Zabić głodem. Sowieckie ludobójstwo na Ukrainie - Miron Dolot - ebook

Zabić głodem. Sowieckie ludobójstwo na Ukrainie ebook

Dolot Miron

4,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W roku 1929 Józef Stalin, pragnąc zniszczyć warstwę majętnych chłopów, nakazał skolektywizować wszystkie ukraińskie gospodarstwa rolne. W kolejnych latach przez wsie przetoczyła się brutalna sowiecka kampania konfiskat, terroru i morderstw. Resztki żywności pozostałe po rekwizycjach nie wystarczyły do wyżywienia ludności. W rezultacie doszło do klęski głodu. Zmarło wówczas kilka milionów Ukraińców.

Poruszająca relacja człowieka, który przetrwał Wielki Głód, stanowi opis codziennej konfrontacji chłopca z beznadzieją i śmiercią – jego bezradności wobec aresztowań i maltretowania rodziny oraz przyjaciół. Miron Dolot opowiada także o dorastania, któremu towarzyszy coraz bardziej dojmująca świadomość absolutnej kontroli sprawowanej przez Sowietów nad życiem jego i rodaków. Jest to również opowieść o zachowaniu godności w obliczu barbarzyństwa i poniżenia oraz akt oskarżenia wymierzony w autorów tego tragicznego rozdziału sowieckiej historii.

Miron Dolot jest nauczycielem języków słowiańskich, mieszka w Kalifornii.

Historia nie zna drugiej równie okrutnej zbrodni przeciwko całemu narodowi. Badałem dzieje klęsk głodowych, poszukując wydarzenia porównywalnego do Wielkiego Głodu na Ukrainie. Odnotowano wiele przypadków głodu, takich jak choćby tak zwany irlandzki głód ziemniaczany w połowie XIX wieku czy powtarzające się periodycznie kęski głodu w Chinach i Indiach, które pochłonęły miliony ofiar. Do wszystkich tych katastrof doszło jednak z przyczyn naturalnych, którym w tamtych czasach nie dało się zapobiec. Były skutkiem nieurodzaju wywołanego przez warunki pogodowe bądź inwazję szkodników.
Klęska głodu na Ukrainie w latach 1932-1933 miała natomiast podłoże polityczne. Jak pisze Malcolm Muggeridge, jej naoczny świadek, „było to przemyślane dzieło biurokratycznego umysłu”. W rzeczy samej, był to głód ludobójczy, wykorzystany przez Stalina i jego popleczników w charakterze narzędzia zniewolenia ukraińskich rolników. (Od Autora)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 365

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Seria: MUNDUS

Projekt okładki Agnieszka Winciorek

Zdjęcie na okładce: © Hulton-DeutschCollection/Corbis/Fotochannels

Tytuł oryginału: Execution by Hunger. The Hidden Holocaust

Copyright © 1985 by Miron Dolot

All rights reserved

Copyright © for Polish Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Copyright © for Polish Translation

Wydanie I, Kraków 2014 All rights reserved

Konsultacja historyczna Jan Jacek Bruski

Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechnianyw jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy.

ISBN 978-83-233-3813-0

www.wuj.pl

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków

tel. 12 663-23-81, 12 663-23-82, fax 12 663-23-83

Dystrybucja: tel. 12 631-01-97, tel./fax 12 631-01-98

tel. kom. 506-006-674, e-mail: [email protected]

Konto: PEKAO SA, 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

KSIĄŻKĘ TĘ DEDYKUJĘ

ukraińskim chłopom

z premedytacją

zagłodzonym na śmierć

w czasie klęski głodu w latach1932—1933,

żałując jedynie,

że nie potrafię w pełni

oddać ogromu ich cierpień

Wprowadzenie

Mamy przed sobą jedną z niezwykle rzadkich relacji naocznych świadków Wielkiego Głodu, który w latach 1932–1933 objął duże obszary Związku Sowieckiego. Autor doświadczył jego okropności jako młody chłopak w ukraińskiej wiosce. Ukraina była jednym z regionów, które najbardziej wówczas ucierpiały: szacuje się, że w ciągu tamtego straszliwego roku zmarło z głodu od 5 do 7 milionów Ukraińców*. Głód panował również w innych częściach ZSRR. W azjatyckiej Republice Kazachstanu** jego ofiarą padła połowa rdzennej ludności***. Tragedia, która dotknęła drugi co do liczebności naród Związku Sowieckiego, jest tym bardziej paradoksalna i bolesna, że Ukraina, podobnie jak Kaukaz Północny (który również mocno ucierpiał), to przecież jeden z najżyźniejszych obszarów tego olbrzymiego kraju.

Klęski głodu wywołane przez takie czynniki naturalne jak susza czy nieurodzaj to przerażające zjawiska. Klęska z lat 1932–1933 jest szczególnie potworna ze względu na fakt, że jej bezpośrednią przyczyną okazała się polityka sowieckiego rządu, a dokładniej – samego Stalina, będącego wówczas absolutnym dyktatorem, a także głównym autoremi wykonawcą planu, który doprowadził do śmierci milionów jego rodaków oraz niewyobrażalnych cierpień całej ludności wiejskiej ZSRR.

Ta posępna opowieść rozpoczyna się wszakże nieco wcześniej. Od roku 1921, to jest od zakończenia wojny domowej, sowieckich chłopów pozostawiono w spokojui pozwolono im uprawiać własne pola, nakładając na nich jedynie obowiązek sprzedawania części plonów państwu po cenach regulowanych. Dzięki takiej polityce udało się zniwelować niszczycielskie skutki rewolucji oraz wojny domowej i sytuacja na wsi szybko powróciła do normy. Związek Sowiecki, podobnie jak Rosja carska przed rokiem 1914, stał się ważnym eksporterem zboża. Równocześnie jednak owo częściowe tolerowanie prywatnej inicjatywy na wsi było solą w oku największych doktrynerów w gronie przywódców rządzącej partii komunistycznej. Przekonywali oni, iż w myśl założeń marksizmu-leninizmu istnienie mnóstwa drobnych indywidualnych gospodarstw rolnych (oczywiście wielka własność ziemska została już zlikwidowana w czasie rewolucji) nie tylko jest nieefektywne, ale też stanowi zagrożenie o charakterze politycznym. Nieefektywne, ponieważ produkcja rolna na małą skalę miała być jakoby nierentowna, prowadzić do spadku wydajności i angażować zbyt wielkie zasoby wiejskiej siły roboczej. Groźne pod względem politycznym, gdyż – inaczej niż w przypadku pozostałych gałęzi gospodarki – rząd nie sprawował pełnej kontroli nad producentami. Ci zaś, gdyby nie zagwarantowano im odpowiednich cen, mogli odmówić sprzedania swoich produktów państwu.

Już w latach 1926–1927 komunistyczne władze zaczęły ograniczać swobodę rolników i hodowców (stanowiących wówczas 80% ludności kraju). Na tych, którzy uzyskiwali najlepsze wyniki, nałożono drakońskie podatki, a ceny zboża w skupie obniżono o 20%. Rosnąca presja wywierana na producentów osiągających najwyższą wydajność oraz nasilające się prześladowania skutecznie zniechęciły ogół rolników do uprawy i sprzedaży zboża. Gdyby rząd planował doprowadzenie do powstania niedoborów żywności, nie mógłby wybrać skuteczniejszej metody. Rzeczywiście, już w 1928 roku dostawy artykułów żywnościowych dla państwa drastycznie spadły.

Zamiast jednak wybrać najbardziej racjonalne rozwiązanie problemu, to znaczy podnieść ceny skupu, władze rozpoczęły bezkompromisową kampanię przeciwko chłopstwu jako klasie. Rok 1928 wyznacza początek tego, co jeden z sowieckich poetów tworzących w okresie destalinizacji określił mianem „wojny (rządu) z narodem”. Nie zamierzano się targować z chłopami, stosując zasady gospodarki rynkowej, ani też zachęcać ich do zwiększenia produkcji. Mieli być przymuszani i dyscyplinowani, tak aby ostatecznie stali się nie tylko zwykłymi pracownikami najemnymi, ale również faktycznymi niewolnikami państwa, takimi samymi jak ich przodkowie w Rosji carskiej sprzed 1861 roku, którzy byli niewolnikami obszarników.

Instrumentem owej transformacji miała być kolektywizacja. Indywidualne gospodarstwa, pozostające w rękach około 25 milionów rolników, miały zostać scalone w mniej więcej 250 tysięcy gospodarstw spółdzielczych i państwowych. Ziemia, bydło, narzędzia i maszyny rolnicze, a w niektórych przypadkach nawet zabudowania, miały zostać odebrane indywidualnym właścicielom i przejść w ręce, teoretycznie, rolniczej wspólnoty, a w rzeczywistości w ręce państwa. Nominalnie gospodarstwo kolektywne było spółdzielnią rolniczą, faktycznie zaś, w miarę wdrażania „reform” w okresie od 1928 do 1930 roku, upodabniało się coraz bardziej do kolonii karnej, w której obowiązki osadzonych, ich współpraca, a właściwie cały styl życia zostały odgórnie narzucone i objęte nadzorem osób z zewnątrz, niejednokrotnie niemających pojęcia o rolnictwie ani o lokalnych uwarunkowaniach. Miron Dolot w sposób niezwykle sugestywny ukazuje zamęt, jaki przymusowa kolektywizacja wywołała w jego rodzinnej wsi. Aby zyskać wyobrażenie o tym, co działo się w całym Związku Sowieckimw tamtych latach, należałoby tysiąckrotnie powiększyć obraz odmalowany tu przez autora.

Jako że Wszechzwiązkowa Komunistyczna Partia (bolszewików) nie ufała chłopom – nawet całkowicie lojalnym wobec władzy – na tyle, aby powierzyć im wprowadzanie nowych porządków na wsi, skierowała do tego zadania 250 tysięcy swoich członków, przeważnie młodych komunistów, nazywanych w tej książce „tysięcznikami”****. Większość z nich stanowili fanatycy, którzy pod wpływem indoktrynacji widzieli w rolnikach „drobnych kapitalistów” oraz „wrogów klasowych” i bez najmniejszych skrupułów uciekali się do zastraszania, wcielając ich siłą do gospodarstw kolektywnych.

W obliczu tak wielkiego zagrożenia dla tradycyjnego stylu życia oraz działań, które w ich oczach były ni mniej, ni więcej, tylko rabowaniem ich własności, chłopi, czy to w Rosji, czy na Ukrainie, czy w Azji Środkowej, desperacko przeciwstawiali się owej grabieży. Władze starały się ułatwić sobie zadanie, próbując skłócić swoje ofiary i zwrócić je przeciwko sobie nawzajem. Wedle oficjalnego stanowiska władz jedynymi, którzy sprzeciwiali się kolektywizacji, a w konsekwencji padali ofiarą prześladowań, byli kułacy, to jest najbogatsza warstwa chłopstwa. Ci, których oficjalna propaganda przedstawiała jako bogaczy wyzyskujących swoich ziomków, przeważnie byli jednak po prostu dobrze gospodarującymi rolnikami, uzyskującymi wyższe plony, a zatem dobrodziejami wsi i całego narodu, nie zaś „krwiopijcami” i „pasożytami” ze słownika komunistycznej propagandy. Za zgodą i aprobatą władz podżegano wioskowe szumowiny do aktów przemocy przeciwko kułakom, których wraz z całymi rodzinami wyrzucano z domów, bito, niekiedy linczowano, a ich gospodarstwa plądrowano.

Mimo taktyki tworzenia podziałów ogół rolników był przeciwny kolektywizacji. Doprowadzeni do ostateczności rolnicy uciekali się niekiedy do aktów terroru przeciwko swoim ciemiężcom. Były to jednak tylko pojedyncze incydenty, podczas gdy władze stosowały systematyczny terror wymierzony w całą klasę. Najbardziej aktywnych przeciwników kolektywizacji mordowano, a ich rodziny wywożono na daleką północ. W ciągu zaledwie 12 miesięcy, w latach 1929–1930, ofiarą tych represji padło od 5 do 8 milionów osób. Innych wysiedlano z ich rodzinnych regionów, zsyłając na bagna lub tereny zniszczone przez erozję. Do szczególnie krnąbrnych wsi kierowano tajną policję, a nawet oddziały wojska.

Nie będąc w stanie odpowiedzieć przemocą na przemoc, chłopi przyjmowali postawę biernego oporu. Jednym z jego przejawów – najniebezpieczniejszym z punktu widzenia władz – było zarzynanie przez chłopów żywego inwentarza, aby nie mógł on trafić do kołchozów. W 1928 roku w ZSRR żyły 32 miliony koni; do 1934 roku ich liczba spadła do 15,5 miliona. Tylko w styczniui lutym 1930 roku ubito 14 milionów sztuk bydła. W obliczu tej katastrofy rząd postanowił przerwać wojnę z własnym narodem. W marcu 1930 roku Stalin, niezrównany mistrz hipokryzji, ogłosił, że członkowie władz lokalnych zbłądzili, zmuszając mieszkańców wsi do wstępowania do spółdzielni oraz zapominając, że wytyczne jego i partii jasno określały, iż członkostwo w nich ma mieć charakter dobrowolny. Jak napisał: „Któż pragnąłby takich nadużyć, takiej biurokratyzacji ruchu kolektywizacyjnego, tych niegodziwych gróźb pod adresem chłopstwa?”. I łaskawie zezwolił na opuszczenie spółdzielni tym chłopom, którzy sobie tego życzyli. O tym, jak bardzo dobrowolny był dotychczasowy proces kolektywizacji, najlepiej świadczą następujące liczby: przed deklaracją Stalina, 1 marca w całym kraju skolektywizowanych było 57,6% gospodarstw rolnych. Dwa miesiące później ich odsetek spadł do 23,6%. Nie sposób sobie wyobrazić chaosu i skali szkód wyrządzonych gospodarce wiejskiej w ciągu tamtego straszliwego roku.

Chłopi nie odnieśli jednak zwycięstwa; uzyskali co najwyżej odroczenie egzekucji. Pod koniec 1930 roku władze wznowiły swoją kampanię wtłaczania ludności wsi w sztywne ramy gospodarki spółdzielczej. Tym razem działania siłowe połączono z niewielkimi ustępstwami wobec naturalnej dla chłopów potrzeby posiadania czegoś na własność. Teraz chłopu wolno było zachować tak zwaną działkę przyzagrodową o powierzchni około ćwierć hektara, niekiedy także jedną krowę. We wrześniu 1930 roku w spółdzielniach rolniczych znajdowało się ponownie 60% gospodarstw. Już niebawem szkody wyrządzone do tej pory gospodarce wiejskiej miały się przyczynić do katastrofy gorszej nawet niż ta, która dotknęła rolnictwo w latach 1929–1930.

Program kolektywizacji został zsynchronizowany w pierwszym Planie Pięcioletnim, którego celem była pospieszna industrializacja kraju do tej pory opierającego swój byt przede wszystkim na rolnictwie. Zasadniczym elementem planu było pozyskanie zagranicznych maszyn, patentów i specjalistów. Jak zamierzano zapłacić za importowane dobra? W tamtych czasach wyłącznie eksport surowców mógł zapewnić Związkowi Sowieckiemu napływ obcej waluty w ilości wystarczającej do zainicjowania procesu industrializacji. Władze z coraz większą bezwzględnością eksploatowały i tak już wyniszczoną i zubożałą wieś, aby wymusić od niej zboże nie tylko na potrzeby rosnącej populacji miejskiej Związku Sowieckiego, ale także na eksport. W 1930 roku, kiedy zebrano 83,5 miliona ton zboża, rząd przejął 22 miliony i wyeksportował 5,5. W następnym roku, z przyczyn, o których wspomniano wcześniej, krajowe rolnictwo wyprodukowało o 14 milionów ton zboża mniej, lecz rząd wyegzekwował od zastraszonych chłopów 22,8 miliona ton i wyeksportował 4,5. Nie trzeba było być agronomem, aby się zorientować, że musi to doprowadzić do katastrofy, rząd jednak zwiększył roczny kontyngent. W roku 1932 już wczesną wiosną wiele wskazywało na to, że na olbrzymich obszarach, w tym na Ukrainie, dojdzie do klęski nieurodzaju, a mimo to rząd zaplanował na ten rok rekordową wielkość przymusowych dostaw – 29,5 miliona ton. Pod koniec roku ludzie już głodowali. ZSRR wyeksportował wówczas 1,5 miliona ton zboża, ilość wystarczającą do wyżywienia 8 milionów osób, które zmarły z głodu w latach 1932–1933.

Oto jak przedstawia się tło wydarzeń opisanych w książce Mirona Dolota. W 1932 roku, kiedy stało się jasne, że norma obowiązkowych dostaw zboża dla państwa nie może zostać wykonana, rozwścieczony Stalin rozkazał zarekwirować wszystkie zapasy, bez względu na konsekwencje dla miejscowej ludności. Autorem poniższego opisu wizyty zaufanego wysłannika Stalina (a lieutenant of Stalin’s – stalinowskiego porucznika) w jednymz regionów dotkniętych klęską nieurodzaju nie jest antykomunistyczny dysydent, lecz sowiecki pisarz, który tworzył w epoce Chruszczowa, kiedy wolno już było wspominać o tych sprawach: „W celu zrealizowania planu konfiskowano wszystko bez wyjątku, łącznie z ziarnem siewnym, zapasami przeznaczonymi na paszę, a nawet tym, które wcześniej wydano kołchoźnikom w charakterze wynagrodzenia za pracę”. W innym sowieckim źródle czytamy: „Wiele kołchozów miało olbrzymie problemy z aprowizacją. Ludzie masowo puchli z głodu i umierali”. Te dwa zdania pochodzą z obszernego artykułu naukowego, który skądinąd ukazuje kolektywizację w bardzo pozytywnym świetle, mimo że – jak to było w modzie za czasów Chruszczowa – potępia Stalina i jego popleczników za „wypaczenia”. Oczywiście dziś, kiedy obserwujemy częściową rehabilitację Stalina*****, jest mało prawdopodobne, aby jakiemuś autorowi pozwolono na ujawnienie tak drastycznych szczegółów prawdziwych wydarzeń z tamtych straszliwych lat.

Czy polityka Stalina wynikała z potrzeby zdobycia zboża niezbędnego do wyżywienia miast oraz na eksport – celu, wobec którego życie paru milionów chłopów wydaje się mało ważne, czy też była – jak sugeruje autor – przemyślaną próbą stłumienia ukraińskiego nacjonalizmu i utwierdzenia rosyjskiej dominacji w Związku Sowieckim? Za tą hipotezą opowiada się wielu innych autorów, i to – co warto podkreślić – nie tylko ukraińskich. Nie można też zapominać, że już około 1930 roku Stalin starał się uczynić zrosyjskiego nacjonalizmu główny psychologiczny bastion władzy sowieckiej, a także swojej osobistej potęgi. Jeszcze przed rokiem 1930 każdy, nawet najbardziej nieśmiały przejaw nacjonalizmu lub żądania autonomii dla któregoś z licznych narodów ZSRR był bezwzględnie tłumiony w zarodku przez niego i jego popleczników. W trakcie wielkich czystek w latach 1936–1939 urzędników i intelektualistów podejrzewanych choćby o cień sympatii dla ukraińskich aspiracji narodowościowych poddawano najsurowszym represjom. Podczas wcześniejszej klęski głodu, która dotknęła wiele regionów ZSRR, łącznie z Ukrainą, w latach 1921–1922, sowieckie władze nie zabraniały jej ofiarom opuszczania wsi w poszukiwaniu żywności w innych regionach. Zaapelowano także do krajów kapitalistycznych o pomoc dla milionów cierpiących głód. W latach 1932–1933 Kreml starał się za wszelką cenę nie dopuścić do rozpowszechniania informacji o masowej śmierci głodowej nawet w obrębie własnego kraju, tak aby mieszkańcy innych regionów nie dowiedzieli się o sytuacji na Ukrainie i Kaukazie Północnym. Rząd nie tylko nie poprosił o pomoc zagraniczną, ale wręcz wstrzymał wysyłkę żywności do głodujących regionów. Oddziały milicji i GPU (policji politycznej) uniemożliwiały konającym z głodu ludziom opuszczanie wiosek w poszukiwaniu ratunku dla siebie i swoich najbliższych. Oczywiście trochę informacji wyciekło. W wierszu, którego napisaniei rozpowszechnianie miało autora kosztować życie, rosyjski poeta Mandelsztam tak pisał o Stalinie: „Nie słychać i na dziesięć kroków, co szepczemy, a w półsłówkach, półrozmówkach naszych cień górala kremlowskiego straszy. Palce grube jak czerwie w grubą pięść układa” (tłum. Stanisław Barańczak). Na Zachód dotarły jedynie bardzo dalekie echa tamtej klęski będącej dziełem człowieka. Tym większą wartość ma dla nas to rozdzierające świadectwo zagłady niegdyś szczęśliwej i samowystarczalnej ukraińskiej wioski.

Adam Ulam

dyrektor Centrum Badań Rosyjskich

Uniwersytet Harvarda

* Podobne szacunki przyjmowano dość powszechnie w czasie, gdy została opublikowana książka Dolota. Współcześni badacze, dysponujący dostępem do sowieckich źródeł archiwalnych, weryfikują dawniejsze oceny in minus. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, iż liczba ofiar ukraińskiego Wielkiego Głodu wyniosła 3–4,5 miliona. Do strat demograficznych, które poniosła Ukraina, należałoby jednak jeszcze dodać bardzo trudną do oszacowania liczbę nienarodzonych (przyp. red.).

**Właściwa nazwa: Kazachska Autonomiczna Socjalistyczna Republika Sowiecka (przyp. red.).

*** Mimo że władze sowieckie próbowały zatuszować tragedię, do której doprowadziła ich własna polityka, rozmiar zagłady znajduje odzwierciedlenie nawet w oficjalnych statystykach. Podczas spisu powszechnego przeprowadzonego w ZSRRw 1926 roku zarejestrowano 4 miliony Kazachów, a podczas spisu w roku 1939 tylko 3 miliony, to jest co najmniej o 1,5 miliona mniej, niż powinna liczyć populacja rozwijająca się w normalnych warunkach. Największe nasilenie klęski głodu w Kazachstanie odnotowano w trakcie pierwszej fali kolektywizacji w latach 1929–1931.

**** Tysięcznik (ukr. тисячник) – aktywista biorący udział w ruchu współzawodnictwa pracy; nazwa ukuta na określenie robotników i kołchoźników, wykonujących ponad 1000% normy produkcyjnej (przyp. red.).

***** Warto przypomnieć, że książka Dolota powstała i została opublikowana po raz pierwszy w roku 1985, tuż przed Gorbaczowowską pieriestrojką (przyp. red.).

Słowo od autora

Polityka przymusowej kolektywizacji, wprowadzona w życie pod koniec roku 1929, zakładała uspołecznienie wszystkich gospodarstw i przywiązanie chłopów do kolektywów w sposób przypominający przywiązanie chłopów pańszczyźnianych do majątków feudalnych jakieś siedemdziesiąt lat wcześniej. Gospodarstwa zostały skolektywizowane, lecz nie bez sprzeciwu. Rolnicy stawiali zaciekły opór. Trzymali się swoich pól i dobytku rękami i nogami, a walka o nie stała się dla nich walką na śmierć i życie. Ale nieuzbrojeni, niezorganizowani i pozbawieni przywódcy rolnicy nie mieli szans w konfrontacji z siłami rządowymi. Zostali bezlitośnie zmiażdżeni. Ich wsie uległy zniszczeniu i wyludnieniu. Zginęły miliony osób. Wielu osadzono w obozach koncentracyjnych lub wypędzono z domów i zesłano w zapomniane przez Boga i ludzi regiony na północy kraju. Inni po prostu znikali bez śladu. Ci, którzy przetrwali, schowali głęboko swoją dumę i wstąpili do kołchozów, aby ratować siebie i swoje rodziny. Bitwa dobiegła końca: rolnicy zostali pokonani, a komuniści święcili triumf. W ciągu ledwie czterech lat tradycyjne wzorce wiejskiego życia legły w gruzach.

Klęski głodu dotykały wiele regionów Związku Sowieckiego. Zdarzały się w Kazachstanie (w sowieckiej Azji Centralnej), na Kubaniu (Kaukaz Północny) i w rejonie Donu, tutaj jednak zajmuję się wyłącznie głodem na Ukrainie w latach 1932–1933.

Niektórzy twierdzą – i jest to pogląd dość szeroko rozpowszechniony – że głód na Ukrainie w latach 1932–1933 był skutkiem kolektywizacji. Inni są zdania, że wywołano go sztucznie, aby zmusić ukraińskich rolników do wstępowania do spółdzielni rolniczych. Jeszcze inni uważają, iż był to głód ludobójczy, wynik przemyślanego i sprawnie zrealizowanego planu, mającego na celu zniszczenie narodu ukraińskiego.

Tematem niniejszej książki nie jest analiza przyczyn klęski głodu. Pozostawiam to zadanie historykom i ekonomistom. Nie mam jednak wątpliwości, iż klęska ta miała polityczny i nacjonalistyczny czy też raczej antynacjonalistyczny podtekst. Uważam, że istniał bezpośredni związek między nią a polityką w stosunku do dążeń narodowościowych, szczególnie w Ukraińskiej SRR.

Wraz z polityką kolektywizacji Moskwa zainicjowała w 1929 roku szeroko zakrojoną kampanię przeciw wszystkiemu, co identyfikowało Ukrainę jako odrębny kraj. Kampania ta obejmowała wachlarz działań – od niszczenia ukraińskich organizacji oraz instytucji naukowych i kulturalnych aż po aresztowania, egzekucje lub wysyłanie do obozów koncentracyjnych tych wszystkich, którzy odważyli się głośno wypowiadać w obronie prawa Ukrainy do samostanowienia.

Najbardziej brutalną kampanię prowadzono jednak przeciwko ukraińskim rolnikom. W Moskwie zdawano sobie sprawę, że to właśnie oni stanowią oparcie dla miejscowego ruchu narodowościowego, ponieważ to oni byli najbardziej przywiązani do swojej tożsamości narodowej i przeciwstawiali się zarówno rosyjskiemu kolonializmowi, jak i władzy sowieckiej. Sam Stalin pisał, iż rolnicy stanowią siłę napędową ruchu narodowościowego. Podkreślał, że kwestia nacjonalistyczna to właściwie kwestia chłopska.

Zanim przejdę dalej, muszę wyjaśnić dwa pojęcia, których zrozumienie przez Czytelnika uważam za niezbędne: rolnik/chłop oraz kurkul/kułak.

Tłumaczenie ukraińskiego słowa selianyn jako „chłop” jest nie tylko nieprecyzyjne, ale wręcz mylące. Na podstawie dostępnych źródeł można stwierdzić, że „chłop” to osoba pracująca na roli, robotnik rolny, jak niegdyś batrak na Ukrainie. Tymczasem ukraiński selianyn zawsze uprawiał własną ziemię. Bez względu na to, jak mały obszar gruntu użytkował, był samodzielnym rolnikiem. W przeciwieństwie do rosyjskiego krestianina, chłopa pańszczyźnianego będącego własnością swego pana, który mógł go kupić lub sprzedać, przed rosyjską okupacją Ukrainy tamtejszy selianyn był wolnym Kozakiem-włościaninem. Z przyczyn historycznych ukraińscy rolnicy byli więc znacznie silniej przywiązani do własności prywatnej oraz mieli głębsze poczucie wolności i niezależności. Dlatego też jestem głęboko przekonany, iż słowo selianyn należy tłumaczyć jako „włościanin”, i tego tłumaczenia używam w książce zamiast słowa „chłop”. Tym ostatnim posługuję się jedynie w przypadku organizacji, pojęć lub w cytatach.

Słowem kurkulw języku ukraińskim lub kułakw rosyjskim określano w Związku Sowieckim wiejskiego wyzyskiwacza lub bogatego rolnika. Zachód przejął tę definicję bez głębszej refleksji i w rezultacie można często usłyszeć, że kułak to bogaty lub dobrze sytuowany rolnik.

Taka interpretacja tego słowa jest niepoprawna i myląca, ponieważ osoba określana przez komunistów mianem kułaka była nierzadko nędzarzem w porównaniu choćby z amerykańskim dzierżawcą rolnym.

Nazwa kułak była szeroko stosowana w okresie kolektywizacji rolnictwa i stała się obelżywym określeniem używanym w odniesieniu do tych wszystkich rolników, których państwo zamierzało zniszczyć.

Niniejsza książka ma długą historię. Pierwsze dwadzieścia cztery rozdziały zostały napisane przed rokiem 1953, kiedy to przypadała dwudziesta rocznica Wielkiego Głodu. Trzydzieści lat później, jako człowiek dobiegający siedemdziesiątki, mądrzejszy i bardziej krytyczny, postanowiłem ją ukończyć i oddać w ręce Czytelników. Cały ten długi okres poświęciłem rozważaniom nad ogromem owej ludzkiej tragedii, o której świat wciąż jeszcze wie tak niewiele. Jestem teraz przekonany, że dokonałem pełnej oceny opisywanych wydarzeń i doszedłem do własnych, jednoznacznych wniosków.

Historia nie zna drugiej równie okrutnej zbrodni przeciwko całemu narodowi. Badałem dzieje klęsk głodowych, poszukując wydarzenia porównywalnego do Wielkiego Głodu na Ukrainie. Odnotowano wiele przypadków głodu, takich jak choćby tzw. irlandzki głód ziemniaczany w połowie XIX wieku czy powtarzające się periodycznie klęski głodu w Chinach i Indiach, które pochłonęły miliony ofiar. Do wszystkich tych katastrof doszło jednak z przyczyn naturalnych, którym w tamtych czasach nie dało się zapobiec. Były skutkiem nieurodzaju wywołanego przez warunki pogodowe bądź inwazję szkodników. Przyczynę irlandzkiego głodu ziemniaczanego stanowiła zaraza ziemniaczana, która zniszczyła uprawy rośliny stanowiącej wówczas podstawę diety Irlandczyków, do klęsk głodu w Chinach i Indiach doszło z kolei za sprawą suszy i przeludnienia.

Klęska głodu na Ukrainie w latach 1932–1933 miała natomiast podłoże polityczne. Jak pisze Malcolm Muggeridge, jej naoczny świadek, „było to przemyślane dzieło biurokratycznego umysłu”. W rzeczy samej, był to głód ludobójczy, wykorzystany przez Stalina i jego popleczników w charakterze narzędzia zniewolenia ukraińskich rolników.

Głód z lat 1932–1933 w Związku Sowieckim jest wydarzeniem od lat całkowicie ignorowanym, niedocenianym, zniekształcanym i niewłaściwie interpretowanym. Do dziś, mimo że sami sowieccy dygnitarze dosyć otwarcie o nim rozmawiają, niektórzy „eksperci” od ZSRR („sowietolodzy”) tu, w Stanach Zjednoczonych, uporczywie trzymają się pierwotnej sowieckiej wersji, zgodnie z którą nic takiego się nie wydarzyło. Przypuszczalnie właśnie dlatego w USA nie powstało nigdy żadne gruntowne studium Wielkiego Głodu******. Amerykanie nie byli w stanie przyjąć do wiadomości, że ludzie mogli dopuścić się czegoś tak niewiarygodnie nieludzkiego.

W niniejszej książce opisałem wydarzenia, które rozegrały się w mojej wiosce w ciągu czterech lat, między rokiem 1929 a 1933. Jest to rekonstrukcja tego, co widziałem i przeżyłem osobiście. Wszystko, co zostało tu przedstawione, rzeczywiście się wydarzyło; prezentuję wyłącznie potwierdzone fakty. Nie odtworzyłem dosłownie rozmów i przemówień, lecz zachowuję dokładny sens tego, co zostało powiedziane w konkretnych okolicznościach. Oparłem się na niezatartych wspomnieniach.

Niektórzy Czytelnicy będą się pewnie zastanawiać, jak udało mi się drobiazgowo zrekonstruować tak wiele wydarzeń po upływie tylu lat. Nie ma w tym nic dziwnego. Po pierwsze, nie da się zapomnieć traumy i życiowej tragedii, niezależnie od tego, jak bardzo by się chciało. Po drugie, nie sposób nie pamiętać szczegółów własnej walki o przetrwanie. Były to czasy, gdy wszyscy ludzie na całej Ukrainie żyli od jednej kampanii do drugiej, od jednego przemówienia przywódcy do drugiego, od jednejuchwały partii do drugiej, od jednego rządowego dekretu do drugiego, a wreszcie od jednego zebrania w wiosce czy fabryce do następnego. Nie potrafię o tym zapomnieć. Szczegóły i daty wydarzeń opisanych w tej książce zostały zweryfikowane na podstawie sowieckich czasopism z tamtych czasów, które są dostępne w większych amerykańskich bibliotekach. Niniejsza książka przedstawia dokładny obraz zdarzeń, do których doszło w mojej wsi w okresie kolektywizacji.

Jest jeszcze jeden szczegół, na który pragnę zwrócić uwagę moim Czytelnikom: Miron Dolot to mój pseudonim pisarski, pod którym publikowałem w USA, Niemczech i Szwajcarii artykuły i broszury poświęcone tematyce Wielkiego Głodu.

******Warto przypomnieć, że ta uwaga odnosi się do sytuacji sprzed roku 1985, kiedy to ukazała się ta książka (przyp. red.).

Rozdział 1

Wychowałem się w typowej ukraińskiej wsi, w obwodzie czerkaskim, kilkaset kilometrów na południe od stolicy Ukrainy, Kijowa. Moja niezwykle malownicza wieś leżała na północnym brzegu rzeki Tiasmyn, jednego z wielu dopływów Dniepru. Na południu, za rzeką wznosiły się zielone wzgórza, a na północy rozciągały się połacie żyznych czarnoziemów. Równiny podzielone były na pasy pól uprawnych. Każdej wiosny i każdego lata pasy czarnej jak smoła gleby pokrywały się pszenicą. Łany zboża, zielone wiosną, a latem złociste, falowały łagodnie w powiewach ciepłego wiatru. Po żniwach pola znów odsłaniały swoją czarną glebę i stawały się nagie, jakby okryte żałobą po utraconym pięknie. Pod koniec roku okrywały się nowym kolorem – mroźną bielą, która stapiała się na horyzoncie z szarym błękitem zimowego nieba.

Była to duża wieś, złożona z jakichś 800 gospodarstw, w których zamieszkiwało blisko 4 tysiące ludzi. W jej centralnej części wznosiły się budynki użyteczności publicznej – cerkiew, szkoła, sklep, siedziba lokalnych władz, poczta oraz dom, w którym mieszkał i praktykował lekarz. Centralny plac służył jako miejsce zabaw i zebrań oraz targowisko.

Tak jak wszędzie na Ukrainie, domy stały blisko siebie. Niewybrukowane ulice nie miały nazw, choć każdy dom posiadał numer. Przez wieś biegła bita droga, która zapewniała nam łączność ze światem zewnętrznym.

Nasze chaty miały prosty układ i konstrukcję – szkielet z nieociosanych bali, ściany z gliny i dach zazwyczaj kryty strzechą. Dach kryty blachą uważany był za oznakę dostatku i pamiętam, że w naszej wsi takich dachów było bardzo niewiele. Większość chat składała się tylko z jednej izby, w której gotowało się i spało. Drewniane podłogi należały do rzadkości; podobnie jak ściany, najczęściej wykonane były z gliny. Jednak mimo że konstrukcja budynków była niezwykle prosta, a warunki życia prymitywne, w naszych domostwach było zawsze czysto i schludnie. Obok każdej chaty znajdował się ogródek, w którym rosły kwiaty i kilka drzew owocowych, a na podwórkach trzymano kury, gęsi i kaczki. W każdej oborze znajdował się jakiś inwentarz: przeważnie koń, jedna lub dwie krowy i kilka świń. Na ganku albo przy furtce zwykle wylegiwał się pies.

W naszej ubogiej i przeludnionej wsi tylko kilku rolników posiadało więcej niż 20 hektarów ziemi. Mimo to rolnicy nie byli zdesperowani ani przygnębieni. Wiosną i latem po dniu ciężkiej pracy młodzież gromadziła się na rozstajach dróg, tańczyła, śpiewała i bawiła się długo w noc. Rodziny odwiedzały krewnych i przyjaciół, bywały na potańcówkach, przyjęciach i korzystały z innych form rozrywki, którym nieodmiennie towarzyszyły uczty obficie zakrapiane alkoholem. Mimo surowego zakazu rolnicy zawsze znajdowali sposób, aby pędzić własny bimber.

Mieszkańcy naszej wsi stanowili zżytą społeczność. Sąsiedzi mieli zwyczaj pomagać sobie w pracy lub w kryzysowych sytuacjach, a później, kiedy wszystko zostało zrobione, urządzali huczną zabawę. Wynajęci na tę okazję akordeonista i skrzypek przygrywali do tańca, nie brakło też nigdy jadła ani napoju. Zwykle bawiono się do białego rana.

Nic nie ograniczało naszej swobody. Podróżowaliśmy dla przyjemności, a także w poszukiwaniu pracy. Jeździliśmy do dużych miast oraz pobliskich miasteczek na wesela, pogrzeby i jarmarki z okazji świąt kościelnych. Nikt nie żądał od nas dokumentów ani nie wypytywał nas o cel podróży. Byliśmy wolnymi ludźmi.

Gościnność była sprawą honoru. Każdego, kto przybywał z wizytą, zapraszano do domu. Częstowaliśmy gościa tym, co mieliśmy najlepszego, nawet jeśli sami musieliśmy odejmować sobie od ust.

Mimo że doświadczaliśmy niedostatku i nie mogliśmy zaspokoić wielu potrzeb życiowych, nie żyliśmy w strachu. Nigdy nie zamykaliśmy domów w ciągu dnia. Starzy i młodzi mogli przyjeżdżać i wyjeżdżać z wioski przez nikogo nie niepokojeni.

Nadejście zimy wszyscy witaliśmy z radością; szczególnie my, młodzi, byliśmy tym bardziej podekscytowani, im sroższa była zima. Całymi dniami jeździliśmy na łyżwach, nartachi sankach. Jeśli tylko zebrano obfite plony, siarczysty mróz, śnieg i zawieje sprawiały, że zima stawała się dla rolników czasem wypoczynku. Większość krótkich zimowych dni i długich wieczorów spędzano w domach. Nikt nie narzekał na zimno, ponieważ mieliśmy dosyć drewna na opał. Po oporządzeniu inwentarza i wykonaniu pozostałych codziennych prac z przyjemnością oddawaliśmy się czytaniu, pisaniu, grom, snuliśmy opowieści, śpiewaliśmy i tańczyliśmy.

W 1929 roku zaczęły docierać do nas pogłoski, że partia komunistyczna i władze zarządziły kolektywizację wszystkich chłopów. Kolektywne formy gospodarowania w postaci TSOZ-u (albo SOZ-u), artilu, komuny czy radhospu(ros. sowchoz) funkcjonowały na ukraińskiej wsi od dawna. Owe kolektywy czy też spółdzielnie rolnicze – z wyjątkiem radhospu i komuny – wcale nie były wynalazkiem komunistów, lecz istniały już przed rewolucją. Opierały się na swobodnej i dobrowolnej współpracy rolników. Ich powstawaniu sprzyjały takie bodźce, jak bezpieczny rynek, kredyty państwowe, możliwość wspólnego użytkowania maszyn rolniczych oraz pomocy przy zasiewach. Na Ukrainie znane były dwa typy spółdzielni rolniczych: TSOZ i artil. W TSOZ-ie, czyli Towarzystwie Wspólnej Uprawy Ziemi (ukr. Towarystwo Spilnoj Obrobki Ziemli), kolektywizacji podlegały tylko praca, ziemia – lub jej część – oraz ciężki sprzęt rolniczy. Żywy inwentarz, zabudowania, a nawet część ziem uprawnych pozostawały własnością prywatną. Było to stowarzyszenie o dość luźnej strukturze, z którego można było w każdej chwili wystąpić.

Artil (ros. artel) oznaczał „drużynę”, grupę osób wykonujących ten sam zawód, zrzeszonych w spółdzielni produkcyjnej. Artile rolnicze były zrzeszeniami rolników, którzy wnosili do nich całą swoją ziemię i środki produkcji, a także własną pracę oraz zwierzęta pociągowe. Otrzymywali wynagrodzenie w formie oraz ilości proporcjonalnej do wkładu pracy. Członek artilu mógł zatrzymać dom, krowę i takie zwierzęta, jak owce, kozy, świnie oraz drób. W okresie całkowitej kolektywizacji w Związku Sowieckim dopuszczano istnienie artilu, który uznawany był za podstawową formę gospodarstwa kolektywnego.

Komuny rolnicze, które zgodnie z komunistyczną teorią miały być najwyżej zorganizowaną formą życia i pracy na wsi, zaczęły powstawać w okresie komunizmu wojennego (w czasie wojny domowej w latach 1918–1921). Zakładano je z reguły w byłych majątkach lokalnych właścicieli ziemskich. Ich istnienie opierało się nie tylko na wspólnej uprawie roli, ale także na wspólnym zamieszkiwaniu w blokach komunalnych ze wspólnymi kuchniami, żłobkami i tak dalej. Członkowie takich komun nie mieli prawa posiadać jakiejkolwiek własności prywatnej poza przedmiotami osobistego użytku. Komuny otrzymywały potężne wsparcie od partii oraz rządu, a mimo to okazały się całkowitym niewypałem i w konsekwencji były rozwiązywane lub, w większości przypadków, przekształcane w gospodarstwa państwowe.

Radhosp to ukraińska nazwa sowchozu, będąca akronimem słów gospodarstwo sowieckie (ros. sowietskoje choziajstwo). W rzeczywistości było to państwowe gospodarstwo rolne zatrudniające pracowników najemnych, którzy otrzymywali regularne wynagrodzenie. Robotnicy rolni pracujący w tych gospodarstwach nie byli rolnikami w pełnym znaczeniu tego słowa; nie mieli żadnego wpływu na podział zysków ani na zarządzanie.

Wszystkie wymienione kolektywy miały charakter dobrowolny i dlatego w naszym mniemaniu nie stanowiły zagrożenia dla rolnictwa indywidualnego. Co więcej, rolnicy niejednokrotnie byli świadkami upadku tego typu gospodarstw i nie traktowali poważnie pogłosek o kolektywizacji. Dlaczego jakikolwiek rząd miałby powtarzać własne błędy? Już wkrótce mieli się przekonać, jak bardzo się mylą.

Pod koniec grudnia 1929 roku, kiedy plotki o przymusowej kolektywizacji zaczynały się okazywać prawdą, do naszej wsi przybyli obcy. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że są to oficjalni przedstawiciele partii i sowieckiego rządu. Skierowano ich do nas z zadaniem zorganizowania gospodarstwa kolektywnego.

Przywódca grupy złożonej z około dziesięciu osób znany był jako „dwudziestopięciotysięcznik”. Jego współpracowników nazywano propagandzistami. Określenia te nic nam nie mówiły, ale już niebawem poznaliśmy ich znaczenie.

Aby przeprowadzić przymusową kolektywizację, Komitet Centralny WKP(b) zmobilizował w całym kraju 25 tysięcy swoich najbardziej lojalnych aktywistów. Członków tej elitarnej grupy zaczęto więc nazywać dwudziestopięciotysięcznikami. My nazywaliśmy ich po prostu tysięcznikami. Po krótkim szkoleniu w zakresie metod kolektywizacji tysięczników rozesłano do wyznaczonych miejscowości. Aby umożliwić im skuteczne realizowanie misji, przyznano im praktycznie nieograniczoną władzę. Odpowiadali bezpośrednio przed KC Komunistycznej Partii (bolszewików) Ukrainy.

Każdemu tysięcznikowi towarzyszyła grupa propagandzistów. Wybierano ich spośród członków partii lub Komsomołu – Komunistycznego Związku Młodzieży – w każdym rejonie (ros. rajon).

Tysięcznik i jego propagandziści byli ludźmi z miasta – wykładowcami akademickimi, nauczycielami, robotnikami fabrycznymi. Po przybyciu do naszej wsi niektórzy z nich próbowali zbliżyć się do nas, nawiązując rozmowy z przechodniami. Inni po prostu chodzili po wsi, przyglądając się wszystkiemu i wszystkim z ciekawością, jak gdyby nigdy wcześniej nie byli na wsi i nie widzieli chłopów.

Ich wygląd wydawał się nam śmieszny. Blade twarze i ubrania zupełnie nie pasowały do naszych warunków. Ci ludzie, stąpający ostrożnie, żeby nie powalać śniegiem swoich wypolerowanych trzewików, byli u nas nie na miejscu.

Mimo manifestacyjnie okazywanej ciekawości i entuzjastycznego zainteresowania nowym otoczeniem i wiejskim życiem nie byli w stanie ukryć kompletnej ignorancji. Mieszkańcy wsi wyśmiewali się z ich „miastowych” manier i już po kilku dniach obcy stali się bohaterami mnóstwa zabawnych historyjek.

Nasz tysięcznik nazywał się Zeitlin, a dokładniej – towarzysz Zeitlin. Znaliśmy go tylko z nazwiska, mimo że spędził u nas kilka miesięcy. Towarzysz Zeitlin był dla nas nie tyle człowiekiem z krwi i kości, ile raczej ucieleśnieniem władzy, którą reprezentował. Dowiedzieliśmy się, że przyjechał z Kijowa i należał do partii jeszcze przed rewolucją. Choć nikt z nas nie wiedział, czym się przedtem zajmował, było jasne, że nie ma pojęcia o życiu na wsi. Nie zdołaliśmy też stwierdzić, jakiej był narodowości. Mówił trochę po ukraińsku, ale z całą pewnością nie był Ukraińcem.

Towarzysz Zeitlin był niewysokim mężczyzną o dużej głowie osadzonej na wąskich ramionach. Nigdy się nie uśmiechał i wydawał się zawsze zaabsorbowany jakimś poważnym problemem. Odzywał się rzadko i poruszał wyłącznie sprawy urzędowe, posługując się przy tym partyjnymi sloganami i szablonowymi zwrotami. Spotykanych rolników pozdrawiał niezwykle rzadko i nawet wówczas odnosił się do nich w sposób lekceważący.

Wszyscy przedstawiciele partii i władz, którzy pojawili się w naszej wsi, nosili broń, przeważnie dyskretnie ukrytą. Towarzysz Zeitlin jednak przypuszczalnie nie czuł się u nas zbyt pewnie, ponieważ demonstracyjnie nosił kaburę z rewolwerem na wierzchu. Od razu przystąpił do ugruntowywania swojej pozycji. Już w dniu przyjazdu zaczął chodzić od domu do domu. Jego odwiedziny stały się źródłem niezliczonych anegdot. Jedną z nich powtarzano ze szczególnym upodobaniem. Podobnokiedy oglądał stajnię w gospodarstwie jednego z rolników, klacz machnęła ogonem i przypadkowo trafiła go w twarz, pozostawiając na niej smugę łajna.

„Fuj”, warknął z wściekłością, „wstrętna krowa!” – i kopnął klacz w zad. Zwierzę zareagowało w ten sam sposób i zdenerwowany towarzysz Zeitlin musiał skorzystać z pomocy gospodarza, żeby pozbierać się z klepiska.

Kopnięcie klaczy nie zniechęciło go jednak do dalszej inspekcji. W oborze znów się popisał. Być może pragnąc przekonać gospodarza, że nadal nie boi się zwierząt, podszedł do cielaka.

„Piękny źrebak!”, wykrzyknął.

Gospodarz był człowiekiem uprzejmym i za pierwszym razem nie skorygował pomyłki swego gościa. Teraz jednak powiedział grzecznie:

„To nie jest źrebak, tylko cielak, młode krowy. Źrebię to młode klaczy”.

„Źrebię czy cielę”, odparował towarzysz Zeitlin, „to bez znaczenia. Światowa rewolucja proletariacka od tego nie ucierpi”.

Ten ostatni zwrot należał do jego ulubionych, choć w tamtym okresie my, wieśniacy, nie rozumieliśmy jeszcze jego znaczenia. Śmieszyło nas jednak, że poważny przedstawiciel partii i rządu nie odróżnia konia od krowy i cielaka od źrebaka.

Towarzysz Zeitlin znał się natomiast na swojej robocie. Przyswoił sobie też znakomicie partyjny instruktaż. Podczas gdy rolnicy zaśmiewali się z anegdotek na temat jego ignorancji, w centrum wsi wiele się działo. Gońcy wzywali wyznaczonych mieszkańców do siedziby władz, co budziło w nas ciekawość połączoną z obawą. Niemal codziennie do wsi przyjeżdżali także inni obcy, często oficerowie wysokiej rangi. Nierzadko przyglądaliśmy się, jak nasz tysięcznik w towarzystwie owych przybyszów i wioskowych urzędników dokonuje inspekcji zabudowań.

Pewnego dnia pojawiła się brygada monterów, która błyskawicznie poprowadziła linię telefoniczną łączącą naszą wieś z centrum kraju. Tylko kilkoro mieszkańców wiedziało, czym jest telefon, ale nawet oni nie zdołaliby odgadnąć, jaka była prawdziwa przyczyna zainstalowania u nas tego urządzenia. Urzędnicy nie omieszkali podkreślić, że telefon jest symbolem olbrzymiego postępu, jaki dokonuje się w naszej wsi pod rządami komunistów.

Rozdział 2

Towarzysz Zeitlin nie zwlekał zbyt długo z ujawnieniem swojej strategii. Pierwszy incydent miał miejsce wczesnym rankiem pewnego mroźnego dnia w styczniu 1930 roku, kiedy wszyscy jeszcze smacznie spali. Aresztowano piętnastu mieszkańców, a ktoś opowiadał później, że o północy do wsi przyjechali czekiści*******, którzy razem z miejscowymi urzędnikami siłą załadowali więźniów na ciężarówkę i zniknęli, zanim ktokolwiek z nas się obudził.

Wśród aresztowanych znaleźli się najbardziej szanowani i wpływowi mieszkańcy wsi: nauczyciel, który zaczął u nas pracować jeszcze przed rewolucją, urzędnik rady wiejskiej udzielający rolnikom porad prawnych, a także właściciel sklepu. Pozostali byli zwykłymi rolnikami cieszącymi się dobrą opinią. Nikt z nas nie wiedział, jakie przestępstwo popełnili ani dokąd ich zabrano.

Byliśmy przerażeni. W ciągu jednej nocy wyeliminowano całe nasze przywództwo. Rolnicy, w znakomitej większości niepiśmienni, byli teraz praktycznie bezbronni.

Niemal zaraz potem wypędzono z domów rodziny aresztowanych. Byłem świadkiem eksmisji jednej z nich. Mieszkaliśmy w pobliżu jednego z wywiezionych rolników, Tymisza Zaporożca, nazywanego przez nas, dzieci, wujkiem Tymiszem. Około południa do jego domu przybyła grupa urzędników. Przewodzący im mężczyzna stanął przed żoną Tymisza i oznajmił jej, że ponieważ jej mąż został aresztowany jako „wróg ludu”, wszystko, co posiada, ma zostać poddane niezwłocznej konfiskacie i przejść na własność państwa. Kobieta spytała przybyłych, jakiej zbrodni przeciwko ludowi dopuścił się jej mąż, że nazywają go zdrajcą. Urzędnicy nie mieli jednak ochoty roztrząsać tej kwestii. Powtórzyli tylko rozkaz natychmiastowego opuszczenia domu. Poinformowali także, że kobieta może zabrać tylko odzież dla siebie i dzieci oraz przedmioty osobistego użytku. Całą resztę musi zostawić.

W tym momencie zrozumiała już, że urzędnicy nie żartują. Ze łzami w oczach błagała, aby pozwolili jej zostać w domu przynajmniej do rana, by mogła się spakować. Jej błagania były jednak daremne. Kiedy mężczyźni po raz kolejny kazali jej opuścić dom, zemdlała i upadła na podłogę. Dzieci zaniosły się płaczem. Mężczyzna kierujący grupą urzędników kazał podnieść ją i położyć na saniach, które czekały już przed chatą. Wówczas kobieta doszła do siebie i łkając, powiedziała, że nie ma dokąd pójść. Tutaj jest jej dom, w którym mieszka od lat. Zbudowała go razem z mężem i dziećmi.

Jej łzy i prośby nie zdały się na nic. Urzędnicy kazali jej się pospieszyć. Ich szef chwycił ją za ramiona. Uciekła z krzykiem. Wówczas mężczyzna kazał wyprowadzić ją z domu siłą. Kobieta wyrywała się urzędnikom i szarpała ich za włosy. W końcu wywleczono ją z chaty i rzucono na sanie. Dwóch mężczyzn unieruchomiło ją, a pozostali przyprowadzili jej dzieci i wrzucili do sań parę tobołków z rzeczami osobistymi. Ciągle przytrzymywana przez dwóch mężczyzn żona wujka Tymisza i jej dzieci, zawodząc i krzycząc, zniknęli w zimowej mgle.

Później dowiedzieliśmy się, że zabrano ich na stację kolejową i zapędzono do specjalnego pociągu jadącego na północ. Ten sam los spotkał rodziny wszystkich pozostałych aresztowanych. Nigdy więcej o nich nie słyszeliśmy.

Kilka dni po aresztowaniu owych piętnastu mieszkańców wsi i wypędzeniu ich rodzin goniec zwołał nas na zebranie. Zorganizowano je w chacie, w której jeszcze niedawno mieszkał Tymisz Zaporożec. Jej wnętrze wyglądało teraz zupełnie inaczej.

Usunięto ściany działowe, przekształcając trzyizbowe domostwo w rodzaj sali zebrań umeblowanej topornymi ławami. Teraz było już dla nas jasne, że Tymisz stał się ofiarą swego własnego domu. Urzędnicy aresztowali go, ponieważ potrzebny był im duży budynek.

Na zebraniu poinformowano nas, że wkrótce zostanie wprowadzony nowy podział administracyjny naszej wsi. Początkowo nie wzbudziło to naszych podejrzeń. Wieś miała zostać po prostu podzielona na większe jednostki zwane setkami, te zaś na mniejsze, nazywane odpowiednio dziesiątkami i piątkami.

Byłem wtedy bardzo młody i nie zaprzątałem sobie głowy konsekwencjami takiego podziału. Dopiero później zrozumiałem, że ów nowy system „podrzynania sobie gardła”******** był w istocie pułapką bez wyjścia. Podział na jednostki nadrzędne i podrzędne umożliwiał tysięcznikowi i jego zespołowi aktywistów partyjnych sprawowanie pełnej kontroli nad mieszkańcami wsi. Co więcej, tysięcznik mógł dzięki niemu bardzo łatwo wykryć i zlikwidować wszelką opozycję wobec polityki partii, a co za tym idzie – szybko skolektywizować całą wieś.

Nasza licząca 4000 mieszkańców wieś składała się z około 800 gospodarstw. Została podzielona na 8 setek, 80 dziesiątek i 160 piątek, co dało ogółem 248 jednostek. Jako że nadzór nad każdą jednostką sprawowała osoba wyznaczona przez radę wiejską, w naszej wsi było 248 specjalnie powołanych funkcjonariuszy czy też urzędników. Oprócz tego do każdej setki przydzielony został specjalny propagandzista********, a do każdej dziesiątki i piątki osobny agitator********. Podwoiło to liczbę urzędników, których było teraz 496. Dodatkowo przy każdej setce działała tak zwana Komisja ds. Chlebozagotowki********.

Komisje te organizowano we wszystkich wsiach na całej Ukrainie. Najpierw w każdej wsi działała tylko jedna taka komisja. Teraz, w początkowej fazie kolektywizacji, jedna komisja przypadała na każdą jednostkę administracyjną, to jest – w naszym przypadku – na każdą setkę. Wszystkie te kontrolowane przez partię komisje i brygady zostały powołane do życia tylko w jednym celu – zabezpieczenia nałożonych na rolników kontyngentów zboża. Później, kiedy rozpoczęto program pełnej kolektywizacji i wdrożono politykę „likwidacji kurkulów******** jako klasy społecznej”, komisje odegrały kluczową rolę w organizowaniu gospodarstw kolektywnych i wywłaszczaniu kurkulów. Faktycznie sprawowały na wsi władzę absolutną.

Nowe „komisje chlebowe” składały się z co najmniej 10 członków. W rezultacie liczba urzędników w naszej wsi wzrosła do 576. Na koniec należy do tego doliczyć jeszcze po 3 stałych wykonawców – to jest wyznaczanych spośród mieszkańców funkcjonariuszy pełniących obowiązki milicjantów – przypadających na każdą setkę, a więc ogółem 24. Stali wykonawcy byli ważnymi urzędnikami, ponieważ pełnili funkcję lokalnej milicji. Mogli na przykład dokonywać aresztowań bez dopełniania jakichkolwiek formalności prawnych. Okazuje się zatem, że we wsi działało 600 urzędników, co daje 75 na każdą nadrzędną jednostkę administracyjną, czyli setkę. Oznacza to, że jednostka złożona ze 100 gospodarstw kontrolowana była przez 75 osób. Faktycznie jednak liczba ta była jeszcze większa, ponieważ należy do niej dodać 35 członków rady wiejskiej oraz 17 urzędników kierujących kołhospem******** (ros. kołchozem). W naszej wsi urzędowały zatem 652 osoby. Innymi słowy, jeden urzędnik przypadał na sześciu mieszkańców.

Większość mianowanych na te stanowiska urzędnicze stanowili zwykli rolnicy, którzy znaleźli się w nader niezręcznej sytuacji. Odnosili się do kolektywizacji z głęboką niechęcią, a tymczasem stali się narzędziem jej wdrażania. Zostali wyznaczeni do określonych zadań niczym żołnierze. Nie mieli innego wyjścia, jak tylko robić to, co im kazano. Ludzie sprawujący jakiekolwiek funkcje w strukturach wiejskich instytucji czy organizacji traktowani byli jak urzędnicy państwowi, niezależnie od tego, czy byli nimi w rzeczywistości, czy też nie. Tytuł „urzędnika” miał wielkie znaczenie, ponieważ zapewniał jego posiadaczowi niemal nieograniczoną władzę. Przedstawiciel dowolnego organu administracyjnego lub organizacji miał pełne prawo rozkazywać i wymagać. Szeregowy wieśniak bał się więc biurokracji. Z drugiej jednak strony znalezienie się w jej szeregach niosło ze sobą olbrzymie korzyści.

Zwykły chłop stawał się urzędnikiem w chwili, kiedy przydzielono go do którejś z komisji, komitetów, brygad czy grup powołanych do życia w celu realizacji jakiegoś odgórnie wyznaczonego zadania.

W myśl komunistycznej koncepcji bycie sowieckim urzędnikiem stanowiło zaszczyt. Jego odrzucenie uznawano za przejaw braku lojalności wobec władzy sowieckiej – takiej postawy zaś nie tolerowano. Każdy, kto odmawiał objęcia powierzonego mu stanowiska urzędniczego lub krytykował działania urzędnika, ściągał na siebie surową karę jako domniemany wróg ludu. Politykę represjonowania wprowadzano w życie z taką surowością, że mało kto ośmielał się nie przyjąć wyznaczonej funkcji lub manifestować niezadowolenie.

Aby móc wymagać od podlegających mu obywateli wypełniania określonych obowiązków wobec państwa, urzędnik musiał wypełniać je sam, dając tym samym dobry przykład. Odmowa prowadziłaby do oskarżenia go o nieposłuszeństwo wobec partii i władzy. Jako że zadaniem owych urzędników była kolektywizacja oraz gromadzenie artykułów żywnościowych, musieli sami poddać się kolektywizacji i dostarczać wyznaczone kontyngenty.

Wcześniej we wsi istniał jeden organ władzy, rada wiejska, której członków wybierano na zebraniu wszystkich mieszkańców i która następnie wybierała ze swego grona komitet wykonawczy, przewodniczącego i sekretarza. W tamtym okresie organizacje polityczne, takie jak WKP(b) i Komsomoł, nie odgrywały jeszcze większej roli w strukturach administracji, ponieważ miały w naszej wsi bardzo niewielu członków.

Wraz z rozpoczęciem pełnej kolektywizacji zlikwidowano jednak wspomniany rodzaj samorządów. Zarówno generalne zebranie mieszkańców, jak i rada wiejska utraciły władzę na rzecz partii komunistycznej, do której z dnia na dzień wstępowało coraz więcej gospodarzy. Komórka partyjna, która zajęła miejsce rady wiejskiej z jej funkcjami inicjatywnymi, de facto objęła wieś w posiadanie, dyktując swoją wolę zgromadzeniu mieszkańców. W efekcie zgromadzenie stało się marionetką partii. Podobny los spotkał radę wiejską. Na stanowiska kierownicze w radzie mogli być wybierani lub wyznaczani jedynie członkowie partii, Komsomołu albo osoby całkowicie lojalne wobec partii i władzy.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zawitał do nas tysięcznik, w naszej wsi powstały komórki dwóch instytucji: Sekcji Specjalnej oraz Inspekcji Robotniczo-Chłopskiej. Obie stały się dla nas źródłem udręki.

Sekcja Specjalna była wydziałem GPU********, tajnej policji politycznej. Oficjalnie miała tylko jednego przedstawiciela, którego biuro mieściło się w budynku rady wiejskiej i który nosił zawsze mundur GPU. Rekrutacja, jaką przeprowadzał w swoim gabinecie, oraz tożsamość jego tajnych agentów objęte były ścisłą tajemnicą.Mimo to panowało powszechne przekonanie, że w każdej setce działał jeden agent, który informował GPU o działaniach każdego z gospodarzy należących do tej jednostki administracyjnej.

Inspekcja Robotniczo-Chłopska była oddziałem terenowym komisariatu********o tej samej nazwie, znanego dziś pod nazwą Państwowej Komisji Kontroli. Jej rola polegała na kontrolowaniu praktyk agencji rządowych oraz lojalności i skuteczności urzędników. Po wydaniu dekretu o powszechnej kolektywizacji partia i rząd powierzyły komisariatowi nadzór nad wdrażaniem ich polityki.

Także Inspekcja Robotniczo-Chłopska miała w naszej wsi tylko jednego przedstawiciela. Oczywiście pochodził z zewnątrz. Przydzielono mu do pomocy komisję złożoną z pięciu miejscowych. Dysponował też swoimi własnymi tajnymi agentami, którzy szpiegowali lokalnych urzędników. Kiedy odkrywał jakieś „rozbieżności”, występował w roli obrońcy, oskarżyciela i sędziego w jednej osobie. Jego decyzje były nieodwołalne.

Aby skutecznie wdrożyć politykę kolektywizacji, partia i rząd zmobilizowały wszystkie swoje siły na szczeblu centralnym i lokalnym: całą partyjną machinę propagandową, siły zbrojne, tajne służby, milicję, innymi słowy – wszystkie instytucje i organizacje. Najskuteczniejszymi narzędziami w rękach komunistów na szczeblu lokalnym były takie organizacje polityczne, jak Komsomoł, Organizacja Pionierska i Komniezamy.

Komsomoł to akronim nazwy powołanego do życia w 1918 roku Komunistycznego Związku Młodzieży, którego członkami byli młodzi ludzie w wieku od 14 do 26******** lat. Związek uważany był za kuźnię przyszłych kadr partii komunistycznej, dzięki czemu zajmował drugie miejsce w sowieckiej hierarchii politycznej. W naszej wsi to właśnie komunistyczna młodzież działała najbardziej dynamicznie i skutecznie. Pod względem pozycji i zakresu obowiązków ustępowała wyłącznie członkom partii. Na czele organizacji komsomolskiej stał kandydat na członka partii oddelegowany do nas z powiatu.

Pionierzy byli organizacją polityczną zrzeszającą uczniów w wieku od 8 do 14 lat. Jej członkowie pełnili podwójną funkcję gońców i agentów. Powszechnie znany przypadek Pawlika Morozowa pokazuje, w jaki sposób rząd i partia komunistyczna wykorzystywały dzieci do swoich celów. Pawlik, syn ubogiego chłopa, mieszkał wraz z rodziną w wiosce Gierasimowka za Uralem. Ten czternastoletni uczeń z dnia na dzień stał się najsławniejszą postacią w Związku Sowieckim za sprawą donosu na własnego ojca i kilku sąsiadów, których oskarżył o ukrywanie żywności przed urzędnikami państwowymi. Zarówno ojciec Pawlika, jak i pozostali oskarżeni zostali aresztowani i zniknęli bez śladu. Chłopiec został zamordowany przez rozwścieczonych chłopów, wśród których był jego własny wuj. Cała sowiecka machina propagandowa wysławiała czyn Pawlika. Stał się bohaterem narodowym, jego imię nadawano osiedlom, organizacjom, ulicom i jednostkom wojskowym, a jego historia trafiła do encyklopedii i słowników.

Partia zachęcała dzieci, a zwłaszcza pionierów, do szpiegowania własnych rodziców i denuncjowania ich, a także każdego, kto się partii przeciwstawiał. Taka denuncjacja uważana była za akt heroizmu, najdoskonalszy wyraz sowieckiego patriotyzmu.

Komniezam to akronim ukraińskiej nazwy Komitet nezamożnych selian (Komitet Ubogich Włościan). Pierwsze takie komitety, zwane po rosyjsku Kombiedami, powstały w Rosji latem 1918 roku z inicjatywy lokalnych organizacji partyjnych i zrzeszały robotników rolnych oraz wiejską biedotę. Na Ukrainie zaczęły się pojawiać w