadomie, czy tak już ma, ale trudno było przejść obok niej obojętnie. Emanowała aurą człowieka, który mocno pogardza otoczeniem. Zawsze była wyluzowana i nieprzejęta niczym, co działo się dookoła niej. Tlenione włosy związane w kitkę odsłaniały starannie zgoloną potylicę. Ubrana przeważnie w jeansy, czarne, niebieskie, czerwone, podarte, niepodarte, zawinięte, luźne, obcisłe, krótkie, długie. Liwia chyba jeszcze nigdy nie wiedziała jej w spódnicy lub w sukience. Do tego sprane T-shirty, czerwone trampki, za duże koszule.

Cała Harry była zjawiskiem lekko odbiegającym od otoczenia, z pozoru nieznacznie, zwłaszcza gdy wkładała koszulę na lewą stronę i ignorowała skutecznie każdą uwagę na swój temat. Wyglądała zawsze na znudzoną życiem, czekającą z niecierpliwością na to, aż będzie już mogła się uwolnić od liceum, od niezasługujących na jej uwagę koleżanek i kolegów, w ogóle od życia, które musiała prowadzić przez te trzy lata. Zachowywała się tak, jakby nic już nie mogło jej zaskoczyć. Na przykład taki klub książki. To właśnie ona opuściła go bez słowa wyjaśnienia. Ta zniewaga znów zmaterializowała się przed Liwią, jaśniejsza i wyraźniejsza niż kiedykolwiek w postaci Harry Hesberg za szybami witryny Zagiętego Rogu.

Także teraz Harry związała włosy w kitkę, choć u nasady głowy widać było kilkucentymetrowe odrosty. Na nosie miała okrągłe okulary, których Liwia nigdy do tej pory nie widziała. Koszulę związała na swoich wąskich biodrach i przywodziła na myśl postać z boysbandu lat dziewięćdziesiątych. Liwii rzuciła się w oczy znaczna niedowaga Harry. Kościste łokcie. Kościste kolana. Ostre kości obojczyka wbijające się w skórę.

Zanim Liwia zdążyła zareagować, Harry wparowała wraz z rowerem do środka i bez słowa skierowała się w stronę tyłów księgarni.

– Ej! Tutaj nie można wprowadzać rowerów!

Liwia porzuciła młode klientki i rzuciła się za Harry.

Ta obejrzała się na nią, mrugnęła szybko zaskoczona, a potem jej wąskie usta rozciągnęły się w kpiącym uśmiechu.

– Spokojnie – powiedziała, idąc dalej. – Zaparkuję tylko na zapleczu.

Zniknęła w głębi księgarni, a Liwia śledziła ją dalej.

Dziewczyna postawiła rower – brudny, stary i bardzo żółty – pod ścianą pełną książek. Kierownica wbijała się w grzbiet Tańcz, tańcz, tańcz Murakamiego.

– Co ty robisz? – zapytała zdenerwowana Liwia, nie dowierzając w to, jak bezczelnie zachowywała się Harry.

Ta odwróciła się w jej stronę, upewniwszy się przedtem, że rower stoi na tyle stabilnie, że się nie przewróci.

Miała podłużną, trójkątną twarz. Długi zgrabny nos przecinał ją na dwie, idealnie symetryczne połówki z niebieskimi oczami, pełnymi ciepłej jasności. Usta ułożone w uroczy dzióbek. (Nie. Wcale nie uroczy. Ani trochę. Ani, ani trochę). Cerę miała jasną i gładką, wręcz porcelanową. W porównaniu z oliwkową skórą Liwii, niemal białą jak płótno.

Liwia była tylko trochę niższa od dziewczyny, a w tym momencie ta różnica niezwykle ją deprymowała. Harry zawsze miała irytujący wyraz twarzy, tak jakby nikt, z kim rozmawia, nie był w stanie jej zainteresować. Teraz w identyczny sposób patrzyła na Liwię, jakby była tylko jakimś utrapieniem, którego pragnie się jak najszybciej pozbyć. Liwia uważała, że niechęć, jaką do niej czuła, wynikała nie tylko z faktu, że wzgardziła klubem bez słowa wyjaśnienia, ale także z tego, że uważała się zawsze za lepszą. Teraz też tak wyglądała. Jej postawa, jej wyraz twarzy. Z tym swoim hipsterskim rowerem obok, z plecakiem obwieszonym przypinkami, zachowywała się tak, jakby ten cały sklep należał do niej.

Wtedy w głowie Liwii zapaliła się żarówka.

– Jesteś kuzynką Agaty – wydukała.

Harry przytaknęła z bezczelnym uśmiechem.

– Jestem Harry.

– Wiem, kim jesteś – burknęła Liwia. – Chodziłyśmy razem do szkoły.

– Pamiętasz mnie? – zapytała dziewczyna naprawdę zaskoczona.

Trudno byłoby zapomnieć – pomyślała Liwia. Nie kojarzyła nikogo, kto bardziej zadzierałby nosa.

– Tak – odpowiedziała niechętnie.

– A ja pamiętam ciebie – odrzekła Harry, a Liwię nieco zatkało ze zdziwienia. – Liwia, prawda?

Dziewczyna przytaknęła, a Harry wsunęła dłonie w kieszenie spodni. W szkole przez trzy lata robiła to nieustannie. Liwia taką ją zapamiętała. Luźno opartą o ścianę, o framugę drzwi, o drzewo. Wiecznie znudzoną.

– Miałaś być we wtorek – wytknęła jej.

– Coś mi wypadło.

– Tak? Wypadało ci też w środę, w czwartek – Liwia zaczęła wyliczać dni na palcach – no i w piątek?

– Jeśli ci powiem, że byłam przeziębiona, to…

– Jest lato.

– To mi nie przeszkadza.

– Mogłaś mnie powiadomić albo powiedzieć Agacie.

Harry nachyliła się delikatnie w stronę Liwii.

– A ty co? Nowy kierownik?

Niepożądany rumieniec rozgrzał policzki dziewczyny.

– Nie. Po prostu nie mogłam znaleźć książek – przyznała się niechętnie.

– Na przykład jakich?

– Na przykład Miasta kości.

Harry odsłoniła równe, białe zęby.

– Schowałam ją. Ludzie nie powinni tego czytać. – Harry nachyliła się jeszcze bardziej. Woń czegoś świeżego i miłego podrażniło nozdrza Liwii. Była to ta sama przyjemna woń, którą poczuła, gdy weszła po raz pierwszy do Zagiętego Rogu. – Dzielna byłaś przez te dni. Jesteś cała i zdrowa. Wszystko jest na swoim miejscu. Spokojnie. To tylko książki. Nie zjadłyby cię.

– Wiem – rzekła poirytowana Liwia. – Chodzi o to…

Drzwi księgarni głośno trzasnęły. Liwia momentalnie przypomniała sobie o gimnazjalistkach. Wyszła z zaplecza, ale w sklepie było zupełnie pusto.

Harry stanęła obok niej.

– O! Okradły cię.

Liwia obejrzała się na nią z paniką, a potem poszukała wzrokiem książek, które podała dziewczynom.

– Nie zrobiłyby tego…

– A jednak.

Liwia wybiegła na zewnątrz tylko po to, aby się przekonać, że gimnazjalistki uciekły.

– To twoja wina – rzuciła w stronę Harry, gdy wróciła zdenerwowana.

Harry zdążyła już stanąć za ladą.

– Niby jak to mogła być moja wina?

– Gdybyś od razu mi powiedziała, kim jesteś, nie zostawiłabym ich tu samych.

– Co ukradły?

– Pamiętniki wampirów.

Harry znowu się szeroko uśmiechnęła. Liwię irytował ten uśmiech, bo była przekonana, że posyła go tylko po to, żeby z niej szydzić. Dziewczyna wyjęła ze swojego starego i znoszonego plecaka laptopa i uruchomiła go. Wnętrzności komputera zaszumiały od wysiłku. Cała gama przeróżnych naklejek raziła Liwię w oczy. Między innymi kot w kosmosie, logo Supermana czy chmurka rzygającą tęczą.

– W takim razie nie masz się czym przejmować. To najgorsza ksią… – Harry obejrzała się na tablicę i znieruchomiała. Mijały sekundy, a Harry nadal wpatrywała się uważnie w cytat. W końcu odezwała się cicho. – Kto to odgadł?

– Ja – odpowiedziała dumna Liwia.

– Podpisałaś go.

– Tak. Nie powinnam?

– Daj szansę innym.

Liwia wzruszyła ramionami, tymczasem Harry schowała się na chwilę pod ladą i wyciągnęła drewnianą skrzyneczkę.

– Gratuluję. Zasłużyłaś na nagrodę.

Czemu Liwia usłyszała w jej głosie kpinę?

–Wybierz sobie jedną – powiedziała Harry, unosząc wieczko i odwracając pudełko w stronę towarzyszki. Wyglądała jednak na niezbyt zadowoloną.

Liwia podeszła bliżej. Zajrzała do środka i wyraźnie powstrzymała się przed kompromitującym westchnieniem z zachwytu.

W skrzynce było pełno zakładek.

Były zupełnie inne niż te przy kasie. Piękniejsze. Bardziej staranne. Ręcznie malowane. Ze złotymi lub srebrnymi zdobieniami. Z wykaligrafowanymi tuszem cytatami. Ostrożnie, jakby miała do czynienia ze skrzydłami motyla, sięgnęła po jedną i dokładnie się jej przyjrzała. Złapała małego, rudego liska. Cytat pochodził z Małego Księcia. Potem zaczęła przeglądać następne. Jedna była piękniejsza od drugiej, co znacznie utrudniało decyzję.

– Kto je robi? – zapytała Liwia, choć znała odpowiedź.

– Ja – odpowiedziała Harry, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

W końcu w jej dłonie trafiła idealna zakładka. Przedstawiała przystojnego, dorosłego Pipa, do którego uśmiechnęła się fortuna. A jednak spoglądał tęsknie na Estellę ubraną w bajecznie zdobioną suknię. Po drugiej stronie widniał cytat, który odgadła Liwia.

Zakładka była przepiękna, ale nie zamierzała się w żaden sposób zdradzić z tym, jak bardzo jej się spodobała. Zachowując kamienną twarz, zachowała zachwyty dla siebie.

– Nie martw się – odezwała się Harry, zamykając skrzynkę i odkładając ją na miejsce. – Nikomu nie powiem, że cię okradli już w pierwszym tygodniu pracy. Poza tym nikt nie będzie tęsknił za Pamiętnikami wampirów. To najgorsza książka na świecie.

Liwia zrobiła się czerwona ze złości. Miała ochotę odpowiedzieć coś nieprzyjemnego, ale mimo wszystko było jej wstyd, że pozwoliła się okraść. Nawet jeśli to były tylko Pamiętniki wampirów.

Odwróciła się tyłem do Harry. Pozostało jej jakoś przetrwać do końca dnia.

Dalsza część w wersji pełnej