Z ręką na pulsie - Rachel Clarke - ebook + książka

Z ręką na pulsie ebook

Rachel Clarke

4,3

Opis

Jest czwarta nad ranem, a ja jestem lekarką rezydentką i piszę z weekendowej nocnej zmiany w szanowanym szpitalu klinicznym. Odpowiadałam na wezwania do zatrzymania krążenia, reagowałam na zagrażające życiu krwotoki i wstrząsy septyczne, trzymałam za dłoń młodą kobietę umierającą na raka, usiłowałam pocieszyć jej rodzinę, przemierzyłam mile ciemnych korytarzy, gdzie chwilami chciałam szlochać z wyczerpania, zapomniałam o jedzeniu, zapomniałam o piciu, sięgałam do najgłębszych rezerw posiadanej siły, aby w tę niekończącą się noc móc wciąż dawać moim pacjentom współczucie, życzliwość, a przede wszystkim właściwe leki. Jak traumatyczne okazuje się rozpoczęcie pracy pełnoetatowego lekarza? Jak wstrząsające jest wkroczenie do świata bólu, straty i traumy? Jak to jest być lekarzem nowicjuszem zmuszonym do podejmowania decyzji, które mogą na zawsze zmienić lub zakończyć czyjeś życie? Przeciętnemu człowiekowi trudno sobie wyobrazić sytuacje, gdy lekarze walczą o satysfakcjonujące miejsce w hierarchii zawodowej kosztem pacjenta. A ta bitwa toczy się na co dzień… Z ręką na pulsie to niezwykłe wspomnienia wkraczającej w medyczny świat młodej, niedoświadczonej lekarki. Opowieść o tym, jak głód rywalizacji i chęć utrzymania renomowanej pozycji decydują o stanie służby zdrowia. Czy ludzka zawiść i chęć „utarcia nosa” lekarzom nowicjuszom mogą okazać się ważniejsze od zdrowia pacjenta?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 360

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
3
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OD AUTORKI

Od Autorki

Uwaga dotycząca poufności: przedstawione tu zdarzenia opierają się na moim doświadczeniu klinicznym, lecz aby zagwarantować niemożliwość identyfikacji opisywanych postaci, pozwoliłam sobie zmienić bardzo wiele szczegółów. W niektórych miejscach opowiadana historia może stanowić zlepek doświadczeń z kilku różnych sytuacji, co ma na celu ochronę tożsamości wszystkich wspominanych osób.

PROLOG

Prolog

Ruda, pylista droga skąpana w rudym świetle świtu, do tego ledwo słyszalny odgłos strzałów. W oddali pierwsi niewyraźni uchodźcy, powoli ściągający w kierunku miasta. Na czele odwrotu kobiety i dzieci niosące na głowach worki na śmieci i materace. Opatulone niemowlęta ciasno przywiązane do bioder dorosłych. Niewzruszone, w milczeniu minęły upstrzone śladami pocisków fasady budynków, spoglądając gdzieś poza nas. Wraz z moim operatorem nie mogliśmy uwierzyć naszemu szczęściu. Zestawienie łagodnego porannego światła z okropieństwem wojny dawało pierwszorzędny materiał telewizyjny, z czego doskonale zdawaliśmy sobie sprawę.

Nim zostałam lekarką, zawodowo zajmowałam się przerabianiem ludzkich żyć na materiał filmowy. Jako dziennikarka produkowałam i reżyserowałam filmy dokumentalne na tematy bieżące, takie jak właśnie ten, o wojnie domowej w Demokratycznej Republice Konga. Był 2003 rok. Konflikt, który Tony Blair określił mianem „blizny na sumieniu świata”, zdążył już pochłonąć 5 milionów istnień, z czego większość ofiar stanowili cywile. Wymęczone miasto Bunia, do którego przylecieliśmy parę dni wcześniej, powszechnie uchodziło za epicentrum masakry. Gwałty i akty przemocy były na porządku dziennym. Zaledwie miesiąc przed naszym przybyciem pięciuset mieszkańców miasta zostało zarżniętych przez bojówki uzbrojone w maczety. Zaimprowizowany szpital miejski, kwaterujący w namiotach, wciąż pełen był pacjentów po amputacjach. Najmłodszy miał siedem lat.

Nawet gdy uchodźcy przyspieszyli kroku, a łoskot broni się nasilił, nie byłam w stanie przestać filmować. Tłum zaczął biec, a następnie się rozpierzchnął. Posłania i dobytek porzucono w kurzu, dzieci łkały. Pokonani bojówkarze dołączyli teraz do cywilów, wciąż uzbrojeni w kałasznikowy, ale umykający już w nieładzie. Kiedy oddziały wojska, przed którymi uchodzili, w końcu przebiły się przez linię drzew, nagle znaleźliśmy się pod ogniem. W powietrzu świstały pociski. Hurmem ruszyliśmy w stronę jedynego bezpiecznego schronienia w mieście: kompleksu sił pokojowych ONZ, gdzie za drutem ostrzowym kłębiło się już sześć tysięcy uchodźców.

Wewnątrz budynku Narodów Zjednoczonych jakaś dwudziestka dziennikarzy kuliła sie na betonowej posadzce, a nad naszymi głowami dudniła strzelanina. Ściany trzęsły się wraz z każdą eksplozją granatu. Modliliśmy się, by tylko nie mieli moździerzy. Byłam pewna, że zostanę zgwałcona, a następnie poćwiartowana. Żałowałam, że tyle wiem na temat morderczych upodobań bojówkarzy z okolic miasta Bunia. Zastanawiałam się, czy mężczyzna z Agence France-Presse, w którego byłam wciśnięta, miałby coś przeciwko, gdybym na chwilę chwyciła go za rękę. Pragnęłam zadzwonić do rodziców i powiedzieć im, że ich kocham. Nasze kamery nie przestawały filmować.

Po czterech godzinach, które wydawały się wiecznością, strzelanina wreszcie ucichła. Prymitywny szpital miejski natychmiast zalała nowa fala poszkodowanych. Miasteczko namiotowe Narodów Zjednoczonych zostało schronieniem dla kolejnych kilkuset uchodźców. Z radością wymknęliśmy się z naszego betonowego bunkra, lecz w sytuacji, gdy zapadał zmrok, a w oddali wciąż dało się słyszeć odgłosy broni, absolutnie nie mieliśmy gdzie się podziać. Na wszystkich ulicach w mieście pełno było bojówkarzy, wybłagaliśmy więc schronienie u uzbrojonych sił pokojowych ONZ. Całą noc przeleżałam na foliowej plandece pod murami kompleksu, kurczowo ściskając moskitierę. Nie ważyłam się zamknąć oczu. Po latach nasze nagranie pomogło postawić przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym i skazać pewnego kongijskiego watażkę. Wtedy jednak filmowanie w mieście Bunia wydawało się nie wyczynem, a raczej aktem monumentalnej głupoty. Straciłam grunt pod nogami i poruszałam się po omacku.

W wieku 29 lat porzuciłam karierę reporterki telewizyjnej na rzecz medycyny, choć w tym celu musiałam się przekwalifikować. Kiedy zrezygnowałam z zajmowania się tematami bieżącymi na rzecz pracy opiekuńczej, wyobrażałam sobie, że strefę wojny pozostawiam za sobą. Lecz paradoksalnie – biorąc pod uwagę, że szpitale winny być bastionami leczenia – najbardziej przerażającym doświadczeniem w moim zawodowym życiu nie były tamte godziny pod ostrzałem na kongijskich polach śmierci, a mój pierwszy nocny dyżur w szpitalu klinicznym w Wielkiej Brytanii. Gdyby ktokolwiek mi to zawczasu przepowiedział, wyśmiałabym go i uznałabym, że dramatyzuje. Okazało się jednak, że dla mnie nic nie mogło się równać trwodze, gdy z uczelni medycznej zostałam wypluta wprost w świat pełen krwi, bólu, cierpienia i konania, po którym, jak sądziłam, musiałam poruszać się z doskonałym rozeznaniem, gdy tymczasem czułam się zupełnie nieprzygotowana do tego zadania.

Perspektywa pierwszych nocnych dyżurów zawisła nade mną niczym wyrok więzienia. Jako świeżo upieczona lekarka znałam dwadzieścia osiem przyczyn zapalenia trzustki, nazwy wszystkich dwustu sześciu kości w ciele człowieka, neurofizjologię stresu i strachu, ale nie miałam zielonego pojęcia o podejmowaniu nagłych decyzji, które w razie pomyłki mogą oznaczać czyjąś śmierć. Nikt mnie nie nauczył, co robić z całą tą moją wiedzą. Nie byłam nawet pewna, czy potrafię właściwie wyselekcjonować chorych pacjentów spośród tych, o których nie musiałam się martwić. A mimo to w słabo oświetlonych nocą salach szpitala życie kilkuset pacjentów miało właśnie spocząć, przynajmniej z początku, w moich niedoświadczonych rękach. Czułam się jak szarlatanka w białym fartuchu.

Aby jakoś uporać się z syndromem oszusta, przygotowywałam się do moich nocek niczym do kampanii wojennej. Mój mąż, pilot myśliwca – człowiek, któremu powietrzne pojedynki za sterami odrzutowca Tornado F3 ledwie podnosiły tętno – doradził mi, że najważniejsze jest, bym za wszelką cenę „zachowała chłód”. W ramach z góry skazanej na niepowodzenie próby osiągnięcia owego nieuchwytnego wewnętrznego chłodu, którym cechuje się Dave, sięgnęłam po to, co już znałam: po podręczniki. Powtarzałam instrukcje postępowania w każdej sytuacji nagłego zagrożenia życia, jaka tylko przychodziła mi do głowy, aż – przynajmniej w myślach – zyskałam we wszystkich biegłość niczym George Clooney. Zaopatrzyłam się w zapasy dietetycznej coli, nerkowców oraz podnoszących morale batonów czekoladowych. Na dno plecaka schowałam kieszonkowy przewodnik po medycynie ratunkowej i wybrałam wygodne buty, by móc biegać do najpilniejszych wezwań. A kiedy o dwudziestej pierwszej stawiłam się na pierwsze w życiu przekazanie szpitalnej zmiany, przejęłam dyżurny pager – elektroniczne urządzenie, za pomocą którego pielęgniarki miały kontaktować się ze mną nocą – markując rutyniarską nonszalancję, podczas gdy w skrytości ducha chciało mi się wymiotować.

Zdający zmianę lekarz stażysta przekazał mi ledwie czytelną listę zleceń – który z pacjentów wymaga wkłucia dożylnego, wykonania badania krwi bądź założenia cewnika – po czym zniknął w mroku nocy. Lekarz specjalista, do którego miałam zwracać się po pomoc, gdyby sytuacja mnie przerosła, powiedział mi wprost, że całą noc będzie zajęty na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym, lecz bym w razie absolutnej konieczności go wezwała. Pozostali lekarze, co do jednego roztaczający nieznośną aurę kompetencji, rozeszli się.

Pik. Zaczęło się. Pielęgniarki wywoływały mnie do leżących w ich salach pacjentów, którym łomotało serce, ciśnienie krwi nagle leciało w dół czy też niepokojąco spadała saturacja. Pik. Wszystkie chciały, bym natychmiast przyszła ocenić stan ich pacjentów. Lecz nim jeszcze zdążyłam odpowiedzieć na pierwsze wezwanie, pager rozświetlił się jeszcze dwa razy.

„Na miłość boską – chciałam im powiedzieć – wydzwońcie kogoś innego, przecież żaden ze mnie doktor”.

Nikogo innego, rzecz jasna, nie było. Byłam sama na początku zmiany, chciało mi się płakać, a lista zadań zapełniała już dwie strony.

Jednym z pierwszych pacjentów, do których tej nocy zajrzałam, był pan Frith. Wszelkie parametry, które przez telefon pospiesznie wymieniła mi pielęgniarka, miał niedobre. Za szybkie tętno, za niskie ciśnienie krwi, poziom saturacji ledwie pozwalający na utrzymanie przytomności. Nawet ja rozumiałam wystarczająco dużo, by popędzić prosto do niego. Leżał sam w półmroku, dziko przewracał oczyma, krótkimi, pełnymi wysiłku łykami łapał powietrze, wargi miał wyraźnie posiniałe, i starał się porozumieć rwanymi monosylabami. Był emerytowanym lingwistą po siedemdziesiątce, a do szpitala trafił jakieś dziesięć dni wcześniej z powodu lekkiego zawału serca, który uległ komplikacji w wyniku odszpitalnego zapalenia płuc. Wszystko to było bezdyskusyjnie odwracalne. Nie było powodu, by nie miał bezpiecznie powrócić do domu i żony, z którą żył od czterdziestu lat. Lecz w tym momencie wyglądał na umierającego. Jego pielęgniarki nie było nigdzie widać.

Byłam pewna, że coś jest potwornie nie tak, choć nie potrafiłam stwierdzić co. Odgłosy dochodzące z jego klatki piersiowej, wzmocnione moim stetoskopem, nie przypominały niczego, co dotychczas słyszałam. Coś jakby zgrzytanie i grzechotanie, bardziej mechaniczne aniżeli ludzkie – brzmiało to paskudnie i nie tak, jak trzeba. Domyślałam się, że serce pana Fritha niedomaga, w wyniku czego płyn zalewa i zajmuje jego płuca. Jeśli miałam rację, to znaczyło, że na moich oczach właśnie się topi.

W przerażeniu czym prędzej naciągnęłam mu na twarz maskę tlenową i pognałam do dyżurki, by znaleźć jego pielęgniarkę.

– Przepraszam, kto się zajmuje panem Frithem? – spytałam siedzące za blatem trzy pielęgniarki.

– Kim? – odparła jedna z nich. – Frithem? A, chodzi o czwórkę. Miriam. Ma przerwę.

– No to… może pani mi pomoże? – spytałam zdecydowanie zbyt niepewnym tonem.

– Nie. To nie mój pacjent.

– Chyba… Chyba potrzebuję pomocy.

– To w takim razie powinna pani wezwać szefa, prawda?

Tak też zrobiłam. Nie wiedziałam, co innego mogę zrobić. Pagerem wydzwoniłam lekarza specjalistę raz, drugi, kolejny. Ale moje sygnały pozostawały bez odpowiedzi. Ani pielęgniarki, ani bardziej doświadczonego lekarza, który mógłby mi pomóc, a tymczasem pacjent był na skraju śmierci. W akcie desperacji zbiegłam siedem pięter schodami na Szpitalny Oddział Ratunkowy, aby spróbować fizycznie ściągnąć mojego zaginionego lekarza specjalistę do łóżka pacjenta. I właśnie w momencie, gdy ja w panice przeczesywałam SOR, szukając pomocy, serce pana Fritha przestało bić.

Wszystko tej nocy robiłam nie tak, poczynając od mojej pożałowania godnej potulności. Istnieje kodeks postępowania, którego nikt cię na studiach medycznych nie nauczy, a który osiąga efekty. Kiedy na przykład trafia ci się pacjent o krok od śmierci, z miejsca wołasz ile sił w płucach „Potrzebna pomoc!”, a personel medyczny w liczbie czterech czy pięciu osób wyrasta jak spod ziemi. Jeszcze lepiej – i to nie żadna czarna magia – po prostu wcisnąć czerwony przycisk alarmowy, jaki znajdziemy obok łóżka każdego pacjenta, a personel hurmem ruszy z odsieczą. Jeśli pacjent jest o krok od zatrzymania krążenia, emitujesz alert przez szpitalną centralkę i w chwilę potem przy łóżku powinna się zjawić doborowa ekipa speców od reanimacji.

Ja nie zastosowałam się do kodeksu. Zachowałam się nieśmiało i grzecznie w sytuacji, w której powinnam była wykazać się asertywnością. Nie dawałam pielęgniarkom właściwych znaków, a brakło mi wiedzy praktycznej, wedle której alert należy wszczynać w przypadku każdego pacjenta, który twoim zdaniem jest o krok od przepaści, a nie tylko tych, którzy już w nią spadli. Być może to strach przed byciem przyłapanym na niewłaściwej decyzji – przed wstydem, że oto drobną niedyspozycję pacjenta wzięliśmy za sytuację prawdziwie krytyczną – powstrzymuje młodych lekarzy przed wzywaniem posiłków. W rezultacie taka powściągliwość może kosztować pacjentów życie.

Tej nocy w chwili alertu byłam najmłodszym członkiem ekipy reanimacyjnej, a zarazem tym, który znajdował się najdalej od łóżka pana Fritha. Wciąż byłam na SOR-ze, gdzie na próżno szukałam lekarza specjalisty. Cztery przenikliwe piknięcia obwieszczające wezwanie do zatrzymania krążenia specjalnie obmyślano tak, by człowiek stanął jak wryty i skupił uwagę na skrzeczącym, ledwo słyszalnym głosie operatorki, która informuje, gdzie należy pospieszyć.

„Zatrzymanie krążenia u dorosłego. Zatrzymanie krążenia u dorosłego. Ekipa reanimacyjna na poziom 7. Powtarzam, poziom 7”.

W tym przypadku dokładnie już wiedziałam, gdzie się skierować. Z przerażającą jasnością umysłu musiałam stawić czoła świadomości, że fizycznie opuściłam pacjenta akurat tuż przed tym, jak jego serce przestało bić. Z przerażeniem i nadzieją, że chodzi jednak o kogoś innego, wbiegłam siedem pięter po schodach akurat w porę, by usłyszeć, jak kierujący ekipą konsultant pyta:

– Kim u diabła jest ten Clarke, który jako ostatni widział pacjenta?

– To ja – wymamrotałam na granicy słyszalności, a oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę.

Wpis w dokumentacji pacjenta, którą teraz trzymał konsultant, nagryzmoliłam w pośpiechu, a do tego nagle przerwałam, gdy wybiegłam w panice. Musiał zatem wyglądać na żałośnie niewystarczający.

– Przepraszam – wyszeptałam, cała płonąc ze wstydu. – Nie wiedziałam, co robić. Poszłam po pomoc.

Lekarz specjalista, który zignorował sygnały wysyłane przeze mnie na pager, stał w milczeniu obok konsultanta i hardo mierzył mnie wzrokiem. Nie śmiałam napomknąć o jego udziale w sytuacji – czy też raczej o tegoż braku.

Pan Frith zniknął pod plątaniną kabli, rurek i elektrod od defibrylatora. Zespół podał mu już dożylnie leki mające odciążyć serce oraz płuca. Brutalne uciskanie klatki piersiowej okazało się skuteczne, a pierwszy impuls elektryczny przywrócił sercu normalny rytm. Pacjent zaczął się różowić i otworzył oczy, ponownie budząc się do życia. Z poczucia ulgi i wdzięczności chciało mi się płakać. Ot, zręczna, podręcznikowa, doskonała jak rzadko akcja reanimacyjna – tyle tylko, że gdyby jakiś lepszy lekarz lepiej wykonał wcześniej swoją pracę, być może w ogóle dałoby się jej uniknąć.

Podczas gdy zespół krzątał się przy przewozie pana Firtha na oddział intensywnej terapii, ja czułam się niekompetentna jak nigdy dotąd. Pod wpływem wstydu i poczucia winy chciałam rzucić medycynę, nim na dobre rozpoczęłam z nią przygodę.

Brytyjscy lekarze rezydenci – junior doctors – często określani są przez polityków mianem „kręgosłupa publicznej służby zdrowia”, końmi pociągowymi, które swą harówką – pospołu z pielęgniarkami, ratownikami i wszystkimi innymi sprzymierzeńcami, którzy tyrają na pierwszej linii – utrzymują NHS1 przy życiu. Lecz w chwili, gdy stawiamy w szpitalu pierwsze kroki, zazwyczaj z głową pełną wyuczonych faktów, lecz bez większego doświadczenia życiowego, nierzadko towarzyszy nam poczucie osamotnienia i skrywane lęki. W zawodzie, który powinien opierać się na współczuciu, wykształcenie kręgosłupa przebiega niekiedy brutalnie.

Być może pracownicy służby zdrowia mogą się hartować jedynie przez ciągłą styczność z sytuacjami na granicy życia i śmierci, aż w końcu ich umiejętności, fachowa wiedza i grubość skóry pozwolą im sobie z nimi radzić. Co jednak, jeśli proces ten zachodzi w systemie tak przeciążonym i borykającym się z takimi brakami kadrowymi, że lekarze, jak również wszelcy inni pracownicy systemu, mają wrażenie, iż notorycznie mierzą się z niemożliwymi wręcz przeciwnościami, aby tylko zapewnić swoim pacjentom bezpieczeństwo, nie mówiąc już o otaczaniu ich współczuciem i przykładną opieką? Że nawet jeśli młody lekarz zdobył doświadczenie, by radzić sobie z wszelkimi wyzwaniami natury medycznej, to czuje się w swej działalności coraz to bardziej sparaliżowany przez system, który sypie się i podlega cięciom?

W 2016 roku pytania te mocno wyeksponował spór o warunki pracy pomiędzy rezydentami a rządem. Konflikt popchnął tysiące lekarzy takich jak ja do strajku, podczas gdy powinniśmy zajmować się pacjentami. Między władzami a środowiskiem medycznym rozgorzała wojna na słowa tak toksyczna, że naprawa jej niszczycielskich konsekwencji zajmie całe lata. Wielu lekarzy, w tym moich przyjaciół, popchnęła do porzucania szeregów NHS na niespotykaną dotąd skalę. Ostatecznie zaś, po miesiącach konfliktu, doprowadziła do być może dwóch najsmutniejszych dni w dziejach NHS: pierwszego w kraju generalnego strajku lekarzy, w ramach którego rezydenci całkowicie zaprzestali pracy. W sporze o sytuację lekarzy rezydentów nie było zwycięzców, nikt jednak nie stracił tyle, co pacjenci.

Zdaniem strony rządowej przez cały czas sporu gniew, zamęt i rozgoryczenie skupiały się wokół jednej, jedynej kwestii: niezgody lekarzy rezydentów na rezygnację z sobotnich nadgodzin. Jak utrzymywały władze, nasza krnąbrność uniemożliwiła byłemu premierowi Davidowi Cameronowi dotrzymanie wyborczego zobowiązania, wedle którego miał zapewnić elektoratowi „prawdziwie całotygodniową publiczną służbę zdrowia”. A stawka była naprawdę wysoka. Wedle ministra zdrowia Jeremy’ego Hunta w Zjednoczonym Królestwie co roku niepotrzebnie umierało jedenaście tysięcy osób, ponieważ zbyt niewielu lekarzy pracowało w weekendy.

Mocne słowa ministra, odwołujące się do emocji. O ile jako lekarka wzdrygałam się na każdą taką insynuację, o tyle jako dziennikarka dostrzegałam w nich szczwaną i skuteczną strategię polityczną. O sztuce zniekształcania obrazu rzeczywistości uczyłam się od najlepszych. Jakieś osiemnaście lat wcześniej, jako młodziutka współpracowniczka w programie politycznym Jonathana Dimbleby’ego na kanale ITV pomagałam przygotowywać wywiady, których przebieg ze wszystkich sił starali się kontrolować najsprawniejsi spin doktorzy labourzystów – Alastair Campbell i Peter Mandelson. Przeprowadziliśmy rozmowę z Tonym Blairem na mniej więcej tydzień przed zwycięskimi dla niego wyborami z 1997 roku. Pamiętam, jak siedziałam na podłodze skulona przy tycim ekranie, aby wybrać fragmenty wypowiedzi do wykorzystania w trakcie przerwy na reklamy, kiedy zawisła nade mną jakaś postać.

– Traci pani tylko czas – oznajmił Campbell, szczerząc się smutno. – Wasz chłopak niczego od mojego nie uzyska.

Miał całkowitą rację. Nie udało nam się.

Wykorzystywanie strachu do budowy kapitału politycznego to taktyka stara jak sama polityka. Nowością przy tej okazji był cel ataku – nie cudzoziemcy, imigranci, nieroby czy muzułmanie, a sama profesja lekarza. W 2015 roku nowy większościowy gabinet konserwatystów, w końcu wyswobodziwszy się z koalicji z liberalnymi demokratami, wziął na cel ustawę o wynagrodzeniach dla pracowników NHS. Zarówno lekarze rezydenci, jak i konsultanci czy lekarze rodzinni stanęli przed perspektywą renegocjacji kontraktów, ale w pierwszej kolejności Jeremy Hunt postanowił zabrać się za nas. Być może uznał, że junior w określeniu junior doctor to oznaka słabości.

Strategia była prosta. Najpierw zasiać wśród ludzi strach stwierdzeniem, że co roku jedenaście tysięcy osób będzie umierać w weekendy, ponieważ lekarze są zbyt leniwi czy też zbyt chciwi, by wtedy pracować. Następnie tak pieczołowicie wzniecone obawy uśmierzyć, obiecując rozwiązanie: całotygodniową opiekę zdrowotną, której obecnie tak w kraju brakuje. Wreszcie – i to posunięcie najśmielsze – nalegać, że takową całotygodniową opiekę zagwarantuje „neutralna pod względem kosztów” renegocjacja umów z lekarzami rezydentami. Równocześnie w swojej narracji rząd wygodnie pomijał drobny fakt, że poprawa poziomu najpilniejszych usług wymagałaby zwiększenia liczby pracowników oraz nakładów finansowych. Czyli przeszkodą na drodze do zapewnienia bezpiecznych weekendów nie był skarb państwa, a lekarze rezydenci.

W chwili rozpoczęcia sporu miałam za sobą dziesięć lat pracy dziennikarskiej i sześć jako lekarka w szpitalu, czyli dość, by z nerwowej nowicjuszki przeistoczyć się w doświadczoną i cenioną członkinię szpitalnej ekipy. Z roku na rok obserwowałam skutki cięć budżetowych; pacjenci coraz dłużej czekali na leczenie, lekarze po cichu znikali z grafików, a proces rekrutacji stawał się jeszcze bardziej problematyczny. Mimo to byłam dobrej myśli. Po sześciu latach medycyny i rozlicznych egzaminach podyplomowych byłam chętna i gotowa zabrać się do upatrzonej specjalizacji z medycyny paliatywnej. Przygnębiające, niekiedy zapadające na długo w pamięć wyzwania związane z pomocą pacjentom u kresu życia, aby do końca mogli się nim jak najpełniej cieszyć, poruszyły we mnie jakąś szczególną strunę. Ani przez chwilę nie przeczuwałam, że lekarze rezydenci znajdą się na celowniku rządowej machiny propagandowej ani też jak niszczycielska i demoralizująca okaże się ta sytuacja.

Z podwójnej perspektywy lekarki i dziennikarki przyglądałam się zbulwersowana, jak rząd bez trudu ogrywa związek zawodowy lekarzy (British Medical Association – BMA, Brytyjskie Towarzystwo Medyczne). Ale o co tak naprawdę chodziło? Jeśli pominąć bezlik oskarżeń i zarzutów, co w istocie popchnęło pokolenie młodych lekarzy do porzucenia pacjentów i podjęcia strajku? Nawet Jeremy Hunt nie mógł naprawdę uważać, że jedynym celem, jaki nam przyświecał, było zachowanie naszych sobotnich stawek. Był to złożony i pełen niuansów spór, w równej mierze dotyczący pensji, co bezpieczeństwa pacjentów, poziomu zatrudnienia i morale. Nawet samo określenie junior doctor nie oddawało olbrzymiej różnorodności sytuacji kształcących się lekarzy, zarówno dwudziestotrzyletnich singli świeżo po studiach medycznych, jak i trzydziesto- czy czterdziestoparoletnich rodziców, doświadczonych medyków o krok od uzyskania statusu konsultanta specjalisty.

Z mojego punktu widzenia spór dotyczący lekarzy rezydentów – decydujący moment w dziejach NHS – był głęboko zakorzeniony w szerszej kondycji współczesnej publicznej służby zdrowia. Strajki były rozwiązaniem drastycznym, ostatnią deską ratunku. Po raz pierwszy od ponad czterdziestu lat zdarzyło się, by młodzi lekarze opuścili pacjentów, a tak się stało w osiem różnych dni. Dla większości z nas decyzja o strajku była aktem desperacji wynikającym z naszych doświadczeń na pierwszej linii systemu opieki zdrowotnej. Nasza służba zdrowia cierpi na dojmujący niedobór lekarzy. Po prostu brak jest pieniędzy, by zatrudnić ich wystarczająco wielu. Statystyki Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) wykazują, że mamy zaledwie 2,8 praktykujących lekarzy na 1000 mieszkańców, czyli mniej niż niemal każdy kraj w Europie, w tym Polska, Łotwa oraz Litwa. Dla porównania w Niemczech współczynnik ten wynosi 4,1 lekarza, zaś w Grecji 6,3 lekarza2.

Oznacza to braki kadrowe, które dla rezydentów są w najlepszym wypadku wyczerpujące, w najgorszym zaś druzgocące. Nie zliczę sytuacji, kiedy przychodziło mi brać na siebie podwójne obowiązki, gdy w grafiku pojawiała się nieobsadzona luka. Takie dyżury z luką w grafiku to ponure, niewdzięczne wprawki w gaszeniu pożarów, a do tego trafiają się coraz to częściej. Kiedy w 2009 roku rozpoczynałam pracę, na szczęście stanowiły rzadkość, obecnie jednak stają się normą. Boimy się ich, ale być może większy strach powinni odczuwać pacjenci. Przecież bez względu na to, jak wspaniale lekarz opanował sztukę resuscytacji, nie potrafi być w dwóch miejscach naraz. Kiedy braki kadrowe sprawiają, że jeden lekarz musi nosić przy sobie dwa pagery alarmowe, ryzyko, że któregoś pacjenta nie uda się odratować, ulega podwojeniu. Niedobór lekarzy to zagrożenie dla życia.

Kolejną ofiarą nadmiernego obciążania lekarzy pada cecha, dzięki której pierwotnie zainteresowaliśmy się medycyną i na której utratę szczególnie nie możemy sobie pozwolić: życzliwość. Mówi się, że NHS funkcjonuje wyłącznie dzięki dobrej woli jej personelu: lekarzy, pielęgniarek i pozostałych pracowników służby zdrowia, którzy gotowi są dać z siebie wszystko nie dla pieniędzy, podziękowań, pochwał czy autopromocji, lecz dla wynagradzającego trudności poczucia, że pomogło się pacjentowi. Jeśli tak jest w istocie, to warunki pracy nieustannie nadwyrężające naszą zdolność do okazywania życzliwości zagrażają zarówno przetrwaniu NHS, jaki i, w krótszej perspektywie, relacjom między lekarzem a pacjentem. Kiedy brakuje lekarzy, kiedy nie ma szans na to, by w przewidzianym czasie pracy uporać się z przydzielonym zakresem obowiązków, wówczas na dyżurze można zajmować się jedynie zapewnianiem bezpieczeństwa pacjentom. Rozmowa z nimi i ich bliskimi nieuchronnie spada na ostatnią pozycję listy zadań. Ludzki wymiar takiego kontaktu stał się luksusem, który warunki pracy wykluczały. Z lekarzy robi się zahartowane maszyny, a pacjentów pozostawia się samych sobie. Wiesz, że to nie w porządku, zaczynasz nienawidzić tego, czym się stałaś, a być może wręcz rozważasz porzucenie zawodu, który niegdyś kochałaś z całej duszy.

Dotarliśmy już do tego etapu. Pytanie, które sprawiło, że w 2016 roku z ciężkim sercem i pełna wątpliwości dołączyłam do grona pikietujących, nie brzmiało „Jak mogę wybronić swe sobotnie nadgodziny?”, lecz „Jak mogę w dalszym ciągu okazywać współczucie i człowieczeństwo w ramach systemu publicznej służby zdrowia, który się rozpada?”. Podobnie jak tylu innych lekarzy rezydentów wiedziałam, że nic więcej z siebie dać nie mogę. Kontrakt, który wymagałby od nas rozciągnięcia mocy przerobowych już nie na pięć, a na siedem dni, bez wątpienia doprowadziłby mnie do załamania.

Oto książka o pracy w ramach instytucji, w której przyszłam na świat, w której urodziłam dziecko i w której najprawdopodobniej przyjdzie mi umrzeć, o ile będzie wówczas jeszcze istnieć. Lekarz pracujący w NHS uratował życie mojego nowonarodzonego syna, a gdy piszę te słowa, zespół onkologów NHS stara się nie dopuścić, by rak odebrał życie mojemu ojcu. Podobnie jak w przypadku tylu innych rodzin w Wielkiej Brytanii, wielu najradośniejszych, najbardziej podniosłych, najbardziej wstrząsających i najbardziej poruszających chwil w życiu moi bliscy doznali właśnie w placówkach brytyjskiej publicznej służby zdrowia. I tak jak tylu innych lekarzy, pielęgniarek, położnych, noszowych, fizjoterapeutów, radiologów, farmaceutów i dietetyków z NHS, jestem bezwstydnie stronnicza, gdy mowa o instytucji, której zawodowo służę. Fakt, że jako zbiorowość jesteśmy skłonni płacić na tyle wysokie podatki, by zagwarantować, że nikt nie zostanie pozbawiony pomocy medycznej, bo go na nią nie stać, sprawia, że odczuwam autentyczną dumę z bycia Brytyjką. Cieszę się, że mogę zapewniać opiekę pacjentom od kołyski aż po grób w oparciu o ich potrzeby kliniczne, nie zaś wypłacalność. To ogromny przywilej.

Dzień w dzień widzę, jak zwyczajny personel NHS wykonuje nadzwyczajną pracę – opatrując rany, przekazując złe wieści, trzymając za rękę, wycierając z ekskrementów, budząc zatrzymane serca, zamykając powieki właśnie zmarłym – a wszystko to z ogromnym współczuciem i troską. Kocham moją pracę. Nie potrafię wyobrazić sobie zawodu bardziej satysfakcjonującego i dającego większe poczucie spełnienia aniżeli medycyna. Obawiam się jednak, że dotarliśmy do punktu, w którym najcenniejszy zasób NHS – jego personel – czuje się śmiertelnie wyczerpany. Dobra wola i życzliwość, bez której NHS nie przetrwa, są nieubłaganie eksploatowane poprzez braki w finansowaniu, braki kadrowe i coraz to bardziej nierealistyczne oczekiwania stawiane słabnącej sile roboczej. Oto nieopisana dotąd opowieść o wyzwaniach wiążących się z zachowaniem życzliwości na nadwyrężonej pierwszej linii działań publicznej służby zdrowia.

National Health Service – brytyjski system publicznej służby zdrowia (przyp. tłum.). [wróć]

Raport Health at a Glance 2015, OECD, 2015 (OECD Publishing, Paryż), dostępny pod adresem http://dx.doi.org/10.1787/health_glance-2015-en. (W 2018 roku w przypadku Polski współczynnik ten spadł do 2,4 lekarza na 1000 mieszkańców, co oznacza ostatnie miejsce pośród krajów UE – przyp. tłum.) [wróć]

ROZDZIAŁ PIERWSZY. Słowa

Rozdział pierwszy

Słowa

Cztery dni przed wyborami powszechnymi w 1997 roku, które miały przynieść Tony’emu Blairowi historyczne zwycięstwo, ówczesny premier John Major utknął w samochodzie z kierowcą w korku w śródmieściu Londynu. Dokładnie o godzinie 13 powinien udzielić wywiadu na żywo w ogólnokrajowej telewizji. Była 12:50, pogoda jak na kwiecień zaskakiwała ciepłem, a temperatura w studiu telewizyjnym rosła.

– W dupie mam, że są korki. Sprowadź tu, kurwa, premiera, i to, kurwa, już, albo z wywiadu, kurwa, nici, rozumiesz?

Pytanie skierowane było do mnie, najmłodszej członkini ekipy programu Jonathana Dimbleby’ego w ITV. Zszokowana wbiłam wzrok w mojego redaktora, czując się w pełni odpowiedzialna za zakorkowane ulice stolicy i marząc, by w jakiś sposób wyciągnąć premiera z jego unieruchomionego wozu i magicznie przerzucić do studia. Miałam dwadzieścia trzy lata, byłam mało pewna siebie, a do tego przekonana, że wszystko, łącznie z londyńskim ruchem ulicznym, to moja wina.

Redaktor z pogardą otaksował mnie wzrokiem.

– Idź i zaczekaj na niego na ulicy. I jak tylko się zjawi, kurwa jego mać, ściągnij go tu natychmiast. Wyrażam się, kurwa, jasno?

O 12:58 błyszczące czarne auto w pośpiechu zajechało pod wejście do studia. Czym prędzej wprowadziłam Johna Majora do środka. Gdy krętymi korytarzami zmierzaliśmy na zaplecze studia do transmisji na żywo, zadał mi trafne pytanie:

– Czy macie tutaj ustęp?

Domyślam się, że tkwił w korku ulicznym nie wiadomo jak długo. Pewnie rozsadzało mu pęcherz. Lecz w owej chwili, przytłoczona stresem i niepokojem, po prostu nie byłam w stanie zrozumieć, co jego fikuśne sformułowanie miało znaczyć. Ustęp? Nie miałam pojęcia, o co premier mnie pyta. Wiedziałam jedynie, że jeśli do godziny 13 nie znajdzie się w studiu, moja krótka kariera w telewizji dobiegnie końca.

– U… Ustęp? Przykro mi, panie premierze, ale raczej nie mamy.

Premier zgromił mnie wzrokiem i zmiął w ustach przekleństwo, mimo to jednak pozwolił mi się poprowadzić na plan, by rozpocząć godzinny wywiad na żywo. Na moment przed pierwszą rozbrzmiały pierwsze dźwięki naszej czołówki. Odetchnąwszy z ulgą, znienacka doznałam objawienia: premier chciał po prostu pilnie skorzystać z toalety, pytał o sanitariat. Słowa. Potęga niefortunnie dobranego zdania. Zastanawiałam się, czy wystawiony na ciężką próbę pęcherz negatywnie wpłynie na jego postawę w rozmowie.

Szesnastego lipca 2015 roku minister zdrowia wyruszył na wojnę. Ulubioną bronią Jeremy’ego Hunta – jak przystało na byłego specjalistę od PR, który został politykiem – zawsze będą słowa, a tym razem użył ich z porażającą determinacją. O ile John Major doznał niepowodzenia za sprawą kolokwialnego anachronizmu, o tyle przemówienie, które tego ranka Hunt wygłosił w siedzibie poświęconemu służbie zdrowia think tanku King’s Fund, zdawało się dokładnie obliczone na rozwścieczenie lekarzy oszczerstwami na temat ich poczucia powołania.

Wedle Hunta pacjenci niepotrzebnie umierali w szpitalach, ponieważ konsultanci odmawiali pracy w weekendy, co powodowało wzrost liczby zgonów w te dni. Precyzyjnie rzecz ujmując, co roku można było uniknąć sześciu tysięcy zgonów, czyli śmierci na masową wręcz skalę1. Później podciągnął tę liczbę do jedenastu tysięcy weekendowych śmierci rocznie, lecz nawet ostrożniejszy z szacunków zdawał się absolutnie nie do obrony. „Kiedy czyni się z medycyny zawód od poniedziałku do piątku – powiedział owego ranka w programie Today na antenie BBC Radio 4 – konsekwencje są katastrofalne”2. Jak podkreślał, praca siedem dni w tygodniu powinna stanowić „element medycznego powołania, w którym chodzi przecież o to, by pacjenci mogli na swoim lekarzu polegać”. Wniosek był jasny: lekarze są za mało profesjonalni i nie dość oddani pacjentom, by poświęcić swoje soboty i niedziele.

Treść przemówienia objęto trwającym do północy embargiem, przez co następnego ranka Hunt zdominował większość pierwszych stron gazet. Sama o jego ataku dowiedziałam się o czwartej rano – ot, konsekwencje posiadania w domu czterolatki z kłopotami z pęcherzem. Kiedy już otuliłam córeczkę do snu, popełniłam nocny grzech i zerknęłam na newsy w smartfonie. Błąd. Choć tym razem Hunt obrał sobie za cel nie lekarzy rezydentów, a naszych kolegów konsultantów, po chwili płonęłam białą furią.

W swoim przemówieniu minister zdrowia sugerował, że w sobotę i niedzielę prawdopodobieństwo śmierci pacjentów było o 15 procent wyższe – miał to być tak zwany „efekt weekendu” – ponieważ luka prawna w kontraktach umożliwiała rezydentom niepodejmowanie pracy w weekendy w szpitalach podlegających NHS. Zamiast tego oferowali rzeczonym szpitalom swe usługi jako lekarze na zastępstwo, prywatni zleceniobiorcy, których horrendalne stawki weekendowe, sięgające 200 funtów za godzinę, rujnowały budżet NHS. Takich chciwych konsultantów Hunt zestawiał z lepszymi od nich altruistami, którzy co weekend „doglądali w szpitalach pacjentów, wiedzieni profesjonalizmem i życzliwością, za które często ani nie otrzymywali podziękowań, ani nie zdobywali uznania”.

Wciąż jeszcze otumaniona, z początku nie potrafiłam rozszyfrować znaczenia tych zarzutów. Przez sześć lat jako rezydentka pracowałam w weekendy na różnych oddziałach w rozmaitych szpitalach, zazwyczaj co miesiąc w innym. SOR, chirurgia ogólna, kardiologia, intensywna terapia internistyczna, gastroenterologia – do wyboru, do koloru. Było jednak coś, co te robocze weekendy łączyło. Przy każdej okazji towarzyszył mi konsultant, który tak w sobotę, jak i w niedzielę prowadził poranny obchód po salach. Przez resztę dnia wystarczyło wezwać go przez telefon. A kiedy miałam nocny dyżur, w razie potrzeby mogłam zadzwonić do niego o dowolnej porze. Jeśli jego wiedza fachowa okazałaby się niezbędna, natychmiast stawiłby się z powrotem w szpitalu. Z moich obserwacji wynikało, że weekendy dyżurujących konsultantów zaczynały się na dobrą sprawę w piątek wieczór i rozciągały na pełne sześćdziesiąt godzin, bez jakiejkolwiek przerwy, aż po poniedziałkowy poranek.

A zatem o co właściwie chodziło Huntowi tego dnia, w którym ruszył łańcuch wydarzeń prowadzących do strajku NHS? Przedstawiony przezeń obraz doświadczonych lekarzy jako dezerterujących dyletantów tak wielce odbiegał od moich własnych obserwacji, że zdezorientowana gapiłam się na ekran. Wtem pojęłam. Była to klasyczna zagrywka polityczna polegająca na połączeniu faktów z hipotezami dla stworzenia argumentacji pozornie nie do odparcia. Konsultanci faktycznie mieli w swoich umowach klauzulę pozwalającą im nie podejmować pracy w weekendy – lecz dotyczyła ona działań rutynowych, nie interwencji w nagłych przypadkach. Mogli odmówić jedynie podjęcia się niepriorytetowych działań, takich jak zabiegi planowe czy dodatkowe weekendowe wizyty w przychodni. Weekendy „dyżurne” – czyli te, podczas których zajmowali się pacjentami przebywającymi na oddziale, a także ewentualnymi nowymi przyjęciami – były niemal we wszystkich przypadkach obowiązkowe. Hunt pominął tę kluczową różnicę, aby odmalować straszliwą wizję masowych i możliwych do uniknięcia zgonów, za które należało winić konsultantów. Tyle że ci, z którymi pracowałam w weekendy, nie byli tam w charakterze lekarzy na zastępstwie, ale jako pracownicy NHS, więc i tak zapewniali opiekę siedem dni w tygodniu.

Podsyciwszy obawy mylnymi słowy o konsultantach-weekendowych bumelantach, Hunt od razu przystąpił do ich uspokajania. Problemowi, który dopiero co sam sztucznie stworzył, zamierzał zaradzić zmianami w kontraktach. Chciał je wymóc na lekarzach choćby siłą: „Oczekuję, że do końca tej kadencji parlamentarnej większość lekarzy zatrudnionych w szpitalach będzie pracować na całotygodniowych kontraktach”. Związkowi zawodowemu lekarzy BMA przedstawił sześciotygodniowe ultimatum: jeśli w tym okresie nie dojdą z Huntem do porozumienia w kwestii nowych kontraktów dla konsultantów, porozumienie zostanie im narzucone.

Był to doskonały przykład politycznej manipulacji. Bierzemy trochę prawdy, dosypujemy garść kłamstw, insynuujemy, rzucamy oskarżenia i manipulujemy danymi, aby zagwarantować, że nasze racje, jakkolwiek wątpliwie umocowane w faktach, przebiją się na upragnione przez nas powierzchowne nagłówki.

Przez resztę nocy gotowałam się w bezgłośnej furii. Sugestia, że ktokolwiek z nas, czy to rezydent, czy konsultant, miałby wykorzystywać klauzule weekendowe dla własnych finansowych korzyści, była tak głęboko obraźliwa, że nie pozwalała mi zasnąć. O lekarzach można powiedzieć wiele – że są nadęci, uparci, aroganccy, zadufani w sobie – lecz nie spotkałam dotąd żadnego, który wstąpiłby w szeregi NHS po to, by się szybko wzbogacić. Jeśli zależałoby nam na trzaskaniu kasy, zdecydowalibyśmy się na karierę biznesową w londyńskim City, a nie na medycynę. Zdecydowanie więcej forsy, zdecydowanie mniej płynów ustrojowych – a przynajmniej taką miałabym nadzieję.

Mój gniew tylko po części rozpalały insynuacje pod adresem moich starszych kolegów. Kto wie, czy nie bardziej rozwścieczyła mnie bezczelność tej zagrywki – cyniczne przekręcenie faktów w celu nastawienia opinii publicznej przeciwko lekarzom i ich związkowi. Czy istnieje skuteczniejszy sposób na wygranie sporu branżowego niż skąpanie go we krwi, której rozlewu dałoby się uniknąć? Wedle narracji Hunta niezgoda BMA na kapitulację kosztowała życie sześciu tysięcy osób rocznie. Jakżeż ci konsultanci mogli żyć ze świadomością, ile krwi mają na rękach? Jakże opinia publiczna mogła nie opowiedzieć się przeciwko nim? Było to zagranie nieszczere, zwodnicze i doprawdy genialne – wizerunkowy majstersztyk.

Rankiem w dniu publikacji przemówienia Hunta, otumaniona brakiem snu i wciąż dysząc ze złości, zjawiłam się w pomieszczeniu socjalnym dla lekarzy w moim szpitalu. W pokojach tych nawet w najlepszych okolicznościach nieuchronnie robi się bałagan. Na paskudnych kanapach można zastać resztki po jedzeniu na wynos, porzucone fartuchy, brudne szpitalne koce, z dawna zagubione stetoskopy, a czasami i czyjś gnijący trampek. Bywałam w pomieszczeniach socjalnych, gdzie pod podłogą roiło się od karaluchów, które wychodziły na powierzchnię, by dotrzymywać towarzystwa lekarzom na nocnych zmianach. Czasami przed świtem widywałam, jak z przewodów wentylacyjnych w suficie wyglądał szczur. Pokojom socjalnym dla lekarzy daleko do splendoru. Lecz 16 lipca rano najszpetniejsze były padające tam określenia. Pięć czy sześć zespołów pilnej pomocy medycznej siedziało nad listami przyjętych pacjentów, jak gdyby omawiali istotne tego dnia sprawy i problemy przed przystąpieniem do porannego obchodu. Tyle tylko, że tym razem mówiło się wyłącznie o Jeremym. A „mówiło się” oznacza w tym przypadku nieskrępowany potok dosadnych wulgaryzmów. Mam na myśli inwektywy światowej klasy, iście starotestamentową furię, którą okazywali zarówno konsultanci, jak i rezydenci.

Kiedy tak używaliśmy sobie na ministrze zdrowia, moją uwagę zwróciło niezwykłe poczucie jedności pomiędzy starszymi i młodszymi stażem lekarzami, którzy pod ostrzałem okazali się niepodzielni. Hunt mógł przewidzieć gniew, jaki wywoła jego przemówienie, mógł się nawet jego perspektywą rozkoszować, lecz z czasem okazało się, że ta solidarność go zaskoczyła. Lekarze zazwyczaj wykazują się silną mentalnością plemienną. Interniści obgadują chirurgów, konsultanci rezydentów, a przedstawiciele każdej z medycznych specjalizacji potajemnie uważają się za lepszych od pozostałych. Lecz tego dnia wszyscy byliśmy po prostu lekarzami. Rozgniewaną, skrzywdzoną, spójną zbiorowością. Coś się we mnie przesunęło, pękła pewna granica i poczułam, że nie jestem sama.

Mniej więcej dwa lata wcześniej, o czwartej nad ranem pewnej niedzieli weekendowa nocna zmiana zdołała mnie pokonać.

Pośród standardowego zalewu piknięć, którymi pielęgniarki wzywały mnie od jednego pacjenta do drugiego, odebrałam wezwanie z onkologii. Nietypowo w środku nocy karetka przywiozła pacjentkę wymagającą przyjęcia na oddział paliatywny. Tego rodzaju przyjęcia zazwyczaj planuje się z wyprzedzeniem, aby umierającym pacjentom oszczędzić męczących przejazdów o nieludzkich porach. Nikt do końca nie wiedział, dlaczego ta pacjentka zjawiła się akurat wtedy.

– Oczywiście, zaraz tam będę – zaszczebiotałam radośnie, zarazem w myślach przeklinając los, że każe mi świtem przyjmować pacjentkę w stanie terminalnym. Nie to, żebym była zupełnie bez serca, ale po nocnym gaszeniu pożarów przez czternaście czy piętnaście godzin z rzędu czasu i energii zostaje tylko na sytuacje nagłe. Kiedy jeden lekarz dyżurny przypada na kilkuset pacjentów rozsianych po różnych piętrach szpitala, dotarcie w porę do tych z udarem, krwotokiem, zawałem serca czy zagrażającym życiu wstrząsem septycznym wymaga bezwzględnej, zautomatyzowanej skuteczności w działaniu. Nocami napięta obsada praktycznie uniemożliwia troskliwą opiekę nad pacjentami. A teraz, pośród rutynowego zgiełku, zjawiła się pacjentka, która właśnie była w trakcie procesu umierania. Potrzebowała opieki hospicyjnej – bezgranicznego współczucia, cierpliwości i czasu – a ja, zniewolona wciąż pikającym pagerem, po prostu nie mogłam jej tego zapewnić.

Nim weszłam do sali pacjentki, poprosiłam pielęgniarki, by wstrzymały się z wywoływaniem.

– Wzywajcie mnie wyłącznie w nagłych przypadkach – poprosiłam, przewidując, że zastanę kogoś w stanie niekontrolowanego cierpienia, kto być może ma pożegnać się z życiem bez godności czy też ukojenia.

Tymczasem w pokoju panowała zupełna cisza. Przycupnięci wokół łóżka członkowie rodziny przesłaniali pacjentkę, a ich ramionami wstrząsał niemy szloch. Szlochali matka, ojciec, siostra, brat, a jak się okazało, gdy się rozsunęli, także i sama pacjentka, młoda kobieta po dwudziestce. Czułam się raczej jak intruz aniżeli uzdrowicielka, oto bowiem naruszałam zbiorową rozpacz gęstą jak krew. Członkowie rodziny jak jeden mąż zwrócili się w moją stronę, a oczy błyszczały im od łez i nadziei, że będę mogła coś im dać, cokolwiek. Rzut oka wystarczył, bym wiedziała, że nie mogę. Pacjentka była w terminalnej fazie raka szyjki macicy. Zbyt młoda, by zbliżać się do śmierci, wyglądała na wychudzoną, pokonaną i tak bardzo wycieńczoną wysiłkiem, jakiego wymagało utrzymanie się przy życiu, jak to tylko u osoby wciąż żywej możliwe. Nasze spojrzenia się spotkały. Jeszcze nigdy dotąd nie widziałam, by ktoś był aż tak zmęczony, by tak słabo trzymał się życia. Wyblakła, pobladła, ta kobieta była zwiewna jak powietrze. Wiedziałam, że wie równie dobrze jak ja, że umiera. Słowa były zbędne, jej wygląd mówił wszystko.

Domyślając się, że mówienie sprawi jej wysiłek, ja również przykucnęłam przy łóżku i delikatnie ujęłam jej dłoń.

– Nazywam się Rachel – powiedziałam. – Jestem pani lekarką i jestem tu, aby pani pomóc. Ma pani na imię Sarah, prawda? Jeśli tylko możliwe, proszę mi powiedzieć, jak się pani czuje. I jak mogę pani pomóc.

Powoli, jakby zbierając pozostałe resztki sił, niezauważalnie pokręciła głową. Wydała z siebie ledwo słyszalny szept:

– Nie może pani.

Poczułam się zbędna, bezsilna, zbyt nieudolna, by coś naprawić.

– Czy odczuwa pani jakiś ból? – spytałam cicho. Ponownie słabo pokręciła głową. – Czy cokolwiek sprawia pani dyskomfort? – Ta sama reakcja. – Czy cokolwiek mam dla pani zrobić? – I znowu.

Pozwoliła mi się przebadać tak szybko i pobieżnie, jak tylko mogłam z zachowaniem bezpieczeństwa. Rak odarł ją ze wszystkiego do skóry i kości, wiedziałam więc, że każdy nieamortyzowany ruch może jej sprawić niepotrzebny ból. Oddech miała płytki i grzechoczący. W sercu słychać było szmery między uderzeniami, którymi starała się wbrew przeciwnościom podtrzymać krążenie krwi. Brzuch, pomimo wydatnego wodobrzusza spowodowanego nowotworem, nie był szczególnie twardy. Skórę miała całą, kończyny ciepłe. Nie znalazłam niczego, co wymagałoby natychmiastowej interwencji.

U kresu życia zwykle u wszystkich pacjentów pojawiają się te same objawy. Często, rzecz jasna, przede wszystkim chodzi o ból, lecz w bardzo wielu przypadkach współczesna medycyna znajduje coraz to doskonalsze sposoby na zapanowanie nad tym nawet najtrudniejszym do uśmierzenia. Powszechnie spotyka się także brak tchu, płuca bowiem zajmuje płyn, guz albo stan zapalny. Trzecim wielkim wyzwaniem opieki paliatywnej jest zapanowanie nad pobudzeniem, niepokojem i lękiem, gdyż tak zwane anksjolityki – leki przeciwlękowe – w dużych dawkach mogą sprawiać, że pacjenci staną się zbyt senni, by w pełni zdawać sobie sprawę z własnego położenia.

Nie wydawało się, by mojej pacjentce dokuczał niepokój czy ból. Mimo to musiałam zyskać pewność. Spytałam ją wprost:

– Czy pani się boi? – Znów zaprzeczyła drobnym ruchem głowy. Zastanawiałam się, czy obezwładniające zmęczenie zniszczyło w niej resztki strachu. Być może w śmierci dostrzegała już wybawienie od męki – a wręcz harówki – jaką stało się pozostawanie przy życiu. Choć było jasne, że jej śmierć nadchodzi, chwilowo zdawała się wolna od wszelkich niepokojących objawów. Spytałam ją, czy chce, bym porozmawiała z jej rodziną, a gdy na to szeptem przystała, przeszliśmy do standardowo malutkiego pomieszczenia, jakie NHS przewidział na spotkania z bliskimi.

Moja dwudziestoczteroletnia pacjentka z rakiem przeżyła ponad rok. Przeszła radykalną, okaleczającą operację, ale nie udało się usunąć guza, który – jak się później okazało – zdążył już dokonać przerzutów na inne części jej ciała. Chemioterapia zyskała dla niej nieco czasu, lecz nie dała jej nadziei na wyleczenie. Rozmowę prowadziła ze mną jej matka. Nie okazywała emocji, podczas gdy dwoje rodzeństwa płakało z pochylonymi głowami, ojciec zaś stał twarzą do ściany, nie spoglądając na mnie. Jeszcze jeden brat chorej przebywał za granicą, w Ameryce Południowej, i wedle słów matki gotowy był rzucić wszystko i natychmiast wrócić do domu, jeśli istnieje niebezpieczeństwo, że Sarah umrze.

Lekarze starają się unikać pochopnego prognozowania. Jeśli nie jesteśmy w stanie dokładnie ocenić, ile komuś pozostało życia – a nader często nie jesteśmy – nie spieszymy się przedstawiać potencjalnie mylących spekulacji. W szczególności lekarze rezydenci, którzy nie mają jeszcze wieloletniego doświadczenia, które naszym starszym kolegom wyostrzyło zdolności przewidywania losu pacjenta, są dojmująco świadomi własnych ograniczeń. Sama byłam bardzo niedoświadczona, miałam za sobą ledwie cztery lata praktyki zawodowej. Ale była druga albo trzecia w nocy, a matka Sary zadała proste, lecz ważne pytanie: czy jej syn powinien wsiąść w pierwszy samolot do domu?

Nie musiałam udzielać szczerej odpowiedzi. Mogłam naściemniać, wykorzystać swój brak doświadczenia i uchylić się od trudnej rozmowy. Rano musieliby ją odbyć moi bardziej obeznani koledzy. Ale wydało mi się to tchórzliwe. Choć więc nie mogłam zaoferować im żadnej pociechy, przynajmniej mogłam dać im prawdę. Toteż po przedstawieniu istotnych zastrzeżeń co do trudności ze stawianiem dokładnych prognoz powiedziałam, że tak, brat Sary powinien złapać pierwszy nadarzający się samolot, ponieważ z jego siostrą jest bardzo, ale to bardzo niedobrze. Możliwe było, że zaraz umrze. Nie zdziwiłoby mnie wcale, gdyby nie przeżyła kolejnych kilku dni.

Czas na moment zastygł, po czym pomieszczenie rozbrzmiało smutkiem. Poprzez wrzaski, szlochy i wycia rodzina dała wyraz swej rozpaczy. Ojciec Sary raz za razem uderzał pięścią w ścianę, jęcząc i kręcąc głową. Sama siedziałam zdjęta przerażeniem w obliczu emocji, jakie rozpętałam. Mężczyzna odwrócił się w moją stronę, niemalże warcząc z wściekłości.

– Nie będziesz jej szprycować. Nie zabierzesz jej nam. Nie dam ci jej otumanić. Bóg mi świadkiem, zabiję cię, jeśli ją odurzysz.

Reszta rodziny zwróciła się przeciwko niemu.

– Tato – krzyknęła siostra chorej – pani doktor nie będzie jej odurzać. Chce jej tylko zapewnić komfort.

Ojciec w odpowiedzi tym agresywniej uderzył pięścią w ścianę. Żona krzyczała na niego, żeby przestał. Członkowie rodziny przerzucali się oskarżeniami, a ja czułam się jak okruch pochwycony przez wir. Zdawałam sobie sprawę, że to nie ja, a nowotwór rozszarpał ich świat na kawałki, lecz mimo to czułam się odpowiedzialna. Chcąc dać im czas na przyswojenie prognozy, wyszłam z pokoju, by uzupełnić dokumentację pacjentki. Być może starałam się ukryć.

Po powrocie spostrzegłam, że gniew opadł. Jego miejsce zajęły przybicie i rezygnacja. Ojciec Sary w dalszym ciągu nie patrzył mi w oczy, lecz teraz płakał bezgłośnymi łzami z pozostałymi członkami rodziny. Zaczęłam mówić o delikatnej równowadze pomiędzy minimalizowaniem dokuczliwych objawów a zagwarantowaniem, że pacjentka pozostanie tak przytomna, jak to tylko możliwe. O tym, że moim bezwzględnym priorytetem jest zapewnienie Sarze komfortu. Że – jak obiecałam – nie ustanę w wysiłkach, by zadbać o to, by kres jej życia był jak najlepszy. Omówiliśmy możliwy przebieg wypadków w nadchodzących godzinach i dniach. Aż wreszcie skończyły się nam słowa.

Kiedy już miałam wyjść, moja dłoń zawisła niepewnie nad klamką. Zdruzgotałam tę niezwykle oddaną sobie rodzinę i wydaje mi się, że chciałam to jakoś odpokutować.

– O ile… nie ma pani nic przeciwko – zwróciłam się do matki Sary – przed wyjściem chciałabym coś powiedzieć.

Wstała i stanęłyśmy naprzeciwko siebie. Gdy mówiłam, nieco podenerwowana i oszołomiona świadomością, że ryzykuję, ani na moment nie oderwała ode mnie spojrzenia.

– Kiedy weszłam dziś do pokoju Sary, spostrzegłam dwie rzeczy. Po pierwsze zauważyłam pacjentkę, chorą tak bardzo, jak to tylko możliwe. Sama pani wie, że nie musiałam kończyć medycyny, by dostrzec, jak źle jest z państwa córką. Ale zobaczyłam tam coś jeszcze. Ujrzałam kogoś otoczonego miłością. Byliście tu wszyscy i dawaliście jej to, czego najbardziej było jej potrzeba. Otaczaliście ją miłością. Widziałam wiele osób, które umierały w samotności. Z Sarą tak nie jest. Wie, że jest kochana. Dzięki wam.

Może moje słowa były ckliwe i rażąco niestosowne. Ale bez wątpienia były szczere. Zbyt wiele razy trzymałam za rękę starszych, zapomnianych pacjentów i pod nieobecność rodziny czy przyjaciół jako jedyna towarzyszyłam im, gdy wydawali ostatnie tchnienie. Fakt, że całe ludzkie życie może sprowadzić się do tego – do końca tak błahego, że ani jedna osoba go nie opłacze, a nawet nie zauważy – nie przestaje mnie przerażać. Ku mojemu zdziwieniu, matka Sary podeszła i mnie objęła, dziękując w potoku łez.

Byłam wykończona. Wyszłam, żeby również się nie rozpłakać.

W dyżurce pielęgniarek lista nowych zadań, jaka narosła od chwili, gdy odłożyłam pager, zajmowała niemal całą kartkę A4. Serce mi struchlało. Całą noc czekało mnie nadganianie zaległości. Jakby na zawołanie ożył mój pager ratunkowy. „Zatrzymanie krążenia u dorosłego. Zatrzymanie krążenia u dorosłego. Sala 6A. Ekipa reanimacyjna do sali 6A”. Bóg Nocnych Dyżurów postanowił zagrać nieczysto.

– Aj, właśnie miałam ci po tym wszystkim zrobić herbaty – oznajmiła dyżurna pielęgniarka, gdy klnąc pod nosem, popędziłam korytarzem.

Mniej więcej w tym czasie dyrektor do spraw medycznych NHS England, kardiochirurg znany jako profesor sir Bruce Keogh, zaczynał przebijać się w mediach z narracją dotyczącą nowej, ważnej misji, jaką miał być „całotygodniowy” NHS. Nawet tego weekendu w gazetach pełno było jego wypowiedzi, a w każdej rażąco pomijał kwestię tego, skąd miałyby się wziąć środki na jego wizjonerską, nową, całotygodniową służbę zdrowia.

Kilka godzin, jedno wezwanie reanimacyjne i małą górę zleceń po spotkaniu z Sarą później zwolniłam na parę minut, by wysiorbać nieco kofeiny pod postacią dietetycznej coli – mojej ulubionej używki podczas nocnych dyżurów. Rzuciłam okiem na jeden z nagłówków poświęconych Keoghowi i coś we mnie nie wytrzymało. Tylko wyjątkowo odklejony od skrzeczącej szpitalnej rzeczywistości aparatczyk z NHS mógł upierać się przy całotygodniowej służbie zdrowia przy braku całotygodniowego finansowania. Pięć minut później poprzez mgiełkę furii zdałam sobie sprawę, że właśnie wysmażyłam roboczą wersję listu do ogólnokrajowej gazety. Przez kolejne tygodnie i miesiące skrupulatnie rozważałam, czy wysłać list do publikacji. Ostatecznie uznałam, że uwypuklenie moich niepokojów co do potencjalnych kosztów, jakie pacjenci poniosą w razie rozszerzenia opieki bez adekwatnego finansowania, było nie tylko możliwe do usprawiedliwienia, ale wręcz niezbędne, albowiem moim podstawowym obowiązkiem jako lekarki było zawsze działać w najlepszym interesie pacjentów. List brzmiał następująco:

Szanowny Panie, Jest czwarta nad ranem, a ja jestem lekarką rezydentką i piszę z weekendowej nocnej zmiany w szanowanym szpitalu klinicznym. Odpowiadałam na wezwania do zatrzymania krążenia, reagowałam na zagrażające życiu krwotoki i wstrząsy septyczne, trzymałam za dłoń młodą kobietę umierającą na raka, usiłowałam pocieszyć jej rodzinę, przemierzyłam mile ciemnych korytarzy, gdzie chwilami chciałam szlochać z wyczerpania, zapomniałam o jedzeniu, zapomniałam o piciu, sięgałam do najgłębszych rezerw posiadanej siły, aby w tę niekończącą się noc móc wciąż dawać moim pacjentom współczucie, życzliwość, a przede wszystkim właściwe leki.

Teraz zaś, skulona nad dietetyczną colą przy laptopie, czuję się porażona kompletną absurdalnością fantastycznych pomysłów politycznych profesora sir Bruce’a Keogha, rządu oraz opozycji, wedle których całotygodniowa opieka zdrowotna w ramach NHS jest możliwa bez należytego zwiększenia finansowania.

Czy naprawdę nie zdają sobie sprawy z tego, jak rozpaczliwie skąpymi dysponujemy środkami? Nie wydaje mi się. To prosta arytmetyka. Udawanie, że NHS jest w stanie zapewnić całotygodniową opiekę bez dodatkowych funduszy jest nie tylko oznaką hipokryzji, a bezpośrednim zagrożeniem dla pacjentów.

Pozostaję z szacunkiem dr Rachel Clarke

Sama miałam się o tym dowiedzieć dopiero wiele miesięcy później, lecz mój list – którego ukazanie się dość mocno zirytowało władze zatrudniającego mnie szpitala – wyrażał istotę sprzeciwu wielu lekarzy rezydentów wobec całotygodniowej krucjaty Jeremy’ego Hunta. Bez wątpienia nie była to wrogość wobec samej koncepcji polepszenia opieki w weekendy. Choć materiał dowodowy w sprawie „efektu weekendu” był dyskusyjny – niektóre badania wykazywały wzrost liczby zgonów w weekendy, inne niczego takiego nie dowodziły – ja szczerze sobie życzyłam, by weekendy w moim szpitalu były lepiej obsadzone. Rezydenci lepiej niż ktokolwiek inny zdają sobie sprawę, że o ile niektóre części szpitala, takie jak SOR, są w równym stopniu obsadzone bez względu na dzień tygodnia, o tyle większości pacjentów przyjętych na oddziały pilnuje szkieletowa załoga lekarzy, których głównym zadaniem jest postarać się zapewnić im bezpieczeństwo do poniedziałku rano, kiedy szpital wznawia zwykłe funkcjonowanie w pełnym zakresie. Zdarza się, że pacjenci, poza pilnymi przypadkami, na dwa dni wpadają w stan zawieszenia i ze względu brak weekendowych mocy przerobowych pozbawieni zostają dostępu do diagnostyki obrazowej i innych badań.

Od polityków odróżniała nas jednak świadomość, że ulepszonej opieki weekendowej nie da się uzyskać samą tylko narracją. Wymagało to zasobów pieniężnych oraz ludzkich. Personel pracujący na pierwszej linii doskonale wiedział, że podstawową przeszkodą na drodze do zapewnienia lepszej opieki w weekendy nie była kwestia zmiany warunków naszych kontraktów, lecz skończona liczba dostępnych w ramach NHS lekarzy, pielęgniarek i innych pracowników służby zdrowia. Bez zatrudnienia dodatkowych ludzi istniały jedynie dwa sposoby, by uporać się z weekendowymi brakami kadrowymi: albo odsunąć nas od pacjentów w okresie od poniedziałku do piątku, albo też zmusić, byśmy pracowali netto więcej godzin. Wątpiłam, by którekolwiek z tych rozwiązań mogło zapewnić pacjentom bezpieczeństwo.

O dziesiątej rano, oszołomiona ze zmęczenia, wreszcie ruszyłam do domu. Prowadzenie samochodu po nocnym dyżurze bywa niebezpieczne. W ostatnich latach w Wielkiej Brytanii kilkoro lekarzy rezydentów zginęło, zasnąwszy za kierownicą. Zresztą i dla mnie powrót do domu po pierwszym weekendzie wielkanocnym spędzonym na dyżurze o mały włos nie skończył się tragicznie. W ułamku sekundy, na który opadły mi powieki, wpakowałam się prosto na zaparkowane auto. Na szczęście cudem wyszłam z kraksy bez szwanku. Rankiem po nocy, kiedy poznałam Sarę, zatrzymałam się z innego powodu. Nie dlatego, że oczy mi się zamykały, lecz ponieważ niespodziewanie oślepiły mnie łzy. Przez całą noc nie płakałam, ale teraz, w zatoczce dwujezdniowej szosy, wciąż w tych samych adidasach i śmierdzącym stroju, myślałam, że nie przestanę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki