Zaginiony świat. The Lost World - Arthur Conon Doyle - ebook

Zaginiony świat. The Lost World ebook

Arthur Conon Doyle

4,5

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.

Książka opowiada o przygodach grupy podróżników uwięzionych na położonym w Ameryce Południowej tajemniczym płaskowyżu, całkowicie odizolowanym od świata. Specyficzne położenie sprawia, że na płaskowyżu do czasów współczesnych przetrwały relikty zamierzchłej przeszłości – m.in. dinozaury i ludzie pierwotni. Bohaterowie – ekscentryczny biolog, profesor George Challenger, dziennikarz Edward Malone, profesor Summerlee oraz poszukiwacz przygód i były żołnierz lord John Roxton, zmagają się z zamieszkującymi wyżynę małpoludami oraz prehistorycznymi gadami. (za Wikipedią).

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 651

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


 

 

Arthur Conan Doyle

 

Zaginiony świat

The Lost World

 

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

 

przekład M.G. 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Edward Lear (1812–1888), Kangchenjunga from Darjeeling (1879) - fragment, licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Edward_Lear_-_Kangchenjunga_from_Darjeeling_-_Google_Art_Project.jpg

 

Tekst polski według edycji z roku 1912.

Tekst angielski z roku 1912.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-607-1 

 

 

 

Zaginiony świat

ROZDZIAŁ I.

„Na każdym kroku znajduje się sposobność do bohaterskich czynów”.

Pan Hungerton, jej ojciec, był najniedomyślniejszym człowiekiem na świecie. Wierzył święcie, że bywam trzy razy na tydzień w jego domu, wyłącznie dla jego towarzystwa i wysłuchiwania jego zapatrywań, na wpływ i następstwa zaprowadzenia srebrnej waluty, obok złotej, czyli tak zwanego „bimetalizmu”. I owego pamiętnego wieczora słuchałem też przeszło godzinę wykładu o wyższości złotej waluty nad bimetalizmem, ale, na szczęście, w najwyższym zapale wykładu, pan Hungerton spojrzał na zegarek i porwał się z krzesła, gdyż zbliżała się godzina posiedzenia, na którem musiał być koniecznie.

Nakoniec zostałem sam z Gladyssą! Wybiła stanowcza chwila... Cały wieczór doświadczałem takiego uczucia, jak żołnierz oczekujący sygnału wyruszenia do boju. Miotały moją duszą sprzeczne uczucia: i nadzieja zwycięstwa i obawa porażki...

Gladyssa siedziała spokojnie, a jej delikatny profil rysował się wyraźnie na tle czerwonych firanek. Jakże piękną wydała mi się wówczas! I jak wyniosłą! Byliśmy z nią zawsze w przyjaźni, jak z dobrym kolegą i łączył nas stosunek szczery, serdeczny, ale... tylko przyjacielski.

Gladyssa miała niepospolite zalety. Niektórzy nazywali ją zimną i surową, lecz niesłusznie.

Odczuwałem to jednak wówczas, że patrzy na mnie wielkiemi czarnemi oczyma tak, jakbym był jej bratem lub kolegą... Postanowiłem zatem, że niech się dzieje co chce, dzisiejszego wieczora wyjaśnię jak rzeczy stoją... Może odrzuci moją miłość, ale dłużej tak żyć już nie mogę...

Doszedłszy do tego punktu moich rozmyślań, zamierzałem właśnie przemówić, gdy Gladyssa odezwała się nagle, uśmiechając się z łagodnym wyrzutem:

— Przeczucie mi mówi, Ned, że masz zamiar oświadczyć mi się dzisiaj. Wolałabym, abyś tego nie czynił, bo obecny stan rzeczy jest daleko przyjemniejszy.

Mocno zdziwiony odpowiedziałem jej zapytaniem:

— A skąd wiesz, że ja mam zamiar oświadczyć się?

— Kobiety to zawsze odgadną... Ale, Ned! Nasza przyjaźń była zawsze taka poczciwa i miła! Szkoda ją popsuć... Czy to nie piękna rzecz, jak tacy przyjaciele jak my dwoje, gawędzą ze sobą swobodnie?

— Nie wiem, Gladysso... Bo mnie przynajmniej przyjaźń nie wystarcza ...

Powstała z krzesła i powiedziała z żalem:

— Ach! popsułeś wszystko, Ned... Dlaczego nie umiesz zapanować nad sobą i zamilczeć?

— Bo... ja cię kocham! — wyjąkałem.

— Ale ja ciebie nie! Nie kochałam nigdy nikogo — odrzekła spokojnie.

— Ale może... może mnie pokochasz?!

— Nie wiem. Musimy czekać, aż się dowiemy.

— Dla czego nie możesz mnie pokochać, Gladysso? Czy ci nie podoba się moja powierzchowność, czy jaki inny powód?

Podniosła się, położyła rękę na mojej głowie i przegięła ją nieco w tył. Przyjrzała się mojej przechylonej twarzy bardzo uważnie.

— Nie, nie to! — wyrzekła po namyśle. — Nie jesteś z natury zarozumiały, więc mogę ci spokojnie powiedzieć, że to nie to. Idzie o coś ważniejszego, niż uroda.

— A zatem mój charakter?

Skinęła głową potwierdzająco, z miną bardzo surową.

— Co mam uczynić, by go poprawić? — pytałem. — Proszę cię, usiądź, porozmawiajmy o tem. Powiedz otwarcie, czego mi brakuje?

— Tego, że ja jestem zakochana... w kim innym — odrzekła.

Teraz ja zerwałem się z krzesła.

— Ale w nikim osobiście — dodała, śmiejąc się z mojej miny. — Jestem zakochana... w moim ideale... Nigdy dotąd nie spotkałam człowieka podobnego do mego ideału.

— Powiedz mi co o tym ideale. Jak wygląda?

— O! mógłby być podobny... do ciebie.

— Jakaś ty dobra, że to mówisz! Ale cóż on czyni ten ideał? Co czyni takiego, czego ja nie czynię? Powiedz: czy jest jaroszem, czy nie pali i nie pije żadnych trunków, czy jest aeronautą, lotnikiem, teozofistą, nadczłowiekiem? Będę próbował naśladować go, jeżeli, mi tylko powiesz, co ci się w nim podoba.

Zaczęła się śmiać z mojej gotowości.

— Otóż widzisz, po pierwsze: pewna jestem, że mój ideał nie powiedziałby nic podobnego. Mój ideał to człowiek poważny, silnego charakteru, nie skłonny stosować się do kaprysów panieńskich. A przedewszystkiem to człowiek, który umie działać, który umie spojrzeć w oblicze śmierci bez lęku, człowiek zdolny do wielkich czynów i śmiałych przedsięwzięć. Kochałabym nietyle człowieka, ile jego czyny i sławę, której blask padałby na mnie. Przypomnij więc sobie Stanley’a... Stanley, wysłany na poszukiwanie zaginionego podróżnika Livingstona, dokazał cudów waleczności i wytrwałości, odszukał poszukiwanego i zbadał nieznaną jeszcze część Afryki]. Czytałeś książkę, jaką napisała jego żona o nim? Pamiętasz ostatni rozdział? Takiego człowieka kobieta może kochać i czcić całą duszą i być jego natchnieniem, dobrym duchem, wiodącym go do bohaterskich czynów.

Gladyssa była cudnie piękna w swoim zapale, a ja choć upokorzony przez nią, usiłowałem jednak bronić się od ostatecznej porażki.

— Nie wszyscy mogą być Stanleyami i t. podobnymi — odparłem. Zresztą nie każdemu trafia się do tego sposobność. Gdyby mi się zdarzyła, nie opuściłbym jej niezawodnie.

— Ależ sposobności są wszędzie. Zależy to tylko od charakteru człowieka, ażeby umiał stworzyć sobie sposobność. Nie spotkałam jeszcze takiego, jak mój ideał, ale wiem, czuję, że są tacy na świecie. Na każdym kroku spotyka się sposobność do bohaterskich czynów. Mężczyźni powinni je spełniać, a kobiety wynagradzać swoją miłością takich mężczyzn. Pamiętasz tego młodego francuza, który wzbił się balonem w zeszłym tygodniu? Wicher wiał szalony, ale że wzlot był zapowiedziany, że oczekiwano go na wskazanem miejscu, francuz uparł się i wzleciał. Wichura niosła go z szybkością 1,50 mil na godzinę, aż wreszcie balon spadł w środkowej Rosyi. Takiego człowieka mam właśnie na myśli... Pomyśl, jak ludzie muszą zazdrościć kobiecie, którą on kocha! Tego bym i ja pragnęła, ażeby mi zazdroszczono mego męża!

— Uczyniłbym wszystko, byle zaspokoić twoje pragnienia ...

Malone, reprezentant „The Dayly Gazette”.

— Ależ nietylko dla zadowolenia mnie! Powinieneś to czynić dla tego, że nie możesz inaczej, że to leży w twoim charakterze, że twoja męska dusza wyrywa się, łaknie bohaterskich czynów... A ty, naprzykład, gdyś opisywał wybuch gazów w kopalni w zeszłym miesiącu! Czy nie mogłeś spuścić się w głąb i ratować odurzonych, nie zważając na niebezpieczeństwo?

— Tak też zrobiłem.

— A nie powiedziałeś mi o tem?

— Bo nie było o czem mówić,

— Nie wiedziałam nic...

Przerwała i popatrzyła na mnie z zajęciem.

— Musiałem tak zrobić. Kto chce napisać dobre sprawozdanie, powinien być naocznym świadkiem roboty.

Podała mi rączkę, a ja schyliłem się i ucałowałem ją z uszanowaniem. Po chwili zaczęła mówić:

— Być może, że jestem niemądra dziewczyna z przewróconą romantycznymi pomysłami głową... A jednak nie mogę nad tem zapanować. Jeżeli pójdę za mąż to tylko za człowieka sławnego.

— Czemu nie?! — zawołałem. — Właśnie takie kobiety jak ty umieją nakłaniać ludzi do bohaterskich czynów... Daj mi tylko sposobność, a przekonasz się, czy nie potrafię z niej skorzystać... Zresztą ... masz słuszność ... Człowiek powinien sam sobie stworzyć sposobność... Clive był tylko małym urzędniczkiem a podbił Indye! I ja też mogę dokonać wielkiego dzieła na świecie!

Roześmiała się z mojej irlandzkiej zapalności i rzekła:

— Czemu nie? Masz wszystkie warunki po temu: młodość, zdrowie, siłę, energię... Zmartwiłam się, żeś zaczął mówić. A teraz cieszę się z tego nawet, jeżeli takie myśli budzą się w tobie!

— A jeżeli mi się powiedzie?

Zatknęła mi usta swoją aksamitną dłonią...

I tak się to stało, że owego listopadowego wieczora jechałem tramwajem do domu, z sercem rozpłomienionem silnem postanowieniem, że nim dzień następny upłynie, znajdę jakąś sposobność do czynu, godnego pani mego serca. Ale kto byłby w stanie przewidzieć, jak niezwykłą postać ten czyn na siebie przybierze, jak dziwnemi drogami dojdę do jego spełnienia?

I choć ten wstęp może wydać się czytelnikowi zbyteczny, jednak bez niego nie byłoby opowieści, bo tylko wtedy, gdy człowiek ma przed sobą pragnienie bohaterskiego czynu, może się zdecydować na to, co ja uczyniłem: porzucić znajome drogi życia, zapuścić się w tajemnicze mroki, w krainę nadzwyczajnych przygód i... wielkich nagród.

Z tem postanowieniem przestąpiłem tego samego wieczora progi redakcyi „Gazety Codziennej”, w której byłem małoznaczącym pionkiem, z postanowieniem niezłomnem uczynienia tego, czego żądała Gladyssa. Byłoż to z jej strony okrucieństwem, samolubstwem, że wymagała odemnie narażania życia dla sławy? Takie przypuszczenie może przyjść na myśl człowiekowi w średnim wieku, ale nie temu, kto ma lat dwadzieścia trzy i jest zakochany pierwszy raz w życiu!

ROZDZIAŁ II.

„Sprobuj szczęścia z profesorem”.

Lubiłem zawsze pana Mac Ardle, szorstkiego redaktora, starego, z wypukłemi plecami i czerwoną twarzą; a pochlebiałem sobie, że i on mnie lubi. Rozumie się, że główną figurą w piśmie był Beaumont — wydawca, ale ten przebywał na niedostępnych, Olimpijskich wyżynach, z których nie dostrzegał drobniejszych wydarzeń, po za przesileniem gabinetowem i międzynarodowemi zawikłaniami. Widywaliśmy czasem jego majestat, gdy przesuwał się do wyłącznego swego przybytku zapatrzony w dal, duchem obecny na Bałkanach, lub nad zatoką Perską. Majestat ten przebywał po nad nami i po za nami. Ale pierwszym jego pomocnikiem był pan Mac Ardle i my znaliśmy tylko jego.

Staruszek kiwnął mi głową na powitanie i podniósł okulary, nasuwając je wysoko na łyse czoło.

— Z tego co słyszę, panie Malone, wnoszę, że idzie panu niezgorzej — powiedział miłym, szkockim akcentem.

Podziękowałem.

— Wybuch w kopalni udał się doskonale. Pożar w Southwark również. Masz pan żyłkę opisową. Dlaczego chciałeś się ze mną widzieć?

— Chcę poprosić o łaskę.

Zaniepokoił się a jego wzrok zaczął unikać moich oczu.

— Co! co! O co idzie?

— Czy pan nie mógłby mnie wyprawie z jakąś misyą dla dziennika? Postarałbym się spełnić ją jak najlepiej i dać dobry opis...

— O jakiego rodzaju misyi myślałeś pan?

— O takiej, w której są przygody i niebezpieczeństwa. Będę się starał sprawić dobrze. Im trudniejsze będzie zadanie, tem lepiej.

— Pilno panu, jak widzę, pozbyć się życia?

— Nie! Pilno mi spełnić czyny, któreby usprawiedliwiły moje prawo do życia.

— Boże mój! Panie Malone, to wielka, wielka przesada! Sądzę, że minęły już czasy odpowiednie do tego rodzaju przedsięwzięć. Koszta, jakie pociąga za sobą taka „specyalna misya” dla dziennika, nie odpowiadają zwykle otrzymanym wynikom. A w każdym razie, niezbędnym warunkiem jest, ażeby taka wyprawa odbyła się pod przewodnictwem człowieka doświadczonego, którego nazwisko znane, usprawiedliwiłoby wyprawę. Wielkie, puste przestrzenie na mapach, prędko się zapełniają i nie ma tam już miejsca na romantyczne przygody. Ale... zaczekaj pan! — dodał nagle, uśmiechając się. — Te puste przestrzenie na mapach nasuwają mi myśl... Gdyby tak szło o zdemaskowanie oszustwa, nowożytnego kłamcy w rodzaju Münchhansena, o okrycie go śmiesznością? Dowieść, że jest kłamcą? Człowieku! To by było wdzięczne zadanie! Cóż ty na to?

— Wszędzie... wszystko, co pan rozkaże! Mniejsza o szczegóły...

Pan Mac Ardle zatonął w myślach.

— Zastanawiam się, czy zdołałbyś trafić do ładu, o tyle przynajmniej, żeby doprowadzić do rozmowy z tym człowiekiem? — wyrzekł po długim namyśle. — Zdaje się, że masz specyalny dar do zawiązywania stosunków z ludźmi. Coś sympatycznego jak przypuszczam: siłę magnetyczną, czy żywotność młodzieńczą, czy coś podobnego... Ja sam odczuwam to na sobie.

— Pan jest bardzo dla mnie dobry!

— No! Więc czemubyś nie miał spróbować szczęścia z profesorem Challengerem, z Enmore Parku?

Drgnąłem z zadziwienia i zawołałem:

— Challenger? Profesor Challenger, słynny zoolog! Ten, co to rozbił głowę Blundellowi z „Telegrafu”?

Wydawca uśmiechnął się posępnie.

— Pamiętasz to? Ale przecie sam mówiłeś, że szukasz przygód.

— Wszystko zależy od tego, jakich — odrzekłem.

— Właśnie. Przypuszczam, że on niezawsze bywa tak gwałtowny, jak wtedy. Myślę, że Blundell trafił na złą chwilę, a może wziął się do niego w sposób nieodpowiedni... Może ty będziesz miał więcej szczęścia, albo więcej taktu. A jest tam właśnie coś w tym rodzaju, jak sobie życzysz i „Gazeta” mogłaby wziąć ten interes w swoje ręce...

— Nic rzeczywiście nie wiem o profesorze — powiedziałem po namyśle. — Zapamiętałem tylko jego nazwisko, z procesu o pobicie Blundella.

— Mogę ci dać pewne wskazówki, panie Malone. Bo od niejakiego czasu, mam już profesora na oku...

Wyjął z szuflady papiery dodał:

— Tu jest streszczenie jego działalności. Powiem ci krótko:

„Challenger, Jerzy Edward. Urodzony w Largs r. 1863. Studja odbywał w akademii w Largs i w uniwersytecie Edymburskim. W r. 1892, został asystentem w British Museum. W r. 1893 asystentem kustoszem w oddziale antropologii porównawczej. W tym samym roku podał się do dymisyi, po wymianie cierpkich listów. Otrzymał złoty medal na konkursie Craystona za studya w zakresie zoologii. Członek towarzystw zagranicznych. No, cała lista drobnym drukiem: Belgijskiego, amerykańskiego, tow. naukowego w La Plata i t. d. Były prezes towarzystwa Paleontologicznego i sekcyi H, w Brytańskim związku i tak dalej i dalej! Prace: Badania nad czaszkami kałmuków, studia nad rozwojem kości pacierzowej. Współpracownik rozmaitych wydawnictw; wykazanie fałszywych podstaw Weissmanizmu, odczyt, który wywołał gorące dysputy na zjeździe zoologów w Wiedniu. Drobiazgi: Wędrówki, Zwiedzanie Alp. Adres: Enmore Park, Kensington—W.”

— Weź to sobie. Nic więcej na dziś nie mam dla ciebie.

Schowałem do kieszeni notatkę.

— Jeszcze chwilę, panie redaktorze — zacząłem, zobaczywszy przed sobą już nie rumianą twarz, lecz blado różową, łysą czaszkę. — Niezupełnie jeszcze rozumiem, w jakim celu mam mieć wywiad z tym panem? Cóż on zdziałał dotąd?

Czerwona twarz znowu przedemną błysnęła.

— Pojechał do Południowej Ameryki na samotną wyprawę, przed dwoma laty. Wrócił zeszłego roku. Bez żadnej wątpliwości był w Południowej Ameryce, ale wzbrania się powiedzieć dokładnie, w którem miejscu. Opowiadał swoje przygody w sposób niejasny; ktoś mu zarzucił fałsz, a on zamknął się jak ostryga. Coś tam się zdarzyło chyba niezwykłego, albo ten człowiek jest kłamcą jakiego świat nie widział, i to może najprawdopodobniejsze przypuszczenie. Przywiózł jakieś zniszczone fotografie. Zrobił się tak drażliwy, że rzuca się na każdego, kto mu zadaje pytania, a reporterów spycha ze schodów. Mojem zdaniem jest to rodzaj megalomana, zbrodniczego maniaka z upodobaniami naukowemi. Oto twój człowiek, panie Malone. Leć teraz do niego i zobacz sam, co się da z nim zrobić. Jesteś już w tym wieku, że możesz sam sobą się opiekować. Zresztą, nietykalność twojej osoby poręcza prawo o odszkodowaniu ludzi, pełniących zawodowe czynności, jak ci wiadomo...

Czerwone oblicze z wyszczerzonemi w uśmiechu zębami znikło i zamieniło się w blado różowy owal czaszki, okolonej szarawym puchem. Posłuchanie się skończyło.

Poszedłem w stronę klubu, ale przystanąłem w drodze i oparłszy się na balustradzie tarasu Adelphi, wpatrywałem się długo z zadumą, w ciemne, ociężałe wody rzeki. Najlepiej i najtrzeźwiej myślę zawsze na otwartem powietrzu. Wyjąłem spis dokonanych przez profesora Challengera czynów i jego dzieł, i odczytałem go pod elektryczną latarnią. I nagle zstąpiło na mnie natchnienie! Jako dziennikarz, mogłem być pewny, że nie dostanę się przed oblicze niebezpiecznego profesora. Ale te walki wymieniane dwukrotnie w jego biografii dowodziły, że jest fanatykiem nauki. Czy nie miał w tym kierunku słabego punktu, w który możnaby go ugodzić? Sprobuję.

Wszedłem do klubu. Było już po jedenastej i w obszernym pokoju pełno ludzi, choć jeszcze się nie zaczął największy napływ. Zobaczyłem siedzącego w fotelu, przy kominku, wysokiego, chudego, kościstego człowieka. Obrócił się do mnie, gdy się przysunęłem z krzesłem. Oto człowiek, którego bym wybrał z pośród wszystkich, Henryk Tarp, z redakcyi „Przyrody”; chudy, a zasuszony, jakby skórzany człowiek, pełen dobroci i ludzkości dla tych, którzy go dobrze znali.

Zagadnąłem bez żadnych wstępów:

— Co wiecie o profesorze Challengerze?

— O Challengerze?

Zmarszczył brwi z wyrazem uroczystej nagany i powtórzył:

— Challenger? Człowiek, który przywiózł jakąś bajeczną historyę z Południowej Ameryki?

— Jakąż to historyę?

— Ot, bajdy poprostu, o jakichś dziwnych zwierzętach, które tam odkrył. Zdaje mi się, że cofnął potem swoje twierdzenie. Co więcej, nawet wyparł się wszystkiego. Zwołał posiedzenie do Reutera, ale tam podniosło się takie wycie, że zrozumiał, iż nic nie poradzi. Kompromitująca sprawa. Paru ludzi chciało go brać na seryo, ale i tych odstręczył.

— Czem?

— Swoją nieznośną szorstkością i niemożliwem postępowaniem. Naprzykład tego biednego staruszka, Wadleya, z Instytutu Zoologicznego: Wadley napisał do niego list tej treści:

„Prezes Zoologicznego Instytutu, przesyła pozdrowienie profesorowi Challengerowi i uważać będzie za zaszczyt, jeżeli profesor raczy przybyć na najbliższe posiedzenie członków tegoż instytutu”.

Otrzymał odpowiedź niemożliwą do powtórzenia.

— Co wy mówicie?

— Odpowiedź ta w mocno złagodzonej formie, tak brzmi:

„Profesor Challenger przesyła pozdrowienie prezesowi Zoologicznego Instytutu, i uważać będzie za specyalną łaskę, jeżeli prezesa, razem z jego zaproszeniem, dyabli wezmą!”

— Wielki Boże!

— Tak, słyszałem to od samego Wadleya. Pamiętam jak się uskarżał żałośnie na zebraniu, zaczynając swą mowę od tego: „W ciągu pięćdziesięciu lat utrzymywanych z uczonymi stosunków” i t. d. Staruszek był po prostu zgnębiony.

— Cóż więcej jeszcze o Challengerze?

— Wiesz, że ja jestem bakteryolog. Żyję w mikroskopie i niewiele zwracam uwagi na objawy, które mogę dojrzeć gołem okiem. Jestem strażnikiem granicznym, na samej granicy królestwa „Poznawalnego” i czuję się zupełnie wykolejony, ilekroć wyjdę z pracowni i zetknę się z wami, wielkiemi, szorstkiemi, ociężałemi stworzeniami. Jestem zbyt oderwany od świata, by powtarzać plotki, a jednak, uczonych rozpraw nasłuchałem się dużo o Challengerze, bo to jeden z tych ludzi, których nie można pominąć milczeniem. Mądry jest bez zaprzeczenia, istna baterya naładowana siłą i żywotnością, kłótliwy i maniak, bez żadnych skrupułów. Dobił się temi fotografiami z południowej Ameryki.

— Mówicie, że jest maniak. Jakąż ma specyalnie manię?

— Ma ich tysiąc, a najnowsza odnosi się do Weissmana i ewolucyi. Miał straszną awanturę w Wiedniu z tego powodu, jak słyszałem.

— Czy możecie mi opowiedzieć szczegóły?

— Nie w tej chwili, ale mamy tu tłomaczony protokół posiedzenia. Złożyliśmy go w redakcyjnem biurze; może zechcesz tam pójść?

— Właśnie tego mi potrzeba. Mam mieć wywiad u tego człowieka, i szukam jakiejś nici przewodniej do niego. Dziękuję wam bardzo za wskazówki. Chodźmy zaraz, jeśli nie jest zapóźno.

W pół godziny potem, siedziałem w biurze redakcyi nad ogromną księgą rozłożoną na artykule: „Weismann versus Darvin” z nagłówkiem „Ożywione protesty w Wiedniu. Burzliwe zajście”.

Naukowa strona mego wychowania była nieco zaniedbana, nie mogłem więc podążyć za całą argumentacyą rozpraw, ale to łatwo było zrozumieć, że angielski profesor ujął przedmiot w sposób mocno zaczepny i że do głębi oburzył naszych kolegów ze stałego lądu. „Protesty”, „Szmery niechętne” i „Ogólne odwołanie się do prezydującego”, oto na co padły moje oczy odrazu. Większa część artykułu mogłaby z ważną dla mego umysłu korzyścią być napisana nawet po chińsku.

— Chciałbym to otrzymać przełożone na angielski język — powiedziałem żałośnie do mego towarzysza.

— Przecież to jest przetłomaczone...

— Więc może lepiej próbować szczęścia z oryginałem?

— Tak, istotnie... trochę to niezrozumiałe dla laika ...

Gdybym mógł wyłowić choć jedno zdanie, coś namacalnego, co by miało jakąś określoną formę ludzkiej myśli, miałbym już podstawę do dalszego działania... Ach, mam już! Zdaje mi się, że zaczynam coś niecoś rozumieć... Przepiszę to sobie... To mi posłuży za ogniwo do połączenia się z profesorem.

— Czy mogę służyć ci czem więcej jeszcze?

— Właśnie, chciałbym napisać do profesora. Gdybym mógł ukuć list tutaj i podać pański adres, toby już wytworzyło pewien nastrój...

— Niezawodnie! bo ten człowiek wpadnie, narobi nam awantur i pogruchoce meble...

— Nie! nie! Przeczytacie sami list; nie będzie w nim nic drażniącego, zapewniam!

— Siadaj przy mojem biurku. Masz tu papier. Ale wolałbym przeczytać list przed wysłaniem.

Użyłem sporo trudu, lecz tuszę sobie, że mi się udało. Przeczytałem mój utwór głośno bakteryologowi, nie mogąc utaić słusznej dumy.

„Szanowny panie profesorze!

Jako skromny badacz przyrody, interesowałem się zawsze żywo pańskiemi spostrzeżeniami nad sprzecznością zasad Darwina a Weissmana.

Niedawno miałem sposobność odświeżyć moje wrażenia, przeczytawszy...

— Och! ty!... bezczelny kłamco!... przerwał mi Henryk Tarp.

„...Przeczytawszy pański znakomity odczyt w Wiedniu; zdaje mi się, że jego jasne i przekonywające twierdzenia stanowią ostatnie słowo w tym przedmiocie. Lecz jest tam jedno zdanie a mianowicie: „Protestuję najgoręcej, przeciw nieznośnemu i całkowicie dogmatycznemu twierdzeniu, że każdy osobno id, stanowi mikrokosm, posiadający historyczną budowę, wykształconą stopniowo pracą licznych pokoleń.”. Czyby pan nie zgodził się, na podstawie najnowszych badań, złagodzić to swoje twierdzenie? Czy pan nie uważa, że jest ono zbyt stanowcze? Chciałbym prosić pana o łaskę udzielenia mi chwilki rozmowy, gdyż zajmuje mnie żywo ten przedmiot i mam pewne wątpliwości, które mogę wyjawić tylko w ustnej rozmowie. Rachując na łaskawe zezwolenie, będę miał zaszczyt przedstawić się panu pojutrze, w środę, o jedenastej przed południem.

Załączając zapewnienie wysokiego poważania, pozostaje uniżonym sługą

 Edward D. Malone.”

— No i cóż? — spytałem tryumfująco.

— Jeśli twoje sumienie to strawi...

— Dotąd nigdy mnie jeszcze nie zawiodło.

— Ale co zamierzasz uczynić?

— Dostać się do niego. Gdy raz wejdę do jego pokoju, może znajdę dalszą drogę. Może go nawet doprowadzę do całkowitego uniesienia. Jeśli jest prawdziwy sportsmen, to go moje zajście pogłaszcze...

— Pogłaszcze? Licz na to! Prawdopodobniejsze jest to, że on ciebie „pogłaszcze”! Radzę ci ubrać się w stalową misiurkę, albo w amerykański kostyum do piłki nożnej... A teraz żegnam. We środę rano przyjdzie odpowiedź dla ciebie, jeżeli wogóle profesor raczy ci odpisać. To człowiek gwałtowny, niebezpieczny, kłótliwy, znienawidzony przez każdego, kto miał z nim do czynienia; przedmiot drwin studentów, o ile się odważą na poufałość. Może lepiej byłoby dla ciebie nie słyszeć nigdy o tym osobniku.

ROZDZIAŁ III.

„Niemożliwy istotnie człowiek”.

Nadzieje i obawy mego przyjaciela nigdy nie miały się urzeczywistnić. We środę zastałem list ze stemplem Wat-Kunington, i mojem nazwiskiem na kopercie, naskrobanem tak, jakby zamiast pióra służył do tego drut kolczasty; list następującej treści:

 „Ennure Park — W. Ken.

Panie! Otrzymałem pański list, w którym mi donosisz, że zwróciłeś uwagę na moje zapatrywania, choć nie wiem, czy dostępne one są dla mózgu pańskiego, lub czyjegokolwiek wogóle. Ośmieliłeś się pan użyć odnośnie do moich prac nad Darwinizmem wyrazu „spostrzeżenia”; zwracam pańską uwagę, że podobne określenie stanowi już samo w sobie obrazę. Lecz dalszy ciąg listu przekonał mnie, że zgrzeszyłeś pan przez nieuctwo i brak taktu, nie przez złą wolę, dlatego pomijam ten szczegół. Cytujesz oderwane zdanie z mego odczytu, którego zrozumienie przedstawia dla pana pewne trudności; sądziłem, że tylko „pod-ludzka” inteligencya nie zdoła tego punktu zrozumieć, ale jeżeli istotnie potrzebuje on wyjaśnienia, zgadzam się przyjąć pana o naznaczonej godzinie, choć wszelkie odwiedziny i goście wstręt we mnie budzą. Co się zaś tyczy pańskiego przypuszczenia, że może zmienię moje zapatrywanie, pragnąłbym wyjaśnić, że nie jest to moim zwyczajem po świadomem ogłoszeniu dojrzałych moich przekonań. Proszę o łaskawe pokazanie koperty niniejszego listu memu służącemu Austinowi, gdyż ma on ścisły rozkaz przedsięwzięcia wszelkich środków, dla uchronienia mnie od natrętnych łotrów, którzy nadają sobie tytuł „dziennikarzy”.

 Z szacunkiem

 Jerzy Edward Challenger.”

Takiej treści list odczytałem Tarpowi, który przyszedł wcześniej po wiadomość o wyniku moich zabiegów. Wysłuchawszy powiedział tylko:

— Jest jakiś nowy środek „cuticura”, czy coś podobnego, skuteczniejszy podobno na potłuczenie, niż arnika...

Niektórzy ludzie mają dziwne pojęcie o żartach...

Kiedy otrzymałem list, było już po wpół do jedenastej, lecz dzięki samochodowi, zdążyłem na umówioną godzinę.

Dom przedstawiał się okazale: wspaniały portyk i piękne firanki w oknach świadczyły o zamożności wojowniczego profesora. Drzwi otworzył człowiek dziwacznej powierzchowności: ogorzały, zasuszony i nieokreślonego wieku, w ciemnej kurtce pilota i bronzowych, skórzanych kamaszach. Dowiedziałem się później, że to jest palacz, zastępujący zwykle uciekających nieustannie lokajów. Obejrzał mnie od stóp do głowy, badawczemi, jasno-niebieskiemi oczyma.

— Wezwany? — zapytał.

— Naznaczona godzina — odrzekłem.

— A list gdzie?

Pokazałem kopertę.

— Dobrze!

Wydawał się małomówny. Idąc za nim przez korytarz, zostałem zatrzymany w drodze przez kobietę małego wzrostu, która znienacka wyszła z jadalnego pokoju. Była to osoba żywa, wesoła, czarnooka, podobniejsza do francuski, niż do angielki.

— Chwilkę tylko — powiedziała do mnie. — Zaczekaj tu, Austinie... Proszę, niech pan wejdzie do pokoju. Wolno zapytać, czy pan widział już kiedy mego męża?

— Nie, pani. Nie miałem tego zaszczytu.

— W takim razie przepraszam pana zawczasu. Muszę ostrzedz, że to jest człowiek niemożliwy, istotnie niemożliwy! Jeżeli pan zostanie przestrzeżony w porę, łatwiej przyjdzie ci zdobyć się na pobłażanie...

— Bardzo to łaskawie z pani strony...

— Gdy zdradzi on najlżejszy objaw niezadowolenia, wychodź pan natychmiast z pokoju. Nie probuj żadnych argumentów. Wielu już ludzi poniosło szwank, dlatego, że to czynili. Wynikają z tego potem głośne skandale, które odbijają się na mnie i na nas wszystkich. Przypuszczam, że pańska bytność nie ma nic wspólnego z południową Ameryką.

Nie mogłem okłamywać takiej kobiety.

— Boże mój! To najniebezpieczniejszy przedmiot... Pan nie uwierzysz ani jednemu jego słowu i wcale się temu nie dziwię... Ale nie mów mu tego, bo to doprowadza go do strasznego uniesienia. Udawaj pan, że mu wierzysz, a może uda ci się ujść cało. Pamiętaj, że on sam święcie w to wierzy. Możesz pan być tego pewnym... Uczciwszego człowieka niema na całym świecie! Ale jeśli spostrzeżesz jakiś objaw niebezpieczny, rzeczywiście niebezpieczny, zadzwoń i staraj się go ułagodzić, dopóki nie nadbiegnę. Zwykle nawet w najgorszych chwilach potrafię go uspokoić.

Po tej zachęcającej przemowie, pani profesorowa oddała mnie milczącemu Austinowi, który stał jak śpiżowy pomnik dyskrecyi podczas naszej krótkiej rozmowy; a on powiódł mnie w głąb korytarza. Zastukał do drzwi, z wnętrza pokoju odpowiedział jakiś ryk i w tej samej chwili stanąłem oko w oko z profesorem.

Siedział on w krześle ze śrubą, przed obszernym stołem, zarzuconym książkami, mapami i rysunkami. Gdym wszedł, krzesło zakręciło się jak wrzeciono w moją stronę. Tchu mi zabrakło w obec tego, com ujrzał! Byłem przygotowany na jakiś niezwykły widok, ale nie na ujrzenie równie zdumiewającej postaci... Zwłaszcza jej rozmiary wstrząsnęły mnie do głębi; rozmiary jak i wygląd imponujące. Głowa ogromna, największa, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się widzieć na ludzkiem tułowiu. Nie wątpię, że gdybym włożył profesora cylinder, jeżelibym się na to odważył, spadłby mi na ramiona. Twarz i broda przywiodły mi na myśl czczonego w Asyryi byka; twarz o kwitnącej cerze, broda tak czarna, że aż wpadała w ciemny granat, rozłożysta jak łopata i skręcająca się w loki na piersiach. Włosy miał osobliwe, przyklepane z przodu w długi, zakręcony pukiel na potężnem czole. Oczy niebiesko-szare, wyglądały z pod wielkich kęp czarnych włosów, bardzo jasne, bardzo badawcze i bardzo przenikliwe! Rozłożyste ramiona i klatka piersiowa wypukła jak beczka, ukazywały się nad stołem w towarzystwie dwóch rąk olbrzymich, porosłych długiemi, czarnemi włosami. Oto co mnie uderzyło w osobie profesora Challengera, zanim jeszcze ryknął głosem grzmiącym i potężnym:

— I cóż! — zaryczał, patrząc na mnie wyzywająco. — Cóż teraz?

Musiałem bądź co bądź podtrzymywać jakiś czas mój podstęp, jeżeli wywiad nie miał skończyć się odrazu.

— Pan był łaskaw udzielić mi posłuchania — wyrzekłem pokornie, wyjmując kopertę listu.

Wziął mój list, złożony na biurku i położył przed sobą.

— A to pan jest tym młodzieńcem, co to nie rozumie zwyczajnej angielskiej mowy, co? I który jest tak łaskaw, że raczy nie godzić się na moje ostateczne wnioski, jeżeli dobrze zrozumiałem?

— Ależ zgadzam się, panie profesorze! zgadzam się najzupełniej! — wyrzekłem z silnym naciskiem.

— Na szczęście! To bardzo wzmacnia moje stanowisko, nieprawdaż? Pański wiek i powierzchowność nadają podwójną wartość temu poparciu. Ale w każdym razie jesteś więcej wart, niż ta trzoda świń w Wiedniu, których zbiorowe chrząkania tyle mnie obchodzą, co kwik pojedyńczego, angielskiego wieprza...

Popatrzał na mnie tak, jakby mnie uważał za przedstawiciela tego rodzaju zwierząt.

— Zdaje mi się, że postąpili oni szkaradnie — zacząłem.

— Upewniam pana, że potrafię obronić się sam, i że nie potrzebuję bynajmniej pańskiego współczucia. Możesz mnie pozostawić samego, opartego plecami o ścianę. Jerzy Edward Challenger jest wtedy najszczęśliwszy. A teraz zróbmy co się da dla skrócenia tych odwiedzin, które dla pana nie mogą być przyjemne, a dla mnie są niewypowiedzianie niemiłe. Chciałeś pan, o ile wywnioskowałem z listu, uczynić pewne uwagi odnośnie do zdań wygłaszanych w moim odczycie?

Jego obejście było tak brutalnie natarczywe, że utrudniało wszelkie wykręty. A jednak musiałem przedłużać grę i szukać drogi do jakiegoś porozumienia. Na pozór zadanie to wydawało się bardzo proste. Ach, czy mój irlandzki spryt nie przyjdzie mi z pomocą w tak trudnej przeprawie?

Profesor wpatrywał się we mnie uporczywie, bystremi, stalowemi oczyma.

— No! dalej! dalej! — pomrukiwał.

— Jestem, rozumie się, zwyczajnym dyletantem, zacząłem z zarozumiałym uśmiechem, niewiele więcej umiem, mogę to wyznać śmiało, od ciekawego profana. Ale zdawało mi się, że pan profesor obszedł się z Weissmanem w tej kwestyi trochę za surowo. Odkrycia dokonane od tej pory... jednem słowem... czy nie poparły jego twierdzeń?

— Jakie odkrycia? — zapytał z groźnym spokojem.

— No! nie mogę przeczyć, naturalnie, że niema w nich nic takiego, coby pan profesor uznał za dowód rozstrzygający. Miałem tylko na myśli najnowszy zwrot w umysłach i w ogólnych, naukowych poglądach, jeżeli wolno mi się tak wyrazić...

Pochylił się nad stołem z ożywieniem.

— Przypuszczam, że panu wiadomo — zaczął, zaznaczając każdy punkt na palcach, że wskaźnik oparty na budowie nauki nie stracił nic ze swej mocy?

— Naturalnie, że wiem o tem — odrzekłem.

— I że „telegonia” pozostaje dotąd „sub judice”?

— Bez żadnej wątpliwości!

— I że protoplazma zarodka różni się od „partogenetycznego” jaja?

— Niezawodnie! — wykrzyknąłem, chełpiąc się własną śmiałością.

— A czego to dowodzi? — zagadnął łagodnie, przekonywająco...

— Ach! otóż to właśnie! Czego to dowodzi? — szepnąłem.

— Ja panu powiem! — zagruchał słodko.

— Proszę bardzo...

— Dowodzi to — ryknął w nagłym przystępie wściekłości — że jesteś przeklętym oszustem londyńskim! Podłym, pełzającym dziennikarskim gadem, któremu brak i nauki, i taktu, i przyzwoitości w wybiegach!

Zerwał się z miejsca, a oczy jego błyszczały szaloną wściekłością. Nawet w napięciu tej groźnej chwili zauważyłem ze zdumieniem, że to człowiek zupełnie małego wzrostu, głową sięgający mi zaledwie do ramienia, powstrzymany w rozwoju Herkules, w którym nadmiar sił żywotnych rozrósł się na szerokość, na głębokość i w rozmiarach głowy.

— Bełkotanie bez związku! — wrzeszczał profesor, oparty rękoma na stole, z twarzą naprzód wysuniętą. — To com ci opowiadał, mój panie, to był tylko bezładny bełkot naukowych określeń! Czy sądziłeś, że możesz się mierzyć ze mną, ty, z mózgiem nie większym od orzecha?! Czy sobie wyobrażasz, że wy, dyabelskie pismaki, jesteście wszechstronni? Doprawdy!? I że wasze chwalby mogą wynieść w górę człowieka, a wasze nagany zdruzgotać go? Że my wszyscy musimy się wam kłaniać, zabiegać o wasze łaskawe słowo? Doprawdy!? Tego dźwigniemy, a tamtego zepchniemy? Pełzające robactwo! Znam ja was! Zeszliście ze swego właściwego stanowiska... Dawniej obcinano wam uszy! Postradaliście wszelką miarę w sądach! Pęcherze nadęte gazem! Ja was doprowadzę do porządku! Tak, mój panie! Nie zapanujesz nad Jerzym, Edwardem Challengerem! Jest jeszcze na świecie człowiek, który od was nie zależy! Ostrzega was, ale jeżeli upieracie się przychodzić, musicie ponosić wszelkie następstwa. Kary, mój dobry panie Malone, kary na was żądam! Wdałeś się w niebezpieczną grę i zdaje mi się, że przegrasz!

— Proszę pana! — odpowiedziałem, cofając się ku drzwiom i otwierając je. Wolno panu być brutalem, jeśli taka pańska wola... Ale i w tem muszą być pewne granice... Nie ośmielisz się pan chyba rzucić się na mnie?

— Nie ośmielę się?!

Posuwał się ku mnie powoli, a dziwnie groźnie; nagle stanął i obie wielkie łapy zanurzył w bocznych kieszeniach krótkiej, chłopięcej kurtki, jaką miał na sobie.

— Niejednego już wyrzuciłem za drzwi tego domu — zaczął powoli. — Pan będziesz czwartym, czy piątym z rzędu... Trzy funty, piętnaście szylingów za każdego, tyle to w przecięciu kosztuje. Duży wydatek, ale pożyteczny. A dlaczego pan nie miałbyś pójść tą samą drogą, co twoi bracia? Nie widzę powodu...

Zaczął znowu sunąć ku mnie, w sposób nieprzyjemny, czający się, stąpając na palcach, jak baletnik...

Mogłem skoczyć do drzwi przedpokoju, ale byłoby to hańbą... A przytem wybuchnął we mnie płomień słusznego gniewu. Przedtem wina była tylko po mojej stronie; teraz napastliwe pogróżki tego człowieka przeważyły szalę w odwrotnym kierunku.

— Prosiłbym pana trzymać ręce przy sobie! Nie ścierpię tego! — krzyknąłem.

— Doprawdy!?

Czarne wąsy najeżyły się jak szczotka, a z pod nich błysnęły szyderczo wielkie, białe kły.

— Proszę? Nie ścierpisz pan tego?!

— Nie bądź waryatem, profesorze! — zawołałem. — Na co możesz liczyć? Ważę piętnaście kamieni jak obszył, a co sobota w londyńskim klubie holandczyków biorę nagrody za gimnastyczne ćwiczenia... Nie jestem taki...

Ale w tej właśnie chwili skoczył na mnie. Szczęściem zdążyłem przedtem otworzyć drzwi, bo bylibyśmy się o nie pogruchotali. Wywinęliśmy wiatrakowego koziołka i wylecieliśmy na korytarz, a stamtąd stoczyliśmy się na dół. Zagarnęliśmy krzesło stojące na drodze i potoczyli się dalej ku drzwiom wejściowym. Miałem w ustach pełno brody profesora; ręce nasze splotły się ze sobą, ciała splątały w jeden kłąb, a przeklęte krzesło wywijało obok nas młynka wszystkiemi czterema nogami. Czujny Austin w porę otworzył szeroko drzwi wejściowe od przedsionka. Wyleciawszy przez nie, wywinęliśmy koziołka ze schodów na ulicę...

Widziałem raz podobną sztukę w cyrku, wykonywaną przez dwóch braci Mac; ale zdaje się, że trzeba mieć pewną wprawę, ażeby wykonać to ćwiczenie bez szkody... Krzesło na dole roztrzaskało się na drzazgi, a my potoczyliśmy się na drugą stronę, do rynsztoka. Profesor zerwał się z ziemi, wywijając pięściami, zasapany jak astmatyk.

— Dosyć ci tego? — wysapał z trudem.

— Ty, dyabelski zwierzu, krzyknąłem, dźwigając się z ziemi.

Bylibyśmy dalej próbowali swoich sił, bo profesor rozgorzał żądzą walki, lecz na szczęście los wybawił nas z tego ohydnego położenia. Stanął nad nami policyant z notatnikiem w ręku.

— Co to znaczy? Powinniście się wstydzić — przemówił surowo.

Pierwsze to były mądre słowa jakie usłyszałem od przybycia do Enmore Parku.

— Co to znaczy? — powtórzył policyant, zwracając się do mnie. — Co się to stało?

— Ten człowiek rzucił się na mnie — odpowiedziałem.

— Czy rzeczywiście rzuciłeś się pan na niego? — badał policyant dalej.

Profesor oddychał ciężko i nie odpowiadał.

— Nie pierwszy to już raz — mówił policyant surowo, potrząsając głową. W przeszłym miesiącu miałeś pan sporo kłopotu z takiego samego powodu. Dziś podbiłeś pan oko temu młodzieńcowi... Czy pan chce podać skargę do sądu? — zwrócił się do mnie.

Złagodniałem odrazu.

— Nie — odrzekłem — nie chcę podawać skargi.

— A to dlaczego? — nalegał policyant.

— Bo to się stało z mojej winy. Wdarłem się podstępem do tego domu. Ten pan ostrzegał mnie nawet.

Policyant zamknął notatnik.

— Proszę, żeby nie było więcej takich awantur — upomniał. — Proszę się rozejść!... Dalej w drogę! Rozejść się!

Te słowa zwrócone były do chłopca od rzeźnika, do jakiejś służącej i kilku przechodniów, którzy się zatrzymali. Policyant odszedł, stąpając ciężko i gnając przed sobą całą gromadkę. Profesor spojrzał na mnie a w głębi jego oczu czaił się uśmiech.

— Chodź pan! — przemówił — nie skończyliśmy jeszcze ze sobą...

Słowa te brzmiały złowróżbnie, ale mimo to poszedłem za nim na wezwanie. Służący Austin, obojętny jak drewno, zamknął drzwi za nami.

ROZDZIAŁ IV.

„To rzecz najgłośniejsza w świecie”.

Zaledwie drzwi się zamknęły, pani Challengerowa wypadła z jadalnego pokoju. Drobna kobiecina była strasznie wzburzona. Zastąpiła drogę mężowi, jak zacietrzewione kurczę buldogowi. Widocznie była świadkiem mego przymusowego wyjścia, lecz nie dojrzała powrotu.

— Jerzy! Ty brutalu! — wrzasnęła. — Rozbiłeś znowu głowę temu ładnemu chłopcu.

Profesor wskazał w tył, wielkim palcem ogromnej łapy.

— Jest tu za mojemi plecami, zdrów i cały.

Zmieszała się, ale nie bardzo.

— Przykro mi, że pana nie spostrzegłam.

— Upewniam panią, że już wszystko załagodzone — uspakajałem zagniewaną.

— Ale jednak podbił panu to biedne oko! Ach, Jerzy! Jakie z ciebie dzikie zwierzę! Nic, tylko awantury, od początku do końca tygodnia! Wszyscy cię nienawidzą i wyszydzają... Już mi brakuje cierpliwości... Wyczerpałeś ją do szczętu!

— Brudną bieliznę... — mruknął profesor.

— To nie żadna tajemnica! — krzyknęła pani. Czy myślisz, że na całej ulicy, że w całym Londynie nie wiedzą?.. Idź sobie, Austin! Nie jesteś tu potrzebny... Czy myślisz, że nie wiedzą i nie mówią o tobie?... Ty, uczony człowiek, który powinien być rektorem uniwersytetu, szanowanym przez tysiące studentów!... Coś ty uczynił ze swoją godnością, Jerzy?!

— A ty ze swoją co? moja droga...

— Nadużywasz mojej cierpliwości!... Gbur, awanturniczy gbur, oto co się z ciebie zrobiło!

— Nie gniewaj się, Jessie!

— Wiecznie syczący i zapieniony buhaj!

— Dość tego! Na krzesełko! Na pokutę! — zagrzmiał nagle profesor.

Ku wielkiemu mojemu zdziwieniu schylił się podniósł żonę z podłogi i posadził ją na wysokim słupie z czarnego marmuru, stojącym w kącie sieni. Słup miał najmniej siedem stóp wysokości a był tak cienki, że profesorowa z trudnością utrzymywała na nim równowagę. Niepodobna wystawić sobie coś śmieszniejszego od widoku siedzącej na wysokim słupie, tem więcej, że twarz jej kurczyła się konwulsyjnie od gniewu, nogi wierzgały a cały korpus trzymał się sztywno z obawy upadku.

— Zsadź mnie na ziemię! — zapiszczała.

— Powiedz: „proszę!”

— Ty zwierzu! Jerzy! Zdejm mnie stąd natychmiast!

— Chodź pan ze mną do gabinetu, panie Malome...

— Ależ... panie profesorze! — zacząłem, spoglądając na siedzącą na słupie.

— Pan Malome wstawia się za tobą, Jessie! Powiedz „proszę” a zdejmę cię zaraz.

— Ach, ty zwierzu! Ty zwierzu! Proszę! Proszę!

— Trzeba zachowywać się przyzwoicie, moja droga. Pan Malome jest dziennikarzem. Wnet wydrukuje to wszystko w swojej szmacie i sprzeda kilka tuzinów dziennika naszym sąsiadom... „Dziwna historja wyższych kół towarzystwa” bo ty wysoko siedziałaś na tym słupie marmurowym, nieprawda? A prócz tego doda jeszcze pod-tytuł: „Rzut oka na osobliwą parę małżeńską”. Bo on się żywi żywem mięsem, pan Malome, jest „ścierwożerczy” na swój sposób, jak wszyscy należący do rodu dziennikarzy — wieprz z djabelskiej trzody. Czy nie tak, Malome? Co?

— Pan jesteś istotnie nieszczęśliwy! — wykrzyknąłem z gniewem.

Zaryczał głośnym śmiechem.

— Będziemy tu mieli zaraz przymierze! — zagrzmiał, spoglądając na żonę i na mnie i wydymając swą okazałą klatkę piersiową.

Nagle zmienił ton.

— Proszę, chciej mi przebaczyć tę płochą i poufałą gawędę, panie Malome! Sprowadziłem tu pana w ważniejszym celu, niż dla wtajemniczenia w nasze drobne, domowe figle. Odejdź, kobieto, i nie gniewaj się.

Położył olbrzymie łapy na jej ramionach.

— Wszystko co mówiłaś jest słuszne. Byłbym lepszym człowiekiem, gdybym postępował wedle twoich rad, ale wtedy nie byłbym Jerzym Edwardem Challengerem. Jest wielu lepszych odemnie ludzi, moja droga, ale jeden tylko Jerzy Edward Challenger. Więc musisz się z nim pogodzić.

Złożył na jej policzku głośny pocałunek, co mnie zmieszało więcej, niż poprzednie gwałty.

A potem zwrócił się do mnie i wyrzekł w nagłym przystępie godności:

— A teraz proszę, panie Malome, racz pan tędy pójść za mną.

Wróciliśmy do tego samego pokoju, który opuściliśmy niedawno w sposób tak gwałtowny. Profesor zamknął starannie drzwi pokoju, posadził mnie w fotelu i podsunął mi pod nos pudełko z cygarami.

— Oryginalne San Juan Colorado — objaśnił. Skłonnym do uniesień ludziom dobrze robią narkotyki. Boże! Nie odgryzaj końca! Obetnij! Obetnij z należnem uszanowaniem! A teraz oprzyj się wygodnie i posłuchaj tego, co postaram się opowiedzieć. Jeżeli nasunie ci się jaka uwaga, odłóż ją do odpowiedniejszej chwili.

I zaczął opowiadanie.

— Na pierwszem miejscu wyjaśnienie twego powrotu do mego domu po należnem wyrzuceniu za drzwi...

Wysunął naprzód brodę i popatrzał na mnie wyzywająco, jak ktoś oczekujący zaprzeczenia. Zmilczałem.

— Po zupełnie zasłużenem wyrzuceniu za drzwi, jak mówiłem — powtórzył. — Powodem tego była twoja odpowiedź, dana dostojnemu policjantowi, w której błysnęła mi iskierka uczciwości, czego nie spotyka się u ludzi twojego zawodu. Zgadzając się na to, że cały wypadek zdarzył się z twojej winy, dałeś dowód pewnej niezależności umysłowej i szerszych poglądów, na co zwróciłem łaskawą uwagę. Ten podgatunek ludzkiej rasy, do jakiego na nieszczęście należysz, stoi zawsze niżej ode mnie pod względem umysłowym. Twoje odezwanie się wyniosło cię odrazu ponad poziom twoich kolegów; zwróciło poważnie na ciebie moją uwagę. Dlatego zażądałem, byś wrócił do mego domu i postanowiłem zaznajomić się z tobą bliżej. Proszę, zechciej łaskawie otrząsnąć popiół z cygara na tę japońską tackę na bambusowym stoliczku, który stoi na lewo od ciebie...

Grzmiał potężnym basem, jak profesor wykładający studentom. Obrócił się na śrubowem krześle twarzą prosto do mnie i siedział nadęty jak olbrzymia żaba, z głową w tył przechyloną i oczyma napół przymkniętemi, spoglądającemi z poza rzęs. Nagle zakręcił się w bok i zobaczyłem tylko poczochraną czuprynę, i czerwone, ogromne ucho, sterczące z gęstwiny włosów. Grzebał w porozrzucanych na biurku papierach. Podniósł głowę i spojrzał surowo na mnie. W ręku trzymał notatnik.

— Opowiem ci teraz o południowej Ameryce — przemówił. —Tylko bez uwag, bardzo proszę! Zapowiadam też, że to co ci powiem teraz, nie ma być ogłoszone w dziennikach bez mojego specyalnego pozwolenia. A tego pozwolenia, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie dam nigdy. Czy to jasne?

— Bardzo ciężki warunek — odrzekłem. Ścisłe sprawozdanie, napewno...

Położył notatnik na stole i powiedział:

— Koniec! Żegnam pana.

— Nie! nie! — zawołałem. — Przyjmuję wszystkie warunki. Zresztą, o ile rozumiem, nie mam wyboru.

— Nie masz, rzeczywiście.

— A więc... przyrzekam.

— Słowo honoru?

— Słowo honoru.

Popatrzał na mnie z wyrazem powątpiewania w zuchwałych oczach.

— A co ja wiem o pańskim honorze? — rzucił wyzywająco.

— Słowo daję, panie! — wykrzyknąłem z gniewem — zawiele sobie pan pozwala! Nigdy jeszcze w mojem życiu nikt mnie tak nie znieważał.

Przyglądał mi się bez gniewu, a z zajęciem.

— Krótkogłowy — mruknął. — „Brachocephalus”; szare oczy, czarne włosy z domieszką rasy murzyńskiej... Celt, jak przypuszczam?

— Jestem irlandczyk!

— Tak panie, irlandzki Irlandczyk.

— To rozumie się wyjaśnia wszystko... Zobaczymy dalej. Dałeś mi słowo, że uszanujesz moje zwierzenia. Zwierzenie to, muszę nadmienić, nie będzie zupełne. Ale udzielę ci pewnych objaśnień nie bez znaczenia. Zapewne ci wiadomo, że przed dwoma laty zrobiłem wycieczkę do południowej Ameryki, wycieczkę, która będzie miała swoje miejsce w historyi nauki. Celem mojej wyprawy było sprawdzenie niektórych wniosków Wallasa i Batesa, czego można było dokonać tylko, badając podane przez nich fakty, w tych samych warunkach, w których oni je studyowali. Gdyby moja wyprawa nie osiągnęła żadnych wyników, już byłaby godna uwagi, ale dziwny wypadek, jaki mi się zdarzył podczas pobytu w tamtejszym kraju, otworzył nowe widnokręgi dla badań.

Wiesz zapewne, a raczej w tej epoce napół oświeconych ludzi prędzej nie wiesz, że kraje położone w promieniu Amazonki są zaledwie częściowo zbadane, i że mnóstwo dopływów w znacznej części nieoznaczonych na mapach, wpada do tej rzeki. Zamierzałem zwiedzić te ustronne krainy i zbadać ich faunę, dla zdobycia materyału do wielkiego, pomnikowego dzieła z zakresu zoologii, które będzie usprawiedliwieniem mojego żywota.

Wracałem już po skończonej pracy, spędziłem noc w małej wioseczce indyjskiej, tam, gdzie jeden dopływ, miano jego i miejscowości zatrzymuję przy sobie, wpada do Amazonki. Mieszkańcy tamtejsi należą do szczepu indyjskiego „cucama”; lud sympatyczny, ale w upadku, z umysłem niewiele więcej rozwiniętym od umysłu przeciętnego londyńczyka. Kiedym szedł w górę rzeki, udało mi się uleczyć wielu z nich, czem wzbudziłem wielkie uznanie dla mojej osoby. Nie zadziwiłem się więc ich serdecznem przyjęciem gdym powracał. Z ich znaków wyrozumiełem, że ktoś gwałtownie potrzebuje mojej lekarskiej pomocy i poszedłem za wodzem szczepu, do jego chaty. Wszedłszy do wnętrza, zobaczyłem, że chory, do którego mnie wezwano, już nie żyje. Ale przekonałem się z niemałem ździwieniem, że nie był to indjanin, lecz biały człowiek; mogę nawet powiedzieć, że bardzo biały, bo włosy miał koloru konopi i niektóre cechy albinosa. Odziany w łachmany, bardzo wychudzony, nosił ślady długich i ciężkich trudów. O ile zdołałem wyrozumieć z opowiadania indjan, był on tu zupełnie nieznany, przybył do ich osady sam, z głębi lasów, w stanie ostatecznego wyczerpania.

Torba zmarłego leżała przy posłaniu, przejrzałem jej zawartość. Nazwisko jego wypisane było wewnątrz: „Maple White, Lake Avenue, Detroit, Michigan.” Przed tem nazwiskiem zawsze uchylę kapelusza... Wystarczy gdy powiem, że stanie ono obok mojego, kiedy ostatecznie cała ta sprawa uzyska wiarę i uznanie, na jakie zasługuje.

W torbie znalazłem dowody, że ten człowiek był artystą i poetą, poszukującym wrażeń. Były tam i urywki wierszy. Nie mogę się uważać za sędziego w takich rzeczach, ale wydały mi się dziwnie bezwartościowe. Były prócz wierszy i pospolite szkice krajobrazowe, z pobrzeża rzeki, pudełko z farbami, pudełko kolorowych kredek, pędzle, ta zakrzywiona kość, która leży przy moim kałamarzu, tom dzieła Baxtera „Ćmy i motyle”, tani rewolwer i trochę nabojów. Osobistych pakunków nie miał, lub może postradał je w podróży. Oto wszystko, co pozostało po tym zagadkowym, amerykańskim wędrowcu.

Miałem już odejść, gdy zobaczyłem, że coś wystaje z kieszeni jego podartej kurtki. Było to album ze szkicami, tak zniszczone jak je teraz widzisz. Upewniam cię, że pierwsze wydanie Szekspira nie byłoby więcej szanowane, niż ta relikwia, odkąd dostała się w moje ręce. Oddaję ją tobie, z prośbą o przejrzenie kartki za kartką i zbadanie treści.

Profesor sięgnął po cygaro i oparł się wygodnie w fotelu, śledząc groźnym i badawczym wzrokiem, jakie wrażenie wywrze na mnie ten dokument.

Otwieram album z nadzieją jakiegoś odkrycia, którego natury nie określiłem bliżej. Pierwsza stronica sprawiła mi zawód, bo nie było na niej nic, oprócz rysunku przedstawiającego bardzo otyłego człowieka w kurtce z podpisem:

„Dziwny Colver na parowcu portowym”.

Dalsze stronice pełne były drobnych szkiców, indjan i scen z ich życia: Potem rysunek wesołego i otyłego księdza w kapeluszu łopatowego kształtu, siedzącego naprzeciw bardzo dumnego europejczyka z podpisem:

„Śniadanie z Fra Cristofero w Rosaria”.

Dalej szkice postaci kobiecych i dzieci, poczem następowała już nieprzerwana serya rysunków zwierząt z takiemi objaśnieniami: „Manatee na ławicy piaszczystej”, „Żółwie i ich jaja”, „Czarny Aguti pod palmą miriti”. Zwierzę podobne do prosięcia, na zakończenie, dwie stronice studjów bardzo niemiłych jaszczurek, z długiemi szyjami. Nic z tego nie mogłem zrozumieć powiedziałem to szczerze profesorowi.

— To zapewne krokodyle? — spytałem.

— Aligatory! aligatory! W południowej Ameryce niema prawdziwych krokodylów. Różnica między niemi...

— Ale ja nie zauważyłem żadnej wybitnej różnicy, nic coby usprawiedliwiało pańskie słowa...

Uśmiechnął się pogodnie.

— Obejrzyj następną stronicę — powiedział.

I tem nie mogłem się zachwycić. Całą stronicę zajmował krajobraz, surowo podmalowany kolorami; rodzaj szkicu, jaki artyści robiący studya na otwartem powietrzu, zachowują sobie jako podstawę, do przyszłego wykończenia obrazu. Blada zieloność, tło pierzastych roślin pierwszego planu, podnosiło się stopniowo w górę zakończone pasmem ciemno-czerwonych skał, podobnych do bazaltowych formacyi jakie znałem. Skały te ciągnęły się zwartą ścianą na ostatnim planie szkicu. W jednem miejscu strzelała z nich do góry odosobniona skała, kształtu piramidy, zakończona na szczycie wielkiem drzewem, a oddzielona od głównego pasma głęboką rozpadliną. Nad tem wszystkiem, błękitne, podzwrotnikowe niebo. Wątła, zielona linia zarośli, ciągnęła się na grzbiecie skalistego pasma.

— No i cóż? — spytał profesor.

— Bez żadnej wątpliwości pasmo skaliste niezwykłej formacyi — odrzekłem. — Ale nie jestem geologiem i nie potrafię orzec, na czem polega jego nadzwyczajność.

— Nadzwyczajne! — powtórzył profesor. — Jedyne w świecie. Nie do uwierzenia. Nikt na całej kuli ziemskiej nie mógłby wymarzyć nic podobnego. Patrz dalej!

Odwróciłem kartkę i wykrzyknąłem z zadziwienia. Całą stronicę zajmował rysunek zwierzęcia, najdziwniejszego, jakie można sobie wyobrazić. Było to coś nakształt sennych widziadeł palacza opium, jakieś majaki chorego w gorączce...

Zwierzę to miało głowę ptaka, cielsko odęte jaszczurczego kształtu, wlokący się po ziemi ogon najeżony kolcami, zwróconymi do góry i zgarbiony grzbiet, pokryty zębatą frendzlą, podobną do mnóstwa kogucich grzebieni, umieszczonych jeden za drugim. Przed tem bajecznem stworzeniem stał śmieszny manekin czy karzełek, ludzkiego kształtu i wpatrywał się w potwora...

— No! i cóż myślisz o tem? — wykrzyknął profesor, zacierając z tryumfem ręce.

— To jest potworne... śmieszne... niesłychane!

— Ale co go skłoniło do namalowania tego szkicu?

— Wódka — jak przypuszczam...

— O! czy to jedyne tłumaczenie, jakie możesz znaleźć? Co?

— A czemże pan to objaśnia?

— Tem, że widocznie takie zwierzę istnieje. I że było naszkicowane z natury.

Byłbym się roześmiał, gdyby nie wspomnienie obawa nowego wiatraka lt wzdłuż korytarza.

— Zapewne! — potakiwałem, jak się potakuje warjatowi — zapewne! Wyznaję jednak — dodałem — że ta mała figurka jest dla mnie zagadką. Gdyby to był indjanin, możnaby to uważać za dowód, że w Ameryce istnieje rasa karłów, ale to widocznie europejczyk w kapeluszu od słońca.

Profesor chrapnął, jak rozgniewany bawół.

— Doszedłeś już do ostatecznej granicy! Rozszerzasz swoje pole badań! Zanik mózgu! Umysłowy bezwład! Zdumiewające!

Byłoby niedorzecznością oburzać się. Byłoby to prostem marnowaniem energii, gdybym chciał obrażać się na tego człowieka, musiałbym gniewać się bezustannie. Uśmiechnąłem się tylko z przymusem.

— Zadziwił mnie drobny rozmiar tej postaci — powiedziałem.

Czy nie uważasz, że ta figurka jest tu naszkicowana umyślnie.

— Patrz-że! — wrzasnął profesor, pochylając się i uderzając w rysunek grubym jak kiełbasa, obrosłym czarnymi włosami, palcem. Widzisz tę roślinę za tem zwierzęciem? Pewnie myślisz, że to zwyczajny ostromlecz lub kapusta brukselska, co? A to jest palma, zaś palmy tego gatunku dochodzą do pięćdziesięciu, sześćdziesięciu stóp wysokości! Ten człowiek nie mógł rzeczywiście, stojąc przed tą bestyą, rysować jej. Czy nie uważasz, że ta figurka jest tu naszkicowana umyślnie? Naszkicował swoją własną postać, ażeby dać pojęcie o rozmiarach zwierzęcia. On sam, nawiasem mówiąc, miał przeszło pięć stóp wzrostu. Drzewo jest dziesięć razy wyższe, jak łatwo się domyśleć...

— Wielkie nieba! — wykrzyknąłem. — A więc ta bestya... Co? Dworzec kolejowy w Charing Cross mógłby zaledwie służyć za budę do mieszkania dla takiego potwora!

— Odrzuciwszy wszelką przesadę, nie ulega wątpliwości, że to wspaniale rozwinięty okaz — zwrócił uwagę profesor.

— Ależ na podstawie jednego szkicu nie podobna burzyć odwiecznych odkryć ludzkości! — obruszyłem się.

Przejrzawszy resztę kart do końca książki stwierdziłem, że niema już nic więcej.

— Szkic jakiegoś amerykańskiego wędrowca rzucony na papier pod wpływem haszyszu, albo w gorączce wywołanej febrą, albo może poprostu utwór kapryśnej wyobraźni... Pan, jako uczony, nie może bronić takiej placówki.

— Mam tu doskonałą monografię, dzieło mego utalentowanego przyjaciela, Raya Zankistra — mówił dalej profesor. Jest w niem rysunek, który może cię zajmie. O tu... Pod nim objaśnienie: „Przypuszczalna postać zwierzęcia żyjącego w epoce Jurajskiej, zwanego Dinosaurus Itegosaurus. Tylna jego noga jest dwa razy większa od człowieka dobrego wzrostu.” I co na to powiesz?

Podał mi rozłożoną książkę. Drgnąłem, spojrzawszy na rysunek. W tem odnalezionem, przedpotopowem zwierzęciu zaginionego świata uderzało wielkie podobieństwo do szkicu nieznanego artysty.

— To jest istotnie dziwne — powiedziałem.

— Ale nie zgadzasz się, że to dowód dostateczny?

— Może to być tylko zbieg okoliczności, może amerykanin widział kiedy podobny rysunek i zatrzymał go w pamięci? A taki obraz mógł ożyć w mózgu człowieka trawionego gorączką.

— Bardzo dobrze! — wyrzekł pobłażliwie profesor. — Zostańmy przy tem. A teraz poproszę cię o obejrzenie tej kości...

Podał mi tę samą kość, o której już wspominał przedtem, jako o własności zmarłego artysty. Kość miała około sześciu cali długości, a dłuższa była od mojego wielkiego palca u ręki, na jej końcu pozostały jeszcze szczątki zaschniętych chrząstek.

— Do jakiego zwierzęcia mogła ta kość należeć? — zapytał profesor.

Obejrzałem ją starannie, usiłując przywołać ze szkół zapomniane wiadomości.

— Może to być bardzo gruba kość obojczyka ludzkiego — odrzekłem.

Profesor zakołysał dłonią, jakby odpychał ze wzgardą podobne przypuszczenie.

Kość w obojczyku jest zakrzywiona. A ta jest prosta. Jest w niej wysunięcie, dowodzi to, że znajdowało się w tem miejscu ścięgno, czego nie ma w obojczyku.

— Więc muszę wyznać szczerze, że nie wiem, co to jest.

— Nie wstydź się swojego nieuctwa, bo pewien jestem, że cały sztab z South Kennisgtonu nie potrafiłby nazwać tej kości — wyrzekł profesor krótko.

Wyjął potem z pudełka od pigułek kosteczkę wielkości ziarnka grochu i dodał:

— O ile mogę być w tym razie sędzią, ta mała kostka jest analogiczna z tamtą, którą masz w ręku. To ci może dać w przybliżeniu pojęcie o wzroście tego zwierzęcia. A po szczątkach chrząstki możesz poznać, że to nie jest żaden okaz kopalny, lecz zupełnie świeży. Cóż na powiesz?

— Może słoń...

— Rzucił się jakby go coś zabolało.

— Nie kończ! Nie mów o słoniach w południowej Ameryce! Nawet w tych czasach marnych szkół...

— A może — poprawiłem się — może to jakieś wielkie zwierzę z południowej Ameryki? Tapir naprzykład...

— Możesz mi wierzyć, młodzieńcze, że znam się na mojej specjalności! To nie jest kość ani tapira, ani żadnego zwierzęcia znanego w zoologii. To kość zwierzęcia bardzo wielkiego, bardzo silnego, i prawdopodobnie bardzo drapieżnego; zwierzęcia, które istnieje obecnie na naszej ziemi i nie jest znane uczonym. Czy cię to jeszcze nie przekonało?

— Jestem w każdym razie bardzo zaciekawiony.

— Jeżeli tak, to jesteś nieuleczalny. Czuję jednak, że rozsądek czai się gdzieś w twojej istocie, więc będziemy go łowić cierpliwie. Zostawimy w spokoju zmarłego amerykanina, a zajmiemy się mojem opowiadaniem. Łatwo się chyba domyślisz, że nie opuściłem Ameryki bez bliższego zbadania tej zagadkowej sprawy. Miałem pewne wskazówki, z której strony przybył zmarły wędrowiec. Przewodnikiem moim były podania indjan, bo przekonałem się, że wieści o jakiejś dziwnej krainie krążą między wszystkimi szczepami zamieszkującymi nadbrzeżne miejscowości. Słyszałeś pewnie o „Curupuri”?

— Nigdy.

— „Curupuri”, to duch lasów, istota groźna, złośliwa, której trzeba unikać. Nikt nie może opisać jego powierzchowności ani natury, lecz imię jego budzi grozę na całem porzeczu Amazonki. Ale wszystkie plemiona zgadzają się co do miejsca w jakiem przebywa „Curupuri”. Miejsce to leży w tej stronie, z której przybył amerykanin. Coś okropnego żyje w tamtych okolicach. Mojem zadaniem było zbadać, co mianowicie.

— I to pan uczynił?

Rozwiało się już moje lekkomyślne niedowierzanie. Ten potężny człowiek nakazywał uwagę i uszanowanie.

— Przezwyciężyłem niesłychany wstręt krajowców, wstręt, który sprawia, że nawet nie chcą mówić o tym przedmiocie. Zjednałem ich rozsądnemi namowami i darami, popartymi, wyznaję, groźbą kary, i skłoniłem dwóch, ażeby mi służyli za przewodników. Po wielu przygodach, o których nie będę opowiadał, po przebyciu przestrzeni, których nie chcę bliżej określać, doszliśmy do krainy nigdzie nie opisywanej, ani niezwiedzanej przez nikogo, z wyjątkiem mojego nieszczęsnego poprzednika. Czy zechcesz teraz łaskawie obejrzeć to?

Podał mi fotografię średniego rozmiaru.

— Zły stan tych odbitek wynikł z tego — objaśnił profesor — że w powrotnej drodze wywróciło się nasze czółno, a skrzynka zawierająca niewywołane klisze rozbiła się, co pociągnęło za sobą opłakane skutki. Prawie wszystkie klisze uległy zniszczeniu, strata niepowetowana! Ta oto jest jedną z paru, niezupełnie popsutych. Zechciej łaskawie dać wiarę objaśnieniu, usprawiedliwiającemu ich nieprawidłowy wygląd. Krążyły pogłoski o fałszach. Nie jestem w usposobieniu do odpierania tego rodzaju zarzutów!...

Był to ciemno-szary krajobraz.

Fotografia była rzeczywiście mocno wyblakła. Nieżyczliwy krytyk nie mógł nic rozeznać na tej zamglonej przestrzeni. Był to ciemno-szary krajobraz, w którym po wpatrzeniu się, mogłem jednak wyróżnić pewne szczegóły. W głębi rysowało się długie i bardzo wyniosłe pasmo skał, podobnych zdaleka do olbrzymiego wodospadu, a u jego podnóża ciągnęła się na pierwszym planie rozległa, zasiana drzewami równina.

— Zdaje mi się, że to ta sama miejscowość, jaką przedstawia tamten szkic — powiedziałem.

— To jest to samo miejsce — odrzekł profesor — odnalazłem tam nawet ślady obozowiska. A teraz spojrzyj na to...

Drugi widok przedstawiał ten sam krajobraz zdjęty z mniejszej odległości, ale fotografia była bardzo wadliwa. Mogłem jednak odróżnić odosobnioną skałę, uwieńczoną na szczycie drzewem w kształcie wieżycy, oddzieloną rozpadliną od skalistego pasma.

— Teraz już nie mam żadnej wątpliwości — powiedziałem szczerze.

— To już jest pewien zysk — odrzekł profesor. — Robimy postępy, nieprawdaż? A teraz, może zechcesz przyjrzeć się wierzchołkowi tej skalistej wieży? Co na nim widzisz?

— Ogromne drzewo.

— A na drzewie?

— Wielkiego ptaka — odrzekłem bez wahania.

Profesor podał mi lupę.

— Tak! — powtórzyłem, spoglądając przez szkło powiększające, wielki ptak, stoi na gałęzi drzewa. Zdaje się, że ma dziób potężny. Powiedziałbym, że to pelikan.

— Nie mogę powinszować ci dobrego wzroku — odezwał się profesor. — Nie jest to wcale pelikan, ani też żaden ptak. Może cię to zajmie gdy powiem, że udało mi się zastrzelić ten osobliwy okaz. Był to jedyny, niezbity dowód moich odkryć, który mogłem zabrać ze sobą.

— Więc go pan ma, naturalnie?

To jedno przynajmniej było nie podlegającem wątpliwości stwierdzeniem faktu.

— Miałem. Ale przepadł na nieszczęście, razem z innemi rzeczami, skutkiem wypadku, który zniszczył fotografie. Pochwyciłem go, gdy znikał unoszony wirem wody i część skrzydła pozostała w mojem ręku. Wyłowili mnie z wody już nieprzytomnego, ale ten marny szczątek wspaniałego okazu ocalał nieuszkodzony; kładę go teraz przed tobą...

Wyjął z szuflady coś, co mi się wydało podobnem do górnej części skrzydła olbrzymiego nietoperza. Miało najmniej dwie stopy długości a na zakrzywionej kości wisiała błona uczepiona od spodu.

— Potworny jakiś nietoperz! — zawołałem.

— Bynajmniej! — zaprzeczył profesor surowo. — Kto tak jak ja żyje w atmosferze wiedzy i uczonych badań, nie może nawet przypuścić, że podstawowe wiadomości z zoologii są tak mało rozpowszechnione... Czy podobna, ażebyś nie znał tej elementarnej zasady anatomii porównawczej, że skrzydło ptaka stanowi rodzaj przedramienia, gdy skrzydło nietoperza składa się z trzech wydłużonych palców, połączonych ze sobą rodzajem błony? Otóż ta kość nie jest bynajmniej przedramieniem, a możesz sam osądzić, że to kość pojedyńcza, z uczepioną do niej pojedyńczą błoną; zatem nie mogła należeć do nietoperza. A jeżeli to nie jest ani ptak, ani nietoperz, więc co jest?

Wyczerpałem już do dna mój szczupły zapas wiadomości.

— Nie wiem istotnie — odpowiedziałem skruszony.

Profesor otworzył znowu książkę, do której odsyłał mnie poprzednio.

— Masz tu — zaczął, wskazując rysunek nadzwyczajnego skrzydlatego potwora — doskonały okaz „dinerophodona”, czyli „pterodaktyla”, skrzydlatego gada z epoki Jurajskiej. Na następnej stronicy jest rysunek przedstawiający mechanizm jego skrzydeł. Zechciej łaskawie porównać to z tem co trzymasz w ręku.

Gdym obejrzał, ogarnęło mnie zdumienie. Uwierzyłem! Niepodobna już było przeczyć. Odkrycie to oszołomiło mnie. Szkic, fotografie, opowieść profesora, a teraz ta kość; wszystko to niezbite dowody!

Powiedziałem co myślę; powiedziałem z zapałem, bo czułem, że profesorowi stała się krzywda. On zaś oparł się pochylony w tył na fotelu, z przymkniętemi powiekami, z pobłażliwym uśmiechem, rozkwitającym w tym niespodzianym promieniu słońca.

— Nie słyszałem jeszcze nigdy nic podobnego — mówiłem — choć zapał mój budziło więcej dziennikarskie powołanie, niż miłość nauki. To coś kolosalnego! Pan jesteś nowym Kolumbem nauki, odkrywającym zaginione światy! Jestem szczerze zmartwiony, że z początku nie dowierzałem panu. Ale to wszystko wydawało się tak nieprawdopodobne! Teraz oceniam już całą wagę dowodów, gdy się z nimi zetknąłem i sądzę, że to powinno przekonać wszystkich!

Profesor pomrukiwał jak kot z zadowolenia.

— I cóż dalej pan uczynił? — spytałem.

— Była już pora deszczowa, a moje zapasy wyczerpane. Zbadałem pewną przestrzeń skalistego pasma, ale nie miałem sposobu wspinania się dalej. Na tę piramidę skalistą, na której widziałem i zastrzeliłem pterodaktyla, dostęp był łatwiejszy. Ponieważ jestem kawałek górala, zdołałem się wdrapać na wierzchołek. Stamtąd mogłem lepiej rozejrzeć się po płaskowzgórzu, rozciągającem się na szczycie skalistego pasma. Wydało mi się ono bardzo rozległe; ani na wschód, ani na zachód nie mogłem dojrzeć krańców tych skał z zielenią na czubach. Poniżej, w dole, kraj jest wilgotny, rodzaj dżungli pełnej wężów i owadów, siedlisko febry. I to stanowi naturalne szańce tej dziwnej krainy.

— Czy dojrzał pan tam ślady jakich żyjących stworzeń?

— Nie, żadnych. Ale podczas tygodnia, spędzonego na obozowaniu u podnóża skał, dochodziły nas z za tych gór dziwne odgłosy.

— Lecz to stworzenie namalowane przez tego amerykanina? Jak sobie pan to tłomaczy?

— Możemy przypuszczać, że umiał on dostać się na te szczyty i że tam widział to zwierzę. Wiemy zresztą, że jest tam jakaś droga. Wiemy też, że musi być uciążliwa, bo gdyby nie to, zwierzęta zamieszkujące na tej wyżynie schodziłyby na dół i rozbiegały się po okolicy. To chyba wyraźne?

— Ale skąd one tam się wzięły?

— Nie zdaje mi się, ażeby to było pytanie trudne do rozwiązania — odrzekł profesor. Jedno tylko może być tu tłomaczenie. Południowa Ameryka, jak ci może wiadomo, jest lądem formacyi granitowej. W jego wnętrzu, w tem jedynem miejscu, w bardzo dawnych czasach musiał się odbyć nagły, potężny wybuch wulkaniczny, który utworzył to pasmo. Przestrzeń równająca się może, rozległością hrabstwu Sussex wydęła się „en bloc” i uniosła w górę, wraz ze wszystkiemi żyjącemi na niej stworzeniami, odcięta od reszty otaczającego ją kraju, prostopadłemi ścianami przepaści, skał tak twardych, że oparły się nawet sile wybuchu. Jakiż z tego wniosek? Oto, że zwyczajne prawa przyrody uległy zmianie w tym wypadku. Różne wpływy hamujące i regulujące walkę o byt na całym rozległym świecie tu zostały zneutralizowane, lub uległy zmianie. Istoty, które znikłyby w innych warunkach, tu żyją. Proszę zwrócić uwagę, że zarówno „pterodactyl” jak „stegosaur”, należą do epoki Jurajskiej, z czego wynika, że ród ich jest bardzo starożytnym na naszej ziemi. Utrzymały się więc sztucznie przy życiu, dzięki tym dziwnym, wyjątkowym warunkom.

— Pańskie dowody są bez zaprzeczenia przekonywające. Należy je tylko przedstawić w odpowiedniem środowisku.

— I ja tak sądziłem w prostocie ducha — odrzekł profesor z goryczą. — Mogę ci tylko tyle powiedzieć, że tak nie było i że na każdym kroku spotykało mnie niedowierzanie, pochodzące częścią z głupoty, częścią z zazdrości. Nie leży w mojej naturze kłaniać się wszystkim, ani wysilać się na dowodzenie faktów, jeżeli powątpiewają o mojem słowie. Po pierwszej próbie nie poniżyłem się już więcej do przedstawiania tych przekonywających dowodów, jakie tu posiadam. Sprawa ta obrzydła mi i wolałbym o niej już nie mówić. Kiedy ludzie należący do twego zawodu, przedstawiciele głupiej ciekawości tłumów, nachodzili mnie, mącąc mój spokój, nie byłem w stanie przyjmować ich z godnością i spokojem. Przyznaję, że jestem z natury trochę popędliwy, a podrażniony mam skłonność do gwałtownych wybuchów. Przykro mi, że i ty sam musiałeś tego doświadczyć...

Dotknąłem podbitego oka i nic nie odpowiedziałem. Profesor mówił po przerwie ...

— Żona moja łaje mnie często z tego powoduj ale ja sądzę, że każdy honorowy człowiek czułby to samo. Dziś mam zamiar dać przykład panowania woli nad wzruszeniami. Zapraszam cię na ten występ.

Dał mi bilet leżący na biurku.

— Pan Percival Waldron, przyrodnik, mający pewien rozgłos, będzie miał odczyt o ósmej minut trzydzieści, w sali Zoologicznego Instytutu; będzie mówił o „Dowodach wieku” (The record of the Ages). Otrzymałem specyalne zaproszenie do zajęcia miejsca na estradzie i postawienia wniosku o podziękowanie dla prelegenta. Korzystając ze sposobności, postaram się z największym taktem i delikatnością rzucić parę uwag, które może obudzą zaciekawienie słuchaczów i skłonią ich do głębszego zbadania tej sprawy. Żadnych swarów, jak sam rozumiesz, tylko delikatne wskazówki, że w tej dziedzinie są głębie jeszcze niezbadane. Będę się mocno trzymał w cuglach i sprobuję, czy, dzięki panowaniu nad sobą, nie osiągnę lepszych wyników.

— Więc i ja mogę tam przyjść? — zapytałem skwapliwie.

— Naturalnie! — odpowiedział profesor serdecznie.

Miał on wrodzoną serdeczność w obejściu, wywierającą większy wpływ na ludzi, niż jego gwałtowność. Dobroduszny uśmiech nadawał niesłychanego wyrazu jego obliczu, kiedy policzki wydęły się, jak cenne jabłka, między nawpół przymkniętemi oczyma, a czarną gęstwiną brody.

— Przyjdź, rozumie się. Będzie dla mnie ulgą świadomość, że mam wśród słuchaczów sprzymierzeńca, pomijając nawet jego brak wpływu, nieuctwo i nieznajomość wskazanej kwestyi. Myślę, że słuchaczów będzie dużo, bo Waldron, chociaż absolutny szarlatan, ma licznych wielbicieli. No, panie Malone! Poświęciłem ci więcej czasu niż zamierzałem. Pojedyńczy osobnik nie powinien zagarniać tego, co jest przeznaczone dla całego świata... Miło mi będzie widzieć cię na odczycie, dziś wieczorem. A tymczasem chciej zapamiętać, że materyały, jakie ci przedstawiłem, nie są przeznaczone do wiadomości ogółu.

— Ale pan Mac Ardle, mój redaktor, jak panu wiadomo, będzie chciał wiedzieć, co zrobiłem?...

— Powiedz mu co chcesz. Możesz mu powiedzieć między innemi rzeczami, że jeżeli mi tu naśle kogo innego jeszcze, to ja odwiedzę go w redakcyi, uzbrojony w harcap na konia... Ale polegam na panu, że z tego co mu powiem, nie przeniknie nic do dziennika! Dobrze!? Więc do widzenia dziś, o ósmej trzydzieści, w sali Zoologicznego Instytutu...

Raz jeszcze spojrzałem na czerwone policzki, granatową, kędzierzawą brodę i niecierpliwe oczy, gdy profesor skinieniem ręki żegnał mnie na wychodnem.