Zabić, aby żyć - Stefan Gazeł - ebook

Zabić, aby żyć ebook

Stefan Gazeł

5,0
1,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Historia Polski przez pryzmat dziejów jednej rodziny spod Krakowa – od I wojny światowej poprzez bolszewicką do II wojny światowej. Autor osobiście, twarzą w twarz zabijał Niemców, Rosjan i Ukraińców. Zabijał, aby przeżyć. Niezwykła historia zapomnianej książki wydanej w latach 50. na Zachodzie wyłącznie w języku angielskim. Teraz pierwsze polskie wydanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 386

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
k501211258

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00



TłumaczeniePiotr Tymiński
Redakcja i korektaAndrzej Ryba
Projekt okładkiPiotr M. Rogalski
Skład oraz przygotowanie do drukuPiotr M. Rogalski
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone Copyright © 2021 by Fundacja historia.pl
ISBN 978-83-66649-92-7
Wydanie I Gdańsk 2021
Wydawca Fundacja historia.pl 80-885 Gdańsk Wały Piastowskie 1/1508 tel. (+48) 509 750 116
Konwersja:eLitera s.c.

We Włoszech niedaleko Monte Cassino jest cmentarz, gdzie pochowani są polscy żołnierze, polegli na polu walki.W centrum cmentarza stoi pomnik,na którym wyryto słowa w języku polskim:

Oddaliśmy Bogu ducha, ciało ziemi włoskiej, a serca Polsce.

Im, moim rodakom, poległym w Brytanii, na Atlantyku, w walkach za Europę i w wielu innych bojach od Narwiku do Tobruku, od Falasie do Elby,książkę tę poświęcam.

Stefan F. Gazeł

WSTĘP

HISTORIA Stefana Gazeła to gotowy scenariusz filmowy na jeden z najlepszych polskich filmów historycznych. I głęboko w to wierzę, że taki film powstanie.Przynajmniej dołożę wszelkich starań, żeby tak się stało. To historia Polski XX w. pokazana przez pryzmat dziejów jednej rodziny – Gazełów. To historia pokazująca dobitnie, że nie można się wyalienować od biegu historii, nie można stanąć z boku i powiedzieć sobie: nie, ja mam to w d... mnie to nie dotyczy. Nie, historia przyjdzie do każdego z nas. Jesteśmy jej nierozerwalną częścią, czy nam się to podoba czy nie. I ta książka właśnie to pokazuje w całej rozciągłości. Do Gazełów przyszła I wojna światowa, aby spalić ich gospodarstwo i zabić ojca i męża rodziny. Przyszli też i bolszewicy, których zbrodnie widziały dzieci i zapamiętały je do końca swego życia. I w końcu, gdy wydawało się im, że wszystko co najgorsze jest już za nimi, wybuchła druga wojna światowa, która rozdzieliła tę rodzinę na zawsze.

Książka Stanisława Gazeła „Zabić aby żyć” ukazała się na Zachodzie w języku angielskim w końcu lat 50. I niewątpliwie odniosła sukces na rynku anglojęzycznym. Oto pojawił się bohater który własnoręcznie, z bliska, patrząc swoim wrogom w oczy, zabił około 20 osób. Jak pisze Gazeł, takich ludzi jak on, którzy musieli osobiście twarzą w twarz walczyć o przeżycie i zabijać wrogów było w drugiej wojnie światowej niezwykle mało.

Większość żołnierzy nie widziała tych, których bombardowała, czy też tych, do których strzelała. Dla nich wróg był czymś anonimowym, wręcz nierealnym. Gazeł należał do tych nielicznych żołnierzy, którzy zabijali własnoręcznie. To były w pełnym tego słowa znaczeniu starcia na śmierć i życie.

Autor, aby przeżyć, musiał zabijać i Rosjan i Niemców, ale także Ukraińców. Wątek ukraiński jest zresztą niezwykle ciekawy w tej książce. Okazuje się, że Ukraińcy już w 1939 roku wyłapywali Polaków chcących przedostać się na Zachód i dostarczali ich do Gestapo – żywych bądź martwych. O ich niechlubnej roli w tym procederze właściwie nikt jeszcze nie napisał. Nikt nie napisał też, ilu Polaków zginęło z rąk Ukraińców po klęsce wrześniowej, chcąc przedostać się do armii polskiej we Francji. Ta książka rzuca nowe światło na tę sprawę.

Gazeł całe swoje życie nienawidził i Niemców i Rosjan. Jak mówi, tę nienawiść wpoiła mu matka, którą dotknął koszmar obcowania z obiema żołnierskimi nacjami. Nigdy też nie zapomniał i nigdy im nie wybaczył tego, co zrobili jego rodzinie. Są pewne rzeczy, których się nie wybacza. I żadne tam pojednanie tego nie zmieni. Bo niby jak pojednać się z gwałcicielami i mordercami? W imię czego? Gazeł zadaje proste pytania, na które są proste odpowiedzi.

Najczęstszym pytaniem, które zadawano mu na spotkaniach z czytelnikami, było pytanie, czy nie żałuje że zabijał, czy nie ma w związku z tym wyrzutów sumienia. Autor tych wspomnień odpowiada, że nie ma wyrzutów sumienia i nie żałuje tego co zrobił! I że zabiłby jeszcze raz bez mrugnięcia okiem. Czy zabijał tylko w obronie własnej? Nie! Zabijał też z zemsty! To była jego prywatna vendetta na Niemcach w okupowanej Warszawie! Nie dla orderów ani dla splendoru. Robił to dla czystej zemsty za to, co Niemcy robili w Warszawie.

I tu pozwolę sobie na małą dygresję. Ta zemsta Gazeła powinna nam uświadomić czym dla wielu Warszawiaków było Powstanie Warszawskie. Dziś część historyków oskarża przywódców Powstania o to, że wywołali Powstanie. Ale trzeba może też postawić inne pytanie: Czy można było nie wywołać tego powstania? Czy można było powstrzymać te tłumy dyszące pragnieniem tylko jednym: zemsty na Niemcach za to co robili w czasie okupacji!?

Ale wracając do naszego autora. Z jednej strony mamy do czynienia z zimnym, wyrachowanym mścicielem, który sam wymierza Niemcom sprawiedliwość, a z drugiej strony mamy do czynienia z wrażliwym, niemal poetyckim pisarzem w drugiej części jego wspomnień zatytułowanej „Z mórz i oceanów”. Jego porównanie ulubionego statku na jakim pływał do jedynej, kochanej kobiety na pewno zostanie w pamięci niejednego czytelnika.

No i w końcu mamy jeszcze innego Gazeła. Był już i straszny mściciel i wrażliwy poeta... Ale jest też przecież i człowiekiem nie pozbawionym humoru. Jego opowiadania o mechaniku Pawle, czy o kobiecych pasażerkach na statkach powinny rozbawić każdego.

Po przedarciu się do Anglii Stefan Gazeł zostaje radiotelegrafistą na statkach, które często pływają w konwojach.

W czasie wojny pływał on jako radiotelegrafista na statkach: „Lewant”, „Hel”, „Lechistan” i „Kielce”.

W związku z tym, że pisał swoje opowiadania morskie w czasie wojny, prawdziwe nazwy statków w tych tekstach nie mogły być publikowane ze zrozumiałych względów.

Stefan Gazeł po wojnie nie wrócił już do kraju. Znał i Niemców i bolszewików. Wiedział co go może czekać po powrocie do komunistycznej Polski. Ożenił się z Angielką, której dedykuje część morską tej książki. Nigdy już nie spotkał ani swojej matki, ani swojego brata.

I jeszcze jedna refleksja nasunęła mi się w związku z tą książką. Pamiętajmy, że dzięki spędzeniu tylu lat za komunistyczną Żelazną Kurtyną, byliśmy odcięci od polskiej kultury tworzonej na Zachodzie. Dlatego taka perełka jak wspomnienia Stefana Gazeła mogła nam umknąć bezpowrotnie. Chwała tłumaczowi tej książki, że ją znalazł. Ale zastanawiam się ile jeszcze jest takich nieodkrytych przez nas Gazełów? Zapomnianych, bo powstałych w niewłaściwym czasie i w niewłaściwym miejscu.....

Dziękuję Instytutowi Książki i MKiDN za dofinansowanie tej książki. Bez Was wydanie tej książki nie byłoby możliwe...

No i brawo ja, za to że doprowadziłem do wydania tej perły wśród polskiej wspomnieniowej literatury wojennej.

To nietypowa książka z „serii z kotwiczką”. Chciałem, aby była wyjątkowa. To pierwsza książka w wersji dla osób słabowidzących. Będę wdzięczny czytelnikom za ich opinię: czy od tej pory powinniśmy publikować taką wersję dla reszty książek z serii, czy wracamy do starej wersji?

Proszę o opinie na facebooku. I... do następnej „kotwiczki”.

Andrzej Ryba

ZABIĆ, ABY ŻYĆ

ROZDZIAŁ 1

STALIŚMY na skraju lasu, patrząc na południe, ciasno przyciśnięci do siebie, brat, siostra i ja, wczepieni w spód matczynej sukni. W dole, w dolinie szalały pożary. Nasze gospodarstwo, stajnie i obory, chłopskie domy, okryte słomą – wszystko było objęte ogniem. Od czasu do czasu słychać było przygłuszone wybuchy i w powietrze wylatywał kolejny płonący słomiany dach. Wkrótce płomienie ogarnęły wszystkie zabudowania.

Wiejący wiatr doniósł do naszych uszu ryk bydła i rżenie koni, miotających się w przegrodach oraz krzyki kobiet, które nie zdążyły uciec do lasu. Ci, którzy zdołali dobiec do lasu razem z nami, patrzyli na moją matkę, jak na zbawczynię. To były same kobiety. Mężczyzn w owym czasie albo aresztowano, albo, jak mojego ojca, zmobilizowano do obcej armii, by wojował na cudzej wojnie, często przeciwko własnym rodakom, podobnie zaciągniętym do armii innego państwa, okupującego inną część naszego kraju.

Otaczające nas kobiety i dzieci bezustannie krzyczały i płakały. Niektóre, straciwszy siły od płaczu, upadły, a ich łzy rosiły suchą ziemię, podczas gdy włosy plątały się z gęstą trawą.

Moja matka nie krzyczała. Patrzyła w milczeniu na szalejący w dolinie ogień, coraz mocniej ściskając mnie za rękę (byłem najmłodszym z dzieci), dopóki nie krzyknąłem z bólu. Jej oczy były wciąż suche, lecz wargi poruszały się, choć nie wydawały żadnego dźwięku. Mówiła sama do siebie. W końcu jednak matka nie wytrzymała i krzyknęła:

– Zwierzęta! Mordercy! Bezbożnicy! Zabieracie mi wszystko, co miałam, ale odpłacę wam za to! Bóg mi świadkiem, zemszczę się! Będziecie smażyć się w piekle! Będziecie zdychać straszną śmiercią... zapomniani przez wszystkich... Dopóki żyję, będę z wami walczyć i nauczę moje dzieci nienawiści do was, nauczę je, jak się mścić, żyć i zabijać!

Oszalała z wściekłości. Zacząłem krzyczeć. Jej wybuch przestraszył mnie. W tej chwili nie przypominała czułej matki, którą znałem.

Jednak nie można jej było powstrzymać – gniew i ból wykrzywiły jej twarz.

– Nie wymkniecie się nam... możecie wybić setki tysięcy, ale i tak pozostaną ci, którzy was znajdą i zabiją. I będą zabijać. Tak nam dopomóż Bóg! – pogroziła pięścią niewidocznym wrogom w dolinie, całkowitej zasnutej kłębami dymu, po czym poprowadziła nas do lasu.

– Chodźmy, dzieci, musicie żyć – powiedziała tylko.

Te tragiczne wydarzenia z mojego wczesnego dzieciństwa miały miejsce podczas pierwszej wojny światowej. Mieszkaliśmy na południu Polski, we wsi Gazełówka, leżącej około czterdzieści kilometrów na południowy zachód od Krakowa.

W owym czasie Polska była podzielona między trzy sąsiednie państwa – Niemcy, Austrię i Rosję, które ze sobą walczyły. Ich armie zalały Polskę, paląc wioski, grabiąc miasta, gwałcąc i mordując.

Resztę dnia i nocy spędziliśmy w lesie. Następnego dnia rano obudziłem się z głodu i zimna. Rozejrzałem się. Brat i siostra jeszcze spali, ale matki nie było obok. Zawołałem i mój krzyk rozbudził brata Antka (był ode mnie starszy o sześć lat).

– Nie krzycz, mały. Mama wróci – powiedział brat i objął mnie.

Znowu usnąłem, a kiedy się ponownie obudziłem, ujrzałem matkę, idącą w naszą stronę z ciężkim workiem na plecach.

– Przyniosłam trochę jedzenia – powiedziała – i ubrania dla was. Udało mi się niepostrzeżenie prześlizgnąć w ciemności. Tamci się upili i spali jak zabici!

– Co się z tobą stało mamusiu? – zapytał Antek. – Twoja bluzka jest cała we krwi.

– Zabiłam jednego z nich. Udusiłam go. Spał w moim łóżku – odpowiedziała i dodała – Tu jest chleb i cukier. Jedzcie, dzieci.

Już od dawna nie widzieliśmy cukru i teraz z radością zabraliśmy się do jedzenia. Byłem jeszcze zbyt mały, aby zrozumieć, co się wydarzyło nocą w dolinie. Nie przestraszyło mnie jej wyznanie, ale zauważyłem, że Antek wybałusza na nią oczy, dostrzegając zdecydowany wyraz jej twarzy, plamy krwi na bluzce i sposób, w jaki patrzyła na swoje ręce, kiedy już pokroiła chleb i ser. Podniosła rozwarte dłonie do oczu, przez jakiś czas uważnie im się przyglądała, a potem gwałtownym ruchem wytarła je o spódnicę, jakby używała do tego celu ręcznika.

– Bóg mi wybaczy – powiedziała – albo nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Następnie, odwróciwszy się w naszą stronę, dodała:

– Pośpieszcie się dzieci, pora ruszać w drogę.

– Ale ja jestem zmęczona i chce mi się jeszcze jeść – zapłakała Lida.

Ludmiła była tylko o rok starsza ode mnie. Mówiliśmy na nią Lida.

– Zjemy później... Jeśli będzie co jeść – odpowiedziała matka. – Wojna zawsze niesie ze sobą głód i tylko Bóg jeden wie, ile to będzie trwało.

Przez okres dwóch lat, podobnie jak tysiące mieszkańców południowej Polski, tułaliśmy się ze wschodu na zachód w zależności od tego, w którą stronę przesuwał się front. Mieszkaliśmy w zburzonych stodołach i domach, w piwnicach zbombardowanych budynków, w leśnych szałasach, zbudowanych przez nas z gałęzi, ziemi i kamieni. Zdarzało się, że przyciśnięci do siebie, siedzieliśmy na polu czy łące, trzęsąc się z zimna, przemoknięci, głodni, wsłuchując się w salwy dział, które unicestwiały wioski. Wiecznie wygłodniali, bojąc się żołdactwa, bezustannie zadawaliśmy pytania, skąd wziąć jedzenie i gdzie znajdziemy się jutro, za tydzień, za miesiąc.

Podczas tej poniewierki uzbieraliśmy nader oryginalną kolekcję ubiorów. Gdzieś niedaleko linii frontu natknęliśmy się na furmankę, wypełnioną drogą i ładną odzieżą, nagrabioną gdzieś przez niemieckich żołnierzy. Konie i paru żołnierzy zginęło podczas ostrzału artyleryjskiego. Niestety, była tam tylko damska odzież i nic dla nas z Antkiem. Podczas gdy matka i Lida wybierały sobie sukienki, my zdjęliśmy mundury z zabitych żołnierzy. Oczywiście uniformy były za duże, szczególnie dla mnie, za to w nocy było mi ciepło i byłem suchy, kiedy padał deszcz. Mundur miał wielkie kieszenie i to było fajne, bo można w nich było trzymać jedzenie.

Bez przerwy myśleliśmy o jedzeniu. Zimno, strach i brak elementarnych wygód odeszły na dalszy plan, ustępując bezustannemu uczuciu głodu. Wszystkie nasze rozmowy, wszystkie myśli były związane z jedzeniem. Ono było dla nas wszystkim. Oznaczało życie, możliwość przetrwania kolejnego dnia, tygodnia, miesiąca, zimy czy nawet wojny. Koniec wojny oznaczał pokój. A pokój oznaczał jedzenie.

Nie ma w tym nic dziwnego, iż wszystkie moje wspomnienia z dzieciństwa związane są z myślami o jedzeniu, o mnóstwie jedzenia. Śniły mi się talerze z gorącą zupą, ogromne kawały chleba i wieprzowiny. Jak ja nienawidziłem się budzić! Snułem marzenia o jedzeniu. Owe fantazje miały realne podstawy. Któregoś razu, zimą, wygłodniali i drżący z zimna, natknęliśmy się w lesie na domek myśliwego, którego żona, ulitowawszy się, podzieliła się z nami obiadem. Niestety, ja, odzwyczajony od obfitego pożywienia, dostałem mdłości. Lecz nawet to nie było w stanie zepsuć mi nieoczekiwanego święta. Doznania związane z gorącą zupą na wieprzowinie na długie lata pozostały dla mnie najmilszym wspomnieniem.

Bezustanne uczucie głodu podpowiadało nam, gdzie jest największe prawdopodobieństwo znalezienia jedzenia. Bardzo szybko zrozumieliśmy, że byłe pola walk są doskonałym miejscem do naszych poszukiwań. Tam zawsze można było znaleźć coś nadającego się do jedzenia, na przykład u zabitych żołnierzy. Cofające się armie porzucały śmiertelnie rannych i martwe konie. Operując nożami, wykrajaliśmy ogromne tusze i odciągając swoje zdobycze – kawałki mięsa, odzież, broń – zaznawaliśmy uczucia triumfu z udanego wypadu. Jeśli było zimno, koninę można było przechowywać dość długo, lecz w upał po kilku dniach zaczynała roztaczać nieznośny smród. Koninę gotowaliśmy na ognisku, najadając się do rozpuku. Odpoczywając, cieszyliśmy się, iż udało się napchać żołądki.

Antek wprawił się w łapaniu dziczyzny w pułapki i nauczył tego również mnie. Czasami mieliśmy na obiad zająca, kuropatwę, gołębia lub bażanta. Na polach wykopywaliśmy ziemniaki i inne warzywa, wyszukiwaliśmy i żuliśmy ziarno, zaś latem zbieraliśmy plony z dziko rosnących drzew owocowych.

Jednym słowem, rzadko udawało nam się najeść do syta. Zasypiając, myśleliśmy o tym, gdzie by jutro znaleźć jedzenie, a przede wszystkim chleb, stanowiący dla nas niemalże niespełnione marzenie. Szybko się nauczyliśmy, że jakbyśmy nie byli głodni, zawsze powinniśmy zostawić część jedzenia na kolejny dzień, niczym wiewiórka, robiąca zapasy z wyprzedzeniem. Tak często wbijano mi to do mojej młodej głowy, iż rozwinął mi się swego rodzaju kompleks. Po latach niekiedy łapałem się na tym, iż chomikuję kawałki chleba czy innego jedzenia, po czym gubiąc się pod uważnymi spojrzeniami moich przyjaciół, wstydziłem się przyznać, dlaczego tak się działo.

W któryś z tych dni, gdy udało mi się najeść do syta, po raz pierwszy zahaczyłem o temat rodzinnej historii. Wszystko zaczęło się od tego, że zapytałem matkę, czy mam ojca.

– Oczywiście, że macie ojca, ale teraz jest daleko, w armii.

– Dlaczego poszedł i zostawił nas samych? – zupełnie nie rozumiałem, jak ojciec mógł nas zostawić w tak trudnym czasie.

– Ojciec nie chciał odchodzić. Zmusili go! – odpowiedział za matkę Antek.

Dobrze pamiętał, jak to wszystko się odbyło.

– Uprowadzili go pod strażą. Dwa razy uciekał, ale w końcu go złapali. Kundle!

Dziwne, ale matka nie zaczęła strofować Antka, choć zwykle zawstydzała nas, gdy używaliśmy brzydkich słów, których nasłuchaliśmy się u uchodźców.

– On wróci, mamo?

– Tak, wróci, oczywiście że wróci... Kiedy skończy się wojna – żarliwie zapewniła matka.

Starając się mówić zrozumiałym dla nas językiem, wyjaśniła, że ojca zmobilizowano do armii rosyjskiej, a jeszcze wcześniej zmarł dziadek, który „poniósł karę” za to, że unikał służby wojskowej w tej samej armii. Przywiązali go za nogi do furmanki, która przemknęła po Gazełówce. Kiedy wóz się zatrzymał na drugim końcu wioski, dziadek był już martwy – miał rozbitą głowę, a twarz zamieniła się w krwawą masę. Matka nie uznała za niezbędne, by opowiadać nam o tym, że nasz pradziad poległ podczas jednego z powstań, zorganizowanych przeciwko niemieckim najeźdźcom ani o tym, co się stało z naszym rodzinnym domem. Jej gniew narastał w miarę opowieści o wszystkich nieszczęściach, które spadły nie tylko na kraj, ale i na naszą rodzinę – serce przepełniały jej emocje. Gwałtownie gestykulując szorstkimi, zmęczonymi pracą rękami, wylewała całą nagromadzoną nienawiść na Niemców, Austriaków i Rosjan, winnych wszystkim naszym nieszczęściom.

– Oni wszyscy przyłożyli do tego rękę – stwierdziła – ale przyjdzie czas, że Polska się odrodzi, choćbyśmy potrzebowali na to sto lat! Musicie zapamiętać, że będziemy walczyć o Polskę! Będziemy walczyć i zabijać, robić to, co oni robią nam! Ogniem i mieczem uwolnimy od nich kraj. Jeśli nie obecne, to następne pokolenie oswobodzi Polskę. Dlatego mamy obowiązek przeżyć. Musimy żyć – i zabijać!

Tamtej nocy po raz pierwszy nie przyśniła mi się zupa z wieprzowiną i chlebem. Sen, sprowadzony opowieściami matki, był ciężki. I w ten sposób w młodym wieku po raz pierwszy zabiłem – choć tylko we śnie. Czy może w nocnym koszmarze?!

ROZDZIAŁ 2

KONIEC 1918 roku zastał nas na północ od Lwowa. Do tego czasu przemaszerowaliśmy chyba tysiąc kilometrów, umykając przed wszystkimi armiami – niemiecką, austriacką, rosyjską, kryjąc się, wycofując, przemieszczając się do przodu, na podobieństwo frontów, które przewalały się w tę i z powrotem przez południe Polski.

Któregoś dnia matka oznajmiła:

– Mamy własny rząd! Mamy Polskę! Dzieci, czy to rozumiecie? Jesteśmy wolni!

Staraliśmy się to zrozumieć, choć, mówiąc szczerze, nie widzieliśmy żadnej różnicy. Dalej byliśmy głodni.

– Teraz możemy wrócić do domu – powiedziała matka, dosłownie jakby dom był za rogiem, a nie kilkaset kilometrów stąd. – Tak więc jutro ruszamy do domu.

Jednakże następnego ranka matka zaczęła się trząść jak w gorączce. Pod wieczór straciła przytomność. Zaczęło się u niej zapalenie płuc, a organizm, osłabiony głodem, nie chciał walczyć z chorobą. Robiło się jej coraz gorzej i gorzej, a my nic nie mogliśmy zrobić. Pogoda była, jak rzadko, mroźna. Wieś, w której się zatrzymaliśmy, choć leżała tylko piętnaście kilometrów od Lwowa, sprawiała wrażenie oderwanej od świata. Nie było lekarza, nie było żadnych lekarstw, nie było niczego, czym moglibyśmy pomóc matce. Poza naszą czwórką we wsi mieszkała chłopska rodzina. Jedyna rodzina, która pozostała przy życiu! Upchnęliśmy się w ocalałym pokoju – całe jedenaście osób, nie licząc krowy.

Rozumieliśmy, że matka umiera. Rozumieliśmy, ale nie płakaliśmy – byliśmy zbyt wstrząśnięci.

Nieoczekiwanie Antek oznajmił:

– Odwieziemy mamę do Lwowa. Tam znajdziemy doktora. Musimy tak zrobić i zrobimy!

Ułożyliśmy matkę na saniach własnej roboty, okryliśmy słomą i obłożyliśmy nagrzanymi na ogniu kamieniami, zawiniętymi w szmaty. Wyjechaliśmy nocą. Antek ciągnął sanie, a my z Lidą popychaliśmy je z tyłu, czasami wieszając się na nich, żeby złapać oddech.

Matka nie odzyskiwała przytomności. Niekiedy wydawało nam się, że umarła i że wieziemy trupa, ale wystarczyło, że jęknęła – i przyśpieszaliśmy kroku.

Rankiem dotarliśmy do Lwowa i znaleźliśmy szpital, w którym lekarz i kilka pielęgniarek usiłowało okazać pomoc wszystkim, którzy jej potrzebowali. Podczas gdy matkę układano na łóżku, my z Lidą zemdleliśmy.

Następnego dnia, dochodząc do siebie, zrozumieliśmy, że leżymy na łóżku. Antek wyjaśnił, że nie jesteśmy chorzy, a po prostu się przemęczyliśmy.

– I mama będzie żyć! – dodał brat. – Doktor powiedział, że wyzdrowieje.

Matka została w szpitalu na trzy tygodnie, a my – Antek, Lida i ja – przez cały ten czas mieszkaliśmy w rozmaitych miejscach: na stacjach kolejowych, w piwnicach, na podłodze szpitalnej kuchni, wypraszając i kradnąc jedzenie. Lecz oto nadszedł czas, gdy matka, wciąż jeszcze dość słaba, musiała opuścić szpital. Jedna z pielęgniarek pozwoliła nam zająć kąt w swoim pokoju, lecz najpierw należało przejść dezynsekcję, aby uwolnić się od wszy. Wszystko to zrobiono w szpitalu. Umyto nas, odwszono odzież i po tym wszystkim mogliśmy zamieszkać w pokoju pielęgniarki.

Teraz mieliśmy dach nad głową, ale po staremu istniał „problem żywnościowy”. Nie tylko nie było pieniędzy, ale i niczego takiego, co moglibyśmy sprzedać lub wymienić na produkty. I wtedy mama wpadła na pomysł. Jeszcze leżąc w szpitalu zabawiała wszystkich wróżeniem z kart. Wychodzi na to, że robiła to z niezłym skutkiem, ponieważ ludzie, już po tym, jak opuściła szpitalne łóżko, przychodzili do niej i prosili o wróżby. Matka postanowiła zając się wróżbiarstwem i została „Madame Zuzanną, jasnowidzką”. Nawet w zniszczonym przez wojnę mieście znaleźli się ludzie gotowi płacić za przepowiednie pieniędzmi lub towarami.

Minęła wiosna, przyszło lato, a my wciąż nie mogliśmy wyruszyć w drogę powrotną do naszej Gazełówki. Była Polska, w Polsce był rząd, lecz niebezpieczeństwo czaiło się z dwóch stron. Ukraińcy okrążyli i zaatakowali Lwów, chcąc przyłączyć go do Ukrainy, którą chcieli uczynić niezależnym państwem. W tym czasie także i Rosjanie zaczęli pochód przeciwko Polsce.

Udało nam się uniknąć oblężenia Lwowa, lecz przyszło nam zatrzymać się w malutkim miasteczku jakieś trzydzieści dwa kilometry na północ od Lwowa. Koń, wierzgnąwszy, złamał Lidzie nogę. Miejscowy „specjalista” obwieścił, iż powrót do domu przeciągnie się na czas nieokreślony. W tym czasie Sapieżanka została już zajęta przez bolszewików.

Wiedzieliśmy, że bolszewicy wtargnęli do kraju, lecz nie spodziewaliśmy się, iż będą tak szybko przemieszczać się na zachód. Bez większego ostrzeżenia, bez narastającego huku dział, tak dobrze nam znanego z poprzednich lat, bolszewicka kawaleria zaatakowała miasteczko. Znajdujący się tam polscy żołnierze zostali albo zastrzeleni, albo się wycofali. Rozpoczęły się masowe mordy na mieszkańcach.

Początkowo miało się wrażenie, że zaczyna się jakaś zabawa. Ludzi wyprowadzali z domów na rynek, a następnie, spędzając wszystkich w jeden róg placu, wyjaśniali, że mają szansę na uratowanie życia. Wszystko, czego się od nich wymaga, to przebiegnięcie na drugi kraniec rynku. Jeśli czerwony kawalerzysta, który dołączy do „zabawy” ze środka placu, nie złapie biegnących, będą wolni i rozejdą się po domach. I tak „zabawa” się rozpoczęła.

Jednego za drugim, mężczyzn, kobiety, dzieci, wyciągano z tłumu i po kilku uderzeniach nahajkami zmuszano do biegu. Pierwszy człowiek, próbujący przebiec na drugi koniec rynku, został zabity przez zawadiackiego kawalerzystę, który dosiadając konia, gwiżdżąc i pohukując, pojawił się nieoczekiwanie na placu z obnażoną szablą. Dołączywszy do „gry”, jeźdźcy wybierali nowe ofiary. Jedni biegli szybko, inni usiłowali uchylić się przed szablą, lecz nikomu nie udało się dobiec do bezpiecznego miejsca. Para kawalerzystów w akompaniamencie zgodnego śmiechu towarzyszy zwaliła się z koni, które poślizgnęły się na kamiennej nawierzchni.

Potem czerwoni doszli do wniosku, iż głupotą jest zabijanie wszystkich kobiet, skoro można je wykorzystać do innych celów. Obrzucani wyzwiskami kawalerzyści, pracując nahajkami, oddzielili kobiety i zapędzili je do domów, po czym kontynuowali „zabawę” z pozostałymi mężczyznami. Rozprawiwszy się z ostatnim z nich, Rosjanie zaczęli obchodzić leżące na placu trupy i wymieniać się uwagami na temat wprawnie zadanych uderzeń szablami. Tak zakończył się „krwawy piątek” w Sapieżance.

Udało nam się uniknąć straszliwego pobojowiska. W chwili, kiedy Rosjanie doszli do domu, w którym się zatrzymaliśmy, zakonspirowaliśmy się w schowku, używanym przez gospodarzy do przechowywania ziarna i produktów, ukrywanego przed rekwizycjami przechodzących przez miasto armii. Daszek piwnicy, zachlapany błotem i torfem, zlewał się z ziemią i był praktycznie nie do zauważenia. Kiedy pierwsi kawalerzyści pojawili się w okolicy miasteczka, skoczyliśmy do kryjówki, z zamarłymi sercami wsłuchując się w dobiegające z powierzchni hałasy. Ściany trzęsły się od tętentu koni. Siedząc w egipskich ciemnościach, podskakiwaliśmy za każdym razem, gdy któryś z koni następował na dach kryjówki. W końcu jeźdźcy odjechali, a w każdym bądź razie chcieliśmy w to wierzyć, więc nieco uchyliliśmy daszek, żeby się rozejrzeć i wpuścić świeże powietrze.

– Zdaje się, że nikogo nie ma – powiedziała matka, rozglądając się na boki. – Zanim powrócą, trzeba zaopatrzyć się w wodę i jedzenie. Wy tu zostaniecie.

– Pójdę z tobą – twardo zapowiedział Antek. – We dwoje będzie nam łatwiej się uwinąć.

Wrócili po paru minutach, przynosząc chleb, buraki i słój z wodą. Ponadto Antek przytaszczył szynel. Rozścieliwszy go na podłodze naszego tymczasowego schronu, wyprostowaliśmy w końcu nogi, zmęczone długim staniem. Za to Lida w żaden sposób nie mogła się uspokoić, mówiąc, że jest jej niewygodnie siedzieć. W kieszeni szynela znalazła jakąś rzecz, i kiedy uchyliliśmy pokrywę piwnicy, dostrzegliśmy, że trzyma w ręku pistolet, na dokładkę jeszcze naładowany.

– Oddaj go mnie – powiedział Antek. – Może się przydać.

W kryjówce przesiedzieliśmy dwa dni, podnosząc od czasu do czasu klapę, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Ciekawe, dlaczego bolszewicy nie spalili miasteczka? Przyzwyczailiśmy się już do tego, iż wrogie armie przede wszystkim niszczyły miasta. Wkrótce wszystko stało się dla nas jasne. Wieczorem czerwoni wrócili i zostali do rana. Szykowali się do kwaterowania w mieście.

Nie wiedzieliśmy, ilu ludzi przebywa w domu, obok którego się ukryliśmy, ale sądząc po hałasie, było to około dwudziestu żołnierzy. W ciągu dnia, pozostawiwszy jednego do pilnowania koni, wszyscy gdzieś pogalopowali. Dyżurny nakarmił konie, połamał część mebli na rozpałkę i zabrał się za przygotowywanie jedzenia. Potem nastąpiła cisza, przerywana tylko prychaniem koni i pianiem koguta, który powrócił z pola po poszukiwaniu kur, do tego czasu wiszących już ze skręconymi szyjami na haczyku, wbitym w ścianę stodoły. Wartownik drzemał.

Tego dnia nie skorzystaliśmy ze sprzyjającej okazji; wciąż jeszcze mieliśmy jedzenia na kilka dni. Jednak dzień później skończyła się woda i matka zdecydowała się na wypad. Antek uchylił klapę i obserwował, jak matka spokojnie przeszła obok koni i podeszła do studni. Na razie wszystko szło dobrze. Powoli spuściła wiadro do studni, nabrała wody, postawiła słój na krawędzi studni, napełniła go i ruszyła z powrotem. Niespodziewanie wiadro przewróciło się, po czym, z łoskotem rozwijając łańcuch, wpadło do studni. Matka zastygła, a potem, usłyszawszy dochodzące z domu przekleństwa i trzask otwieranych drzwi od kuchni, rzuciła się do ucieczki... i upadła. Po sekundzie stał już nad nią rosyjski żołnierz z zaciśniętym w dłoni pistoletem.

– Oho! Kobietka! Co ja zaraz z tobą zrobię?! Wstawaj! – zakrzyknął.

W bezruchu matka śledziła wzrokiem pistolet w jego ręku.

– Wstawaj, stara suko!

Matka wciąż się nie ruszała. Ja i Lida zaczęliśmy krzyczeć. Antek, wyglądający przez szparę, zatrząsł się ze strachu.

– Wstawaj! – wrzasnął ponownie żołnierz i kopnął leżącą nieruchomo matkę.

Chwyciwszy ją jedną ręką za włosy, usiłował podnieść ją z ziemi za pomocą potężnych kopniaków. Matka opierała się ze wszystkich sił i nagle dwoma rękami wczepiła się w pistolet i pociągnęła napastnika ku ziemi. Ale czy mogła dać radę zdrowemu mężczyźnie? Kilkakrotnie uderzył ją mocno w twarz, lecz ona, niemalże tracąc przytomność, wciąż jeszcze trzymała za pistolet. Nagle sołdat stracił równowagę, upadł na ziemię i matka momentalnie wczepiła mu się w gardło.

– Antek! An-t-e-e-k! An... – krzyknęła, coraz mocniej zaciskając palce na gardle wroga.

Usłyszawszy krzyk, Antek szybko wydostał się z kryjówki i rzucił się w stronę matki z pistoletem, który Lida znalazła w kieszeni szynela. Trzymając go oburącz, strzelał do żołnierza, dopóki nie skończyły się naboje.

Wtedy odrzucił pistolet i kopnął żołnierza nogą. Ten zajęczał, spróbował usiąść, lecz nieoczekiwanie odchylił się do tyłu i ucichł.

Antek spojrzał na matkę. Leżała bez ruchu.

– Mamusiu! Mameczko! Wstawaj! – zakrzyknął brat.

Matka nie odzyskiwała przytomności. Antek ochlapał jej twarz wodą i wtedy wreszcie przyszła do siebie.

– Wstawaj mamusiu, musimy się schować!

Matka dostrzegła leżącego na ziemi trupa, dwa pistolety i przeniosła wzrok na pobladłą twarz Antka. Jej twarz była pokryta siniakami i zadrapaniami, miała rozcięte i pokrwawione wargi. Odzyskawszy świadomość, od razu podjęła decyzję:

– Nie możemy tu zostać. Gdy przyjadą, przewrócą wszystko do góry nogami, byle znaleźć tych, którzy to zrobili.

– Pochowajmy go – zaproponował Antek.

– Na to trzeba czasu, a tego nie mamy.

– No to zaciągnijmy go do piwnicy – nie ustępował brat.

– Właśnie tam będą najpierw szukać.

– Może zasypać go sianem?

– Nie, od razu go znajdą.

– No to co robić?

– Nie wiem, ale musimy działać szybko.

Matka wciąż jeszcze się chwiała, gdy od strony miasteczka dało się słyszeć wystrzały. Nie wolno było tracić ani sekundy.

– Antek, pomóż mi go odciągnąć.

– Dokąd?

– Do naszej kryjówki. To jedyne miejsce, gdzie go można schować. Ruszaj się!

Mama i Antek przeciągnęli trupa, a my z Lidą pomagaliśmy im, na ile byliśmy w stanie. Na koniec udało nam się dowlec ciało do naszego schowka. Zepchnęliśmy je na dół, zeszliśmy w ślad za nim i zamknęliśmy klapę.

Jednakże matkę coś niepokoiło. Na zewnątrz panowała cisza. Ponownie otworzyliśmy właz i matka rozejrzała się dookoła. Żadnych oznak życia.

– Chodźmy! – powiedziała do Antka. – Rozrzucisz nawóz po podwórzu, żeby zamaskować krew. Ja też coś muszę zrobić. Szybciej!

Rzucili się w stronę podwórza. Podczas gdy Antek rozrzucał po placu świeży koński nawóz, matka zajmował się czymś dziwnym. Osiodłała jednego z koni. Potem wyniosła z domu zrolowany szynel i przywiązała go do siodła. Otworzyła bramę i smagnęła zwierzę. Zobaczyliśmy, jak koń umyka gdzieś w dal.

Antek, zakończywszy roztrząsanie nawozu, wbiegł do domu i pojawił się z powrotem z na wpół uwędzonym, na wpół upieczonym kurczakiem. Matka napełniła wodą słój. I wreszcie wróciła do kryjówki.

– Dlaczego tak zrobiłaś z koniem? – zapytał Antek.

– Pomyślą, że odjechał. Mogą założyć, że jest dezerterem.

Siedząc obok człowieka, którego zabił, Antek roześmiał się:

– Powieszą go, gdy go złapią, no nie?

Widzieliśmy już trupy, całkiem świeże i jeszcze ciepłe i takie, które poleżały już parę dni, poczerniałe lub zamarznięte. Kilkakrotnie natykaliśmy się na ciała, które odleżały się przez jakiś czas na słońcu, rozpuchnięte, zeżarte przez robactwo. Widzieliśmy trupy, które stały się zdobyczą ptaków. Tak, wszystko to widzieliśmy już wcześniej.

Jednakże teraz, w zupełnych ciemnościach, obok nieostygłego jeszcze ciała, mieliśmy zupełnie inne odczucia. Nie widzieliśmy się nawzajem w ciemności i nie wiedzieliśmy, o czym myśli każde z nas. Nieoczekiwanie rozległ się szloch – to płakał Antek.

– Ja... ja się boję. Uchylmy trochę klapę, żeby zrobiło się odrobinę jaśniej.

Unieśliśmy ją lekko.

– Jesteście pewni, że on umarł? – drżącym głosem zapytał Antek.

– Jesteśmy – odpowiedziała za wszystkich matka.

Kazała nam wstać i nakryła ciało szynelem.

– Nie lepiej ukryć się w jakimś innym miejscu? – spytał Antek drżącym głosem.

Odgłos końskich kopyt posłużył za odpowiedź. Szybko zamknęliśmy luk i wstrzymaliśmy oddech. Na zewnątrz słychać było krzyki i przekleństwa. Przybysze szukali wartownika w stodołach i pod wiatą, aż w końcu usłyszeliśmy:

– Co za łachudra!

Wybieg z koniem zrobił swoje.

Po zapadnięciu zmroku uchyliliśmy klapę, nie obawiając się, że nas zauważą. Mieliśmy wodę, chleb oraz wspaniałość w postaci na wpół upieczonego kurczaka, ale brakowało apetytu. Wystarczyło, że ktoś z nas się poruszył, gdy słyszeliśmy pod sobą chlupoczące dźwięki. Od czasu do czasu musieliśmy jednak się ruszać, żeby rozprostować zdrętwiałe ciało. Jedno po drugim, zaczęliśmy płakać. Napięcie rosło. Matka szeptem próbowała nas uspokoić, ale my już nie mogliśmy przestać. Trzęśliśmy się w spazmach, ale baliśmy się poruszyć, żeby nie słyszeć strasznych dźwięków. Łkanie stawało się coraz głośniejsze, Lida płakała już na całego i matka nie wytrzymała. Jej nerwy też były na wykończeniu.

– Natychmiast się uciszcie! – krzyknęła. – Bądźcie cicho, bo inaczej ściągniecie nam na głowy bolszewików.

Uspokoiliśmy się na jakiś czas, ale trwało to niezbyt długo.

– Chodź, wyjdźmy stąd, mamo – zaczęliśmy ją męczyć. – Przejdźmy w jakieś inne miejsce, ale wyjdźmy stąd. Prosimy!

Zapewne matka miała nie mniejszą ochotę na zmianę kryjówki niż my, ale dopiero o północy zaryzykowaliśmy wyjście na powierzchnię. Wyszliśmy po cichu, zamknęliśmy klapę do piwnicy i zaczęliśmy się wyczołgiwać z podwórza. Jeden z koni, dostrzegłszy ruch, cichutko zarżał, najwidoczniej dochodząc do wniosku, że zaraz będą go karmić. Zamarliśmy, ale wokoło panowała cisza. Wydostaliśmy się za bramę i popełzliśmy w stronę pól.

– Zapomnieliśmy jedzenia z piwnicy! – krzyknął Antek, gdy już odczołgaliśmy się na paręset metrów.

Jednakże myśl, iż kryjówka, która stała się mogiłą dla rosyjskiego żołnierza, może zamienić się w nasz własny grób, otrzeźwiła nas. Nikt nie miał ochoty na powrót.

Przepełzliśmy jeszcze paręset metrów i dopiero wtedy podnieśliśmy się na nogi. Nie wiedzieliśmy, dokąd idziemy i myśleliśmy tylko o tym, aby uciec jak najdalej od Sapieżanki, naszego podziemnego schronu i ukrytego w nim trupa.

Szliśmy po polu oświetlonym księżycem i rzadkimi gwiazdami, przedzieraliśmy się przez kłujące zarośla, przeszliśmy w bród rzekę, wspięliśmy się na strome zbocze i sturlaliśmy się z niego do lasu. Zaczęło świtać. Nie mieliśmy pojęcia, dokąd idziemy. Śmiertelnie zmęczeni, zgłodniali, postanowiliśmy odpocząć. Znalazłszy niewielkie zagłębienie pod korzeniami obalonego przez wiatr drzewa, wyłożyliśmy je świerczyną, ułożyliśmy się, mocno przytuliliśmy się do siebie i zasnęliśmy.

ROZDZIAŁ 3

OBUDZIŁO mnie słońce, świecące mi prosto w twarz. Było gorąco. Mama jeszcze spała. W brzuchu burczało mi z głodu i zacząłem się zastanawiać, gdzie by tu znaleźć coś nadającego się do jedzenia. Ledwie postanowiłem uważnie rozejrzeć się dookoła, gdy zamarłem ze strachu. Z krawędzi jamy, w której spaliśmy, patrzył na mnie mężczyzna. Widziałem tylko jego głowę w błękitnej konfederatce.

Tak się przestraszyłem, że całkowicie straciłem głos. Jedyne, co byłem w stanie zrobić, to szturchnąć ramieniem matkę. Obudziła się natychmiast, dostrzegła męską twarz i poczułem, że skuliła się ze strachu.

Wtedy człowiek poderwał się na nogi i wycelowawszy w nas karabin, krzyknął po rosyjsku:

– Ręce do góry!

Unieśliśmy ręce. Lida wciąż spała. Drżącym głosem matka powiedziała:

– Stefan, obudź ją.

Mężczyzna, ujrzawszy przed sobą kobietę całą w siniakach i zadrapaniach oraz małe dzieci, brudne i odziane w łachmany, ewidentnie się zmieszał. Opuścił karabin.

– Myślałem, że jesteście bolszewikami – odezwał się po polsku.

Opuściliśmy ręce. Lida nawet się nie obudziła.

– Kim pan jest? – zapytała matka.

– Żołnierzem.

– Jakiej armii?

– Armii generała Hallera. Jestem Polakiem, z Ameryki.

– My też jesteśmy Polakami – zapiszczałem. – I to głodnymi.

– To już widzę. A skąd idziecie?

– Uciekliśmy z Sapieżanki, tam są bolszewicy – wyjaśniła matka. – Idziemy głównie nocami.

Żołnierz wyjął coś z kieszeni i podał mi.

– Masz, popróbuj. Czekolada z Ameryki.

Obejrzałem malutkie brązowawe prostokąciki ze wszystkich stron.

– Lubisz czekoladę? – zapytał żołnierz.

– Nie wiem. Nigdy wcześniej tego nie widziałem.

– No, to spróbuj.

Poszedłem za jego radą. Ale smaczna! Zjedliśmy całą czekoladę, a brud na mojej twarzy nabrał brązowego koloru. Za to ręce były czyste: oblizałem wszystkie dziesięć palców i dłonie. Szkoda, że mam tylko dziesięć palców. Gdyby tak mieć po dziesięć na każdej ręce!

Przez kilka dni spędzonych razem, matka dowiedziała się wszystkiego o armii Hallera. Generał Józef Haller sformował armię z Polaków-emigrantów. Przyjechali, żeby pomóc polskiej armii przeciwstawić się bolszewickiej agresji.

To właśnie wtedy po raz pierwszy spotkałem Tomasza. W owym czasie miał stopień porucznika i bardzo nam pomógł. Matka mówiła, że jest z naszej wsi, ale my go nie pamiętaliśmy. Popłynął do Ameryki jako chłopiec okrętowy, urządził się tam, a teraz wrócił do Polski razem z innymi ochotnikami. Zawsze miał pełne kieszenie czekolady. Był dobrym człowiekiem i wspaniale traktował matkę.

Tomasz załatwił dla nas konia, furmankę, koce, a na dokładkę zdobył (co za cud!) konserwy, herbatniki, a nawet prymus. Wytłumaczył matce, jaką drogą jest najbezpieczniej jechać na zachód i parę kilometrów przejechał razem z nami. Byliśmy mu ogromnie wdzięczni!

Jechaliśmy do Gazełówki. Co to było za szczęście! Po dwuletniej tułaczce, zapomniawszy, co to znaczy spanie w czystej pościeli i jedzenie z talerza, wreszcie wracaliśmy do domu. Wiecznie zgłodniali i zmarznięci, jedliśmy tylko wtedy, gdy udało się coś znaleźć. Żyliśmy dosłownie niczym dzikie zwierzęta, na które bezustannie polują. Wykształciliśmy w sobie zwierzęce instynkty. Staraliśmy się przeżyć nawet wtedy, gdy wydawało się, iż kurczowe trzymanie się życia nie ma sensu i gdy szanse na przeżycie praktycznie równały się zeru.

Wszystkie nasze uczucia skupiły się na wzajemnej miłości i oddaniu, o czym nigdy głośno nie mówiliśmy, oraz na... nienawiści. Tej było w nadmiarze i często zażarcie o niej dyskutowaliśmy. Ta nienawiść rodziła się z miłości każdego Polaka do ojczyzny. Ani propaganda, ani wykształcenie, ani wychowanie nie wpływają na patriotyczne uczucia Polaków; oni rodzą się patriotami. I to właśnie dzięki patriotyzmowi wykształca się u Polaków pragnienie życia bez względu na wszelkie nieszczęścia oraz żądza zabijania, aby przeżyć.

Oczywiście świadomość tego przyszła znaczniej później, już w wieku dorosłym. A na razie wracałem do domu, zaś słowo „dom” kojarzyło mi się z obfitością jedzenia i miękką, ciepłą pościelą.

Nawet biorąc pod uwagę fakt, iż teraz jechaliśmy wozem, zaprzęgniętym w konia, potrzebowaliśmy kilku tygodni, aby dotrzeć do Gazełówki. W porównaniu z naszą dwuletnią pieszą wędrówką na wschód, ta podróż wydawała się niezwykle przyjemna, mimo iż jechaliśmy przez kraj spustoszony przez wojnę, rzadko nocowaliśmy pod dachem i nadal odczuwaliśmy głód. Za to nie musieliśmy kryć się przed żołnierzami nieprzyjaciela. Nadal trwała wojna z bolszewikami, ale zostawiliśmy ją z tyłu i choć od czasu do czasu wracały wspomnienia o Sapieżance, to więcej myśleliśmy o przyszłości.

Gorącym letnim dniem 1919 roku wjechaliśmy na wzgórze, z którego można było dostrzec naszą wioskę. Zatrzymaliśmy się pod trzema starymi lipami, w gałęziach których brzęczały tysiące pszczół. Osłoniwszy oczy przed słońcem, wpatrywaliśmy się w leżącą przed nami dolinę.

– Dzieci, patrzcie, wszystko jest jak kiedyś. Nic się nie zmieniło! – zakrzyknęła matka.

Długo staliśmy w ciszy, aż Antek naruszył ją pytaniem:

– A gdzie kościół? Nie widzę go.

– Spalony. Nie pamiętasz? – odpowiedziała matka.

– A domy?

– Spalone. Co ty, zapomniałeś?!

– I gospodarstwo?

– Gospodarstwo zostało, a przynajmniej same ściany. A teraz naprzód, dzieciaki!

Zjechaliśmy ze wzgórza w tumanach kurzu, przejechaliśmy w bród rzeczkę i wydostaliśmy się na drugi brzeg, nie napotykając ani jednej żywej duszy. Wjechaliśmy do wsi nikogo nie widząc, choć z dwóch na wpół zburzonych domów unosiły się smużki dymu. Przejechaliśmy wysadzaną topolami alejką, objechaliśmy sadzawkę i zatrzymaliśmy się przy ganku.

– I oto jesteśmy w domu, dzieci – ze wzruszeniem oznajmiła matka.

Z domu zostało niewiele. Przed nami stał sam jego szkielet. Pożar przetrwały tylko murowane ściany i część dachu. Drzwi, okna i podłogi spłonęły, a może wykorzystano je jako opał. W rogach pokojów i na kupach gruzu i popiołu rosły chwasty. Budynki gospodarskie były w nie lepszym stanie.

– Dom jest zniszczony, ale to jedyny, jaki mamy. Dzieci, zostajemy.

Zostaliśmy i jakoś wytrwaliśmy, choć bywały chwile, gdy matka traciła siły z nadmiernego wysiłku. Znowu trzeba było zaczynać życie na pustym miejscu.

Ziemia była, ale rosły na niej wyłącznie chwasty i brakowało rąk, aby ją obrobić. Odnaleźliśmy pługi i brony, ale z roboczego bydła mieliśmy tyko jednego konia, który przywiózł nas do domu. Nie było ani ziarna do siewu, ani sadzeniaków, ani nawozu.

Chłopi w naszej wiosce byli w takiej samej sytuacji. Przeżywszy inwazję obcych armii, wracali do wsi ze wszystkich zakątków kraju i spotykali się z takimi samymi problemami. Oczekiwali pomocy od nas. Ale jak mogliśmy im pomóc?

Teraz nie byliśmy już uzależnieni od pogody: dwa pokoje zostały doprowadzone do stanu, nadającego się do normalnego życia. Rzecz jasna zatroszczyliśmy się też o konia, zbudowawszy mu coś na kształt boksu. Nikt z nas nie parał się nigdy stolarką ani ciesielstwem, lecz jak mówi polskie przysłowie – potrzeba jest matką wynalazku, zatem nauczyliśmy się wszystkiego na zasadzie doświadczenia.

Matka ponownie wróciła do wróżbiarstwa, otrzymując w formie zapłaty trochę jaj, chleb i kurę. Chleb zjedliśmy, a jajka podłożyliśmy pod kurę, która wysiedziała kurczęta. Widok żółtych puszystych kuleczek, rojących się na podwórzu, wprawił wszystkich w doskonały nastrój. Były dla nas oznaką odradzającego się życia.

– Gdybyśmy mogli zdobyć ziarno na siew – rozmyślała matka – to w przyszłym roku mielibyśmy chleb. Żeby tylko ojciec wrócił jak najszybciej...

Ale ojciec nie wracał. W odpowiedzi na wielokrotne zapytania otrzymaliśmy w końcu oficjalne pismo. A w nim:

Z żalem informujemy, iż według posiadanych danych, Antoni Gazeł z Gazełówki w województwie krakowskim został stracony przez Niemców na froncie śląskim jako jeden z organizatorów pododdziałów niezależnej polskiej armii, sformowanych po rozpadzie armii austro-węgierskiej. Jest pochowany w mogile zbiorowej, której dokładna lokalizacja zostanie Państwu podana w terminie późniejszym.

Nie pamiętałem ojca, ale płakałem, bo widziałem, że pozostali również płaczą. Ojca wzięto do wojska, gdy leżałem jeszcze w kołysce. Płakałem, ponieważ liczyliśmy na jego powrót, zakładając, że wystarczy, aby wrócił do domu i wszystko od razu zmieni się na lepsze. Teraz dotarło do mnie, że nigdy nie wróci, a ja będę jednym z tych, których nazywają „sierotą wojny”. Nienawidziłem tego określenia i były ku temu powody.

Matka, czytając kilkakrotnie pismo i płacząc razem z nami, nagle zajęła się pracą, jakby nic się nie stało. Trochę później jednak nieoczekiwanie wybuchnęła płaczem i rzuciła się w histerii na łóżko. Siedzieliśmy już cicho, po prostu nie byliśmy w stanie więcej płakać. Matka doszła do siebie dopiero późnym wieczorem. Zawołała nas i patrząc zaczerwienionymi oczami, powiedziała:

– Posłuchajcie, dzieci. Gdyby ojciec wrócił, życie stałoby się o wiele prostsze. Teraz jednak będziemy musieli robić wszystko sami, żeby nie umrzeć z głodu we własnym domu. Będziemy żyć. Z Bożą pomocą będziemy żyć! I kiedyś się zemścimy, jeśli nie w tym pokoleniu, to w następnym. Musicie o tym pamiętać! Nigdy nie będę was uczyć miłosierdzia, nigdy!

Przyszły głodne lata. Z 1919 na 1920 rok egzystowaliśmy głównie dzięki Antka i mojej umiejętności wabienia i zabijania dziczyzny. Nie zawsze jednak uśmiechało się do nas szczęście. Jelenie zrobiły się bardzo płochliwie, kuropatwy zniknęły, podobnie zresztą jak zające, których wcześniej w naszych okolicach była cała masa. I znowu głodowaliśmy. Mieliśmy ziemię, lecz nie posiadaliśmy sprzętu rolniczego i zwierząt domowych.

Pod koniec 1921 roku we wsi pojawił się Tomasz. Zimą często nas odwiedzał, a wiosną ożenił się z naszą matką.

Po tym wszystkim nasza dola znacznie się poprawiła. Tomasz, przeprowadziwszy jakieś operacje, z których nic nie rozumieliśmy, otrzymał pieniądze z Ameryki, gdzie mieszkał przed wojną. Dzięki temu najęliśmy pracowników i zakupiliśmy parę krów i koni. Gazełówka ożyła. Matka, którą przez parę lat widzieliśmy wyłącznie zmęczoną, zaczęła się częściej uśmiechać.

Antek wyjechał do Krakowa uczyć się, a my z Lidą jeździliśmy na naszej starej szkapie do miejscowej szkoły, położonej kilka kilometrów od Gazełówki.

Nie wyróżniałem się sumiennością. Od siedzenia w szkolnej ławie bardziej podobały mi się spacery po lesie, obserwowanie zwierząt i ptaków, tropienie ich śladów, myszkowanie w gniazdach uwitych na drzewach. Wspinałem się na najwyższe drzewa, usadzałem się wygodnie w rozwidleniu gałęzi i mogłem godzinami marzyć, obserwując przepływające chmury, dopóki jakiś ptak, niezadowolony z mojej obecności obok jego gniazda, głośnymi krzykami nie zaczynał zdradzać swego stosunku do nieproszonego gościa.

W 1924 roku matka, Lida i ja popłynęliśmy do Ameryki, dokąd kilka miesięcy wcześniej wyjechał Tomasz. Rzecz w tym, iż całe pieniądze Tomasz wydał na odbudowę naszego majątku, a trzeba było jeszcze zrobić bardzo wiele. Potrzebne były środki. Dlatego Tomasz, który wciąż posiadał amerykańskie obywatelstwo, postanowił wrócić do Ameryki, zająć się pracami na zlecenie i przez kilka lat zarobić pieniądze, których wszyscy tak bardzo potrzebowali. Wyjechaliśmy, powierzając gospodarstwo bratu Tomasza. Antek został w Krakowie pod opieką ciotki.

Do Polski wróciliśmy w 1926 roku. Antek uczył się już na uniwerku, a my z Lidą zaczęliśmy chodzić do szkoły średniej.

Matka, nie bacząc na moje rozpaczliwe protesty, pragnęła, abym został księdzem i przez dwa lata przyszło mi pobierać nauki w seminarium. Potem jednak zbuntowałem się, zgłosiłem się na ochotnika do wojska i zostałem skierowany na kursy oficerskie wojsk łączności do centrum szkoleniowego w Zegrzu, niedaleko od Warszawy. Po ukończeniu kursów skierowano mnie do niewielkiej jednostki, stacjonującej w Stanisławowie na południowym wschodzie Polski. Pododdział zajmował się przechwytywaniem i rozszyfrowywaniem sowieckich meldunków i lokalizowaniem mobilnych sowieckich radiostacji.

Przesłużyłem już prawie rok, gdy wezwał mnie dowódca i zapytał, czy zgodzę się przejść na terytorium sowieckie, aby zdobyć informacje o nowych typach radiostacji. Zgodziłem się.

– Doskonale. Najpierw pojedziesz do Skały, do naszej jednostki, gdzie otrzymasz dokładne instrukcje i poznasz jednego z naszych ludzi z podziemia, który będzie twoim przewodnikiem i doradcą. Zna się na swojej robocie. Twoim zadaniem jest zdobycie danych, a jego – przerzucenie cię tam i z powrotem.

Wieczorem przyjechałem do Skały, gdzie czekał na mnie ubrany po cywilnemu mężczyzna z koniem i saniami. Zanim ruszyliśmy na południe, dwukrotnie objechaliśmy miasto. Po godzinie podjechaliśmy do posterunku na granicy. Dyżurny nakarmił mnie obiadem, a potem zaprowadził do pokoju, gdzie mogłem odpocząć do następnego dnia.

Długo nie zasypiałem, wsłuchując się w odgłosy, dochodzące z zewnątrz. Oto przyszła zmiana patrolu. Zadźwięczały talerze i filiżanki. Zadzwonił telefon, skądś niedaleko poniosły się dźwięki alfabetu Morse’a.

Jak się czułem? Nie to, żebym się bał, już raczej był to niepokój. Nie odczuwałem specjalnego entuzjazmu z powodu czekającego mnie przedsięwzięcia, jak również nie była to kwestia patriotyzmu ani poczucia obowiązku. Byłem sam. Czy matka dowie się o moim wyczynie, jeśli... nie wrócę? I jak szybko dowie się o śmierci swojego syna? Czy zapłacze? Bo kto jeszcze? Janka? Ona nie będzie płakać. Dlaczego nigdy do mnie nie pisze? Ja też nie będę. Niech ma...

Obudziwszy się, odkryłem obok łóżka pełen komplet sprzętu narciarskiego. Zapewne mocno spałem, gdyż nie słyszałem, kiedy to wszystko przyniesiono.

Jadłem śniadanie, gdy do pokoju wszedł oficer w stopniu kapitana i człowiek po cywilnemu. Stanąłem na baczność. Kapitan uważnym wzrokiem obejrzał mnie od stóp do głów.

– Czy ostatnio często chodziłeś na nartach? – zaciekawił się.

– Tylko jeśli trafiały się wolne dni, panie kapitanie.

– Jesteś zdrowy?

– Tak jest, panie kapitanie, nigdy...

– Dobrze, dobrze, siadaj – przerwał mi. – Ile masz lat?

Rzecz jasna, otrzymał już wszelkie informacje na mój temat i doskonale wiedział, ile mam lat.

– Dwadzieścia, panie kapitanie.

Popatrzył na mnie surowo. Następnie, zwróciwszy się do cywila, powiedział, wskazując na mnie:

– To podporucznik Gazeł. Pójdzie z wami.

– Do czasu naszego powrotu będziesz mówić do mnie Józef – powiedział cywil, wymieniając ze mną uścisk dłoni.

Następnie Józef krótko nakreślił czekającą nas operację.

– Ich grupa odbywa zimowe manewry w odległości około dwudziestu kilometrów od granicy. Teren jest gęsto porośnięty lasami. W tym miejscu – wskazał miejsce na mapie – przebiega linia kolejowa. Jeśli wszystko będzie się odbywać tak jak zeszłej zimy, to po zakończeniu manewrów powinni załadować się do eszelonu na bocznym torze. W tej chwili znajdują się tutaj – ponownie wskazał miejsce na mapie – i musimy ich przechwycić, zanim odjadą. Mamy jakieś dwa dni, aby przejść na tamtą stronę. Przejście pomiędzy trzecią i czwartą rano. Wszystko powinno pójść normalnie. Pada śnieg i zatrze nasze ślady.

Dyżurny przyniósł plecak i biały kombinezon.

Józef mówił krótko i jasno, nie tracąc zbędnych słów:

– Kombinezon jest niezbędny do maskowania. Teraz sprawdź, co masz w plecaku. Weź tylko jedzenie i coś z odzieży. Nie zabieraj nic niepotrzebnego. Będziemy musieli szybko się przemieszczać. Jeśli będziesz miał zbędny ładunek, spocisz się, a leżąc w śniegu możesz przemarznąć i zacząć kaszleć. To niedopuszczalne.

Uważnie obejrzałem zawartość plecaka: twarda kiełbasa, słonina, kawałek wieprzowiny, jakieś pół kilo cukru, manierka z rumem i nóż myśliwski. I to wszystko?!

– Jaką zabieramy broń? – zapytałem.

– Żadną. Robi za dużo hałasu. Z pewnością byś jej użył, to zbyt wielka pokusa. Musimy zachować ciszę. W razie konieczności posłużysz się nożem.

– Tak, jasne – odrzekłem niepewnym głosem.

W tym momencie kapitan wyjął z kieszeni niewielki skórzany portfel i wręczył mi go.

– Zawieś na szyi i nie zapomnij mi oddać po powrocie. Jest w nim parę złotych pierścionków z brylantami.

Musiałem wyglądać na bardzo zdziwionego, bowiem Józef pośpieszył z wyjaśnieniem:

– To na wypadek, gdyby cię złapali. Dojdą do wniosku, że jesteś zwykłym przemytnikiem.

Następnie Józef poradził mi, abym wypróbował narty, przymierzył kombinezon i odpoczął.

– Postaraj się przespać, bo nie będziemy spać przez dwie doby – wyjaśnił. – Cały czas będziemy w drodze. Nie jedz za dużo, to szkodzi przed drogą.

Józef obudził mnie przed północą. Był ubrany w strój narciarski, na który miał nałożony biały kombinezon. Zjedliśmy śniadanie. Przed wyruszeniem Józef udzielił mi ostatnich instrukcji:

– Trzymaj się obok albo z tyłu za mną. Żadnych rozmów. Rób to samo, co ja. Jeśli się rozłączymy, zostań w tym miejscu, gdzie widzieliśmy się ostatnim razem. Nie krzycz. Nie wydawaj żadnych dźwięków. Stój w milczeniu. Jeśli nie wrócę w ciągu godziny, zawracaj i kieruj się na zachód według kompasu. Sam nie idź do przodu. Nic ci to nie da.

Wyjechaliśmy na nartach w asyście patrolu pograniczników. Szliśmy w całkowitej ciszy. Padał gęsty śnieg, było wietrznie i czułem, jak narty rozcinają zaspy. Nikt nie mówił ani słowa i tylko czasami rozlegał się świszczący dźwięk od przypadkowego zetknięcia się nart. I choć Józef znajdował się tylko o długość nart przede mną, na tle białego śniegu widziałem wyłącznie zarys jego postaci.

Wjechaliśmy do lasu i stanęliśmy. Zbliżył się jeszcze jeden patrol i wymienił informacje z tym, który nam towarzyszył. Byliśmy około sto metrów od poręby, która była granicą.

– Żadnej inicjatywy – przypomniał mi Józef – idź za mną.

Nie żegnając się z patrolami, zdjęliśmy narty, zagłębiliśmy się nieco w las, zatrzymaliśmy się pod drzewem i zaczęliśmy się przysłuchiwać. Następnie przeszliśmy jeszcze kawałek i ponownie stanęliśmy, nasłuchując. I tak aż do chwili, gdy zbliżyliśmy się do odkrytego terenu – poręby.

Za nami stała czarna ściana lasu. Zalegliśmy w śniegu, zlewając się z jego bielą i zaczęliśmy czekać na rosyjski patrol. Przeszedł dość głośno niedługo po naszym nadejściu i już miałem się podnosić, gdy Józef mnie powstrzymał. Za pierwszym patrolem w odległości około stu metrów szedł drugi, przy czym poruszał się w absolutnej ciszy. Dopiero teraz mogliśmy wstać i kontynuować wędrówkę. Po przejściu kilkuset metrów zrobiliśmy postój.

– Myślałem, że chodzą z psami – wyszeptałem.

– Otruliśmy wszystkie psy, jakie mieli. Nie mają ani czasu, ani możliwości, żeby wyhodować i wyszkolić nowe.