Z okopu do Europy. Trzy dekady w centrum wydarzeń - Sikorski Radosław - ebook + audiobook + książka

Z okopu do Europy. Trzy dekady w centrum wydarzeń ebook

Sikorski Radosław

0,0
67,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Historia widziana od środka

Radosław Sikorski – reporter i minister – opowiada o swojej drodze od afgańskich okopów, przez brytyjskie redakcje, po gabinety polskiej i europejskiej dyplomacji. Jego teksty to pasjonująca kronika polskiej transformacji, pełna anegdot, kulis polityki i ponadczasowych lekcji.

Nowa książka to nie tylko najlepsze teksty Sikorskiego, ale również świeży komentarz autora, który zderza doświadczenia sprzed lat z najnowszymi wyzwaniami – pogarszającym się bezpieczeństwem otoczenia Polski, wojną w Ukrainie, przyszłością NATO i kryzysem liberalnej demokracji.

Z okopu do Europy to książka, która wciąga jak reporterski thriller, a zarazem zmusza do namysłu nad miejscem Polski w świecie. To opowieść człowieka będącego od dekad w centrum wydarzeń. Wskazuje na szanse, z których powinniśmy jako Polacy i Europejczycy korzystać, oraz ostrzega przed zagrożeniami, z jakimi być może przyjdzie nam się mierzyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 527

Data ważności licencji: 10/29/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki

Adam Pietrzyk

Wybór i opracowanie tekstów

Radosław Sikorski

Łukasz Pawłowski

Opieka redakcyjna

Marianna Starzyk

Krzysztof Chaba

Rafał Szmytka

Koordynacja projektu

Maciej Pietrzyk

Agata Błasiak

Wybór ilustracji

Filip Buczek

Rafał Szmytka

Adiustacja

Witold Kowalczyk

Korekta

Irena Gubernat

Małgorzata Matykiewicz-Kołodziej

Agnieszka Mąka

Copyright © by Radosław Sikorski, 2025

ISBN 978-83-8427-519-1

Znak Horyzont

www.znakhoryzont.pl

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Wstęp od redakcji

Oddajemy w Państwa ręce zbiór tekstów Radosława Sikorskiego, które tworzą fascynującą panoramę ostatnich dekad polskiej i europejskiej historii. Ich lektura wywołała w redakcji żywe dyskusje i powrót do najgłębszych wspomnień transformacji. Początkowe obawy, że część tekstów mogła „stracić na aktualności”, szybko się rozwiały.

Z okopu do Europy to w dużej mierze spojrzenie od środka na zmieniającą się Polskę – oczami dziennikarza, reportera, korespondenta wojennego, jednego z najmłodszych ministrów młodej III RP, a później jednego z najdłużej urzędujących ministrów spraw zagranicznych.

Teksty prowadzą czytelnika przez kulisy wydarzeń, które na trwałe ukształtowały naszą rzeczywistość – czasem dramatycznych, innym razem wręcz groteskowych, jak historia prób zakupu na czarnym rynku taktycznych głowic nuklearnych przez otoczenie Lecha Wałęsy.

Nie wszystkie opinie czy diagnozy autora są dziś oczywiste, niektóre mogą budzić dyskusję – i w tym tkwi ich wartość. To zapis autentyczny, pokazujący, jak zmieniały się czasy, a także sam autor.

Całość wieńczy nowy epilog – aktualne spojrzenie na Polskę i Europę w obliczu wielkich wyzwań. Autor, który „zjadł zęby” na polityce i sam współkształtował historię III RP, kreśli obraz zagrożeń widzianych z perspektywy uczestnika najważniejszych wydarzeń.

Z okopu do Europy pokazuje, że jako kraj przeszliśmy wielką przemianę i jes­teśmy dziś w zupełnie innym miejscu. Polska – niemal analogicznie do drogi samego Radosława Sikorskiego – wyszła z okopów do Europy.

Redakcja Znak Horyzont

Prolog

Oddaję w ręce Czytelników ten tom ze sporą tremą. Przeczytałem swoje stare teksty z sentymentem, chociaż w pewnych sprawach zasadniczo zmieniłem zdanie. Wiem, że to może wywołać u niektórych dysonans poznawczy, a nawet posłużyć do wyciągnięcia cytatów, pod którymi dziś bym się nie podpisał. Uważam jednak, że w życiu najciekawsza jest prawda. A ewolucja moich poglądów może być zachętą dla Czytelników, aby także swoje przekonania skonfrontowali ze zmieniającą się rzeczywistością.

***

Muszę przyznać, że miałem szczęście.

Przede wszystkim szczęście związane z czasem, w którym przyszedłem na świat. Ludzie mojego pokolenia na własnej skórze doświadczyli PRL-u i walki z komuną. Widziałem, jak wyglądała Polska zniewolona, byłem świadkiem jej wybicia się na niepodległość i zobaczyłem Polskę jako kraj sukcesu. Nigdy w naszej historii nie cieszyliśmy się tak długo takim tempem rozwoju. To feno­menalne osiągnięcie.

Trzecia Rzeczpospolita bierze udział w nieustannym, globalnym wyścigu modernizacyjnym. Jak każde państwo nie jest pozbawiona wad i potrzebuje ciągłych zmian. Ale wszelkich napraw da się dokonać z poszanowaniem prawa, bez kompromitowania nas na arenie międzynarodowej. Rozsądny reformator unowocześnia kraj. Szaleniec odmawia innym patriotyzmu i wszelkich racji, burzy wszystko, wszędzie szukając wrogów.

Pamięć upokorzeń czasu niewoli – kolejek po produkty pierwszej potrzeby; pokornych listów do urzędników z prośbą o wydanie paszportu; bezsilnej złości wywołanej brakiem nadziei na poprawę – pozwalają mi docenić skalę przemian, jakie dokonały się w kraju rękoma milionów Polaków.

***

Miałem też szczęście, że dane mi było poznać świat poza granicami PRL-u.

Gdyby nie azyl polityczny przyznany mi przez Wielką Brytanię w 1982 ro­ku; gdyby nie sugestia mojego brytyjskiego gospodarza, abym złożył podanie o przyjęcie na Uniwersytet Oksfordzki, bo w jego macierzystym koledżu pracuje polski wykładowca; gdyby nie życzliwość tego Polaka, profesora Zbigniewa Pełczyńskiego; gdyby nie stypendium lokalnego samorządu, które pozwoliło mi rozpocząć naukę; gdyby nie te wszystkie przypadki i pomoc dobrych ludzi dla uchodźcy z Polski, zapewne większość tekstów, które znalazły się w tej książce, nigdy by nie powstała.

Wielka Brytania i mój uniwersytet dały mi narzędzia do realizacji marzeń i wiarę w siebie potrzebną do ich wykorzystania. Wielka Brytania dała mi schronienie w czasie, gdy do Ojczyzny nie mogłem wrócić. Dała mi dom, wykształcenie, przyjaciół i pierwszą pracę. Za to zawsze będę wdzięczny. Ale kiedy przyszło wybierać między karierą w Londynie a powrotem do zrzucającej jarzmo komunistyczne Polski, nie wahałem się ani chwili. O sukcesie opozycji w wyborach z 4 czerwca dowiedziałem się u partyzantów w Angoli podczas przygotowywania reportażu, a w sierpniu, podczas zaprzysiężenia rządu Tadeusza Mazowieckiego, byłem już w kraju.

***

Po przeczytaniu tekstów wybranych do niniejszej antologii, powrocie do wypowiedzi sprzed lat, mam dla potencjalnych krytyków jedną odpowiedź: byłem i jestem człowiekiem walki. Niekiedy na froncie lub w redakcji, a niekiedy podczas szczytów dyplomatycznych czy w ławach polskiego lub europejskiego parlamentu.

Redakcje, okopy, ministerstwa – zmieniały się miejsca mojej działalności, zmieniały się stanowiska i – czego nie ukrywam – zmieniały się także niektóre z moich poglądów. Ale niezależnie od miejsca i czasu zawsze stawałem w obronie podstawowych wartości.

To przede wszystkim wolność rozumiana jako prawo człowieka do decy­dowania o sobie i do realizacji swojego potencjału. Bywa, że temu prawu zagrażają władze państwowe i ich zbrojne ramię – czego doświadczyłem w PRL-u. Ale niekiedy groźna dla indywidualnej wolności bywa słabość państwa, zgniłego od wewnątrz lub zagrożonego przez agresorów z zewnątrz. Z takim wyzwaniem mierzyliśmy się w pierwszych latach Trzeciej Rzeczpospolitej. Byłem wówczas przekonany, że najlepszą drogą do stabilizacji wewnętrznej i do zerwania zależności od Wschodu jest zakorzenienie naszej niepodległości w NATO i Unii Europejskiej. Pod tym względem nic się nie zmieniło.

Drugą z podstawowych wartości, którą zawsze uważałem za kluczową, jest patriotyzm. Patriotyzm rozumiany nie jako kult dawnych wojen i szlachetnych porażek, ale jako codzienna praca na rzecz poprawy jakości państwa – jego instytucji i pozycji na świecie. Przez lata spędzone na Zachodzie widziałem, że Polska ma tam nie tylko wspaniałych przyjaciół. Dostrzegałem też krzywdzące uprzedzenia i stereotypy. Za granicą próbowałem tłumaczyć Polskę – jej interesy i tożsamość – na język zrozumiały dla Amerykanów i Europejczyków. Po powrocie tutaj próbowałem tłumaczyć Zachód na język polski.

Kwestią, w której najbardziej zmieniłem zdanie i która dziś ma kluczowe znaczenie, są nasze relacje z Unią Europejską. Z rozmysłem zamieszczam tu swoje teksty z czasów, kiedy wierzyłem eurosceptycznej prasie w Wielkiej Brytanii. Po tym, czego doświadczyłem, kierując polską polityką zagraniczną wewnątrz Unii, chcę przekonać Czytelników, że frazesy eurosceptyków są groźnymi mitami. Kiedy reprezentuję Polskę w Unii, nikt mnie niczym nie szantażuje, nikt mi niczego nie narzuca. Jest dokładnie odwrotnie – wspólnie z kolegami ministrami innych europejskich demokracji, energicznie zabie­gając o nasze narodowe interesy, zawieramy kompromisy dla dobra naszych krajów i Wspólnoty jako całości.

Publikuję swoje teksty po to, aby ci z Czytelników, którzy podzielają moje poglądy sprzed trzydziestu lat, mogli je zweryfikować szybciej niż ja. Jeśli choć jeden z eurosceptyków, który tę książkę przeczyta, przejrzy się w niej jak w lustrze i skonfrontuje z moimi doświadczeniami, to warto ją było napisać. Tym bardziej dziś, kiedy na skutek rosyjskiej wojny w Ukrainie i związanego z nią zagrożenia potrzebujemy silniejszej Europy i bliższej współpracy w Unii Europejskiej.

***

Polska jest dużym państwem europejskim i powinna odgrywać rolę proporcjonalną do swojego potencjału jako członek grupy trzymającej władzę w Unii Europejskiej i członek światowego G20, czyli klubu zrzeszającego najpotężniejsze gospodarki świata. W roku 2025 staliśmy się dwudziestą największą gos­podarką globu. Jednak wpływy skuteczniej buduje się w ramach insty­tucji międzynarodowych lub przemyślanych koalicji międzypaństwowych niż samotnie, w konflikcie ze wszystkimi

Byłem i jestem przekonany, że kluczowe dla bezpieczeństwa kraju jest jego zakotwiczenie w klubie państw demokratycznych. Ale nie w roli wiecznej ofiary i obiektu współczucia, lecz jako wzoru do naśladowania dla innych, jako przewidywalnego, solidnego partnera z potencjałem wzrostu. Chciałem, abyśmy już nigdy nie byli przedmiotem w rozgrywkach silniejszych, a stali się podmiotem kształtującym politykę europejskiego mocarstwa. Mając do wyboru pozycję lidera w drugiej lidze lub rywalizację o wysoką pozycję w pierwszej, zawsze wybierałem grę z najlepszymi.

Teraz, gdy Polska z powodu rosyjskiego imperializmu znalazła się zaledwie kilkaset kilometrów od linii frontu, stawka aktywności dyplomatycznej jest najwyższa od dekad. Porządek międzynarodowy oparty na podstawowych regułach – takich jak poszanowanie suwerenności innych państw, otwartość na współpracę gospodarczą i odrzucenie wojny jako narzędzia realizacji celów politycznych – chwieje się w posadach. Bezpieczeństwo otoczenia Polski niestety się pogarsza, okoliczności wymagają szybkich reakcji i wzmacniania sojuszy, do których dotąd nie przywiązywaliśmy należytej wagi – na przykład z krajami Morza Bałtyckiego. Musimy szybko zwiększać i modernizować nasze zdolności obronne, we współpracy z sojusznikami dostosowywać je do rea­liów współczesnej wojny. Aby utrzymać zagrożenie na dystans, potrzebujemy spójnej, odpowiedzialnej polityki obrony i polityki zagranicznej. Bo wojna, podobnie jak agresor, który ją wywołał, nie szanuje granic.

CZĘŚĆ 1

Wprowadzenie

Poniższy rozdział to rzecz o nadziejach, jakie wiązałem z upadkiem PRL-u, ale i o rozczarowaniach, jakie przyniosły pierwsze lata Trzeciej Rzecz­pospolitej. To historie o bohaterach mojej młodości, którzy mnie zawodzili, ale i odzyskiwali moje zaufanie, a także o ludziach, którzy mimo swojej przeszłości w poprzednim ustroju potrafili postawić dobro kraju ponad niechęć do politycznych przeciwników. To teksty zarówno o wielkim sukcesie, jak i niewykorzystanych szansach.

Wiele moich artykułów z tego okresu było wyrazem przekonań pokolenia młodych antykomunistów – w 1989 roku miałem dwadzieścia sześć lat – zniecierpliwionych i tempem, i temperamentem przejścia od komunizmu do demokracji. W Dlaczego zagłosuję na Lecha Wałęsę widać poirytowanie ówczes­nej protoprawicy z powodu – jak to wtedy odbieraliśmy – ślamazarności ekipy Tadeusza Mazowieckiego. Opowiadaliśmy się za czymś, co Jarosław Kaczyński nazywał wówczas „przyspieszeniem” i czego ja również byłem zwolennikiem. Rozumiałem je jako wezwanie do wrzucenia wyższego biegu, do sprawniejszego przyjmowania reform umożliwiających wejście Polski do struktur Europy Zachodniej.

Ta niecierpliwość wraca w kolejnych tekstach, przede wszystkim przy ocenie starań Polski o przystąpienie do NATO, które – o czym nie wolno zapominać – przez pierwszych kilka lat wcale nie było pewne. Towarzyszy jej wielkie rozczarowanie rolą Lecha Wałęsy. Byłem zawiedziony, bo chociaż początkowo uosabiał przyspieszenie, po zwycięstwie w wyborach prezydenckich oparł się na kadrach postkomunistycznych.

Z perspektywy czasu sądzę, że wynikało to z niezdolności do uporania się z trudnymi kartami we własnym życiorysie. Być może nie starczyło mu wielkości, aby podziękować za zwycięstwo w wyborach, ale jednocześnie przyznać, że z tej długiej, mozolnej walki z PRL-em nie wyszedł bez skazy. Owszem, mówił o tym niekiedy, ale pokątnie, nigdy otwarcie i konsekwentnie.

„Przyspieszenie” powinno jednak mieć wymiar nie tylko pragmatyczny – czyli skrócić drogę do gospodarki rynkowej i na Zachód – lecz także symboliczny. Współautorzy transformacji za najwyższą wartość uznawali jej pokojowy charakter. Krytycy z kolei – a do tej grupy należały zarówno osoby od początku przeciwne negocjacjom z komunistami, jak i te, które popierały wybory z 4 czerwca, ale następnie nawoływały do szybszego odsuwania dawnej nomenklatury od władzy – sądzili, że fundamentalne znaczenie ma wyraźne, symboliczne zerwanie z komunizmem, że jako społeczeństwo potrzebujemy katharsis, nazwania zła złem, a dobra dobrem. Potrzebowaliśmy chwili tańca na ulicach, momentu radości, podobnego do tego, jakim cieszyli się Niemcy podczas obalenia muru berlińskiego. Polska transformacja nam tego nie dała.

Wałęsa, chociaż sam negocjował w Magdalence i był kluczową postacią podczas Okrągłego Stołu, to jednak – tak przynajmniej sądziłem – po wyborach z czerwca 1989 roku, kiedy rządy komunistyczne chwiały się i upadały w innych państwach, najlepiej rozumiał, że ustalenia okrągłostołowe były zbyt skromne, że można pójść dalej i szybko zreformować kraj.

W tamtym czasie środowisko „Gazety Wyborczej” z Adamem Michnikiem na czele argumentowało, że jeśli komunistów za bardzo się „dociśnie”, to ci mogą zebrać dość siły, aby przy pomocy Związku Radzieckiego i wciąż obecnej w Polsce Armii Czerwonej zatrzymać reformy i odzyskać władzę. Ten argument miał sens w roku 1989, kiedy inne kraje bloku wschodniego nie poszły jeszcze śladem Polski – zanim padł mur berliński i przed rewolucjami w Czecho­słowacji, na Węgrzech, w Rumunii. Ale artykuł o Wałęsie opubli­kowałem w lis­topadzie roku 1990, kiedy wiedzieliśmy już, że strefa radziec­kich wpływów rozchodzi się w szwach, a komuniści są słabsi, niż to się wcześniej wydawało. Tymczasem Polska z lidera dekomunizacji powoli stawała się maruderem.

Irytowało mnie nadmierne – jak sądziłem – asekuranctwo ówczesnego rządu oraz opozycyjnych elit, które okazały się też nieprzygotowane do politycznej walki w systemie demokratycznym. A przynajmniej przygotowane gorzej niż mający doświadczenie w działalności partyjnej byli komuniści. Przekonaliśmy się, że nawet obecność w monopartii w systemie autorytarnym zapewniała lepsze przygotowanie do rywalizacji politycznej niż podjazdowe boje toczone z sys­temem. W rezultacie już cztery lata po wyborach czerwcowych postkomuniści stanęli na czele rządu, a kiedy w 1995 roku Aleksander Kwaśniewski pokonał Wałęsę w wyborach prezydenckich, zdobyli pełnię władzy.

Bałem się wówczas. Obawiałem się powrotu do władzy byłej elity komunistycznej, a wraz z nią poprzedniego ustroju. Dziś widzę, że były to lęki na wyrost. Sukcesem polskiej transformacji było nawrócenie byłych komunistów na wolny rynek i ich przywiązanie do Zachodu. Nawet więcej, politycznym elitom PRL-u zależało na udowodnieniu, że stali się pełnoprawną, „normalną” siłą polityczną. Z tej perspektywy polskim sukcesem było także to, że właśnie premier Leszek Miller wraz z prezydentem Kwaśniewskim finalizowali przystąpienie kraju do Unii Europejskiej.

Nie zmienia to faktu, że wspomniana ospałość w pierwszych latach Trzeciej Rzeczpospolitej i niechęć do zdecydowanego rozliczenia się z komuniz­mem przez kolejne lata zatruwały polską politykę. Prawdę mówiąc, zatruwają ją do dziś, kiedy ludzie pokroju Jarosława Kaczyńskiego wciąż próbują dzielić społeczeństwo na „komunistów” i antykomunistów, a wszędzie – oczywiście poza szeregami własnej partii – szukają „resortowych dzieci”. O ile jednak trzydzieści lat temu takie podziały odpowiadały rzeczywistości, o tyle obecnie nie mają już najmniejszego sensu. Błędów popełnionych wówczas nie ma już jak naprawić. Walka z komunizmem trzy i pół dekady po jego upadku jest wyrazem politycznego cynizmu lub osobistych obsesji. Jedno zresztą drugiego nie wyklucza.

***

Kolejną kluczową postacią czasu narodzin Trzeciej Rzeczpospolitej był Leszek Balcerowicz. Przewidywałem wówczas – trafnie, jak oceniam po latach – że jego reformy okażą się sukcesem, ale Balcerowicz na wieki wieków będzie za nie w równej mierze uwielbiany, co znienawidzony. Byłem jednak przekonany, że reformy gospodarcze, jakich potrzebuje polska gospodarka po ponad czterech dekadach centralnego planowania, powinny być jeszcze szybsze i jeszcze bardziej zdecydowane. Do dziś uważam, że to wtedy należało rozwiązać problem restytucji mienia zniszczonego w czasie wojny lub zagrabionego przez komunistów. Początek lat 90. był czasem rozchwiania, kiedy ludzie gotowi byli do wielkich poświęceń. Nie pojawiły się też jeszcze te wszystkie rozbudowane kancelarie wyspecjalizowane w przejmowaniu nieruchomości lub uzyskiwaniu odszkodowań, nawet wówczas, gdy nie ma pewności, czy spadkobiercy żyją. Gdyby wówczas uchwalono prawo ucinające wszystkie roszczenia i jednocześnie przyznające wszystkim roszczącym jednakowe niewielkie odszkodowania, to być może do dzikiej reprywatyzacji nigdy by nie doszło.

A tym, którzy obecnie mówią, że reformy gospodarcze należało wprowadzać wolniej, mogę odpowiedzieć popularnym wtedy bon motem – że trzecia droga prowadzi do Trzeciego Świata. Wiemy, co się stało w krajach, które swoje reformy wprowadzały ostrożniej. W 1989 roku byliśmy biedniejsi od Węgrów i ówczesnej Czechosłowacji, nasze PKB per capita było zbliżone do ukraińskiego, a dodatkowo ciążyły na nas potężne długi zaciągnięte jeszcze w latach 70. Po dekadach okazało się, że chociaż wszystkie kraje postkomunistyczne doświadczyły recesji po zmianie ustroju, ta w Polsce była najkrótsza i najpłytsza – mimo że startowaliśmy z pozycji niższej niż wiele innych krajów regionu.

***

Wreszcie kolejną ikoniczną postacią tego okresu był bez wątpienia Adam Michnik. Podobnie jak w wypadku Wałęsy, moja ocena jego działań i poglądów zmieniała się w czasie – najpierw był moim bohaterem, później przestał nim być, a dziś znowu nim jest.

Największe obawy Michnika budziła w latach 90. wizja triumfu radykalnej prawicy, a jego łagodność wobec przedstawicieli dawnego reżimu wywoływała moją wściekłość. Przed radykalną prawicą Michnik przestrzegał słusznie, ale przedwcześnie. Źle też ustawił cel – uderzał w prozachodnią prawicę, do której sam się wówczas zaliczałem, gdy tymczasem po latach okazało się, że możliwa jest prawica znacznie gorsza, bo antyzachodnia. W tym sensie krytyka Michnika powinna być bardziej cywilizowana, mógł rozróżniać poszczególne rodzaje prawicy, zamiast potępiać w czambuł wszystkich, których uznawał za znajdujących się na prawo od siebie.

Pytanie, które towarzyszy mi do dziś, brzmi, na ile działania Michnika były samospełniającą się przepowiednią. Czy podejmując próbę marginalizacji ówczesnej prawicy, nie zepchnął jej części na te radykalne pozycje? To nie jest próba usprawiedliwienia prawicowych radykałów – oni sami odpowiadają za swoje poglądy – ale zrozumienia tego, co się wówczas stało.

Ważną kwestią był potencjał polskiego antysemityzmu. Wówczas uważałem, że Michnik przesadza, ale dziś muszę mu przyznać rację. Długo owego polskiego antysemityzmu nie doceniałem, i to nie tylko ze względu na lata spędzone w Wielkiej Brytanii, ale także dlatego, że nie zauważałem go u siebie w Bydgoszczy. W mojej przestrzeni towarzyskiej antysemityzm po prostu był nieobecny. Dostrzegłem go dopiero wraz z popularyzacją internetu, kiedy zalewu antysemickich wulgaryzmów nie dało się już zignorować.

Radosław Sikorski w bibliotece Oxford Union, 1985. Źródło: Archiwum prywatne R. Sikorskiego.

***

Mimo tych wszystkich zastrzeżeń, mimo rozczarowań i nieraz ostrych sporów z niektórymi środowiskami dawnej opozycji antykomunistycznej dziś nie mam wątpliwości, że w ostatniej dekadzie XX wieku rozpoczął się najlepszy okres w historii Polski. Po raz pierwszy od kilkuset lat Polska wydawała się bezpieczna i mocno zakotwiczona w strukturach Zachodu.

Nie spodziewałem się, że po upływie kolejnych dwóch dekad znów będziemy musieli walczyć o miejsce w tych strukturach. A tym bardziej o to, aby to nasza – polska – radykalna prawica nas z nich nie wyprowadziła.

Dlaczego zagłosuję na Lecha Wałęsę

Why I shall vote for Lech Walesa, „The Spectator”, 24 listopada 1990 roku

Moim zdaniem najlepszym kandydatem na prezydenta Polski jest Zbig­niew Brzeziński i przysięgam postawić małą kapliczkę Matki Boskiej Jasnogórskiej, gdyby na tym późnym etapie jakimś sposobem dołączył do rywalizacji. Ale jak mówimy w Polsce, gdy się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma, a wśród sześciu mniej lub bardziej nieodpowiednich kandydatów z pewnością zwycięzcą będzie albo lider Solidarności Lech Wałęsa, albo premier Tadeusz Mazowiecki. Prostak lub niezguła.

Mazowiecki przypomina mi Michaela Foota1. Ten sam udręczony intelektualizm, ta sama słabość fizyczna (właściwie zemdlał w parlamencie podczas przemówienia inauguracyjnego), ta sama przyzwoitość bez śladu magnetyzmu. Gdy zeszłego lata doszedł do władzy na mocy kompromisowej umowy, która dawała komunistom większość miejsc w parlamencie, a generałowi Jaruzelskiemu stanowisko prezydenta, wydawał się idealnym wyborem. Niegdyś nominowany jako niezależny poseł w ówczesnym komunistycznym parlamencie, były redaktor katolickiego pisma, były redaktor „Tygodnika Solidarność”, wydawał się jedynym człowiekiem, któremu komuniści, opozycja, Kościół, a nawet Rosjanie mogli zaufać. Tylko Polska była wówczas krajem w bloku eksperymentu­jącym z niekomunistycznym rządem, a droga od socjalizmu wciąż wydawała się długa i trudna. Mazowiecki ze swoją niespieszną roztropnością był dobrym przewodnikiem. Gdy jednak komunizm upadł, akcje Mazowieckiego straciły na wartości. Miesiące u władzy odsłoniły niedociągnięcia. Słowo „odsłoniły” nie jest może w tym wypadku najtrafniejsze, bo Mazowiecki – z powodu skromności, beznamiętności czy niezrozumienia, na czym polega demokratyczne przywództwo – się nie odsłaniał. Rządził w stylu przypominającym dawnych komunistów. Ani razu nie argumentował za czymś lub przeciw czemuś z przekonaniem. Ani razu nie odpowiedział punkt po punkcie swoim krytykom. Decyzje fundamentalne, takie jak ta dotycząca dalszego członkostwa Polski w Układzie Warszawskim, wprowadzenia nauki religii do szkół czy dalszego trwania zdominowanego przez komunistów parlamentu, nigdy nie zostały publicznie przedyskutowane. Pozwalał, aby rozstrzygnięć dokonywały za niego anonimowe komisje, tak jak za dawnych dobrych czasów. Bardziej niż oficera prowadzącego swoje oddziały do boju w pierwszym szeregu przypomina marszałka z czasów I wojny światowej kierującego operacjami z odległego zamku.

Pod rządami Mazowieckiego elita rządząca nadal cieszyła się przywilejami znanymi z czasów komunistycznych. Nie tylko ministrowie, lecz także ich żony i dzieci korzystają ze specjalnych rządowych szpitali, uprzywilejowanych klinik, w których rządząca elita, obecna i przeszła, otrzymuje opiekę medyczną na niemal przyzwoitym poziomie. Dlaczego ministrom, zarówno starym, jak i nowym, pozwolono kupować w Warszawie luksusowe mieszkania rządowe za ułamek ich wartości rynkowej? Sam Mazowiecki nie jest skorumpowany, ale odziedziczył stare zasady, które lider bardziej wrażliwy na nastroje społeczne zniósłby w ciągu pierwszych kilku tygodni sprawowania urzędu. Chociaż narzekał, że prasa jest surowa dla jego rządu, nie udało mu się zreformować państwowego monopolisty radiowego i telewizyjnego, komunistycznego dinozaura zatrudniającego dwanaście tysięcy osób i pochłaniającego morze gotówki.

Jest jeszcze drugi kandydat. Nieokrzesany, nieprzewidywalny, nieodpowiedzialny, o zapędach dyktatorskich, próżny, mający skłonność do manipulacji – w każdym z zarzutów przeciwko Wałęsie jest wiele prawdy. Po angielsku brzmi rozsądnie, o ile korzystający z siły własnej inteligencji tłumacz zdecyduje, co jego zdaniem Wałęsa ma na myśli. Polaka jednak jego strumienie niedokończonych zdań, pomieszanych metafor i niespójnej paplaniny mogą wprawiać w zdumienie. Nigdy nie daje sobie czasu na zastanowienie przed udzieleniem odpowiedzi na pytanie.

A jednak w tym błocie od czasu do czasu rozbłyskują perełki mądrości. „Na Zachodzie – powiedział niedawno Wałęsa na wiecu górników na Śląsku – po trzydziestce tylko niedojdy wciąż pracują dla kogoś. Kiedy zaoszczędzisz, kupujesz ciężarówkę lub dwie, zatrudniasz żonę jako księgową i pracujesz dla siebie. Widzę wśród was dziesiątki przyszłych drobnych przedsiębiorców”. W Wielkiej Brytanii byłoby to opisane jako „obrona wartości wiktoriańskich”.

Ulubionym pomysłem Wałęsy jest „dać każdemu Polakowi 10 tysięcy dolarów na wykup państwowego przemysłu”. Dla warszawskiej inteligencji to ostateczne potwierdzenie, że jest człowiekiem nieodpowiedzialnym i niebezpiecznym – tanim populistą, który obieca wszystko, aby go wybrano. Jednak to pomysł bez wątpienia słuszny. Kapitalizm ma zostać stworzony w kraju bez kapitału, bez znajomości reguł rynkowych i z potężnymi uprzedzeniami antyrynkowymi wpajanymi przez czterdzieści lat wrogiej propagandy. Ludzi trzeba przekupić, aby się na to zgodzili. Zamiast sprzedawać tanio akcje – metoda pani Thatcher na osiągnięcie tego samego celu – Skarb Państwa wydawałby każdemu Polakowi świadectwa udziałowe. Jeśli tylko wartość certyfikatów będzie zrównoważona wartością sprywatyzowanych firm, nie ucierpi ani waluta, ani budżet. W rzeczywistości może to być najbardziej realistyczny plan stworzenia demokracji udziałowców.

Dla mnie decydujące znaczenie mają nie programy i obietnice, ale energia i instynkt. Wbrew temu, co twierdzą zwolennicy Mazowieckiego, Polska nie potrzebuje stabilnego zarządzania i ostrożnego gospodarowania. Potrzebuje radykalnej zmiany. Jeśli Polska ma się podnieść, tysiące państwowych firm trzeba sprywatyzować w ciągu kilku miesięcy, a nie dziesięcioleci.

Przewidywania na najbliższą przyszłość są tak złe, że trudno o gorsze. W następnym roku kryzys gospodarczy dotrze do Polski. Rachunek za zastąpienie dostaw energii z rozpadającego się Związku Radzieckiego drogą arabską ropą będzie kolosalny. Jednocześnie Polska straciła rynki eksportowe RWPG i jedyny rynek oparty na twardej walucie, z którym miała dużą nadwyżkę hand­lową: Irak.

Perspektywy w kraju są równie przerażające. Bezrobotnych jest milion osób (7 procent siły roboczej), a bezrobocie prawdopodobnie podwoi się w przyszłym roku. Tegoroczny, relatywnie powolny wzrost jego poziomu to efekt ospałej reakcji na reformę monetarną w Polsce. Produkcja spadła o jedną czwartą, ale system bankowy jest tak skostniały, dyscyplina finansowa tak luźna, a firmy państwowe pozostają tak powolne w dostosowywaniu się do zmian, że skut­ki przychodzą z opóźnieniem – ale nie będą opóźniane w nieskończoność. Polska po­trzebuje prezydenta, który będzie w stanie przekonać ludzi, że utrata pracy, czterokrotnie wyższy czynsz czy siedmiokrotny wzrost kwot na rachunkach za energię to coś zupełnie naturalnego. Wałęsa ma wiarygodność, by wyjaśnić, że to wszystko opóźniony rachunek za rządy komunistyczne. Mazowiec­ki nie jest w stanie przekonać nikogo do czegokolwiek, co przyznają nawet jego zwolennicy.

Nie ma w tym nic zaskakującego, bo jak biznes może się rozwijać, kiedy telefony nie działają, podstawowa stopa procentowa wynosi w Polsce 43 procent rocznie, a składka na ubezpieczenie społeczne – 15 procent? W tym roku ma zostać sprzedanych tylko siedem średniej wielkości przedsiębiorstw państwowych – z siedmiu tysięcy – co niespecjalnie dowodzi reformatorskiego zapału. Mimo przyjaznej rynkowi retoryki wyniki Mazowieckiego w zakresie pobudzania przedsiębiorczości są skromne.

Głosowanie na Wałęsę jest ryzykowne, ale nie tak ryzykowne, jak twierdzą jego przeciwnicy – krzyczący o potencjalnej dyktaturze. Jak stwierdza niestabilna polska konstytucja, prezydentura w Polsce ma charakter w dużej mierze ceremonialny. Wałęsa najprawdopodobniej zostanie oswojony instytucjonalnie i uzyska jedynie nieformalne możliwości inicjowania zmian.

Przy odrobinie szczęścia Wałęsa może się okazać polskim Ronaldem Reaganem, a raczej Piłsudskim dla ubogich. Nie poddaje się kontroli intelektualistów, ale ma niewątpliwe wyczucie uprzedzeń i oczekiwań przeciętnych Polaków oraz charyzmę, by poprowadzić ich za sobą. Posługując się pojęciami, które każdy górnik, stoczniowiec i rolnik mogą pojąć, stworzy prosty plan działania i będzie go realizował z właściwą sobie determinacją. Zamiast podważać program rządu, da mu potrzebny impuls. Jeśli tak się stanie, Matce Boskiej należeć się będzie w podzięce gruba świeca.

Tłum. Łukasz Pawłowski

1 Michael Foot – lider brytyjskiej Partii Pracy w latach 1980–1983. Zrezygnował z przywództwa po wyborach w roku 1983, w których labourzyści ponieśli druzgocącą klęskę w rywalizacji z Partią Konserwatywną, tracąc 60 miejsc w 650-osobowym parlamencie [przyp. red.].

Moje sto dni

Tekst opublikowany pierwotnie pod tytułem Poles apart w tygodniku „The Spectator” 27 czerwca 1992 roku. Tłumaczenie oraz śródtytuły za przedrukiem opublikowanym w „Gazecie Wyborczej”, nr 154 (926), 2 lipca 1992 roku

Wszystko zaczęło się w piątkowe popołudnie. Siedziałem właśnie na dachu starego dworku w Chobielinie, który remontuję. Dachówki są stare i trzeba je układać sposobem, który już wyszedł z użycia, a robotnicy nie zawsze tego przestrzegają. Jednak tym razem zrobili to, o co prosiłem. Miałem ich właśnie pochwalić, kiedy jeden przybiegł zadyszany ze stróżówki, wołając, że jest do mnie telefon z samej Warszawy.

Pobiegłem go odebrać. Ledwo było słychać – ostatni odcinek kabla tele­fonicznego do Chobielina instalowano jeszcze przed wojną, ponadto wiatr kołysze drutami, co wywołuje echo – ale rozpoznałem głos Jana Parysa, pierwszego cywilnego, niekomunistycznego ministra obrony. Należeliśmy do tego samego politycznego klubu; jego żona, warszawska pani de Staël, prowadzi jeden z najbardziej znanych salonów towarzysko-politycznych stolicy. Parys uczestniczył w negocjacjach dotyczących wycofania wojsk radzieckich z Polski, zys­kując sobie opinię twardego rozmówcy.

Parę lat temu napisałem książkę o Afganistanie i w związku z tym ocierałem się niejednokrotnie o brytyjski i amerykański establishment wojskowy. Minister Parys jest zagorzałym zwolennikiem opcji atlantyckiej i zależy mu na pogłębianiu więzi Polski z krajami zachodnimi. Teraz pytał mnie przez trzeszczącą słuchawkę, czy zgodzę się zostać jego zastępcą, odpowiedzialnym za sprawy bezpieczeństwa i stosunków zagranicznych.

Oznaczało to, że będę musiał zrezygnować z pracy, zgodzić się na ministerialną pensję wysokości 266 dolarów miesięcznie, zwolnić tempo prac remontowych i oddychać warszawskimi spalinami. Zadzwoniłem najpierw do mojej narzeczonej; w ciągu godziny oddzwoniłem do ministra i przyjąłem jego propozycję.

Pierwszy błąd

Te telefony okazały się naszym pierwszym błędem. Linia była na podsłuchu wywiadu wojskowego, który nie był bynajmniej życzliwie do nas usposobiony. Dawną polską służbę bezpieczeństwa zweryfikowano dwa lata wcześniej, ale wywiad i kontrwywiad, czyli tak zwane WSI (Wojskowe Służby Informacyjne), pozostały nietknięte. Moja nominacja nie przypadła im do gustu. Miałem przecież za sobą pobyty w Afganistanie, gdzie stanąłem po stronie mudżahedinów, i w Angoli, gdzie gościłem u Savimbiego. Skorumpowana, nielojalna, niezreformowana tajna służba komunistyczna nie mogła więc liczyć na moje pobłażanie.

Z chwilą gdy padło moje nazwisko, ludzie z wywiadu zabrali się do roboty. Już niedzielne, poranne wydanie londyńskiego „The Observer” zamieściło w rubryce towarzyskiej krótką a złośliwą historyjkę na mój temat. Inaczej mówiąc, informacja, która musiała wcześniej przejść przez wiele rąk, dotarła do redakcji między piątkiem wieczór a sobotą w południe. Artykulik dał spodziewany efekt, wywołując poruszenie w Polsce (jak to się dzieje, że brytyjska prasa dowiaduje się o nominacjach naszych ministrów przed nami?) i zwracając uwagę prezydenta Lecha Wałęsy na moją osobę.

Metoda ta ma długą tradycję. Prowincjonalne społeczeństwa zakładają, że cudzoziemcy wiedzą lepiej. Kiedy komuniści chcieli nadać jakiejś informacji większy rozgłos, podawali ją za prasą zagraniczną, nawet jeśli była to tylko „Morning Star”1. Również dzisiaj, kiedy prezydent Wałęsa chce mieć dobrą prasę, stara się, żeby dziennik telewizyjny cytował pozytywne opinie za „The New York Times”, a nie za polską prasą. Usłużny murzyn z „The Observer”, który podpisał artykulik, mógł sobie pogratulować dziennikarskiej bomby. Później się upewniłem, że źródłem przecieku były Wojskowe Służby Informacyjne (będzie o nich jeszcze mowa).

Kampania zniesławień

Nie będę się rozwodził nad kampanią zniesławień w polskich środkach przekazu. W Polsce ofiara zniesławienia pozbawiona jest praktycznie prawnych środków obrony: może wnieść sprawę do sądu, ale proces będzie się ciągnął latami, a odszkodowania są symboliczne. Czułem się więc bezsilny, gdy prasa insynuowała, że brytyjski wywiad opłacił moje studia (podczas gdy w rze­czywistości korzystałem ze stypendium ILEA) i że „przyjaźnię się” z ministrem Parysem, cokolwiek by to miało znaczyć. Nie mogłem zaprotestować, kiedy piętnowano mnie za „brak lojalności”, czyli za wybór paszportu brytyjskiego w 1987 roku, kiedy to myślałem, że władze nie dadzą mi już wrócić do Polski. „Radek Sikorski powinien raczej trafić do więzienia” – napisała nawet pewna czarująca kobieta – „skoro w 1986 roku bez pozwolenia władz polskich (wtedy komu­nistycznych) podróżował uzbrojony po Afganistanie”.

Nawet „Gazeta Wyborcza”, polski dziennik, który chlubi się swym kosmopolityzmem, uderzył w prawdziwie stalinowski ton i nazwał mnie „przedstawicielem międzynarodowego kapitału”. Moją zbrodnią była praca dla pewnej brytyjskiej spółki, która usiłowała zabezpieczyć swoje inwestycje w Polsce. Jak doniósł mi ze śmiechem jeden z moich przyjaciół, w Warszawie mówi się ponoć, że wcale nie ukończyłem Oksfordu. Poszła w świat plotka, że zmyśliłem cały swój życiorys. Przez sto dni mojego urzędowania ani razu żaden polski dziennikarz nie zadzwonił, by sprawdzić u mnie te dane.

Ale zdecydowanie największym z moich przewinień było to, że prezentowałem zbytnio prozachodnią, pronatowską orientację.

Najzłośliwiej atakowali mnie i Jana Parysa dawni komuniści oraz niegdysiejsi dysydenci, członkowie dawnej opozycji o lewicowych sympatiach. Nie ma praktycznie żadnej gazety, czasopisma ani rozgłośni, które nie byłyby kontrolowane przez jedną z tych grup. Poparły one całkowicie stary establishment polskiego Ministerstwa Obrony Narodowej, który dążył jeśli nie do pozostania w Układzie Warszawskim, to przynajmniej do maksymalnego opóźniania zbliżenia z Zachodem. Nie mogłem przewidzieć zajadłości tych ataków. Ale też nie oczekiwałem, że człowiekiem, który ruszy na czele powrotnego marszu z Zachodu na Wschód, będzie prezydent Lech Wałęsa.

Między Belwederem a ambasadą radziecką

Mój ministerialny gabinet znajdował się w małej willi, naprzeciwko siedziby prezydenta. Z drugiej strony górowała nade mną radziecka ambasada, budynek dużo większy od prezydenckiego pałacu. Fotele ze sztucznej skóry i brązowe tapety w moim biurze świadczyły o gustach poprzednich użytkowników. Mówiło się, że tu właśnie generał Jaruzelski nagrał w grudniu 1981 roku tele­wizyjne przemówienie ogłaszające stan wojenny. Dziwnie czuje się człowiek, siedząc w fotelu, z którego zarządzano kiedyś aresztowania i internowania.

Nie zawracałem sobie głowy sprawdzeniem ewentualnych podsłuchów. Jeśli sąsiedzi z drugiej strony ogrodu chcieli podsłuchiwać, wystarczyłby bardzo czuły mikrofon kierunkowy. Na szczęście niedaleko były Łazienki – warszawski odpowiednik St. James’s Park. W ciągu kilku tygodni zaprzyjaźniłem się z tamtejszymi kaczkami, a jednocześnie zarządziłem jak najszybszą przeprowadzkę.

Mój pierwszy dzień w pracy. Proszę o połączenie z Brukselą. „Trzy godziny oczekiwania, panie ministrze, jeśli będziemy mieć szczęście – dwie” – pada odpowiedź. Zwykłe warszawskie telefony łączą dziś po paru próbach. Ale za pomocą prehistorycznej linii ministerstwa obrony nie mogłem bezpośrednio dzwonić nigdzie poza Warszawę. Z kolei tych, którzy próbowali dodzwonić się do mnie, łączono często z pokojem nauczycielskim w którejś ze szkół w innej części miasta. Tymczasem byłem odpowiedzialny za międzynarodowe stosunki dwustudwudziestotysięcznej armii. Z podziwem pomyślałem o mym poprzedniku. Jak sobie radził w pracy, nie kontaktując się parę razy dziennie z Waszyngtonem, Moskwą czy Londynem? Zagroziłem paru generałom wcześniejszą emeryturą i w końcu zainstalowano łącza satelitarne.

Oficjalny ministerialny telefon stał dalej na moim biurku. Była to spora szafa pokryta tajemniczymi tarczami i guzikami, jak wehikuł czasu z przedwojennych filmów science fiction. Kazałem go zabrać i przynieść zwykłego panasonica.

Personel był zdziwiony. „Ależ, panie ministrze, ma pan prawo do tak dużego telefonu”. Rozmiar telefonu był kiedyś widocznie swoistym symbolem fallicznym, świadectwem potęgi politycznej jego posiadacza. Ze wszystkich moich urządzeń biurowych tylko maszyna do niszczenia dokumentów pracowała znośnie. Jak ci komuniści kierowali czymkolwiek?

Polski orzeł w koronie, nasze przed- i postkomunistyczne godło państwowe, wisiał na ścianie. Na odwrocie – stary, malowany na tekturze portret Lenina. Wystarczy jeden ruch ręki i już jest zmiana: Lenin na orła i z powrotem.

Cywilizowana czystka

Szybko się zorientowałem, że choć byłem ministrem, ministerstwo, którym miałem kierować, właściwie nie istniało. Miałem gabinet, gabinety mieli wice­minister i drugi z zastępców – i to wszystko. Nie było wydziału zajmującego się strategią obronną, żadnych zespołów roboczych zajmujących się tymi sprawami, a pierwsze niezależne polskie plany operacyjne napisano na rozkaz Parysa.

W przeszłości plany po prostu robiono w Moskwie i dostarczano w opieczętowanych kopertach. Otrzymywaliśmy informacje wywiadowcze, które ciągle jeszcze mówiły, że niemiecki rewanżyzm podnosi głowę, i ostrzegały o złowrogim lotnictwie NATO zagrażającym polskiej przestrzeni powietrznej. Minister Parys stwierdził, że takie komentarze są być może trochę nie na miejscu; już po tygodniu raporty mówiły o okropnym sowieckim rewanżyzmie i zagrażającym nam sowieckim lotnictwie. To dobrze ugruntowane stare nawyki – awansowano zawsze za polityczne posłuszeństwo, nie za poziom analizy.

Szefem mojego gabinetu był tępy lizus o znudzonym spojrzeniu, były komunista. Z polskiej armii nie da się wprawdzie usunąć wszystkich byłych członków partii komunistycznej (członkostwo było wymagane przy awansach), można jednak próbować odróżnić tych, którzy wstąpili tam ze względów pragmatycznych – większość z nich to świetni żołnierze i bardzo dobrzy oficerowie – od czynnych agentów radzieckiej kontroli.

Nie jest to tak trudne, jak mogłoby się wydawać. Istnieje coś takiego jak komunistyczny sposób myślenia i zachowania. Zamiast podjąć problem i znaleźć rozwiązanie, człowiek wytrenowany w materializmie dialektycznym zaraz znajdzie wymówkę, przez którą problem nie może zostać rozwiązany. Taki nigdy nie odpowie wprost, nie popatrzy ci w oczy. Zamiast mówić, co uważa za słuszne czy prawdziwe, powie raczej to, co – jego zdaniem – chcesz usłyszeć. W ciągu tygodnia zwolniłem szefa gabinetu. Ostatnio znów go zatrudniono i awansowano.

Ministrowi Parysowi sprawy personalne również zajmowały sporo czasu. Na pierwszym spotkaniu Rady Wojskowej poprosił o rezygnację tych generałów, którzy mają poczucie, że nie mogą poprzeć idei zbliżenia Polski do NATO. Radzieccy szpiedzy również dostali siedem dni na ujawnienie się i uniknięcie kary. Kilku tak zrobiło. Pożegnaliśmy ich gruzińskim szampanem, toastami i prezentami w postaci jaskrawych pejzaży. Była to najbardziej cywilizowana czystka, jaką kiedykolwiek przeprowadzono.

Prezydent i stara gwardia

Generałów można było zwolnić, wszak kontrolowałem swój personel, ale z Wojs­kowymi Służbami Informacyjnymi, do których musimy teraz wrócić, sprawa wyglądała inaczej. Gdy przyszliśmy do resortu, WSI były ostatnią funkcjonującą organizacją komunistyczną, która mogła przejąć kontrolę nad krajem, gdyby ze Wschodu znów zaczęły wiać chłodniejsze wiatry. Jeszcze długo po sierpniowym puczu w Związku Radzieckim polscy szefowie WSI wciąż myś­leli, że ich czas może nadejść.

Proszę pamiętać: to nie była zwyczajna wojskowa formacja rozpoznawcza. Po stanie wojennym generał Wojciech Jaruzelski, który sam był kiedyś ministrem obrony, polegał na WSI w kierowaniu armią i krajem. Obecni i byli oficerowie WSI mieli mieszkania i zagraniczne konta bankowe, prowadzili operacje przemytu broni, mieli własne źródła dochodu oraz własne kontakty na Wschodzie i na Zachodzie. W ciągu kilku ostatnich miesięcy komunizmu sprzedawali swoje tajemnice każdemu, kto był gotów zapłacić. Byli ludźmi zamożnymi, w pełni niezależnymi i w postkomunistycznej Europie bynajmniej nie stanowili wyjątku. Mają odpowiedników w Rosji, również pod niepewną – o ile pod jakąkolwiek – kontrolą polityczną, a także, o czym mi wiadomo, w Rumunii. W najbliższych latach usłyszymy o nich więcej.

Po upadku Jaruzelskiego WSI zaczęły się rozglądać za nowym patronem. Mniej więcej w tym samym czasie Lech Wałęsa, nowo wybrany prezydent Polski, również rozglądał się za nową bazą dla swej władzy. Zdążył się już poróżnić z większością swoich dawnych sojuszników: najpierw ze starymi dysydentami, potem z nową prawicą, która pomogła mu zostać prezydentem. Widział wokół siebie słaby parlament, bezsilną administrację rządową, skłóconych urzędników i biurokratyczne płotki. Wyglądało na to, że nikt nie dysponuje prawdziwą władzą – oprócz starej gwardii.

Zamiast podjąć próbę zbudowania nowego porozumienia, Wałęsa wybrał łatwiejszą drogę. Wydawało mu się, że będą mu pomagać w utrzymaniu się przy władzy, dostarczając informacji o ministrach i potencjalnych konkurentach. On w zamian chroniłby ich organizację. Nie chodziło o żadne wielkie spiski – wszystko było całkiem oczywiste.

Wciąż wydaje się to niewiarygodne, nawet dla mnie, choć widziałem to z bliska. Jak to się stało, że Lech Wałęsa, symbol antykomunistycznych rewolucji z lat 1980 i 1989, zaczął w końcu współpracować z tymi samymi ludźmi, których pokonał – i czemu nikt takiej sytuacji nie przewidział? Kwestia ta zasługuje na dłuższe wyjaśnienie, na które nie ma tu miejsca.

Może wystarczy zacytować „The Spectator” z 24 listopada 1990 roku, w którym próbowałem wyjaśnić fenomen Wałęsy. Określiłem go jako kogoś, kto jest „nieokrzesany, nieprzewidywalny, nieodpowiedzialny, o zapędach dyktatorskich, próżny, mający skłonność do manipulacji”. Wciąż jednak miałem nadzieję, że zostanie „oswojony instytucjonalnie”, „stworzy prosty plan działania i będzie go realizował z właściwą sobie determinacją”.

Ale moralny autorytet polskiej prezydentury mu nie wystarczał. Jak każdy prostak – a Wałęsa jest nim w głębi duszy – lubi „fizyczne” sprawowanie władzy, lubi dekretować, wydawać rozkazy, powoływać i odwoływać premierów, gdy ma ochotę. Zamiast wykonywać zaplanowane zadania, Wałęsa sprawuje władzę dla samej władzy. Nikt nie rozumiał tego lepiej niż starzy komuniści, nikt też nie był lepiej przygotowany, by mu pomóc.

Musieliśmy ukrócić

Musieliśmy oczyścić WSI, i to z przyczyn zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Zanim Polska mogła stać się wiarygodnym partnerem Zachodu, trzeba było ukrócić przecieki z tych służb. Nasza demokracja nie była bezpieczna, dopóki jednej części rządzącej administracji wolno było szpiegować drugą.

My, czyli nominalni szefowie, musieliśmy przejąć tę instytucję za pomocą nagłego uderzenia. Pod jakimś pretekstem wyciągnęliśmy z biura ich szefa – admi­rała Czesława Wawrzyniaka. Na miejscu był uzbrojony oddział przygotowany do przejęcia archiwów w razie stawiania oporu. Byłem przy tym, nie darowałbym sobie, gdybym nie mógł być świadkiem śmierci ostatniej komunistycznej instytucji w Polsce. Był to dzień, w którym rozgrywki polityczne między prezydentem a premierem Janem Olszewskim doszły do punktu, kiedy trudno już było liczyć na poprawę stosunków. Wałęsa został pozbawiony swej prywatnej siatki szpiegowskiej i był wściekły.

Przedmiotem kolejnych kłótni były posunięcia polityczne. W państwie komunistycznym wszystkie resorty były w ostatecznym rozrachunku kierowane przez Biuro Polityczne i Komitet Centralny. W państwie postkomunistycznym powstałą sytuację można by porównać do układu nerwowego, z którego usunięto mózg. Ministerstwa zachowują się jak nieskoordynowane części ciała, działają przeciw sobie nawzajem i przeciw całemu organizmowi. Nawet gdy każde z nich prowadzi politykę zmierzającą w tym samym kierunku, powstaje zamieszanie. A jeśli na przykład minister obrony i premier chcą zbliżyć kraj do NATO, lecz prezydent tego nie chce – powstaje totalny bałagan.

Zdarzały się i zabawne incydenty. Byłem kiedyś w Brukseli – urabiałem urzędników NATO w nadziei na rozszerzenie kontaktów, chociażby przez uzys­kanie pomocy w nauczaniu języków obcych naszych oficerów. Próbowałem też przekonać ich, że Polska powinna być traktowana jako część Zachodu i że strefa interesów obronnych NATO obejmuje także nasz kraj.

Nie wiedziałem, że tego samego dnia przebywający w Niemczech Wałęsa postulował tam utworzenie nowej organizacji, którą nazwał NATO-bis, obejmującej wszystkie kraje postkomunistyczne i postsowieckie. Zdziwiony zadzwoniłem do jego kancelarii, by się dowiedzieć, co to oznacza. Nikt z personelu nie wiedział. Wyglądało jednak na to, że organizacja ta bardzo by przypominała Układ Warszawski. Ciekaw jestem, co zachodni partnerzy pomyśleli o naszej polityce.

Innym razem byłem na przyjęciu dyplomatycznym w Warszawie. Rozmawiałem akurat z szefem miejscowej delegatury KGB. „To pan nie wie?” – zapytał zaskoczony. „Uzgodniono traktat polsko-rosyjski”. Nie wiedziałem. Premier też nie wiedział. Okazało się, że za plecami rządu Wałęsa prowadził własną poli­tykę zagraniczną.

Koniec naszej walki

Nie sprzeciwialiśmy się idei traktatu – podobny podpisano z Niemcami – oponowaliśmy jednak przeciwko kilku ustępom, jednemu w szczególności. Rosjanie zgodzili się wreszcie wycofać swoje wojska z Polski. Chcieli jednak utrzymać zdobycze finansowe i wywiadowcze. Bazy wojskowe – lotniska, garnizony, strzelnice – są de facto poza polską kontrolą. Już dziś wykorzystuje się je do przemytu towarów między Rosją a Europą Zachodnią, unikania ceł i podatków. Umożliwiają staremu radzieckiemu establishmentowi wojskowemu prowadzenie ogromnych, dochodowych operacji. Gdyby ktoś chciał przeszmuglować z Rosji materiały nuklearne, bazy wojskowe stanowiłyby doskonały kanał przerzutowy.

My chcieliśmy, by je zamknięto. Rosjanie natomiast domagali się przekształcenia niektórych baz w podmioty joint ventures, co na zawsze zalegalizowałoby ich obecność. Wałęsa wybierał się do Moskwy na podpisanie traktatu ze swoim nowym przyjacielem Borysem Jelcynem. Był przygotowany na poczynienie ustępstw wobec Rosjan. Dopiero weto premiera – wysłał do Moskwy szyfrogram, kategorycznie stwierdzając, że nie zgadza się na to postanowienie – i groźba wielkiego skandalu w ostatniej chwili zmusiły prezydenta do sprzeciwienia się Rosjanom. Nowy tekst zaimprowizowano i odręcznie wpisano do traktatu na dziesięć minut przed ceremonią jego podpisania.

Był to nasz ostatni sukces. Niedługo potem Parysa zmuszono do rezygnacji. Premier liczył, że odejście ministra może uspokoić Wałęsę. Potem zrezygnowałem ja, a parę dni później upadł cały rząd.

Prezydent wyznaczył teraz Waldemara Pawlaka, trzydziestodwuletniego lidera partii chłopskiej, na nowego premiera. Pawlak, przywódca dawnego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, był w starym, marionetkowym parlamencie wiernym sojusznikiem partii komunistycznej. Uczestniczył po stronie komunistycznej w rozmowach Okrągłego Stołu, które przyniosły kres starego reżimu w roku 1989.

Nareszcie Wałęsa może pracować z człowiekiem, z którym czuje się wygodnie: premierem pochodzącym bezpośrednio ze starego obozu komunistycznego. I nie ma obawy, że wybrani przez premiera sojusznicy będą mu przeszkadzać. Tak skończyła się nasza walka.

Nowy podział Europy

Czy naprawdę byliśmy tak kontrowersyjni? Gdy przyszedłem do tej pracy, byłem zafascynowany perspektywą udziału w przekształcaniu armii rodem z Układu Warszawskiego, kształconej i zbrojonej przez były ZSRR – której oficerowie przysięgali wierność Związkowi Radzieckiemu – w nowoczesną polską armię, wierną tylko Polsce. Miałem nadzieję, że możemy stworzyć z niej realnego partnera dla Zachodu i dla NATO. Parę miesięcy temu zdawało się, że mamy szansę.

Krytykowano nas za zwalnianie ludzi. Przykro mi, że skróciłem tyle wspaniałych komunistycznych karier, nie można było jednak myśleć o dołączeniu do NATO na szczeblu politycznym, gdy nasi wykształceni w Moskwie funkcjonariusze wpadali podczas nieudolnych operacji wywiadowczych w zachodnich stolicach, gdy niektórzy nasi wykształceni w Moskwie generałowie utrzymywali kontakty ze starymi kumplami w Rosji, gdy wreszcie nasze uzbrojenie było nieporównywalne z zachodnim. Zmiany trzeba było wprowadzić. Nie chcieliśmy antagonizować Rosji, a jednocześnie naprawdę musieliśmy oddzielić od nich nasz aparat bezpieczeństwa. Weszliśmy w konflikt z prezydentem, ale nie to było najważniejsze. Prawdziwą walkę prowadziliśmy nie z Wałęsą, lecz z siatką komunistycznych elit utrudniających proces reform nie tylko w Polsce, ale także w całym dawnym bloku wschodnim.

Obawiam się, że Europie znów grozi podział. Tym razem linia nie przebiegnie śladem żelaznej kurtyny i nie będzie już oddzielać wolnego świata od krajów totalitarnych. Granica przebiegnie między państwami entuzjastycznie prozachodnimi i prokapitalistycznymi a tymi, które z przeszłością jednoznacznie się nie pożegnały.

Pod tym względem Węgry są już po stronie zachodniej, podczas gdy Bułgaria, Rumunia i dawny Związek Radziecki są – jak się wydaje – skazane na pozostanie na Wschodzie. Czechosłowacja już się dzieli, Czechy dołączają do Zachodu, Słowacja zaś, z nowym ekskomunistycznym przywództwem, też chyba spogląda na Wschód.

Polska, którą polityczne pomieszanie stawia dokładnie w środku, wciąż jeszcze może pójść jedną z tych dróg. Jeśli moje sto dni coś znaczyły – a chciałbym wierzyć, że tak – to dlatego, że zbiegły się w czasie z tymi kilkoma miesiącami, gdy przywódcy Polski próbowali na dobre wykorzenić stare elity komunistyczne i wprowadzić Polskę z powrotem do obozu Zachodu. Przegraliśmy tę rundę, lecz będzie jeszcze następna.

1 Dziennik założony w 1930 roku jako „Daily Worker” przez Komunistyczną Partię Wielkiej Brytanii. Mimo zmiany tytułu i struktury właścicielskiej gazeta określa swoją linię programową jako zgodną z programem Komunistycznej Partii Wielkiej Brytanii [przyp. red.].

Poznajcie pana prezydenta

Fragment książki The Polish house przedrukowany jako artykuł pod tytułem Meet the president w magazynie „Prospect” z października 1997 roku

Wostatniej klasie szkoły średniej, mając lat siedemnaście, byłem zatwardziałym antykomunistą. Pierwszego września 1980 roku uroczystość rozpoczęcia mojego ostatniego roku w szkole była nudna jak zwykle: te same komunistyczne slogany, te same drewniane przemówienia. Ale po łazience chłopców krążyły podekscytowane szepty. „Kim jest ten człowiek, Wałęsa?”, „Po co mu taki duży długopis?”. Telewizja pokazała go dzień wcześniej, kiedy w Gdańsku podpisywał historyczne porozumienia długopisem w kształcie wielkiego cygara. Ochoczo wymienialiśmy strzępki informacji, jakie usłyszeliśmy z oficjalnych mediów, przekazów zagranicznych i pocztą pantoflową. […]

W ciągu następnej dekady wiele wydarzyło się w moim życiu i w kraju. Po okresie współpracy z Solidarnością przyznano mi azyl w Wielkiej Brytanii w roku 1982. Studiowałem na Oksfordzie, byłem dziennikarzem, napisałem książkę o mudżahedinach w Afganistanie. W 1989 roku, kiedy komunizm upadał, wróciłem do domu i – pracując jako dziennikarz – zacząłem jednocześnie odrestaurowywać zniszczony dworek w Chobielinie. Pewnego dnia w lutym 1992 roku pracowałem na dachu, kiedy zadzwonił telefon z Warszawy.

Jako że ceny za rozmowy w Polsce były niebotyczne, szybko zbiegłem na dół i podniosłem słuchawkę, dysząc. „Minister obrony chce z panem rozmawiać” – powiedział nieznajomy głos. Po kliknięciu usłyszałem głos Jana Parysa, pierwszego cywilnego ministra obrony od czasu upadku komunizmu. […]

Powiedział, że chce, abym rozważył propozycję objęcia stanowiska jego zastępcy odpowiedzialnego za kierowanie polityką bezpieczeństwa i stosunkami międzynarodowymi armii, co oznaczało kontakty z NATO. Powiedziałem, że przemyślę to i oddzwonię. Pensja wiceministra wynosiła wtedy 266 dolarów miesięcznie. To oznaczało dziewięćdziesięciopięcioprocentową redukcję moich ówczesnych zarobków przedstawiciela Ruperta Murdocha w Polsce – renowacja Chobielina musiałaby zwolnić.

Parys chciał przemodelować cały nasz utrzymany w sowieckim stylu esta­blishment obronny. Naszych najwyższych dowódców szkolono w sowieckich akademiach wojskowych, przygotowując do dokonania inwazji na północne Niemcy i Danię. Obecnie jedyne realne zagrożenie znajdowało się na wschodzie. […] Nasze ministerstwo obrony nie miało choćby jednego departamentu zajmującego się przygotowywaniem strategii: rozkazy zawsze przychodziły z Moskwy. Siedemdziesiąt procent naszych oddziałów stacjonowało na zachód od Wisły, na wypadek ataku ze strony NATO. Na wschodzie byliśmy całkowicie odsłonięci. Nasza obrona powietrzna była przestarzała, a wywiad wojskowy – od dekad podporządkowany Sowietom.

Potrzebowałem około trzydziestu sekund na podjęcie decyzji. Mówiłem językiem Zachodu, dosłownie i w przenośni, i miałem kontakty z instytucjami wojskowymi w Wielkiej Brytanii oraz w Stanach Zjednoczonych z czasów, kiedy prowadziłem wykłady o Afganistanie. W przeciwieństwie do większości naszych oficerów ja widziałem wojnę, i to w dodatku zwycięską. Jeżeli dalibyśmy radę zbliżyć się do NATO, choćby trochę, istniała szansa na przełamanie błędnego koła wojen i okupacji, w którym trwaliśmy. Służenie wolnej Polsce było moim marzeniem na emigracji. Oddzwoniłem i przyjąłem propozycję.

Moje rozmowy z Parysem trwały łącznie tylko dwie minuty, jednak nie ustrzegliśmy się pierwszego błędu. Zostały podsłuchane przez wywiad wojskowy (WSI), który zainstalował pluskwę w telefonie ministra „dla jego własnego dobra”, jak później wyjaśniano. Nie wszyscy oficerowie mieli taką chęć reformowania polskiej armii, jaką przejawiał Parys. W przeszłości ci, którzy kroczyli linią wyznaczoną przez Sowietów, byli nagradzani awansami i stanowiskami za granicą. Teraz ich przyszłość wyglądała niepewnie.

Moja nominacja musiała wywołać zdziwienie. Byłem młody – miałem tylko dwadzieścia dziewięć lat – i miałem drugi (brytyjski) paszport, który przyjąłem, kiedy podobnie jak wszyscy inni, uważałem, że rządy komunistów będą trwały wiecznie, a resztę mojego życia spędzę na emigracji. Posiadanie drugiego paszportu przez polityków nie jest w krajach o skomplikowanej historii niczym niezwykłym. Dwaj przedwojenni prezydenci mieli szwajcarskie paszporty i nawet w roku 1992 wielu nowo powołanych polskich ambasadorów pochodziło z polskiej diaspory na Zachodzie. Jako dziennikarz przekonywałem sam siebie, że poradzę sobie z zainteresowaniem mediów lepiej niż inni. Wyobrażałem sobie, że mediom spodobają się trzy rzeczy na mój temat: że odebrałem wykształcenie na Zachodzie, że pomagałem antysowieckim siłom w Afganistanie oraz że odnawiałem Chobielin. Myliłem się w każdym przypadku.

„Rambo wylądował!”, „Boże, ocal Polskę!” – krzyczały nagłówki. Jedna z gazet twierdziła, że muszę być agentem CIA, skoro napisałem tekst dla londyńskiego instytutu zajmującego się obronnością, w którego radzie zasiadał były dyrektor tej agencji. Nie, byłem brytyjskim agentem, sugerowała inna gazeta. Kto jak nie brytyjski wywiad mógł zapłacić za moje studia na Oksfordzie?

Reporterzy nie wyczekiwali na moim progu. Tak naprawdę nikt nie zadał mi żadnych pytań dotyczących faktów. Plotki napędzały się same. Ktoś usłyszał jakieś strzępki informacji od znajomego i pobiegł z nimi do druku. Z chwilą, gdy pojawiło się to na papierze, było już traktowane jako fakt, który dawał podstawę do jeszcze bardziej szalonych spekulacji. Nawet moje podróże z afgań­skim ruchem oporu wykorzystywano przeciwko mnie. Czy byłem za tymi walczącymi w partyzantce, którzy produkowali narkotyki, czy za tymi, którzy specjalizowali się w oblewaniu kwasem twarzy kobiet? Jakiś przytomny magazyn informacyjny stwierdził nawet, że powinienem iść do więzienia za służenie w Afganistanie bez zgody polskich władz.

Pierwszego dnia po otrzymaniu nominacji ministerialny samochód podjechał pod moje mieszkanie w Warszawie. Był to stary polonez, odpowiedź komunistycznej Polski na volvo. Otworzyłem drzwi, a kierowca, młody rekrut w mundurze wojskowym, zasalutował mi i przedstawił krótki raport. Zażartowałem, ale to go tylko jeszcze bardziej usztywniło. Była to dziesięciominuto­wa podróż od okolicy Starego Miasta, gdzie miałem mieszkanie opisywane przez media jako „luksusowe” (jeden pokój na biuro, drugi jako sypialnia), do budynku Ministerstwa Obrony Narodowej, naprzeciwko Belwederu, ówczesnej siedziby prezydenta.

Radosław Sikorski i Lech Wałęsa znowu jako sojusznicy w Europejskim Centrum Solidarności, 2019. Źródło: Maciej Kosycarz/KFP/Reporter/East News.

Moje biuro znajdowało się w małej willi na tyłach głównego budynku. Był tam również ogród, opadający ku ogrodzeniu, a za nim, nie dalej niż 200 metrów, stos kamiennych płyt z portykami i ramami okiennymi w ciężkim neoklasycystycznym stylu, uwielbianym przez dyktatorów – ambasada rosyjska. Nigdy nie zleciłem oczyszczenia willi z podsłuchów. Z takiej odległości Rosjanie mogli słuchać nas przy użyciu mikrofonów kierunkowych. To była niepoważna lokalizacja dla Ministerstwa Obrony, o ile oczywiście zamierzano prowadzić politykę niezależną od Rosji.

Parę dni później Parys zaprosił mnie na kolację do Helenowa w zamkniętym obszarze wojskowym, 12 kilometrów od Warszawy. Po kolacji przespacerowaliśmy się wokół największego jeziorka wraz z dwoma ochroniarzami Parysa, którzy szli za nami krok w krok, w takiej tylko odległości, aby nie słyszeć naszej rozmowy.

„Jak myślisz, co by się stało, gdyby Polska zdobyła broń atomową?” – zapytał Parys.

Spojrzałem na niego. W napięciu oczekiwał na odpowiedź. Nie żartował. Polska była sygnatariuszem porozumienia przeciw rozprzestrzenianiu broni nuklearnej. Posiadanie broni atomowej nie miało sensu, jeśli potencjalni przeciwnicy o tym nie wiedzieli. Jednak gdyby wrogowie wiedzieli, wtedy praw­dopodobnie wiedzieliby wszyscy. A w tamtym czasie, w świetle odkrycia tajnego programu nuklearnego Saddama Husajna, Zachód, co zrozumiałe, obawiał się proliferacji broni atomowej.

„Czyżbyśmy ją zbudowali?”

„Nie. Możemy ją kupić”.

„Od kogo?”

„Byłego KGB. Sprzedają wszystko. Możemy mieć pięć taktycznych głowic nuklearnych za milion dolarów”.

„Wydaje mi się, że powinniśmy odmówić. Jeżeli się dowiedzą, Stany Zjednoczone uznają nas za kolejną Libię czy Irak. A jeżeli utrzymamy wszystko w tajemnicy, to jaki to ma sens?”

„Cieszę się, że tak myślisz. Też nie zgadzam się z tym pomysłem”.

To nie był jego pomysł. Szef wywiadu wojskowego, admirał Wawrzyniak, umówił się z nim na tajne spotkanie, położył papiery na stole i powiedział: „Zgodnie z rozkazem prezydenta Wałęsy proszę podpisać tę zgodę”.

Był to rozkaz rozpoczęcia procesu zakupu głowic. A dodatkowo sprzedawcy mieli zostać oszukani w sprawie płatności. Wymiana miała nastąpić na polskim terytorium. Nasze siły zbrojne miały być w pogotowiu i odzyskać pieniądze zaraz po dokonaniu transakcji. Operacja była praktycznie „bez ryzyka”, twierdził admirał. Wałęsa naciskał w tej sprawie na Parysa. Mieczysław Wachowski, podejrzana postać, były szofer Wałęsy, a teraz szef sztabu prezydenta, podszedł do Parysa podczas pewnego przyjęcia i powiedział: „Będziesz robić to, co ci mówimy, a będziesz ministrem na zawsze”. Na szczęście podpis Parysa był niezbędny do uruchomienia pieniędzy ze środków wywiadu.

Czy to możliwe, że Wałęsa był tak lekkomyślny? Spotkałem go po raz pierwszy od marca 1981 roku kilka miesięcy wcześniej, kiedy przeprowadziłem z nim wywiad dla polskiej telewizji państwowej w pierwszą rocznicę jego prezydentury. Przyszedłem do pałacu prezydenckiego jako zwolennik Wałęsy. W 1991 roku, kiedy większość warszawskiej elity go krytykowała, ja pisałem artykuły w jego obronie. W świetle kamer zwracałem się do niego z szacunkiem i sympatią. W końcu to był „nasz” Lech. Jednak Wałęsa uznał mój szacunek za przejaw słabości, i nie odpowiedział na żadne z moich pytań, bełkocząc bez ładu i składu. Tylko dziesięć minut z czterdziestominutowego nagrania do czegokolwiek się nadawało. Wałęsa epatował siłą, której nie ograniczały jednak żadne normy grzeczności lub choćby odrobina skromności. Byłem przerażony atmosferą panującą w rezydencji prezydenta. Język, którym się posługiwano, przywodził na myśl spelunę, a panujący nastrój kojarzył się z siedzibą gangu wyłudzaczy. Potakiwacze z jego świty podlizywali mu się jak wodzowi jakiegoś afrykańskiego plemienia. Opuściłem pałac prezydencki upokorzony, zawstydzony i smutny. Upokorzony jego niegrzecznością, zawstydzony tym, że byłem na tyle ślepy, by popierać go przez tak długi czas, i zasmucony tym, że człowiek, który zdobył nieśmiertelność, właśnie niszczył swoją wielkość.

Później pojawiły się informacje, że podczas wymierzonego w Gorbaczowa zamachu stanu z poprzedniego roku Wałęsa napisał list gratulacyjny do twardogłowych spiskowców, który został przejęty przez premiera w ostatniej chwili. Teraz Wałęsa podróżował po europejskich stolicach, propagując ideę stworzenia drugiego NATO – jakiegoś wschodnioeuropejskiego sojuszu wojskowego, którego częścią mogłaby być Rosja i któremu Rosja oddałaby część swojego arsenału nuklearnego. Było to albo naiwne, albo szalone, zwłaszcza że Wałęsa nawet nie skonsultował się z własną kancelarią, o Ministerstwie Spraw Zagranicznych czy o nas w Ministerstwie Obrony Narodowej nawet nie wspominając.

Musiałem przyjąć do wiadomości fakt, że mój były idol to w połowie Mahatma Gandhi, a w połowie wiejski cham, i nigdy nie wiadomo, która strona akurat weźmie górę. Wydawało się, że jest w stanie zrobić wszystko.

Jednak jego próba zdobycia broni nuklearnej mogła się skończyć katastrofą na wyjątkową skalę. Jeżeli informacje o operacji by wyciekły, Polska stałaby się pariasem. Zniknęłyby wiarygodność naszej nowej demokracji i nasze szanse dołączenia do zachodnich instytucji. Możliwe, że to właśnie było celem. Możliwe, że Rosjanie starali się wciągnąć nas głębiej w spisek, a później wszystko ujawnić. Cały świat dowiedziałby się, że Polacy są nieodpowiedzialni i lepiej, aby znajdowali się pod kontrolą innej, bardziej przewidywalnej potęgi.

Parys odmówił podpisania autoryzacji. Wałęsa i jego ludzie naciskali jeszcze bardziej, jednak Parys pozostał nieugięty. Zamiast bawić się bronią atomową, zdecydowaliśmy się zwolnić ludzi, którzy opracowali cały plan, przede wszystkim admirała Wawrzyniaka. Jego twierdzenia, że operacja nie niosła „żadnego ryzyka”, były niedorzeczne.

Działo się to wiosną 1992 roku, tylko parę miesięcy po nieudanym zamachu stanu wymierzonym w Gorbaczowa i raptem kilka tygodni po upadku Związku Radzieckiego. Dziesiątki tysięcy żołnierzy radzieckich wciąż okupowało Polskę. Jednocześnie WSI były ostatnią instytucją w Polsce, której nie dotknęła żadna reforma. W czasach komunistycznych, szczególnie w latach 80., były czymś znacznie więcej niż oczyma i uszami armii. Podczas stanu wojennego wojsko rządziło państwem. WSI, z komórkami w każdej jednostce wojskowej, miały oko na samą armię. Dla generała Jaruzelskiego były najważniejszym instrumentem kontroli. Gdyby zamach w Moskwie się udał i Związek Radziec­ki oraz stara gwardia odzyskały władzę, WSI mogły podjąć próbę odbudowania swoich wpływów Polsce.

Miesiąc później Parys wezwał admirała do swojego gabinetu bez ostrzeżenia, z oddziałem paramilitarnym w odwodzie na wypadek próby stawiania oporu. Jego następca – generał spoza WSI – już czekał. Pojechaliśmy w konwoju do siedziby WSI: Parys w opancerzonym samochodzie z przodu, jego ochroniarze w następnym. Szefa gabinetu ministra wziąłem ze sobą do poloneza. Ostatecznie przejęcie władzy odbyło się bez zakłóceń. Wałęsa był wściek­ły. Lubił otaczać się z ludźmi skompromitowanymi. Nie przeszkadzali mu starzy, komunistyczni szpiedzy, jeśli tylko okazywali się przydatni w realizacji jego intryg. Trzy lata później, kiedy walczył o reelekcję jako czempion anty­komunizmu, nie mogłem się nie uśmiechnąć.

Tłum. Łukasz Pawłowski

Dalsza część w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Wstęp od redakcji

Spis treści

Prolog

CZĘŚĆ 1

Wprowadzenie

Dlaczego zagłosuję na Lecha Wałęsę

Moje sto dni

Poznajcie pana prezydenta

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Spis treści

Meritum publikacji