Wyspa niechcianych kobiet - Agata Komosa-Styczeń - ebook + książka

Wyspa niechcianych kobiet ebook

Komosa-Styczeń Agata

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

29 osób interesuje się tą książką

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 238

Data ważności licencji: 8/13/2032

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



W serii ukazały się ostatnio:

Bradley Hope Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi

John Treherne Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos

Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 3)

Bartosz Panek Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach

Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu

Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 3 rozszerzone)

Wojciech Górecki Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie

Mateusz Marczewski Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 3)

Katarzyna Bednarczykówna Masz się łasić. Mobbing w Polsce

Anna Maziuk Niedźwiedź szuka domu

Anna Malinowska Sosnowiec. Nic śląskiego

Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej (wyd. 2 zmienione)

Adam Zadworny Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku

Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium (wyd. 2 rozszerzone)

Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru (wyd. 2)

Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 3)

Maciej Czarnecki Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice

Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą (wyd. 2)

Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce (wyd. 2)

Aleksandra Boćkowska Gdynia. Pierwsza w Polsce

Anna Bikont Nie koniec, nie początek. Powojenne wybory polskich Żydów

John McPhee Plac Zgody. Wieczyście neutralna Szwajcaria

Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 4)

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 5)

Marta Grzywacz Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci

Paweł Smoleński Trędowate kobiety czyszczą ryż

Marta Wroniszewska Matka bez wyboru. O kobietach, które opuściły swoje dzieci

Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 3)

François-Henri Désérable Kruszenie świata. Podróż do Iranu

Martyna M. Wojtkowska W Nowej Zelandii wschodzi słońce. Wojenna tułaczka polskich dzieci

Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci (wyd. 2)

Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej (wyd. 3)

Thomas Orchowski Pasterzy jest coraz mniej. Reportaż z Krety

Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 3)

Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 4)

W serii ukaże się m. in.:

Ilona Wiśniewska Hjem. Na północnych wyspach

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce: Mieszkanki Sprogø z dyrektorką ośrodka oraz latarnikiem i jego dziećmi przed domkiem wakacyjnym Wolność (dun. Friheden) © Dansk Forsoghistorisk Museum

Fotografie wewnątrz tomu © Dansk Forsoghistorisk Museum

Wybór fotografii Agata Komosa-Styczeń

Copyright © by Agata Komosa-Styczeń, 2025

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Ewa Charitonow

Konsultacja merytoryczna dr Rafał Halik

Korekta Jadwiga Makowiec / d2d.pl, Anna Hegman / d2d.pl

Skład pismami Warnock Pro i Futura Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-177-4

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2025

Wydanie I

Louise karmi piersią. Jej córka Britta za chwilę skończy rok. Mała dłoń leży na piersi kobiety, buzia dziewczynki pracuje miarowo.

Pierwsze karmienia były trudne. Britta nie wiedziała, jak ssać, Louise nie potrafiła jej pomóc. Bardzo ją to martwiło, tym bardziej że lekarz prowadzący powiedział, że pokarm to najlepsze, co ona może dać dziecku. Starała się ze wszystkich sił.

Teraz, po roku, są zgrane. Britta prawidłowo przybiera na wadze, a Louise ma dużo mleka. Matka patrzy na dziecko. Niemowlę ma przymknięte oczy, ale co chwila zerka w górę.

Louise dała już Britcie najlepsze, co mogła dać. Teraz trzeba się skupić na tym, czego dawać nie powinna: trudnego charakteru, porywczego temperamentu, niepełnej rodziny, spuścizny pokoleń przepełnionej alkoholizmem i przemocą, wątpliwej inteligencji, złych nawyków. Z dokumentacji prowadzonej w zakładzie dla „słabych duchem” – w którym zamknięto Louise trzy lata wcześniej za zamiłowanie do marynarzy i słabe wyniki w nauce – jasno wynika, że nie jest ona najlepszym wzorcem. Zanim trafiła na Sprogø, była już zamknięta w domu dla dziewcząt koło Aarhus, a potem w zakładzie dla opóźnionych umysłowo w Brejning.

Louise pochodziła z bardzo biednej rodziny. Miała dziewięcioro rodzeństwa – większość braci i sióstr zmarła w dzieciństwie – ostały się tylko Louise i jej siostra Silje. Rodzice? Rodzice byli, ale jakby ich nie było. Nie bili, po prostu czasami przepadali gdzieś na długie tygodnie, a potem, jak gdyby nigdy nic, wracali. Z domu rodzinnego Louise zapamiętała przede wszystkim przejmujący głód. Kiedy poszła do szkoły, okazało się, że nie jest specjalnie bystra. Na początku szło jej nawet nieźle: składała litery w słowa, nauczyła się dość płynnie czytać. Pierwsze matematyczne rachunki też nie stanowiły większego problemu. Sytuacja się zmieniła, kiedy na lekcjach zaczęto rozwiązywać trudniejsze zadania i Louise nie wystarczało już palców do obliczeń. Nie potrafiła się skupić, nie rozumiała poleceń. Nie mogła liczyć na pomoc pedagogów. Przecież zdolne, dobrze rozwinięte dzieci nie potrzebują specjalnego traktowania. Specjalnego traktowania potrzebują tylko te opóźnione. Najwidoczniej Louise taka właśnie była. Nauczyciele z niej drwili, a dzieci się śmiały. Nie chciała tego. Postanowiła zdobyć szacunek rówieśników w inny sposób. Jako czternastolatka przechorowała rzeżączkę i miała wszy. Te łonowe.

Pewnego dnia do domu Louise przyszła kobieta. Matka Louise akurat spała na kanapie. Kobieta omiotła mieszkanie spojrzeniem. Było brudno. Ze zlewu wystawały tłuste talerze, niedoprane szmaty wisiały na sznurku, który przecinał izbę na pół. Śmierdziało przetrawionym alkoholem i stęchlizną. Kobieta zabrała Louise na test; dziewczyna nie miała pojęcia, co to za sprawdzian i dlaczego ktoś ma ją testować. W sterylnie czystym pokoju wysoki przystojny mężczyzna w białym kitlu i rogowych okularach posadził ją przy biurku.

– Louise, powiedz mi, kto to jest matka? – zapytał.

Louise przypomniała sobie nieprzytomną postać o nieświeżym oddechu, leżącą na kanapie w ubłoconych butach. Co miała odpowiedzieć? Jak to ująć? Wlepiła zatem oczy w lekarza i wyczekiwała, co będzie dalej. Medyk westchnął, odhaczył coś w formularzu leżącym na biurku i zadał kolejne pytanie:

– Jaki ustrój panuje w Danii?

Louise spanikowała. Znała wyłącznie słowo „wystrój”, które odnosiło się do wyglądu danego miejsca. Czy o to pyta ten mężczyzna?

– Dania ma bardzo ładny wystrój. Jest bardzo zielona i z wielu miejsc widać morze.

Na formularzu pojawiło się zamaszyste skreślenie.

– Rozumiem, Louise. To wszystko.

Dziewczynę zdiagnozowano jako lekko opóźnioną. Wysłano ją do ośrodka zamkniętego dla niedorozwiniętych i nieposłusznych. Ale ośrodki zamknięte nie są dla szesnastolatek. Zwłaszcza że Louise zdążyła już odkryć kluby jazzowe. Lekkość, jaką potrafi dawać muzyka. Wolność. Zatem uciekała. Najpierw z domu dla dziewcząt pod Aarhus, potem z Brejning. Nie było takiego muru, który mógłby ją powstrzymać. Postanowiono więc przenieść ją tam, skąd nie ma ucieczki.

Na Sprogø, wyspę dla takich jak ona.

Louise wiedziała, że nie powinna spać z rybakiem, który cumował na Sprogø. Wszelkie kontakty damsko-męskie były tu surowo zabronione. Dlaczego to zrobiła? Na złość? Żeby poczuć się panią własnego ciała? A może liczyła na to, że rybak się zakocha i zabierze ją z wyspy? Przecież takie sytuacje się zdarzały – Lotta została wyciągnięta ze Sprogø przez swojego narzeczonego. Trzeba jednak przyznać, że Lotta sprawowała się wzorowo. Była najsprawniejszą krawcową, bez narzekania wykonywała najgorsze prace w gospodarstwie, nie paliła, raportowała dyrektorce o wszelkich naruszeniach regulaminu. No i nie zaszła w ciążę. Nawiązała korespondencyjną znajomość z Henningiem, rzeźnikiem z Fredericii. Kiedy ten oświadczył się jej listownie, naczelny lekarz wysłał do gminy, w której mieszkał mężczyzna, list z zapytaniem, czy to solidny człowiek. Czy zapewni Lotcie byt, czy miał wcześniej żonę i z jakiej jest rodziny. Przedstawiciele gminy poręczyli za Henninga. Teraz pozostało zdecydować, czy dwudziestoośmioletnia Lotta jest wystarczająco odpowiedzialna, żeby dostać pozwolenie na opuszczenie wyspy.

Postawiono jej warunek: jeśli zgodzi się na sterylizację, będzie mogła warunkowo odpłynąć ze Sprogø i wziąć ślub. Oczywiście dyrektorka Nielsen będzie ją odwiedzać we Fredericii i sprawdzać, jak sobie radzi. Ale Lotta dostanie szansę na normalne życie poza Sprogø.

Henning został poinformowany, że jego przyszła żona nie da mu potomstwa. Nie zraził się; miał już troje dzieci z poprzedniego małżeństwa. Pierwsza małżonka zmarła przy ostatnim porodzie, więc Lotta spadła mu jak z nieba. Nie, nie ma nic przeciwko. To nawet lepiej.

Dyrektorka ośrodka odwiedziła ich już dwa razy. W domu podobno jest czysto, nie brakuje jedzenia, dzieci są schludne i zadbane. Rzeźnik to jednak dobry fach. Henning bywa porywczy, a Lotta ma zasinienia na ciele, co trochę niepokoi dyrektorkę i lekarza naczelnego, ale Lotta zawsze staje w obronie męża. Nic dziwnego. Parę siniaków to niewiele, gdy stawką jest życie na wolności.

Louise odpływa ze Sprogø na początku marca. Ma urodzić w szpitalu w Vejle i przez rok zajmować się dzieckiem. To standardowa procedura; są jej poddawane wszystkie, które zaciążyły na wyspie. Louise dostaje listy od koleżanek stamtąd. Dyrektorka też do niej pisze, pyta o Brittę. Dziewczyny nie mogą się doczekać powrotu Louise. Podczas jej nieobecności na Sprogø przybyło kilka nowych rezydentek. Dwie są niepełnosprawne umysłowo. Pierwsza, imieniem Carla, podobno wybucha niekontrolowanym głośnym śmiechem w najmniej spodziewanych momentach, ale jest bardzo łagodna i miła. Pracuje w zakładzie krawieckim i przydzielono ją do pokoju z Meritt, której niezbyt się to spodobało, ale niestety na wyspie nie wszystko dzieje się zgodnie z wolą podopiecznych. Z kolei druga nowa rezydentka, Inge, łatwo wybucha gniewem, bywa też agresywna. Maren napisała Louise w liście, że najgorsze w Indze jest to, że nie do końca wiadomo, co ją wyprowadzi z równowagi: źle ułożone sztućce, niespodziewany hałas czy nawet sposób, w jaki porusza się inna dziewczyna. Dlatego Inge dostała jedynkę. Dyrektorka Frida woli dmuchać na zimne. Nie może ryzykować, że Inge zaatakuje współlokatorkę w nocy.

Drzwi do sali otwierają się, wchodzi pielęgniarka. Mówi, że już czas. Louise czuje, że cała się spina. Dopiero teraz uświadamia sobie, że Britta, to pachnące mlekiem stworzenie, zaraz zniknie. Ta miękka część Louise, która przez ostatnich dwanaście miesięcy kiełkowała w dłoniach matki, zostanie zaraz wyrwana jej z rąk.

– Nie – mówi cicho Louise.

Pielęgniarka podchodzi szybkim krokiem i zabiera dziecko. Britta budzi się i zaczyna płakać. Louise nie rozumie, co dzieje się z jej ciałem, które to sztywnieje, to mięknie, na przemian. Nie ma siły, by zacisnąć palce na niemowlęciu, ale czuje, że w niej samej wszystko jest zawiązane na supeł. Po kilku miesiącach na Sprogø wie, że opór nie ma sensu, a jednocześnie nieznany wcześniej sprzeciw sygnalizowany przez jej ciało manifestuje się paraliżującym skurczem. Britta to ciało z jej ciała. Louise nie chce oddawać małej i nie chce się z nią żegnać. Chce spojrzeć na córkę po raz ostatni, ale nie ma już ani pielęgniarki, ani Britty.

Louise będzie musiała sobie poradzić z nawałem mlecznym, który nastąpi po gwałtownym odstawieniu dziecka od piersi. Sutki bolą ją niemiłosiernie, napęczniałe, opuchnięte od mleka. Louise za dwa dni zostanie wysterylizowana. Za miesiąc wróci na Sprogø. Piersi ciągle bolą. Ten ból zapamięta na zawsze, choć nigdy już nie będzie miała szansy go doświadczyć.

Przystanek na moście

Wyspa Sprogø jest jak koralik na długim łańcuszku mostu Storebælt łączącego dwie największe wyspy Danii: Fionię i Zelandię. Dokładnie 6,7 kilometra od brzegu Fionii i osiem kilometrów od Zelandii. Niemal w połowie. Wygląda jak żart. Ma raptem sto sześćdziesiąt cztery hektary. Droga przecina wyspę na dwie nierówne części – z jednej strony tory kolejowe i grobla, a z drugiej znacznie większy, wybrzuszony kawałek ziemi, który według mnie wygląda tak, jakby miał zaraz zatonąć przez swoją nieproporcjonalność. Gdy patrzę na Sprogø z lotu ptaka, mam wrażenie, że jedyną rzeczą trzymającą tę wyspę na powierzchni jest asfaltowa wstęga mostu rozpięta między dwoma brzegami. Z samochodu widać latarnię morską. Dla przypadkowego turysty Sprogø pozostaje anonimowa. Nie ma żadnej tablicy informującej, co to za miejsce. Zresztą – w jakim celu? Kto miałby tutaj przyjechać? Niektórzy sądzą nawet, że to wyspa techniczna, usypana przy budowie mostu.

Sprogø przykrywają zatem pasy asfaltu. Wyspa jest niechętna turystom i droga – za przejazd całym mostem tam i z powrotem trzeba zapłacić ponad czterysta koron duńskich (plus minus dwieście pięćdziesiąt złotych). Sund & Bælt, zarządca mostu, nie planuje jakichkolwiek inwestycji na wyspie ani upamiętnienia historii tego miejsca. Historii około pięciuset kobiet wywiezionych na ten skrawek ziemi i pozbawionych praw obywatelskich. Tam, gdzie kiedyś mieszkały, obecnie znajduje się hotel dla pracowników Sund & Bælt, a w porcie, do którego przybijały kutry przywożące rezydentki, stoi nowoczesna mobilna sauna. W dawnej jadalni odbywają się konferencje i spotkania osób zatrudnionych do obsługi najdłuższego mostu w Europie. Budynków nie można zwiedzać. Wyspę da się obejść w dziesięć–piętnaście minut – jeśli podziwia się widoki. Dawniej, kiedy przez jej środek nie przebiegała jeszcze droga, tam, gdzie dziś leży szeroki pas asfaltu, stał Friheden [Wolność], wakacyjny domek dla pensjonariuszek. Znajdował się w odległości zaledwie trzech i pół minuty marszu od stałej siedziby. Personel ośrodka chciał jednak, by kobiety miały poczucie, że w wakacje przebywają poza domem.

Rezydentki? Pacjentki? Więźniarki? Założyciele instytucji na Sprogø nazywali je dziewczętami i klientkami. Dziewczęta ze Sprogø. Robili to celowo, by podkreślić, że mieszkanki wyspy nie są wystarczająco dojrzałe i samodzielne, by nazywać je kobietami. Że nie dorosły do tego miana. Sprogø nie jest historią z odległej przeszłości. Na wyspę w Wielkim Bełcie promy z Korsøru wywoziły kobiety na wieloletnią banicję w latach 1923–1961.

Sprogø widziane z powietrza. Fot. Sara Marie Petersen

To, co wspólne

W duńskim nie ma słowa „proszę”. Prośbę można wyrazić konstrukcją beder om, „modlę się o…”, zmiękczyć twarde żądanie przysłówkami lige albo genre lub zwrócić się do kogoś, kogo prosimy o przysługę, z pytaniem: czy będziesz tak miła/miły? To wszystko. Prośba jest czymś miękkim i nieokreślonym. Pozostawia odbiorcy swobodę decyzji. W Danii nie działa, ponieważ jednym z fundamentów dobrostanu Duńczyków jest to, że wiedzą, na czym stoją. Normy, zakazy, nakazy, także te nigdzie niespisane, ale funkcjonujące w ogólnej świadomości, porządkują świat. Tu się nie prosi, tu wiadomo, co trzeba robić, by prośby nie musieć artykułować.

Aby jednak powszechne posłuszeństwo stało się cechą narodową, dawniej w duńskich miastach porządku pilnowali specjalni funkcjonariusze, a pośrodku rynku nierzadko stał kag, pręgierz. Wszelkie przewinienia, takie jak kłamstwa, oszustwa, kradzieże czy nierząd, podlegały karze egzekwowanej publicznie przez kagmanda (nazwa tej funkcji może być tłumaczona jako „kat”, chociaż pełniący ją człowiek zazwyczaj nie wykonywał wyroków śmierci). I choć pręgierz nie jest wynalazkiem typowo duńskim, pamięć o nim pozostaje wciąż żywa, a większość miejscowości ma nawet etatowych katów przechadzających się po ulicach w strojach z epoki. W Tønder, mieście, w którym mieszkam, na rynku stoi pomnik kagmanda – prostego jak świeca, w galowym uniformie, trzymającego pejcz w prawej ręce. Tuż obok mojego domu znajduje się przechowalnia rekwizytów na święta państwowe i lokalne. W jej witrynie także króluje kagmand. Obok widać dwie smutne postaci w rozerwanych szatach i z bardzo zakrwawionymi plecami. Przyłapani i ukarani przez niego dostawali wilczy bilet i tracili prawa obywatelskie. Działo się z nimi to, co dla Duńczyków jest końcem świata – wykluczano ich ze wspólnoty.

Przeciętny Duńczyk czy Dunka należą do co najmniej kilku stowarzyszeń. Mogą to być kółka robótek ręcznych, kluby smakoszy nalewek (bardzo popularne), koła łowieckie, chóry. Poczucie przynależności i regularne spotkania w ramach zajęć pozwalają przejrzeć się w oczach innych, sprawdzić, czy się nie odstaje. Ułatwiają, oczywiście, budowanie relacji, które ponoć mają zasadniczy wpływ na nasze poczucie szczęścia. A na szczęściu Duńczycy podobno się znają.

Cóż, poharatane plecy, które z czasem się zabliźniały, były karą dużo łagodniejszą od banicji.

Ogromna wartość, jaką dla Duńczyków stanowi wspólnota, wyewoluowała w nieformalny system kontroli społecznej. Sprawdza się on do dzisiaj. Nieprzypięte rowery, fachowcy świadczący usługi akonto, nawet dilerzy samochodowi, którzy z ufnością przekazują ci kluczyki do samochodu, zanim za niego zapłacisz. Nie oszukasz ani nie ukradniesz, bo będziesz się bał, że cię odtrącimy.

W czasach gdy kagmandowie okupują już tylko postumenty na miejskich rynkach, norweski pisarz duńskiego pochodzenia Aksel Sandemose formułuje w powieści Uciekinier przecina swój ślad prawo Jante. Nieformalny zbiór zasad Duńczyków, a może nawet wszystkich Skandynawów.

Nie sądź, że jesteś kimś wyjątkowym.

Nie sądź, że nam dorównujesz.

Nie sądź, że jesteś mądrzejszy od nas.

Nie sądź, że jesteś lepszy od nas.

Nie sądź, że wiesz więcej niż my.

Nie sądź, że jesteś czymś więcej niż my.

Nie sądź, że jesteś w czymś dobry.

Nie masz prawa śmiać się z nas.

Nie sądź, że komukolwiek będzie na tobie zależało.

Nie sądź, że możesz nas czegoś nauczyć.

Nie sądź, że jest coś, czego o tobie nie wiemy.

Tak naprawdę tych jedenaście zdań to nie zasady. To najeżone szpice palisady, na którą możesz się nadziać, kiedy spróbujesz zakwestionować jedność i nierozerwalność wspólnoty. Nie wszyscy Duńczycy identyfikują się z nimi, Jante wywołuje dyskusje. Czy to wyraz skandynawskiego egalitaryzmu, ostrzeżenie przed totalitaryzmem? Kiedy wyciągam temat prawa Jante przy rodowitych Duńczykach, niektórzy uśmiechają się z przekąsem i przewracają oczami, inni z zapałem zaczynają deliberować o tym, jak mentalność, która przyczyniła się do sformułowania owych reguł, pozwoliła na zbudowanie najlepszego państwa na świecie. Ogólnonarodowa dyskusja nad Jante nie kończy się nigdy i co rusz interpretowane jest ono na nowo. A ja zawsze o nim myślę, gdy mijam sklep drogerii Normal, na którego witrynie ludek z czarnych kresek oznajmia dumnie w dymku, wbrew nazwie sieciówki: „Jestem wyjątkowy”.

W płaskiej i słabo zalesionej Danii nie sposób się ukryć. Dosłownie i metaforycznie jest się tu zawsze widocznym. Duński system zarządzania danymi został skonstruowany tak, by państwo wiedziało o tobie wszystko. Przy wypełnianiu wniosków o dodatki na dzieci, ulgi mieszkaniowe i inne wsparcie socjalne większość pól w formularzach uzupełnia się sama. To twoja pensja, to twój czynsz, tyle płacisz za dziecko w żłobku, tyle dostajesz z kraju pochodzenia (jeśli jesteś imigrantem). Twoje długi, aktywa, mandaty, przewinienia, samochody, domy, dzieci, małżeństwa i rozwody wirują w informacyjnym wszechświecie i zawsze lądują we właściwej rubryce zdigitalizowanych dokumentów, które właśnie wypełniasz.

Ostatnio na mojej lokalnej facebookowej grupie pojawiło się zdjęcie pustej ulicy opatrzone pytaniami zaniepokojonego mieszkańca: „Halo, czemu tu tak pusto? Gdzie się wszyscy podziali?”. Mieszkańcy mojego miasteczka chcą wiedzieć, co się dzieje, nie tylko wtedy, gdy wyją syreny czy jedzie karetka (tego też się zawsze dowiem z grupy na Facebooku). Oni muszą mieć informacje o tym, co się dzieje, gdy nic się nie dzieje!

„Właścicielu czerwonej tesli na numerach takich i takich, który jechałeś wczoraj z Tønder do Bredebro, wiedz, że mam twoje zdjęcia i nagrałem filmik. Daję ci szansę zgłoszenia się do mnie, by porozmawiać o tym, jak należy jeździć bezpiecznie. Jeśli się nie zgłosisz, pójdę z tym na policję”, grzmi jeden z postów. Pod nim wspierające autora komentarze innych mieszkańców. Co charakterystyczne, takie zwracanie uwagi odbywa się wyłącznie bezosobowo, na forach internetowych, gdy winowajca nie jest znany z imienia i nazwiska. Duńczycy zazwyczaj nie powiedzą wprost, gdy zrobisz coś źle. Będą jednak wywierać delikatną presję, rzucać znaczące spojrzenia, aż poczujesz, że coś jest nie tak. Wszelkie odstępstwa od normy – czy to w twoich finansach, czy w twoim zachowaniu – są widoczne gołym okiem. Ktoś zawsze patrzy.

Państwo dobrobytu

Garstka nie powinna żyć wspaniale.

Większość nie powinna żyć średnio.

Margines nie powinien żyć źle.

Wszyscy powinni żyć dostatnio.

To nie prawo Jante, nie hygge, a nawet nie klocki Lego są trzonem istoty duńskości. Pod koniec XIX wieku w Danii rozpoczęła się realizacja ogromnego projektu, w który zostali zaangażowani wszyscy obywatele – budowy państwa dobrobytu, velfærdsstaten. Sprawnej machiny, zdolnej zaopiekować się najsłabszymi, pod warunkiem że ci najsilniejsi podzielą się majątkiem i zasobami ze społeczeństwem.

Duńczycy byli światowymi pionierami w działaniach na rzecz osobistej wolności jednostki oraz wyrównywania szans. W 1788 roku część duńskich chłopów zwolniono z obowiązku pracy w majątku, w którym się urodzili, do czego wcześniej zobowiązywał ich stavnsbåndet, rodzaj poddaństwa. Od 1800 roku już wszyscy chłopi mogli się cieszyć wolnością. W tym samym roku pozwolono im także na posiadanie własnych gospodarstw. W 1814 roku stała się rzecz jeszcze ważniejsza – i zasadnicza w kontekście budowania społeczeństwa egalitarnego – Dania jako pierwszy kraj na świecie wprowadziła powszechny, obowiązkowy i bezpłatny system edukacji. Pierwsze dotyczące go przepisy wprowadzały obowiązek uczęszczania do szkoły przez siedem lat; wówczas powstały pierwsze folkeskoler, duńskie publiczne szkoły podstawowe. Obowiązek był motywowany w dużej mierze względami religijnymi – w szkołach publicznych, zarówno miejskich, jak i wiejskich, stawiano na naukę czytania, co wynikało z cichego kompromisu między oświeceniowymi humanistami a klerem. Ci pierwsi przełknęli dominację pism religijnych w programie nauczania – w imię edukacji dzieci. Najmłodszych uczono też rachunków i historii Danii, która miała pomóc w wychowaniu patriotycznym i zbudowaniu silnego społeczeństwa obywatelskiego. Nauka w folkeskole odbywała się w systemie dwuklasowym: dla dzieci od siedmiu do dziesięciu lat i od dziesięciu do czternastu. Co jednak najważniejsze, nauka w niej była bezpłatna i zajmowała najmłodszym zaledwie trzy dni w tygodniu. Ustawodawcy wiedzieli, że nie mogą zabrać dzieci z gospodarstw na dłużej, ponieważ ich praca w obejściu i na roli jest bardzo ważna. Ślady tych dziewiętnastowiecznych uregulowań są widoczne w organizacji duńskiego roku szkolnego do dziś. Letnie wakacje trwają w Danii około półtora miesiąca, jednak właściwe sommerferie, kiedy dorośli biorą wolne w pracy, a przedszkola i żłobki są pozamykane, przypadają na dwudziesty dziewiąty i trzydziesty tydzień roku, czyli dokładnie w okresie żniw. Kraj wtedy dosłownie zamiera. Druga taka przerwa, tym razem tygodniowa, wypada w październiku. Nazywana jest wakacjami kartoflanymi, na pamiątkę czasów, gdy dzieci zabierano ze szkół na wykopki.

Pierwsze założenia państwa dobrobytu zostały spisane w konstytucji z 1849 roku. To w tym dokumencie zapewniono wsparcie państwa dla osób żyjących oficjalnie poniżej progu ubóstwa. Jednak każdy, kto korzystał z takiej pomocy, zostawał w tamtym czasie chwilowo pozbawiony praw wyborczych – w myśl zasady, że jeśli nie jesteś wystarczająco samodzielny, by zapewnić sobie godne warunki życia, nie powinieneś decydować o kształcie państwa.

Ustawa zasadnicza z 1849 roku przyznawała prawa wyborcze piętnastu procentom duńskiej populacji. Głosować mogli wyłącznie mężczyźni powyżej trzydziestego roku życia, którzy nie otrzymywali wsparcia socjalnego oraz posiadali własne gospodarstwo. W późniejszych latach dodawano kolejne przepisy mające na celu zbudowanie nowoczesnego socjaldemokratyzmu. W 1891 roku wprowadzono prototyp emerytury; mieli ją otrzymywać wszyscy obywatele po ukończeniu sześćdziesięciu lat. Indywidualną wysokość świadczenia ustalały organy władzy lokalnej, a krajowy rząd finansował je w pięćdziesięciu procentach. To była ogromna zmiana, również mentalna. Z kolei na początku XX wieku wprowadzono kasy chorych. Do tej pory duńscy pracownicy i pracownice (gospodarka Danii opiera się przede wszystkim na rolnictwie i przemyśle) żyli w nieustannym strachu przed chorobą czy wypadkiem, które mogły wyeliminować ich z rynku pracy. Także w Danii rewolucja przemysłowa nie brała jeńców – pracować trzeba było długo, bez odpoczynku i przywilejów.

Emerytura i ubezpieczenie chorobowe częściowo zlikwidowały obawy społeczeństwa. Częściowo, ponieważ pod koniec XIX wieku, bardziej od stałości zatrudnienia i opieki, Duńczyków zajmowały konflikty zbrojne.

W latach 1848–1850 oraz w roku 1864 Danię spustoszyły wojny z Królestwem Prus. Co więcej, ta ostatnia skutkowała utratą kontroli nad sporą częścią południowej Jutlandii. Wraz z końcem administrowania Szlezwikiem i Holsztynem Dania utraciła dwie piąte populacji. Wówczas duńskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych zarządziło neutralność państwa, a jego siły zbrojne zredukowano do minimum. Nie było sensu łożyć na wojsko bez szans na zwycięstwo z otaczającymi kraj potęgami militarnymi.

Ubytek sporej części najbardziej żyznych jutlandzkich ziem skłonił Duńczyków do zakładania rolniczych kooperatyw żywnościowych – zebrani w grupy mogli osiągnąć więcej. Kooperatywy są do dzisiaj podstawą duńskiego rolnictwa, przemysłu mleczarskiego oraz mięsnego. Jedna z największych duńskich firm, Arla, jest taką właśnie spółdzielnią. Kraj postawił na rozwój produkcji rolno-spożywczej. Według raportu Polskiej Izby Handlowej z 2018 roku zaledwie pięciomilionowa Dania wyprodukowała tyle mięsa, mleka, masła i serów, że zaspokoiłaby potrzeby piętnastu milionów ludzi.

Wszystkie towary wytworzone w Danii mają wyraźne oznakowanie, skąd pochodzą, a Duńczycy bardzo chętnie je kupują. Jednocześnie duńskie markety są słabo zaopatrzone. Brakuje w nich różnorodności warzyw i owoców, napojów czy przypraw. Jedna z topowych sieci, Rema 1000, wzięła swoją nazwę właśnie stąd, że w założeniu jej sklepy oferują raptem tysiąc produktów. Środki czystości – duńskie. Słodycze – oczywiście duńskie i obficie doprawione lukrecją (albo z niej wyprodukowane). Alkohol – duński (głównie piwo). Ponadto Duńczycy stworzyli markę specjalizującą się w dealkoholizowanych winach i drinkach, która obecnie podbija świat. Fanta, cola? W życiu! Duńczycy piją faxe kondi. To taki lokalny sprite kuszący najróżniejszymi smakami. Ostatnio firma wypuściła nawet własne energetyki. W Danii chodzi się przede wszystkim w ubraniach produkowanych przez duńskie firmy. Korporacja Bestseller ma w portfolio marki, takie jak Vero Moda, Only czy Name It (dla dzieci), które w ogromnym stopniu wyczerpują duńskie zapotrzebowanie na odzież. Bardziej ekskluzywne to te z Cph (skrót od „Kopenhaga”) w nazwie czy Ganni, który pojawia się w szafach co lepiej zarabiających. Duńskie buty Ecco są jak religia, zwłaszcza w moim regionie, gdzie firma ma swoją siedzibę. Osiemdziesiąt procent butów depczących bruk i polne drogi to Ecco. Do niedawna jedyne, w jakich chodziła królowa Małgorzata (sytuacja się zmieniła, gdy korporacja nie wyniosła się z Rosji po wybuchu wojny w 2022 roku). Duńczycy nie szaleją za wielkimi zagranicznymi markami – torebki z wyeksponowanym logo to raczej powód do wstydu niż dumy. Luksus owszem, ale taki po cichu. Dania stoi dizajnem, a na meble Duńczycy nie żałują pieniędzy. W moim mieście mieszka raptem siedem i pół tysiąca ludzi, ale na głównej ulicy znajduje się pięciokondygnacyjny sklep z ekskluzywnymi duńskimi meblami. Nie stać cię na największych projektantów? Są jeszcze Jysk oraz genbrugi, sklepy drugiego obiegu, w których dostaniesz nawet najlepsze modele za jedną czwartą ceny. Tu się niczego nie wyrzuca, wszystko krąży w przestrzeni wyznaczonej duńskimi granicami. Wszystko zostaje w domu.

Jednak latem w sklepach nie sposób dostać lokalnego bobu, żółtej fasolki, boćwiny. Duńczycy nie uprawiają ich, nie potrzebują, nie jedzą. Dania stoi kartoflami, truskawkami, mięsem, nabiałem, kotletami mielonymi (frikadella) i remuladą (majonezowy sos). Więcej do szczęścia obywatelom nie potrzeba – a jak już wspomniałam, na szczęściu akurat się znają.

Budowa państwa dobrobytu nie opierała się wyłącznie na idei, prawach i gospodarce nastawionej na wytwarzanie lokalnych produktów. Państwo dobrobytu ma stać pracą wszystkich obywateli, których część – aktywna, pracująca i płacąca podatki – jest najważniejszym składnikiem velfærdsstaten. To ich zaangażowanie oraz zaufanie do państwa stworzyły podwaliny dobrobytu i legendarnej duńskiej szczęśliwości. Kluczowe było zachowanie proporcji – tylko nieliczni mogli pozwolić sobie na niepracowanie i czerpanie pełnymi garściami z nowoczesnego socjaldemokratyzmu.

Dotyczyło to także kobiet, które w Danii uzyskały prawo głosu dość wcześnie, bo w 1915 roku, a w 1929 roku miały już pierwszą ministrę, w resorcie edukacji. Mimo że obecność kobiet na rynku pracy wiązała się ze sporym ryzykiem – Duńczycy tworzyli rodziny wielopokoleniowe, więc to kobiety opiekowały się dziećmi i starzejącymi się rodzicami. Ich zawodowa aktywizacja niosła ze sobą zagrożenie, że ten system po prostu się zawali. Jednak społeczeństwu dużo bardziej opłacało się wypchnąć kobiety z domów, by powiększały PKB, a z ich podatków sfinansować systemową opiekę nad najmłodszymi w żłobkach i najstarszymi w domach starców.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.