Zagłada Domu Usherów - Edgar Allan Poe - ebook

Zagłada Domu Usherów ebook

Edgar Allan Poe

3,6

Opis

Poeta grozy, kapłan niesamowitości, twórca kryminału – to tylko niektóre z puli niezliczonych tytułów, jakimi obdarzono Edgara Allana Poe.

Inspirował naukowców i artystów – Charlesa Baudelaire’a i Fiodora Dostojewskiego, Arthura Conan Doyle’a i Julesa Verne’a, Aldousa Huxleya czy… Sanah. Jego twórczość wciąż pobudza wyobraźnię; sięgając w głąb ludzkiej duszy, wydobywa z mroku toczące ją lęki.

Najlepsze i najważniejsze teksty zgromadzone

w tym tomie ukazują wszechstronne oblicze pisarza jako prekursora kilku gatunków literackich. To próbka najwyższego kunsztu pozwalająca docenić jego talent i nieskrępowaną fantazję, która od półtora wieku zachwyca, zaskakuje i przeraża.

Utwory Edgara Allana Poe staną się wkrótce

kanwą kolejnego serialu Mike’a Flanagana –

twórcy takich produkcji jak Nawiedzony dom

na wzgórzu czy Nawiedzony dwór w Bly –

powstającego dla platformy NETFLIX.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (8 ocen)
2
1
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna. polecam
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Korekta:

Izabela Durasiewicz

Danuta Urbańska

 

Skład i łamanie:

Dariusz Nowacki

 

Ilustracja na okładce:

Krzysztof Wroński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie I w tej edycji

 

eISBN 978-83-67639-49-1

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

ZAGŁADA DOMU USHERÓW

 

 

 

 

Przez cały dzień pewnej jesieni – dzień zadymką omglony, posępny i oniemiały, gdy chmury ciężko i nisko zawisły na niebie – przebywałem samopas i konno obszary niezwykle ponurej krainy i wreszcie, w chwili przypływu zmierzchów wieczornych, stanąłem przed melancholijnym Domem Usherów. Nie wiem, jak się to stało, ale od pierwszego wejrzenia, które rzuciłem na ową budowlę, uczucie smutku ponad siły przeniknęło mą duszę. Mówię: ponad siły, ponieważ tego smutku nie koiło absolutnie najmniejsze źdźbło owego nastroju, któremu istota poezji nadaje niemal barwy rozkoszy, a który zazwyczaj ogarnia duszę wobec najposępniejszych widoków natury, pełnych spustoszenia i zgrozy.

Oglądałem przeciwległy mi krajobraz i nic, jedynie dom i charakterystyczna perspektywa tej miejscowości – mury chłodem przesycone, okna, podobne do oczu, które patrząc, nie widzą, kilka kęp jędrnego sitowia oraz kilka pni zbielałych i spróchniałych drzew – samym swym widokiem zdziałały, że doznałem owego całkowitego pognębienia ducha, które wśród uczuć ziemskich najtrafniej można przyrównać tylko przedocknieniowym majaczeniom palacza opium – jego bolesnym do codzienności powrotom, straszliwemu a niechętnemu pierzchaniu z jego oczu zasłony. Była w tym drętwota serca, znękanie, niemoc – niepokonany smutek zadumy, której żaden bodziec wyobraźni nie mógł ożywić, ani spotężnić.

Cóż to za przyczyna – myślałem w duchu – cóż to za przyczyna tkwi w moim wzruszeniu na widok Domu Usherów? Była to tajemnica zupełnie nieodgadniona i nie mogłem oprzeć się pochmurnym przeczuciom, które gromadziły się we mnie podczas rozmyślań. Byłem zmuszony uciec się do tego niezbyt wystarczającego wniosku, że istnieją bardzo proste zestawienia szczegółów natury posiadające władzę wzruszania nas w ten sposób i że analiza tej władzy leży w tej dziedzinie rozważań, gdzie myśl nasza zgubiłaby wszelki wątek. Być może – myślałem – prosta odmiana w układzie przedmiotów krajobrazu w poszczególnych częściach całości zdołałaby złagodzić, a nawet unicestwić ową władzę narzucania uczuć bolesnych i, stosując się do tej myśli, skierowałem konia ku urwistemu brzegowi czarnego i żałobnego stawu, który na kształt nieruchomego zwierciadła tkwił przed budynkiem. Jednakże z przenikliwszym jeszcze niż poprzednio dreszczem strachu oglądałem odbite i odwrócone widma szarawego sitowia, złowieszczych pni drzewnych i okien podobnych do oczu, które patrzą, aby nie myśleć.

A wszakże w tym właśnie przybytku melancholii zamierzałem spędzić kilka tygodni. Właściciel jego – Roderick Usher – był jednym z bliskich mi przyjaciół z dzieciństwa, lecz lat kilka upłynęło od czasu naszego ostatniego spotkania.

Wszakże niedawno w dalekim zakątku kraju zaskoczył mnie list jego – list, którego obłędnie naglące słowa nie dopuszczały innej odpowiedzi, jak osobiste moje przybycie. Pismo nosiło ślady nerwowego niepokoju. Autor listu mówił o ostrej niemocy fizycznej – o gnębiącym go rozstroju umysłowym i o żarliwej chęci widzenia się ze mną jako najlepszym i naprawdę jedynym przyjacielem w tej nadziei, iż radość obcowania z moją osobą sprawi poniekąd ulgę jego cierpieniom. I właśnie ton nadany tym wszystkim i wielu jeszcze innym zdaniom oraz błagalna szczerość serca wzbroniły mi wszelkich namysłów. Skutek był taki, że niezwłocznie uległem tym nawoływaniom, które wszakże uważałem za bardzo osobliwe.

Chociaż w dzieciństwie żyliśmy w ścisłej przyjaźni, znałem mego druha bardzo pobieżnie. Odznaczał się zawsze wyjątkową niechęcią do wynurzeń. Wiedziałem jednak, że jest potomkiem bardzo starego rodu, który od czasów niepamiętnych wyróżniał się niezwykłą tkliwością serca.

Tkliwość owa poprzez wieki skierowała się w swym rozwoju ku licznym dziełom najczystszej sztuki i przejawiała się od dawien dawna w częstych uczynkach miłosierdzia, tyleż szczodrego, ile bezimiennego, oraz w żarliwym ukochaniu raczej trudności niż tak łatwo zawsze dostępnych zrozumieniu klasycznych powabów sztuki muzycznej. Dowiedziałem się też o tej wielce znamiennej okoliczności, że genealogiczne drzewo rodziny Usherów, aczkolwiek tak chwalebnie starożytnej, nigdy nie wydało gałęzi rozłożystych, czyli, innymi słowy, cały ród utrwalał się wyłącznie w linii prostej, pomijając kilka bardzo nieznacznych i bardzo przelotnych wyjątków.

Ten to właśnie brak – myślałem oddany całkowicie zadumie o doskonałej zgodzie charakteru miejscowości z przysłowiowym charakterem rodu i rozważaniom wpływu, który w długim następstwie wieków ród i miejscowość mogły na siebie wywrzeć – ten to zapewne brak gałęzi bocznych oraz nieustanny przekaz z ojca na syna ojcowizny i nazwiska przyczynił się z biegiem czasu do tak spójnego utożsamienia obojga, że pierwotne miano dóbr zapodziało się w dziwnej i dwuznacznej nazwie Domu Usherów, nazwie rozpowszechnionej wśród ludu, która w jego pojęciu zdawała się zawierać zarówno ród, jak i siedzibę rodu.

Nadmieniłem, że jedynym skutkiem mej nieco dziecinnej próby – mianowicie zajrzenia do jeziora – było pogłębienie pierwszych, a tak osobliwych wrażeń. Nie wątpię, że świadomość wzrastającego we mnie zabobonnego strachu – czemuż go nie mam nazwać po imieniu? – głównie przyczyniła się do przyspieszenia jego wzrostu. Wiedziałem od dawna, że jest to paradoksalne prawo wszystkich uczuć osnutych na strachu. I był to zapewne jedyny powód, który zdziałał, że gdy me oczy odwrócone od widm stawu wzniosły się ku samemu domowi, dziwna myśl powstała mi w głowie – myśl doprawdy tak pocieszna, że wspominam o niej tylko dla wykazania żywotnej siły tłoczących mnie wrażeń. Wyobraźnia moja działała tak mocno, że wierzyłem naprawdę w to, iż wokół domostwa i całej miejscowości szerzy się atmosfera wyłącznie im i najbliższym okolicom przyrodzona – atmosfera niespokrewniona z przestworem niebiosów, lecz wyzionięta przez spróchniałe drzewa, siwy mur i niemy staw – opar tajemniczy i dżumny, ledwie widzialny, ciężki, nieruchomy i ołowianego zabarwienia.

Stroniłem duchem od tego, co mogło być jedynie majakiem, i uważniej zacząłem badać rzeczywistą postać budynku. Główną jego cechą była wyjątkowa zamierzchłość. Czas aż nadto go odbarwił. Drobne liszaje przesłoniły całą ścianę zewnętrzną i, poczynając od dachu, powlekły ją jakby zwiewną, wyszukanie haftowaną tkaniną. Ale to wszystko wcale nie było wynikiem szczególnego zniszczenia. Żadna część muru nie runęła i zdawała się istnieć dziwna sprzeczność pomiędzy ogólną, nienaruszoną tężyzną wszystkich jego części a poszczególnym stanem spróchniałych kamieni, które przypomniały mi najzupełniej pozorną całkowitość starych boazerii, przez czas długi próchniejących w jakiejś zapomnianej piwnicy z dala od podmuchu świeżego powietrza. Prócz tej oznaki doszczętnego zniszczenia, budowla nie zdradzała żadnych znamion kruchości. Być może oko drobiazgowego badacza wykryłoby ledwie dostrzegalną szczelinę, która, poczynając od dachu fasady, kreśliła wzdłuż muru szlak zygzakowaty i zanikała w posępnych wodach stawu.

Zauważywszy te szczegóły, przebyłem konno krótki gościniec, który mnie przywiódł do domu. Lokaj ujął mego konia i wstąpiłem pod gotyckie sklepienie przedsionka. Służący chyłkiem i w milczeniu zaprowadził mnie poprzez mnóstwo ciemnych i zawiłych korytarzy do pokoju swego pana. Sporo przedmiotów napotkanych po drodze przyczyniło się, nie wiem czemu, do wzmożenia chwiejnych uczuć, o których już mówiłem.

Przedmioty dookoła, jak rzeźby sklepień, ciemne obicia ścian, czarne hebany posadzki i fantastyczne sztandary herbowe, które szumiały za każdym moim stąpnięciem, wszystko to były mi dobrze znane rzeczy. Za czasów dzieciństwa przyzwyczaiłem się do podobnych widoków i chociaż bez wahania stwierdziłem w nich przedmioty znajome, podziwiałem jednocześnie, jak niezwykłą zadumę budziły we mnie te zwykłe obrazy.

U jednych schodów spotkałem domowego doktora. Twarz jego, jak mi się wydało, miała wyraz nikczemnej drwiny z domieszką zakłopotania. Szybko ominął mnie i przeszedł. Służący otworzył właśnie drzwi i wprowadził mnie do pokoju swego pana.

Pokój, w którym się znalazłem, był bardzo obszerny i bardzo wysoki. Długie, wąskie okna tkwiły w takiej odległości od czarnej dębowej podłogi, że absolutnie były niedostępne oku. Słabe promienie karmazynowego brzasku torowały sobie ujście poprzez zakratowane szyby i dość oświetlały główne przedmioty otoczenia, pomimo to oko nadaremnie usiłowało dojrzeć dalekie zakątki pokoju lub zagłębienia okrągło sklepionego i rzeźbionego sufitu. Posępne draperie oblekały ściany. Sprzęty przeważnie były dziwaczne, niewygodne, starożytne i zniszczone. Stosy ksiąg i sprzętów muzycznych leżały w bezładnym rozproszeniu, lecz obecność ich nie mogła ożywić ogólnego tła. Czułem, że oddycham atmosferą smutku. Fale uciążliwej, głębokiej, nieuleczalnej melancholii szerzyły się wszędzie i przenikały wszystko. Na mój widok Usher podniósł się z kanapy, na której leżał wzdłuż wyciągnięty, i powitał mnie z zapałem mającym – takie przynajmniej było moje pierwsze wrażenie – nieodparte pozory przesadnej serdeczności, pozory wysiłku człowieka znudzonego, a czyniącego zadość okolicznościom. Jednak rzut oka na jego twarz przekonał mnie o bezwzględnej szczerości. Usiedliśmy i przez chwil kilka, gdy trwał w milczeniu, przyglądałem mu się na wpół z litością, a na wpół z przerażeniem. Doprawdy, nikt nigdy nie uległ zmianie tak straszliwej i w tak krótkim czasie jak Roderick Usher! Jedynie z wielkim trudem mogłem połączyć tożsamość człowieka, którego miałem przed oczami z towarzyszem mego dzieciństwa. Charakter jego twarzy był zawsze wybitny. Cera trupia, wysoko rozwarte, zamglone i nieporównanie połyskliwe oczy, wargi nieco wąskie i bardzo blade, lecz przedziwnie pięknej fali, nos hebrajskiego kształtu, bardzo wytworny, lecz z szerokimi nozdrzami, które rzadko towarzyszą tego rodzaju kształtom, podbródek czarownie zarysowany, lecz brakiem wydatności zdradzający brak woli, włosy miększe i zwiewniejsze niż tkanina Arachny – wszystkie te cechy z dodatkiem nadmiernej wybujałości czoła składały się na całość, którą niełatwo było zapomnieć. Lecz obecnie w jednolitym spotęgowaniu charakteru tej twarzy i w jej zwykłym wyrazie zaszła taka zmiana, że nie poznawałem człowieka, z którym mówiłem. Przede wszystkim uderzyła mnie, a nawet przeraziła, bladość twarzy, która już stała się bladością widmową, i połysk oczu, który już stał się połyskiem nierzeczywistym. Ponadto bezwiednie pozwolił swym włosom na rozrost nieograniczony i ponieważ ta cudaczna zamieć pajęczynowych włókien raczej powiewała, aniżeli spadała wokół twarzy, nie mogłem nawet przy najlepszych chęciach znaleźć w tej dziwnej gmatwaninie arabeskowej nic pokrewnego zwykłej istocie ludzkiej.

Uderzył mnie na początku pewien bezład, pewna niezgoda ruchów mego przyjaciela i wkrótce wykryłem, że przyczyną tego jest nieustanny zarówno słaby, jak dziecinny wysiłek stłumienia nałogowej drgawki – nadmiernej ruchliwości nerwowej. Spodziewałem się zresztą czegoś w tym rodzaju i dał mi przedsmak w tym kierunku nie tylko jego list, lecz i wspomnienie niektórych cech z lat dziecinnych oraz wnioski wysnute na mocy osobliwej jego budowy fizycznej, jak i usposobienia. Jego ruchy były na przemian bystre i powolne. Głos błyskawicznie przerzucał się od chwiejnej niepewności, gdy władze życiowe zdają się całkowicie nieobecne, do tego rodzaju energicznych skrótów, do tych nagłych, krzepkich, przerywanych i z głębi dobytych dźwięków, do tych gardłowych i szorstkich a doskonale równoważonych i cieniowanych tonów, które się zdarzają u zawodowych opojów lub niepoprawnych palaczy opium w okresach najwyższego podniecenia.

Tym właśnie tonem mówił o moich odwiedzinach, o płomiennej żądzy widzenia się ze mną i o pociesze, której się spodziewał ode mnie. Rozwodził się nad tym dość obszernie i tłumaczył po swojemu treść swej choroby.

– Jest to – mówił – choroba dziedziczna, choroba organiczna, choroba, dla której nie mam nadziei znalezienia lekarstwa. Zwykły rozstrój nerwowy – dorzucił niezwłocznie – którego bez wątpienia wkrótce się pozbędę.

Rozstrój ów przejawia się całą ciżbą nadzmysłowych wrażeń. Niektóre z nich podczas jego opisu zaciekawiły mnie i wprawiły w zakłopotanie. Wszakże bardzo prawdopodobne, iż zawdzięczałem to przeważnie rodzajowi wysłowień oraz tonowi jego opowiadania. Cierpiał dotkliwie na chorobliwe zaostrzenie zmysłów. Znosił jedynie najprostsze potrawy. W zakresie ubrania mógł używać niektórych tylko tkanin. Dusiły go wszelkie wonie kwiatów. Nawet najsłabsze światło sprawiało męki jego oczom. I zaledwie kilka wyłącznych dźwięków, a mianowicie strunowych, nie przejmowało go przerażeniem. Spostrzegłem, że był ślepym niewolnikiem pewnego rodzaju nadprzyrodzonego strachu.

– Umrę – rzekł. – Umrzeć muszę pod wpływem tego opłakanego szaleństwa. Zginę tak właśnie, a nie inaczej. Przeraża mnie przyszłość nie sama przez się, lecz w swych skutkach. Drżę na myśl o jakimkolwiek trafie, który może przyprawić mego ducha o to nieznośne wzruszenie. Nie boję się właściwie niebezpieczeństwa, boję się wyłącznie jego bezpośredniego tworu jakim jest strach. W tym stanie rozdrażnienia, w stanie godnym politowania czuję, że prędzej czy później nastąpi chwila, gdy życie i rozum opuszczą mnie jednocześnie w jakiejś nierównej walce ze złowieszczym widmem Strachu!

Dorywczo, dzięki bezładnym zwierzeniom, półsłówkom i napomknieniom dowiedziałem się o innym szczególe jego stanu duchowego. Opętały go pewne wyczucia zabobonne, związane z gmachem, w którym mieszkał, a z którego od kilku lat nie śmiał wychodzić, związane z wpływem, którego domniemane źródło tłumaczył mi w słowach zbyt ciemnych, abym je tutaj przytaczał, z wpływem, który na umyśle jego w wyniku choroby wywierały pewne szczegóły w samym kształcie i w budulcu dziedzicznego pałacu – słowem treść fizyczna szarych murów, baszt i czerniawego stawu, gdzie się cały gmach odzwierciedlał, wycisnęły po pewnym czasie swą pieczęć na treści duchowej jego istoty.

Nie bez wahania dopuszczał wszakże, że przeważną część osobliwej a gnębiącej go melancholii można przypisać bardziej naturalnej i o wiele rzeczywistszej przyczynie, a mianowicie okrutnej i już przedawnionej chorobie, a wreszcie jawnie bliskiej śmierci głęboko ukochanej siostry, jedynej jego towarzyszki od lat wielu, ostatniej i jedynej krewnej jego na ziemi.

– Śmierć jej – rzekł z goryczą, której nigdy nie zapomnę – osamotni mnie, słabego i zrozpaczonego, ostatniego potomka starożytnego rodu Usherów.

Gdy to mówił, lady Magdalena – tak jej było na imię – krokiem wolnym przeszła w oddali komnaty i znikła, nie zauważywszy mojej obecności. Przyglądałem się jej z wielkim zdziwieniem, w którym tkwiło nieco strachu, lecz zdanie sobie sprawy z mych uczuć wydało mi się niemożliwe. Przytłoczyło mnie uczucie drętwego zdumienia, gdym patrzył w ślad za jej odejściem. Gdy wreszcie drzwi się za nią zamknęły, wzrok mój bezwiednie i ciekawie podążył ku twarzy jej brata, lecz ten pogrążył twarz w dłoniach i mogłem jedynie stwierdzić, że bardziej niż zwykła bladość rozlała się po jego wychudzonych palcach, poprzez które sączyła się rosa łez żarliwych.

Choroba lady Magdaleny przez czas długi urągała wiedzy jej lekarzy. Uporczywa apatia, stopniowy zanik sił i częste, aczkolwiek krótkotrwałe ataki niemal kataleptycznego charakteru były bardzo dziwnymi oznakami tej choroby. Dotychczas mężnie znosiła brzemię choroby i nie poddawała się jeszcze musowi trwania w łóżku, lecz ku końcowi wieczoru w dzień mego przybycia do pałacu, jak powiedział mi nocą jej brat z niewysłowionym wzruszeniem, uległa miażdżącej potędze klęski i zrozumiałem, że spojrzenie, którym ją ogarnąłem, było zapewne ostatnie i że nigdy, a w każdym razie żywej, tej pani nie zobaczę.

Przez kilka dni następnych ani ja, ani Usher nie wymawialiśmy jej imienia. W tym okresie wyczerpywałem wszelkie sposoby, aby ulżyć melancholii mego druha. Spędzaliśmy czas na wspólnym malowaniu i czytaniu, lub też nasłuchiwałem jak we śnie, jego dziwnych improwizacji na dźwięcznej gitarze. W ten sposób, w miarę jak coraz ściślejsze węzły przyjaźni przyczyniały się do coraz ufniejszego odsłaniania mi głębi jego ducha, coraz boleśniej stwierdziłem nadaremność moich wysiłków ku odnowie jego istoty, z której noc, jak nieodłączna jej cecha, na wszelkie przedmioty cielesnego i duchowego świata zionęła nieustanną łuną ciemności. Na zawsze zachowam w pamięci wielokrotne a uroczyste godziny, które spędziłem sam na sam z właścicielem Domu Usherów. Lecz nadaremnie starałbym się określić dokładny charakter studiów lub zajęć, do których mnie nakłonił lub wskazał drogę. Płomienny, nadmierny, chorobliwy idealizm udzielał wszystkiemu swych siarkowych pobrzasków. Jego długie i żałobne improwizacje wiecznie będą brzmiały w mych uszach. Między innymi wspominam boleśnie pewną osobliwą parafrazę, odwrócenie na wspak, już i pierwotnie dziwnej bardzo melodii ostatniego walca Webera. Co się tyczy obrazów wyłonionych z jego czynnej wyobraźni, które z każdym pędzla pociągnięciem wkraczały w nieokreśloność budzącą we mnie dreszcz – dreszcz tym przenikliwszy, że drżałem, nie wiedząc czemu – co się tyczy obrazów tak życiem dla mnie tchnących, że kształty ich dotąd jeszcze mam w oczach, daremnie bym usiłował wybrać odpowiednią próbkę, której by mogło sprostać słowo pisane. Bezwzględną prostotą, nagością rysunku przykuwał, ujarzmiał uwagę. Jeśli kiedykolwiek śmiertelnik pędzlem na płótnie oddał myśl, tym śmiertelnikiem był Roderick Usher. Dla mnie przynajmniej – w danych okolicznościach – czyste abstrakcje, które hipochondryk potrafił rzucić na płótno, zionęły natężoną, nieodpartą zgrozą, jakiej nawet cienia nie zaznałem przy oglądaniu majaczeń samego Fuseliego, bez wątpienia świetnych, ale jeszcze zbyt konkretnych.

Wśród cudacznych pomysłów mego przyjaciela znalazł się jeden, którego duch abstrakcji nie ogarnął tak wyłącznie, i który można, chociaż w słabym stopniu, oddać opisem słownym. Był to mały obraz przedstawiający wnętrze piwnicy czy też podziemi niepomiernie długich, prostokątnych, o murach niskich, wygładzonych, białych, bez żadnych ozdób, bez żadnych przerw. Pewne szczegóły dodatkowe kompozycji ułatwiały zrozumienie tego, że ów tunel znajduje się niezwykle głęboko pod powierzchnią ziemi. Nie widać było żadnego wyjścia w całej jego olbrzymiej rozciągłości. Nie widać było żadnej pochodni, żadnego źródła sztucznych świateł, a mimo to wylew wezbranych promieni snuł się od końca do końca i zatapiał wszystko fantastycznym i nieuchwytnym blaskiem.

Już wspomniałem o chorobliwym stanie nerwu słuchowego, przez który chory nie znosił żadnej muzyki prócz niektórych dźwięków strunowych. Zapewne ten ciasny zakres, w którym uwięził swój talent przymusem do gry na gitarze, przeważnie nadał jego utworom fantastyczne cechy. Lecz co się tyczy płomiennej lotności jego improwizacji, nie można ich w ten sam sposób rozważać. Trzeba najwidoczniej uznać, że improwizacje owe mogły być i w rzeczy samej były, tak w muzyce, jak w słowach jego dziwnych utworów fantastycznych – ponieważ często improwizowanymi i rymowanymi słowami dopełniał swej muzyki – były w rzeczy samej wynikiem usilnego skupienia i tego zogniskowania władz umysłowych, które zdarza się, jak już powiedziałem, w wyjątkowych razach najwyższego podniecenia sztucznymi środkami. Przypominam sobie z łatwością słowa jednego z tych rapsodów. Być może, iż wywarł na mnie wrażenie silniejsze, gdy mi go autor pokazał, ponieważ wydało mi się, że w wewnętrznej i tajemniczej treści utworu wykryłem po raz pierwszy, iż Usher posiada zupełną świadomość swego stanu, iż czuje, jak jego wysoki umysł chwieje się na swym tronie. Wiersze owe, które nosiły tytuł Zamku Opętanego brzmiały z bardzo małymi zmianami tak, jak je tu podaję:

 

I.

W najzieleńszej z naszych dolin

Od aniołów zamieszkały

Promienisty i pogodny

Niegdyś zamek stał wspaniały.

Tam – w krainie władcy Myśli

Stał świetlany zamek ów:

Żaden seraf nie nakreśli

Skrzydłem takich cudnych snów.

 

II.

Kołysał się tam na dachu

Szereg złotych fal bogaty:

Ach – to wszystko było dawno,

Przed dawnymi bardzo laty.

Z wietrzykami, co igrały

W posłoneczne owe dnie,

Przez omszone, jasne wały

Wonny eter w sale mknie.

 

III.

Wędrownicy w tej dolinie

Przez dwa okna jaśniejące –

Widzą duchy – w takty liry

Melodyjnie kołujące,

Wokół tronu, lśniąc wspaniale

Iście, jak porphyro-gen,

W należytej widniał chwale

Świetny zamku władca ten.

 

IV.

Promiennymi od rubinów

Świetlanymi zamku wroty

Płyną – płyną – ciągle płyną

Muzykalne ech istoty,

Których słodkim było losem

Wciąż królowi nucić śpiew –

Ponad wszystko cudnym głosem –

Wiedzy ludów niosąc siew.

 

V.

Aż ci naraz w czarnych szatach

Spadła chmura klęsk obfita:

Płacz, bo nigdy złota zorza

Już nad zamkiem nie zaświta.

I ów pałac, co jaśnieje

Dotąd chwałą – w mroki padł –

I straszliwe jakieś dzieje

Z niepamiętnych dźwiga lat.

 

VI.

A wędrowcy dziś w dolinie

Przez dwa okna krwią płonące

Widzą kształty rozdźwięczone

Fantastycznie kołujące –

I, jak rzeki wir szalonej,

Rój zgrzytliwych płynie ech –

Poprzez wrota – wykrzywiony

Bez uśmiechu w wieczny śmiech.

 

Przypominam sobie bardzo dokładnie, że nastrój wywołany balladą pchnął nas w odmęt myśli, w którego zakresie zaznaczył się pewien pogląd Ushera. Przytaczam go nie tyle dla jego nowości – i inni[1] bowiem mieli poglądy podobne – ile dla owej stanowczości, z którą Usher przy nim obstawał. Pogląd ów w ogólnych zarysach był jedynie wiarą w zdolność czucia wszystkich istot roślinnych. W zboczonej wyobraźni Ushera pogląd ów nabrał cech jeszcze zuchwalszych i wkraczał pod pewnymi względami w dziedzinę świata nieorganicznego. Brak mi słów, aby wyrazić całą rozciągłość, całą powagę, całą bezoporność jego wiary. Wiara ta wszakże była, jak już napomknąłem, związana z siwymi kamieniami domu jego przodków. W tym razie zdolność czucia powstawała, jak mu się roiło, w warunkach, zależnych od metody, która budową kierowała – od stosownego rozkładu tak kamieni, jak wszelkich przesłaniających je liszajów, i od spróchniałych drzew, które tkwiły wokół – lecz przede wszystkim od niezmienności tego układu i od jego odwzorowań w sennych wodach stawu.

– „Dowodem widocznym tej czuciowości – mówił Usher, a jam go słuchał z niepokojem – było stopniowe lecz stanowcze zagęszczanie się ponad wodami i wokół murów właściwej im atmosfery.” Odnośny skutek – dorzucił – przejawił się w tym milczącym, lecz nieodpartym i straszliwym wpływie, który od wieków, rzekłbyś, kształtował przeznaczenie jego rodu i który z niego uczynił człowieka takiego, jakiego mam obecnie przed oczami – takiego, a nie innego. Tego rodzaju poglądy nie wymagają wyjaśnień, i nie mam zamiaru ich wyjaśniać. Wspólnie przez nas czytane książki – książki, które od lat wielu stanowiły przeważny podkład duchowego istnienia chorego – jak łatwo zgadnąć, odpowiadały ściśle jego wizyjnemu usposobieniu. Zgłębialiśmy wspólnie utwory takie jak Ver-Vert i Kartuzya Gresseta, Belfegor Machiavellego, Cuda Niebiosów i Piekieł Swedenborga, Podróż podziemna Nicholasa Klimma Holberga, Chiromancya Roberta Fluda, Jana d’Indagine i De la Chambre’a, Odjazd w Błękitność Ticka i Gród Słońca Campanelli.

Jedną z jego ulubionych książek było małe wydanie w ósemce dzieła dominikanina Eymerica De Girona pod tytułem Directorium inquisitorium oraz występujące w dziełach Pomponiusza Meli ustępy o starożytnych Satyrach afrykańskich i Egipanach, nad którymi Usher rozmyślał całymi godzinami.

Główną rozkoszą jego ducha było czytanie wydanego in quarto, w stylu gotyckim, niezwykle rzadkiego i ciekawego zbioru zasad jakiegoś zapomnianego kościoła pod tytułem Vigiliae Mortuorum secundum Chorrum Ecclesiae Maguntinae. Zastanawiałem się mimo woli nad dziwnym rytuałem zawartym w tej księdze i nad jej możliwym wpływem na melancholika, gdy pewnego wieczoru, podawszy mi nagłą wiadomość o tym, że lady Magdalena już istnieć przestała, wyjawił chęć przechowania zwłok przez dni piętnaście do czasu ostatecznego pogrzebu w jednym z licznych podziemi znajdujących się pod ciężkimi murami zamku. Powód, którym popierał to dziwne postępowanie, był tego rodzaju, że nie czułem prawa do zaprzeczeń. Mówił mi, że jako brat powziął to postanowienie wobec niezwykłych cech choroby zmarłej, wobec pewnej zbyt natarczywej i niepowściągliwej ciekawości ze strony uczonych badaczy i wreszcie wobec odległego i bardzo widocznego położenia rodzinnego grobowca.

Wyznam, że, przypomniawszy sobie złowrogi wyraz twarzy człowieka spotkanego na schodach w dniu mego przybycia do pałacu, straciłem chęć sprzeciwienia się tego rodzaju środkom ostrożności, które bez wątpienia uważałem za niewinne i stanowczo za bardzo uzasadnione.

Na prośbę Ushera udzieliłem mu pomocy osobistej w przygotowaniach do tego tymczasowego pochówku. Zawarliśmy ciało w trumnie i we dwóch ponieśliśmy je na miejsce spoczynku. Podziemie, w którym złożyliśmy zwłoki, i które było zamknięte od tak dawna, że nasze pochodnie, na wpół stłumione dławiącym zaduchem, nie pozwoliły nam zbadać miejsca, było małe, wilgotne i nie dawało światłu dziennemu żadnego dostępu; tkwiło bardzo głęboko pod tą częścią budynku, gdzie znajdowała się moja sypialnia. Za dawnych czasów feudalnych przeznaczone było zapewne na straszliwy użytek więzienia, a w czasach późniejszych na piwnicę do przechowywania prochu lub innych łatwopalnych materiałów, część bowiem gruntu i wszystkie ściany wzdłuż sieni, którą przebyliśmy, aby tam dotrzeć, były szczelnie pokryte miedzią. Drzwi z ciężkiego żelaza były tak samo środkiem ochronnym. Gdy ten ciężar olbrzymi zakołysał się na swych zawiasach, rozległ się dziwnie ostry i zgrzytliwy dźwięk.

W tym więc przybytku zgrozy złożyliśmy na marach nasze brzemię żałobne. Uchyliliśmy nieco wieka trumny, która nie była jeszcze zabita, i zajrzeliśmy w twarz trupa. Uderzające podobieństwo pomiędzy bratem a siostrą przykuło przede wszystkim moją uwagę i Usher, zgadując być może moje myśli, mruknął kilka słów, z których wywnioskowałem, że oboje – zmarła i on – byli bliźniętami, i że pomiędzy nimi istniała niewytłumaczalna niemal zgodność dusz. Wszakże spojrzenia nasze niedługo tkwiły na zmarłej, gdyż nie mogliśmy oglądać jej bez przerażenia.

Choroba, która lady Magdalenę w pełni młodości strąciła do grobu, pozostawiła, jak to zazwyczaj się zdarza we wszystkich chorobach czysto kataleptycznego pochodzenia, słaby niby na drwinę rumieniec na piersi i na twarzy oraz udzieliła wargom tego dwuznacznego i drętwego uśmiechu, który przeraża, gdy przynależy śmierci. Zasunęliśmy wieko i zabiliśmy je, po czym, zamknąwszy drzwi żelazne, wróciliśmy znużeni do wyżej położonych komnat, w których nie mniejsza panowała melancholia.

Wówczas, po upływie kilku dni pełnych najboleśniejszego smutku, zaszła zmiana widoczna w objawach chorobliwego stanu ducha mego przyjaciela. Zwykłe jego nałogi pierzchły. Zaniedbał i zapomniał swych zajęć codziennych. Błąkał się z pokoju do pokoju krokiem porywczym, nierównym i bezcelowym. Bladość jego twarzy nabrała być może bardziej jeszcze widomych odcieni, lecz połysk właściwy jego oczom zgasł całkowicie. Nie słyszałem już tych ostrych tonów głosu, do których dawniej uciekał się chwilami, i drżenie, sprawione rzekłbyś najwyższym strachem, cechowało zazwyczaj jego mowę. Czasem doprawdy przychodziło mi do głowy, że nieustannie zaniepokojony umysł jego trawią jakieś zdławione tajemnice, i że nie może zdobyć się na niezbędną odwagę odsłonięcia tych tajemnic. Kiedy indziej byłem po prostu zmuszony podejrzewać go o niewytłumaczalne wybryki szaleństwa, ponieważ widywałem go wpatrzonego całymi godzinami w próżnię, w ruchu najusilniejszej baczności, jakby nasłuchiwał dźwięków urojonych. Nie dziw zatem, że stan jego przerażał mnie, a nawet zarażał. Czułem, jak dziwny wpływ jego fantastycznych i zaraźliwych zabobonów przenika mnie stopniowo, lecz nieodparcie.

Była właśnie noc siódma lub ósma od chwili, gdyśmy lady Magdalenę złożyli w grobowcu – był czas bardzo późny, gdy przed udaniem się na spoczynek nocny odczułem nagle całą przemoc tych wrażeń. Sen nie chciał zbliżyć się do mego łoża. Godziny jedna za drugą mijały, mijały nieustannie. Starałem się wytłumaczyć sobie nerwowy niepokój, który się we mnie panoszył. Usiłowałem wmówić w siebie, że to, czego doznaję, zawdzięczam, jeśli nie całkowicie to częściowo, urocznym wpływom melancholijnego umeblowania komnaty oraz ciemnych poszarpanych draperii, które, poruszane podmuchem nadchodzącej burzy, chwiały się konwulsyjnie na ścianach, szumiąc boleśnie wokół ozdób łoża.

Wszakże wysiłki moje były nadaremne, niepokonany strach przeniknął stopniowo całą moją istotę i wreszcie trwoga bezimienna, istna zmora, przytłoczyła mi piersi. Dyszałem gwałtownie, zrobiłem wysiłek i dopiąłem tego, że się z niej otrząsnąłem. Wyprostowany na poduszkach, żarliwie przenikałem okiem gęsty mrok komnaty. Nie umiałbym powiedzieć, dlaczego – chyba pod wpływem instynktownego nakazu – zacząłem nasłuchiwać jakichś cichych i niejasnych dźwięków, dobiegających nie wiadomo skąd, a dolatujących mnie w długich przerwach poprzez ucichania burzy. Opanowany natężonym uczuciem niewytłumaczalnego i nieznośnego strachu, wdziałem pośpiesznie ubranie – ponieważ czułem, że nie będę mógł tej nocy zasnąć – i wielkimi krokami chodząc po pokoju, starałem się pozbyć rozpaczliwego stanu, w którym się znalazłem. Zaledwie kilka razy przeszedłem się po pokoju, gdy nagle uwagę moją przykuł odgłos lekkich kroków na schodach sąsiednich. Poznałem wkrótce, że są to kroki Ushera. W chwilę potem z cicha zapukał do drzwi i wszedł z lampą w dłoni. Na twarzy jego trwała, jak zawsze, bladość trupia, lecz ponadto w oczach jego tkwił wyraz niezrozumiałej, szaleńczej uciechy, a ruchy jego były zaprawione rodzajem najwidoczniej tłumionej histerii. Przeraził mnie jego widok, lecz wolałem wszystko niż samotność, którą znosiłem tak długo, i obecność jego sprawiła mi ulgę.

– A tyś tego nie widział? – rzekł znienacka po kilku chwilach milczenia i po rzucie wokół siebie uporczywych spojrzeń. – Nie widziałeś tego? Zaczekaj! Zobaczysz zaraz!

Mówiąc to i pilnie osłaniając dłonią lampę, rzucił się do jednego z okien i rozwarł je na oścież w burzę.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

[1] Watson, Percival, Spallanzani, a przede wszystkim biskup de Llandaff – patrz Badania chemiczne, tom V (E. A. P.).