37,99 zł
Zabójczo zabawny i niebezpiecznie wciągający kryminał Adama Kaya, byłego lekarza, zdobywcy nagrody BAFTA i autora międzynarodowego bestsellera BĘDZIE BOLAŁO!
Kiedy wyjątkowo nieprzyjemny w obyciu dyrektor medyczny szpitala umiera na atak serca, doktor Eitan Rose wyczuwa, że sprawa ma drugie dno. Niestety nikt nie podziela jego podejrzeń – ani współpracownicy, ani policja.
Eitan nie zamierza odpuścić. Kiedy jednak zarówno chaotyczne prywatne śledztwo, jak i równie chaotyczne własne życie wymykają mu się spod kontroli, przyjaciele lekarza zaczynają się martwić o jego zdrowie psychiczne.
Czy Eitan popełnia błąd, który doprowadzi do końca jego kariery? A może po szpitalnych korytarzach rzeczywiście krąży morderca?
Ta błyskotliwa powieść to mieszanka niepodrabialnego humoru Kaya, budzących sympatię postaci i zaskakujących zwrotów akcji.
***
„Arcydzieło z piekła rodem skonstruowane z zegarmistrzowską precyzją. W równym stopniu zabawne, makabryczne i rozdzierające serce” –Lucy Foley
„Bardzo śmieszna, bardzo nieprzyzwoita i bardzo poruszająca – wspaniała lektura” –Kate Mosse
„Okrutnie zabawna – wciąż pękam ze śmiechu” –Ian Rankin
„Czarny humor na olimpijskim poziomie i zwroty akcji, które zwalają z nóg” –Jill Mansell
„Błyskotliwa, dynamiczna, poruszająca i prześmieszna” –Joanne Harris
„Zdumiewająca. Trzymała mnie w napięciu aż do ostatniej chwili” –Joanna Lumley
„Chwytająca ze serce, szokująca i szokująco zabawna” –Dawn French
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 348
Tytuł oryginału
A Particularly Nasty Case
Copyright © Adam Kay 2025
First published in Great Britain in 2025 by Orion Fiction,
an imprint of The Orion Publishing Group Ltd
Carmelite House, 50 Victoria Embankment
London EC4Y 0DZ
orionbooks.co.uk
An Hachette UK Company
Przekład
Katarzyna Dudzik
Redakcja
Maria Brzozowska, Katarzyna Zegadło-Gałecka
Korekta
Dominika Rychel
Skład i przygotowanie do druku
Tomasz Brzozowski
Opracowanie e-wydania
Karolina Kaiser,
Książka zawiera opisy myśli samobójczych i piętna związanego z chorobą psychiczną.
Copyright © for this edition
Insignis Media, Kraków 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-68352-79-5
Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl
Facebook: @Wydawnictwo.Insignis
X, Instagram, TikTok: @insignis_media
Dla Elsy, Anny i Olafa za to, że pilnowali, żeby moje dzieci były cicho, kiedy pisałem tę książkę
Ile rozmów telefonicznych odbył w swoim życiu? Dziesięć tysięcy? Miliard? No dobrze, może nie miliard. To pytanie było niczym jedno z tych dziwacznych zadań rekrutacyjnych na Oxford czy Cambridge, o których czasem się słyszy: oblicz masę Ziemi albo oszacuj liczbę ślimaków w Wielkiej Brytanii. Przypomniał sobie wszystkich swoich kolegów po fachu, którzy studiowali na tych uniwersytetach. Kompletni dziwacy, każdy jeden. Pewnie dlatego, że przyjmowano ich na podstawie tak idiotycznych pytań.
Dlaczego ta rozmowa była tak trudna? Poza oczywistymi powodami. I tym, że odbywała się z budki telefonicznej. Ile razy dziennie ktoś jeszcze korzysta z budki, skoro każdy powyżej czwartego roku życia posiada smartfon? To już lepsze pytanie. Pewnie nie więcej niż siedem razy – i to biorąc pod uwagę wszystkie budki na świecie. Obecnie to właściwie publiczne toalety. Możliwość wykonania połączenia telefonicznego jest ich funkcją dodatkową. Nawet seksworkerki przestały wieszać w nich ogłoszenia.
Miał przecież rację, prawda? Podniósł słuchawkę, komicznie wielką i nieporęczną w jego dłoni, i przyłożył ją do ucha. No, prawie przyłożył. Nie dlatego, żeby nie zostawić śladów DNA – chociaż, kurczę, o tym akurat nie pomyślał – tylko z powodu warstwy zaschniętego moczu, która niemal na pewno ją pokrywała. Wystukał numer za pomocą kłykcia, żeby nie zostawić odcisków palców, zakładając, że odciski kłykci nie istnieją. Dziewięć. Dziewięć. Sześć. Cholera. Kłykcie zupełnie się do tego nie nadają.
Gdy obok przejechał radiowóz na sygnale, podskoczył i uderzył się w głowę. Decybele przeszły przez jego ciało jak fala uderzeniowa. Czy to możliwe, że już namierzyli połączenie? Spokojnie, ogarnij się. Nacisnął przycisk w aparacie. Ćwiczył to w myślach setki razy: przekaż tylko fakty, a potem się rozłącz. Dziewięć. Dziewięć. Dziewięć.
– Służby ratunkowe, w czym mogę pomóc?
Rozłączył się natychmiast, gwałtownie odkładając słuchawkę na metalowe widełki. Słowo „ratunkowe” wytrąciło go z równowagi. Czy ratunek był jeszcze możliwy, skoro to wszystko już się wydarzyło? Czy jego interwencja miała w ogóle sens? I tak mu nie uwierzą. Powiedzą, że znowu oszalał.
Trzecie podejście.
Wybrał numer, chwycił słuchawkę w obie dłonie, jakby szykował się do modlitwy, i wygłosił swoją formułkę.
– Chciałbym zgłosić morderstwo. A właściwie dwa. Podwójne morderstwo. Doszło do dwóch morderstw i obawiam się, że może dojść do kolejnego.
Gotowe. Wziął głęboki oddech, co w budce przesiąkniętej uryną było poważnym błędem.
– Przepraszam – odezwał się dyspozytor. – Z którą służbą ratunkową pana połączyć?
– Mówię przecież, że chodzi o podwójne morderstwo, więc chyba nie z pierdoloną strażą przybrzeżną!
Nie chodziło mu o lokal niczym z serialu Zdrówko! Eitan nie szukał baru, w którym wszyscy znają twoje imię. Pragnął anonimowości na poziomie możliwym do osiągnięcia tylko przez wypalenie sobie linii papilarnych i zakup boliwijskiego paszportu w darknecie. Shelf był jedną z najduszniejszych nor w londyńskim Vauxhall. Ściany tego przybytku ociekały potem, podłoga kleiła się z powodów, których lepiej było nie dociekać, a dudniący w głośnikach tech house idealnie zgrywał się z pulsowaniem w jego skroniach.
Gdy tylko przestąpił próg, doszedł do wniosku, że za bardzo się wystroił. Był na przykład jedyną osobą, która miała na sobie T-shirt. Szarpał go teraz i poprawiał nerwowo, nagle boleśnie świadomy, jak ściśle tkanina przylega do jego ciała. Był niczym stary, skrzypiący dąb pośród pola stokrotek. Jego świadectwo maturalne miało więcej lat niż większość tych chłopaków. Nikt z gości nie wyglądał, jakby potrafił przeliterować własne imię, nie mówiąc już o cudzym.
Eitan utorował sobie drogę do baru przez całą tę masę istot składających się głównie z shake’ów białkowych.
– Podwójna whisky. Z lodem. Dzięki.
– Przepraszam, nie mamy lodu – odpowiedział płód za kontuarem. – Ani whisky. Może być wódka z tonikiem?
– Jasne.
Eitan jednym ruchem wychylił ciepławego drinka, na którego powierzchni – niczym trup w basenie – dryfował brunatny plasterek cytryny. Trudno było wyczuć granice przestrzeni osobistej w miejscu będącym zasadniczo zgniatarką ludzkich ciał, w której zamontowano system nagłośnienia, ale miał coraz silniejsze wrażenie, że ktoś stoi zbyt blisko niego jak na przyjęte normy społeczne. Zaraz miał zostać okradziony, pobity albo wciągnięty w rozmowę i nie był pewien, co właściwie by wolał. Jakiś mężczyzna płynnym, powolnym ruchem przesuwał się w jego stronę, jakby miał zamontowane kółka pod stopami. Głębokie bruzdy na jego czole wskazywały na wiek około pięćdziesiątki, ale sądząc po założonej tył na przód czapce z daszkiem, twierdził zapewne, że ma pod czterdziestkę.
– Joł – przywitał się krótko.
– Joł – odparł Eitan, niepewny, czy to właściwa odpowiedź, bo nigdy nie miał okazji spędzić więcej czasu z Flavorem Flavem.
– Chester.
A więc Amerykanin, co tłumaczy jego „joł”. I co tłumaczy Chestera. Dlaczego Amerykanie tak chętnie nadają swoim dzieciom imiona będące nazwami ponurych angielskich miasteczek?
– Wybieram się do Purgatory. Idziesz ze mną? Może to bardziej nasze klimaty?
Purgatory? Czyściec? Kto wymyślał te nazwy klubów? No i te „nasze klimaty”. Eitana lekko ubodło, że znalazł się w jednej kategorii z jankeskim prostaczkiem. Nie na tyle jednak, żeby mu odmówić. Im dłużej trwała noc i im skuteczniej się znieczulał, tym bardziej oddalał się dzień jutrzejszy. Poza tym z każdą minutą tłum w klubie wydawał mu się młodszy i obficiej obsypany brokatem, nic też nie wskazywało na to, że za barem stanie zwycięzca barmańskich konkursów.
Chester trajkotał przez całą drogę, z ożywieniem wyliczając wszystkie wady Londynu: od przeludnienia i koszmarnie zanieczyszczonego powietrza, przez brak klimatyzacji, aż po żałośnie małe porcje w restauracjach. Wychodząc z Shelf, Eitan nie czuł szczególnej więzi ze swoim miastem, ale zmuszony do wysłuchania tej tyrady wyrobił w sobie patriotyzm lokalny godny strażnika twierdzy Tower. Nie miał jednak najmniejszej ochoty na kłótnię, więc tylko kiwał głową niczym piesek na desce rozdzielczej.
Gdy skręcili za róg, Chester wsadził klucz do małej torebki z czymś szarym i sypkim, po czym podsunął go Eitanowi pod nos.
– Coś na pobudzenie, szefie? – rzucił z udawanym angielskim akcentem tak żałosnym, że nawet Dick van Dyke w Mary Poppins brzmiał przy nim jak rasowy londyńczyk.
Eitan nie zapytał, co to właściwie było – ketamina, środek na chwasty czy może skremowane szczątki ukochanego kota rasy maine coon – tylko uśmiechnął się i grzecznie odmówił. Po czym natychmiast zmienił zdanie i z wdzięcznością wciągnął substancję do nozdrzy. Wziąłby cokolwiek, co pozwoliłoby mu choć na chwilę uciec od własnych myśli.
– Witamy w Purgatory! – zawołał Chester, kiedy znaleźli się u wejścia do czegoś przypominającego bardziej punkt bukmacherski niż klub nocny. Był to lokal przy głównej ulicy z oknami zaklejonymi na czarno, żeby przypadkowi niewinni przechodnie nie ulegli pokusie zepsucia.
– Płacicie razem? – zapytał facet z brodą przyciętą w kształt cienkiego paska, stojący za czymś, co wyglądało na ladę recepcji. Recepcji?
Chester skinął głową.
– Pięćdziesiąt funtów poproszę.
Pięćdziesiąt funtów? Chester przyłożył kartę, a w zamian Pan Pasek podstemplował im dłonie, dał jakiś papier do podpisania i wręczył po ręczniku.
O cholera. To była sauna. I to nie taka z olejkami eterycznymi i basenem relaksacyjnym.
– Chyba powinienem już iść. – Eitan poczuł nagły przypływ wątpliwości.
– Mogłeś mi to powiedzieć, zanim wydałem na ciebie dwadzieścia pięć funtów – fuknął Chester.
– Zwrotów nie ma – dorzucił Pan Pasek.
Eitan pomyślał teraz, że powinien był przyjąć propozycję Fiony – odcinek Wielkich projektów i miska carbonary. Uświadomił sobie jednak, że jej carbonara zawsze smakowała tak, jakby głównym składnikiem był klej do tapet, i że pewnie cały wieczór zamieniłby się w sesję marnej psychoterapii na temat tego, co czeka go jutro, a to… Nie, dziękuję.
Stojąc w poczekalni Purgatory, cała trójka przez chwilę w milczeniu mierzyła się wzrokiem. Na litość boską. Czy naprawdę zaraz wpakuje się w sam środek orgii przez swoją typowo brytyjską nieporadność? Niczym w jakimś pornosie z Hugh Grantem w roli głównej? Może: W pogoni za rozpustą.
– Jeżeli to nie w twoim stylu, możemy po prostu się czegoś napić – zaproponował Chester.
Brzmiało to jak rozsądny kompromis, więc Eitan dał się poprowadzić w dół słabo oświetlonych schodów cuchnących płynem odkażającym. Zastanawiał się, czy przytłaczający smród dettolu faktycznie jest lepszy od zapachów, które maskował ten środek, i doszedł do wniosku, że prawdopodobnie tak.
Niestety w strefie barowej również obowiązywał dress code wymagający przepasania bioder ręcznikiem w odcieniu mocno nieświeżej bieli. Eitan rzucił tęskne spojrzenie w stronę schodów, ale miał już wystarczająco dużo bacardi we krwi, by dać się poprowadzić do szatni. Był wdzięczny za brak luster. Całe życie nosił T-shirty emki i spodnie w rozmiarze 32. Dopiero niedawno po raz pierwszy kupił takie w rozmiarze 34 i nie miał najmniejszego pojęcia, co spowodowało, że jego gabaryty się powiększyły. Czyżby ciągłe zamawianie jedzenia na wynos i brak jakiejkolwiek formy ruchu? Kiedy jednak zobaczył, że sylwetki pozostałych gości przypominają głazy ze Stonehenge, jego negatywna opinia na temat własnej fizyczności nieco osłabła.
– Tędy. – Chester wskazał drogę, gdy już się rozebrali i owinęli w ręczniki.
Poprowadził Eitana przez łatwe do utrzymania w czystości korytarze z tyloma zakrętami, że sam Minotaur poczułby się zdezorientowany. Dotarli w końcu do dużego pomieszczenia oświetlonego słabym czerwonym światłem. Z całą pewnością nie był to bar.
Niewiele rzeczy mogło zszokować Eitana, ale jego wnętrzności aż się skurczyły na widok sześciu czy siedmiu ciał w wieku emerytalnym wijących się pośrodku sali jak szczury w gnieździe. Od czasu do czasu błysk stroboskopu oświetlał tę plątaninę kończyn i torsów, po czym znów pogrążały się w ciemności. Eitan już przygotowywał sobie wymówkę – coś o nagłej niedyspozycji jelitowej czy konieczności wczesnej pobudki – kiedy zobaczył, że czerwona czapka z daszkiem znika pośród tej geriatrycznej mnogości. Ulga, ale też jednocześnie policzek.
Nie miał szczególnej ochoty konfrontować się z rzeczywistością, uznał jednak, że zdecydowanie nadszedł już czas, żeby się stąd zbierać. Nie wpadł wcześniej na to, żeby zostawić za sobą ślad z kondomów. Szkoda, bo ten dziewiąty krąg piekła można było opuścić przez dziesiątki drzwi. Czuł się kompletnie zagubiony i odcięty od rzeczywistości, gdy tak błądził od jednych do drugich. I trochę żałował, że nie wie, jakie dokładnie substancje mieszają mu teraz w głowie.
Drzwi numer jeden: koleś w masce szczeniaka zawieszony za uprząż na haku. Nie, dziękuję. Choć temu, kto zamontował kołki rozporowe, należą się wyrazy uznania. Drzwi numer dwa: dwóch gości dobierających się do siebie z zaciekłością gołębi walczących o pudełko KFC z resztkami. Też nie. Jak uciec z tego kalendarza adwentowego dla dorosłych?
Drzwi numer trzy: mężczyzna, którego Eitan chyba kojarzył z widzenia – może dawny prezenter jakiegoś programu dla dzieci? – siedział na łóżku z ręcznikiem rozchylonym akurat na tyle, że Google SafeSearch rozpikselowałby obraz.
– Podoba ci się to, co widzisz? – zapytał, gdy Eitan zajrzał do środka, jakby sprawdzał zawiasy w szafie.
– Przepraszam, nie… – wyjąkał Eitan. – To znaczy nie, że „nie podoba mi się”, tylko nie chciałem…
Z wampirzą prędkością facet zeskoczył z łóżka i wciągnął Eitana do środka.
– Nie gryzę.
Takie zapewnienie zaserwowałby swojej ofierze wampir.
– Muszę iść… znaleźć przyjaciela – szukał wymówek Eitan, zastanawiając się, jak właściwie wpakował się w tę sytuację, i próbując przekonać Nosferatu, że ma jakieś wsparcie.
– Możemy zostać przyjaciółmi – nie odpuszczał wampir.
Dekady temu Elodie powiedziała mu (wyczytała to w „Buncie młodych” albo innym „Tygodniku Hormonalnym”), że nigdy nie należy ufać facetowi, który mówi, że chce być tylko twoim przyjacielem, kiedy jesteście już w sypialni. Niezależnie od tego, czy to pomieszczenie kwalifikowało się jako sypialnia, Elodie miała stuprocentową rację.
Eitan wyciągnął rękę za siebie i chwycił klamkę, ale wampir wężowym ruchem rozwiązał mu ręcznik. Eitan zastanawiał się właśnie, co lepiej zrobić – wrzasnąć o pomoc czy kopnąć go w jaja – kiedy obydwu rozproszył jęk ekstazy dobiegający z głównej sali. Nie był pewien, czy kiedykolwiek słyszał orgazm u mężczyzny w tym wieku. To było coś w rodzaju zdławionego skowytu. Może tak właśnie starzeją się struny głosowe, marszczą się jak skóra na plecach. Potem jęk ustał i rozległy się okrzyki przerażenia.
Eitan odepchnął Drakulę i z impetem wparował do głównego pomieszczenia. Na linoleum tyłkiem do góry leżał ludzki dywanik łazienkowy utkany ze szpakowatego owłosienia, a całe jego futrzaste bractwo stało nad nim na golasa, trzepocząc w panice rękami niczym niewidzialnymi skrzydłami. Eitan przewrócił go na plecy: brak oddechu, brak pulsu. Cholera. Zero punktów na dwa z listy „dość istotnych funkcji życiowych”.
– Ktoś wie, jak ma na imię? Wiecie coś o nim? Brał coś?
– Viagrę? – odpowiedział mężczyzna, którego młodość przypadała pewnie na lata pięćdziesiąte.
Eitan spojrzał w dół. No shit, Sherlock. Ale faktycznie dla zdrowia rozciągniętego na podłodze faceta byłoby lepiej, gdyby część krwi odpłynęła do innych narządów.
– Czy ktoś, kurwa, mógłby zadzwonić po karetkę? I zapytać, czy mają tu defibrylator? No i włączcie w końcu to światło!
Eitana ogarnęła fala zażenowania, gdy ostre, jarzeniowe światło awaryjne zamigotało i rozbłysło z pełną mocą. Z całej siły zaczął uciskać klatkę piersiową mężczyzny, zastanawiając się, ile żeber pęka właśnie do rytmu Call on Me. Zalecenia mówiły: od 100 do 120 uciśnięć na minutę. Tempo dyktował mu nieodparcie chwytliwy utwór Erica Prydza – trochę zbyt szybki, jak uważał, ale w tej sytuacji nie mógł grymasić. Zrozumiał też, dlaczego resuscytację krążeniowo-oddechową zazwyczaj wykonuje się w spodniach. Słuszność tego dress code’u dotarła do niego, gdy jego penis zaczął uderzać o obficie owłosioną klatkę piersiową poszkodowanego. Chociaż mężczyzna pewnie nie miałby nic przeciwko temu.
– Jest pan lekarzem? – zapytał jeden z emerytów.
– Tak.
Wśród zgromadzonych rozszedł się pomruk ulgi.
– Jakim? – zapytał podejrzliwy starzec z sumiastymi wąsami.
– Specjalistą reumatologiem – oznajmił Eitan pełnym wyższości tonem, który, miał nadzieję, ucinał wszelkie dyskusje, po czym przestał uciskać klatkę i przeszedł do oddechów.
Usta przy ustach. Raz. Dwa. Boże, co jadł ten facet? Już teraz smakował gorzej niż trup. Lepiej nie myśleć, co dokładnie połknął. Wrócił do uciskania. Minęły dwie, może trzy minuty. Jeśli do nieprzytomnego mózgu nie dotrze wkrótce dawka tlenu, facet już się nie podniesie.
– Macie gdzieś ten pieprzony defibrylator?
Jak na zawołanie do sali wpadł Pan Pasek z magiczną walizeczką. Wyglądała na zupełnie nową, co trochę zaskoczyło Eitana, który był zdania, że panująca tu wysoka temperatura, przyśpieszające pracę serca aktywności, a także sam wiek bywalców tego lokalu musiały wywołać już niejeden zawał. Powitał ją niczym żołnierz wracający z frontu swoją ukochaną, po czym włączył urządzenie i umieścił elektrody na zimnej klatce piersiowej leżącego przed nim nieszczęśnika.
Odsuń się od pacjenta i naciśnij przycisk. Urządzenie wypowiedziało tę formułkę chłodnym tonem nauczyciela z elitarnej prywatnej szkoły. Miało to brzmieć uspokajająco, ale Eitanowi skojarzyło się ze sposobem mówienia jego najbardziej irytujących kolegów z pracy. Bzzz… i nic. Cholera. Nie miał planu B.
Odsuń się od pacjenta i naciśnij przycisk. Znowu bzzz i znowu nic. Szlag. Eitan naprawdę nie miał ochoty opowiadać o szczegółach tego wieczoru wyniosłym prawnikom w sądzie. Już wyobrażał sobie te pytania: „Czy mógłby pan wyjaśnić, co rozumie pod pojęciem felchingu?”. Zerknął na ekran defibrylatora. To cholerstwo aplikowało zaledwie dwustudżulowe dawki wystarczające może do odstraszania much. Nic dziwnego, że facet wciąż nie wrócił z zaświatów. Mgliście pamiętał z jakiegoś robionego przed wiekami kursu, że te urządzenia miały też tryb ręcznego sterowania. Gdzie to mogło być? Szarpnął miękką klapkę z przodu.
– Jest pan pewien, że tak się to obsługuje? – zapytał wąsacz.
Nie do końca. Dziabnął palcem kilka przycisków w menu, ale bez większej nadziei. Do tej pory nie udało mu się nawet wyłączyć na Netflixie hiszpańskich napisów, które przypadkiem włączył dwa lata temu. Jest! Podkręcił do trzystu sześćdziesięciu – warto zaryzykować.
Odsuń się od pacjenta i naciśnij przycisk. Bingo. Mężczyzna zacharczał i wrócił do żywych akurat wtedy, gdy do środka wbiegło dwóch ratowników medycznych. Jeden czy dwóch obserwujących wydawało się tym wszystkim nieco bardziej podekscytowanych, niż by wypadało. Może to przez te mundury.
– Na litość boską, panowie! – wrzasnął Eitan. – Na wszystko jest odpowiednia pora i odpowiednie miejsce!
Musiał jednak przyznać, że to było właściwe miejsce, choć zdecydowanie nie był to właściwy czas.
– Wie pan, że uratował mu pan życie? – zapytał jeden z ratowników, podnosząc pacjenta, by kontynuować opiekę w bardziej tradycyjnych warunkach.
Eitan wiedział. Czuł to znajome, lekko mesjanistyczne uniesienie, którego nie potrafił wywołać ani alkohol, ani żaden szary proszek niewiadomego pochodzenia. Właśnie po to poszedł na medycynę.
– Powiedzieli, że jest pan lekarzem. Jak się pan nazywa?
Nie był pewien, jakie stanowisko zajęłaby Naczelna Izba Lekarska w sprawie udzielania pomocy w saunie pod wpływem Bóg wie jakich substancji.
– Muszę iść – oznajmił. Starał się oddalić z godnością mimo ociekających potem pośladków. – Nazywam się Moran – dodał jeszcze, nie patrząc nikomu w oczy na wypadek, gdyby uśmiech miał go zdradzić. – Douglas Moran.
– Ale przecież wpisałeś się jako Robert? – zdziwił się Pan Pasek.
– A nie mówiłeś, że Eitan?! – zawołał Chester.
Eitan wdrapał się z powrotem po schodach i wytoczył na zewnątrz. Jak na trzecią w nocy był zaskakująco trzeźwy. Najwyższa pora wracać do domu, ale najpierw musiał choć na chwilę przysiąść. Opadł na perforowaną ławkę przystanku, odchylił się do tyłu i westchnął w stronę górujących nad nim wieżowców Vauxhallu.
– Tylko minutkę – szepnął w przestrzeń i zasnął w kilka sekund.
Eitan wiedział, że nie można obudzić się martwym. Lata kosztownej i wyczerpującej edukacji medycznej skutecznie go do tego przekonały. A jednak miał wrażenie, że coś takiego właśnie mu się przytrafiło. Podniósł głowę, która ważyła co najmniej pięćdziesiąt kilo więcej, niż pamiętał. W idealnym świecie ból tego kalibru leczyłby w alpejskim sanatorium w komorze deprywacyjnej, a nie… Uniósł się na łokciach i rozejrzał dookoła: przystanek autobusowy, obok którego przetaczała się kawalkada zionących spalinami pojazdów.
Trudno, sam sobie zgotował ten los. Choć kac był nieprzyjemny jak diabli, musiał oddać alkoholowi sprawiedliwość – zawsze otaczał go gęstą mgłą amnezji wstecznej. Czy wczoraj naprawdę robił komuś resuscytację w seksklubie, czy tylko majaczył o tym na przystanku? Na pewno bolały go nadgarstki i nie był to bynajmniej skutek żadnych przyjemnych aktywności. Zaryzykował spojrzenie na zegarek, który, o dziwo, wciąż znajdował się na jego ręce, mimo że spędził noc w śpiączce gdzieś na terenie Vauxhallu. Cholera. Siódma rano. Nie zdąży wrócić do domu. A więc to już się naprawdę działo. Jego pierwszy dzień po przerwie.
„Zobaczysz, jeszcze zatęsknisz”, przekonywał go Mo. „Jak przyjdzie co do czego, będzie cię aż swędziało, żeby znowu założyć lateksowe rękawiczki”. No i właśnie przyszło, a Eitan nie miał najmniejszej ochoty wracać, co mógł stwierdzić z empiryczną pewnością.
Nie ukradli mu też pierścionka. To ucieszyło go jeszcze bardziej niż obecność zegarka. Choć prawdę mówiąc, jego mały palec tak się rozrósł od czasów studiów, że ewentualny złodziej musiałby odciąć pierścionek nożycami do metalu.
Spróbował odkleić się od ławki, ale nogi ugięły się pod nim jak u jelonka Bambi po kończącym karierę zerwaniu więzadła krzyżowego. Wsparł się o metalową ramę przystanku, po czym rzucił się w stronę nadjeżdżającej trzydziestki szóstki, chwiejąc się niczym pasażer przechodzący między wagonami pędzącego pociągu. Usadowił się w jakimś cichym kącie pojazdu. Miejsce uprzywilejowane: ktoś może go potrzebować bardziej niż ty – głosiła naklejka na szybie, o którą opierał teraz policzek. Eitan był absolutnie pewien, że nikt w całym autobusie nie potrzebował tego miejsca bardziej niż on. Jego gardło płonęło, wzrok nie łapał ostrości, a w głowie rozwijała się chyba ciąża bliźniacza. Kobieta po drugiej stronie przejścia ścisnęła mocniej torebkę Strathberry i posłała mu ostre spojrzenie, w którym malowało się coś pomiędzy obrzydzeniem a litością. Nie znosił tego uczucia: być obserwowanym i ocenianym. Jakby gdzieś w ciemnym studiu siedziała ekipa telewizyjna i śmiała się z niego do rozpuku.
Eitan nie był głupi – miał na to dowody w postaci wyników matury (jeśli pominąć tę nieszczęsną tróję z niemieckiego) – ale czasem postępował głupio. Ostra popijawa w przeddzień powrotu do pracy z całą pewnością była błędem. Mógł się wycofać już wtedy, gdy wciągał na siebie koszulkę ze Spidermanem. Wydawała mu się zabawnie kiczowata, ale teraz doszedł do wniosku, że wygląda, jakby zwędził ją jakiemuś dziesięciolatkowi. Mógł się ewakuować po wizycie w Shelf. Obudziłby się przynajmniej we własnym łóżku i ocalił resztki godności. Ale jak to zwykle u niego – wszystko albo nic. Z perspektywy czasu ocenił, że „nic” byłoby zdecydowanie lepszym wyborem.
Pani Strathberry uważnie przeskanowała całe jego ciało: od kłębu włosów w kolorze zapomnianej torebki herbaty, przez cerę białą jak lakier na pralce, aż po podarte dżinsy wyglądające raczej na efekt upadku niż modowy wybór. Odwróciła głowę i zaczęła coś wystukiwać na telefonie. Cholera, czy ona przypadkiem nie pracowała w szpitalu?
Myślał wcześniej o tym, żeby poprosić o jeszcze trochę wolnego. Mógłby wtedy naprawdę ogarnąć swoje życie, a potem wrócić do pracy wypoczęty, pełen zapału i taki, jaki w tej chwili w ogóle nie był. Ale nie chciał dawać im więcej amunicji. Poza tym nie było sensu dłużej tego odwlekać. Zachować spokój – oto klucz do sukcesu. Wdech ustami, wydech nosem. Wdech ustami, wydech nosem. Zaraz, na odwrót. Oby to nie zestresowało go jeszcze bardziej. Co powiedziałaby mu dziś Elodie? Nie była osobą, która rzuca frazesami. Żadnego „dasz radę” ani „rozwalisz system”. Raczej coś w stylu: „Na pewno nie będzie gorzej niż pierwszego dnia w przedszkolu, kiedy nasrałeś do basenu”. Uśmiechnął się i potarł pierścionek na małym palcu.
Chwiejnym krokiem opuścił autobus na Paddington i obdarzył Panią Strathberry najbardziej czarującym uśmiechem, na jaki było go stać, po czym schylił głowę i wbiegł po kamiennych schodach do nowego skrzydła Szpitala Świętego Judy. Nowego w takim samym sensie, w jakim Nowy Testament jest „nowy”. Dostrzegł sylwetkę jednego z rezydentów – przypominającego dużego komara Ciarana Bourke’a, który człapał w kierunku drzwi. Absolutnie nie miał siły dziś z nim rozmawiać, skręcił więc w przeciwną stronę, licząc na to, że dotrze do swojego gabinetu niezauważony. I właśnie wtedy przypomniał sobie, dlaczego ateiści się nie modlą. Wpadł bowiem na kogoś znacznie gorszego: Douglasa Morana. Voldemorana, jak nazywali go studenci medycyny. Dyrektora do spraw lecznictwa, sobowtóra piłki plażowej i okazjonalnego dusiciela szczeniąt. Najprawdopodobniej.
– Rose – zwrócił się do niego po nazwisku. – Dobrze cię widzieć z powrotem. – Słowo „dobrze” uginało się pod ciężarem sarkazmu. – Wyglądasz, jakbyś potrzebował przejazdu przez myjnię samochodową. Na pewno jesteś dziś w stanie pracować?
Oczywiście, że nie był.
– Tak jest, doktorze Moran. Cieszę się, że wróciłem.
– Tak się cieszysz, że aż rozerwałeś spodnie? – Ten jego ohydny płazi uśmieszek. – Wszyscy na ciebie liczą. Nie spieprz tego znowu.
Eitan przyspieszył kroku, na zmianę przeklinając Morana i swój parszywy los. Że też akurat na niego musiał się natknąć! Zwinął z wózka na pranie granatowe scrubsy i wślizgnął się do prysznica dla pacjentów na oddziale hepatologicznym – najlepszego miejsca na szybkie ogarnięcie się, odkąd szpital zlikwidował natryski dla personelu w ramach uprzykrzania życia pracownikom. Strumień wody był tak słaby, jakby jego przepływ kontrolowała przerośnięta prostata, ale przynajmniej na ścianie kabiny przewidująco zamontowano rozkładane krzesełko, na które osunął się z wdzięcznością. Może powinien zainstalować sobie takie w mieszkaniu? Odkręcił do oporu czerwony kurek z nieśmiałą nadzieją, że gorąca woda zedrze z niego grubą warstwę naskórka i przykrych wspomnień, odsłaniając młodego, entuzjastycznego lekarza.
Moran może i był dupkiem, ale to nie znaczyło, że nie miał racji. Wszyscy na niego liczą. No dobrze, tylko pacjenci. Współpracownicy będą go po prostu oceniać. Dobrze wiedzieli, co zrobił. Powlókł się ospale oddziałowym korytarzem, a żółć podchodziła mu do gardła na samą myśl o tym wszystkim. Wczorajsze ciuchy wyrzucił do śmieci. Wybrał, najpewniej słusznie, żółty pojemnik na odpady medyczne. A może Mo miał jednak rację. Może dzisiejszy dzień wcale nie będzie taki zły. Pomijając niekończące się zebrania. I beznadziejne komputery. I ten smród. I kafkowską biurokrację. Nie czytał Kafki, ale skoro inni zawsze tak mówią o placówkach NHS, to coś musi w tym być. Dopóki mógł pomagać ludziom, miał coś, co go tu trzymało. Właściwie nawet cieszył się, że za chwilę usiądzie na swoim sfatygowanym krześle i spędzi dziesięć minut w ciszy i zadumie. Wymuszonej zadumie – właśnie tyle potrzebował jego przedpotopowy komputer, żeby się uruchomić.
Otworzył drzwi. Coś było nie tak. A nawet dwie rzeczy. Po pierwsze, jego biurko zepchnięto na skraj pokoju. Wciąż przywalone tą samą stertą dokumentów, opakowań po twixach i nabazgranych na kolanie notatek stało teraz w kącie jak ukarane dziecko. Po drugie, lwia część pomieszczenia została zajęta przez inne, większe biurko, przy którym siedziała Margaret Corcoran – kardigan w ludzkiej postaci i jedna z pozostałych reumatolożek. A właściwie jedyna, odkąd druga reumatolożka, Eleanor Gibney, przebranżowiła się na manicurzystkę, co ponoć pozwoliło jej podwoić zarobki.
Margaret szlochała cicho. Był to ten rodzaj kontrolowanego płaczu, który następuje po apokaliptycznym wybuchu łez. Mógł się tylko domyślać, z jakiego powodu łkała. Hmm, właściwie to nie mógł. Starał się przypomnieć sobie wszystko, co o niej wiedział: niemal sześćdziesiąt lat, pochodzi ze Szkockiego Pogranicza – żadna z tych rzeczy nie tłumaczyła nagłego przypływu łez – śpiewała w chórze, miała trzy koty o imionach… jakichś tam. Koty najwyraźniej były niezwykle ważną częścią jej życia. Groteskowe wizerunki aktualnych pupili oraz ich poprzedników zdobiły wszystkie cztery ściany jego gabinetu. Może to po prostu jej codzienny rytuał przed rozpoczęciem pracy w przychodni. Siada w biurze i wypłakuje się na zapas. Potrafił to zrozumieć.
Kusiło go, żeby powiedzieć: „Co, do kurwy nędzy, robisz w moim gabinecie?”, ale to raczej nie była właściwa forma zwracania się do kogoś, kto właśnie płacze.
– Eitan! Witaj z powrotem! – powiedziała, ocierając łzy.
– Co się dzieje, Margaret?
– Nic takiego, dotarły do mnie niezbyt dobre wieści.
– Przykro mi to słyszeć. Ale chodziło mi raczej o to… dlaczego tu jesteś. To już nie jest mój pokój?
– Och! Myślałam, że ktoś cię uprzedził. – Pociągnęła nosem. – Zasadniczo to pomysł Douglasa. Mój gabinet został wchłonięty przez dawny gabinet Eleanor. Robią z niego jakieś pomieszczenie, w którym będą organizowane zebrania. Część Planu 2040. Wygląda na to, że… dzielimy teraz przestrzeń.
Jeszcze jedna sala konferencyjna. Jakby mało ich było.
– Wiesz może, jak długo będziemy ją dzielić? – zapytał, starając się brzmieć lekko i pogodnie, choć w jego czaszce trwały roboty drogowe z udziałem ciężkiego sprzętu.
Margaret delikatnie pokręciła głową.
– Nie jestem pewna, czy Douglas w ogóle zakładał, że ty jeszcze… no, mniejsza z tym.
A więc zapuściła tu korzenie. Rdestowiec z Peebles. Świetnie. Pozycję negocjacyjną miał równie mocną co indyk pod koniec grudnia. Opadł ciężko na krzesło, pstryknął przełącznik kołyskowy – kto dziś jeszcze używa komputerów z takim ustrojstwem? – i sięgnął do szuflady po sprej histamize. Obrócił go kilka razy w dłoniach. Nie, na razie da sobie radę bez niego.
– Katar sienny? – zapytała Margaret z autentycznym współczuciem. – W czerwcu praktycznie nie wychodzę z domu.
– Tak – potwierdził jej przypuszczenia, chowając sprej do kieszeni, podczas gdy flaga Windows bezradnie łopotała na tle zamglonego nieba. „Microsoft Windows 98”, oznajmił ekran, przypominając mu, że NHS nie zaktualizował systemu informatycznego od dwudziestu pięciu lat. Za każdym razem, gdy słyszał ministra zdrowia opowiadającego o wdrażaniu sztucznej inteligencji, miał ochotę zauważyć, że sprzęt, na którym owa sztuczna inteligencja miałaby działać, ledwo radzi sobie z wysyłaniem maili.
– A jak tam… tak w ogóle? – zapytała Margaret.
– Tak w ogóle to całkiem nieźle – odparł Eitan, nie mówiąc ani prawdy, ani całej prawdy, ani nawet niczego zbliżonego do prawdy.
Margaret wprawiła w ruch mięśnie odpowiedzialne za zmarszczki na czole.
– Wiem, że to musi być bardzo przytłaczające…
Jakiekolwiek słowa niechcianego pocieszenia Margaret zamierzała wypowiedzieć, nie zdążyła tego zrobić, ponieważ do gabinetu wkroczyła Nina ze swoim skrzypiącym wózkiem i kompletem rekwizytów zwiastujących bardzo zły dzień. Miała na sobie różowo-fioletową bluzkę w tygrysi wzór – wyraz jej wieloletniego zaangażowania w podtrzymywanie rentowności przemysłu tygrysich printów.
– Dzień dobry, doktor Corcoran! – zawołała, wręczając Margaret kawę w ulubionym kubku lekarki ozdobionym podobiznami jej kotów, świątecznym prezencie sprzed dwóch lat właśnie od Niny. – Rozmawiała pani z Annabel Stein? Marudzi na Plan 2040 każdemu, kto chce słuchać. Powiedziała, że to „jakby przewieszać obrazy na płonącym sterowcu” – ciągnęła Nina.
– Doprawdy, skarbie? – odparła Margaret bez większego zainteresowania.
Plan 2040 był najnowszą wizją przyszłości szpitala. Eitan podejrzewał, że nazwano go tak z uwagi na to, ile czasu zajmie jego realizacja. Nadzorowany przez doktora Morana cieszył się taką samą sympatią co pałeczka czerwonki.
– Podobno powiedziała Gilesowi, że ma nadzieję, że Moran dostanie zespołu zamknięcia.
Margaret aż sapnęła.
– Dlaczego, na miłość boską, miałaby coś takiego powiedzieć?
– Może dlatego, że sama chce zostać dyrektorką medyczną – wtrącił Eitan, nagle czując się jak podglądacz we własnym gabinecie. – Cześć, Nino.
– O, Eitan – skonstatowała Nina bezbarwnym tonem, jakby nie było go przez kilka minut, a nie przez cztery miesiące.
Dla niego nie miała kawy. Nie użyła nawet jego nazwiska. Nina była niemal doppelgangerem Mili Kunis (Eitan zawsze wahał się, czy pisać „doppelganger” z umlautem czy bez, zdecydowanie powinien był bardziej przykładać się do niemieckiego) i pracowała dla Margaret od piętnastu lat. To była jej pierwsza posada po szkole dla sekretarek i nigdy nie ukrywała, że o wiele bardziej odpowiadał jej układ, gdy miała do czynienia tylko z jednym lekarzem specjalistą. Teoretycznie Eitan i Nina powinni świetnie się dogadywać. Oboje byli Żydami z północnego Londynu o podobnym społecznym backgroundzie, rodzice Niny mogliby zatrudniać Eitana jako jej babysittera. Ale Nina była odporna na jego wdzięki. Ba, była na nie uczulona. Mimo to spodziewał się jakiegoś powitania. I dostał je. W pewnym sensie.
– Te zapiski z wizyt czekają na przedyktowanie – oznajmiła, wskazując na chwiejącą się wieżę papierów w rogu. – Mają kilka miesięcy.
– No jasne, nie było mnie przecież kilka miesięcy.
– Ale już jesteś, prawda?
– Coś jeszcze, Nino? Czeka mnie może wyrywanie paznokci? Wycieczka do Korei Północnej?
Posłała mu wymuszony uśmiech.
– Wszystko masz w kalendarzu.
Flaga Windows zniknęła, ustępując miejsca blademu widmu okienka logowania wypalonemu na trwałe w matrycy ekranu niczym nieudany tatuaż.
– Mój komputer jeszcze się uruchamia.
– To na pewno nie potrwa długo – odbiła piłeczkę.
– Może byłoby szybciej, gdybyś mi powiedziała?
Zdążył odwyknąć od tych utarczek. Nina westchnęła.
– Dobrze, nie chciałam mówić przy innych, ale doktor Moran będzie ci towarzyszył podczas przyjmowania pacjentów w poradni. Obowiązuje cię teraz formalny nadzór.
A niech to. Kto by pomyślał. Po raz pierwszy w swojej karierze Nina starała się zachować dyskrecję. Margaret podeszła do niego i szepnęła mu do ucha:
– Wiesz, gdzie mnie szukać, jeśli będziesz chciał pogadać.
Eitan skinął głową, ale jego wzrok błagał o nalot dywanowy. Wstał i wyszedł z gabinetu, a wtedy za jego plecami rozległ się znajomy dźwięk. Komputer w końcu się uruchomił.
Eitan zmrużył oczy w ciepłym słońcu, odchylił się do tyłu i wypiął klatkę piersiową. Na dach zaczął przychodzić w najmroczniejszych momentach swojego życia. Było coś kojącego w tym, że nie miał nad głową żadnego sufitu, który by go ograniczał. Patrzył przed siebie, zawadzając wzrokiem o właścicieli piesków i miłośników aktywności seksualnej na świeżym powietrzu, a potem zawiesił spojrzenie na budynku Royal Albert Hall przypominającym zatopiony w krajobrazie terakotowy ul. Odwiedził to miejsce raz, gdy odbierał dyplom ukończenia studiów, ale nigdy już tam nie wrócił, bo nie przepadał ani za Cirque du Soleil, ani za Michaelem Boltonem.
Wcześniej, zanim przekonano go, żeby wziął kilka miesięcy wolnego, sam kilkukrotnie rozważał, czy nie zabawić się w akrobatę rodem z Cirque du Soleil i nie rzucić z krawędzi dachu. Zastanawiał się, jak to by było: lecieć w dół, czuć powietrze opływające ciało, widzieć, jak asfalt zbliża się w zastraszającym tempie. Potem już tylko dźwięk zderzenia z podłożem i zmieniony kształt sylwetki. Ale przecież każdy myśli czasem, żeby skoczyć. Prawda?
– Sam nigdy bym się nie odważył.
Eitan obrócił się gwałtownie, aż jego buty zaskrzypiały na asfalcie, i zobaczył młodego mężczyznę.
– Pomyśl, jaki syf. Zepsułbyś dzień zamiataczowi ulic. A jeszcze mógłbyś kogoś zmiażdżyć.
Dwudziestoparoletni facet. Akcent z północy. Manchester?
– Jest tu sporo ludzi, których chętnie bym zmiażdżył – odparł Eitan. – To co? Popchniesz mnie?
Jasnowłosa postać przemknęła obok Eitana i zerknęła za krawędź. Eitan z uznaniem przyjrzał się mięśniom pleców widocznym pod koszulką polo i pośladkom w opiętych spodniach. W Shelf ten blondas miałby powodzenie jak mało kto.
– Trochę to zbyt oczywiste, nie sądzisz? – powiedział Eitan. – Odbierać sobie życie akurat tutaj. Juda, patronka od spraw beznadziejnych, mogłaby tego nie pochwalać.
– Patronka? – Mężczyzna się roześmiał. Miał jasnoniebieskie oczy z ledwie zarysowanymi zmarszczkami w kącikach. – Jestem raczej pewien, że Juda to facet. Chyba nawet brat Jezusa.
Pomyślał, że lubi jego styl. Potrafił mu dorównać w ripostach, a do tego miał w sobie jakiś nieporadny urok. Wzruszył ramionami.
– Jestem mocno niepraktykującym Żydem.
Facet wskazał na siebie obydwoma kciukami.
– Katolicka podstawówka.
– Kto by chciał należeć do grupy, której symbolem jest gość przybity do dwóch kawałków drewna? – odparł Eitan, kradnąc tekst George’owi Carlinowi i mając nadzieję, że rozmówca się nie zorientuje.
Blondyn znowu się zaśmiał: chrapliwie, bez żadnych zahamowań. Dzięki, George!
– No proszę, Jezus zawsze wyglądał mi na typowego jedynaka – paplał dalej Eitan. – A czy Juda dostał jakieś supermoce w pakiecie?
– To twój standardowy podryw? Quiz z Nowego Testamentu?
Czy podrywał tego kolesia? Nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Wielu ludzi mówiło mu, że jest emocjonalnym troglodytą. Mo musiał niemal wynająć samolot z banerem, żeby Eitan zorientował się, że tamten coś do niego czuje.
– A co? Działa?
Mężczyzna się uśmiechnął.
– Jestem Cole.
Cole. Nawet cool. Tajemniczo. Mało sylab, ale całkiem uroczo. Choć może ciut za bardzo w klimacie amerykańskiego serialu dla nastolatków.
– Eitan.
Czyli siła. Uosobienie niezawodności. Może jednak nie warto przywiązywać zbyt dużej wagi do znaczenia imion.
– A ty co tu robisz? Joga na dachu?
– Najlepsze miejsce w szpitalu na dymka.
Albo dymanko, pomyślał Eitan.
Cole podał mu swój telefon.
– Wpisz numer.
Ale bezpośredni. Czy to jakaś szpitalna miejscówka na szybkie podrywy? A może kac gigant dodawał mu nieodpartego uroku w oczach nieznajomego? Tak czy siak, Eitan nie miał nic przeciwko temu, żeby wykonać polecenie.
– W każdym bądź razie nie skacz z dachu beze mnie! – zawołał za Colem, gdy ten oddalał się z takim wdziękiem i pewnością siebie, że trudno było oderwać wzrok.
– „W każdym razie”, błagam, bo Carlin się w grobie przewraca! – odkrzyknął Cole.
Eitan skrzywił się i uśmiechnął jednocześnie, wdzięczny za ten promyk światła w burzowej zawierusze. I pomyśleć, że dzień dopiero się zaczął.
Od: Elodie Rose [[email protected]]
Do: Eitan Rose [[email protected]]
Data: 9 września 1999, 21:04, czwartek
Temat: GEJ
Hej braciszku,
mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku. Przepraszam, że nie zdążyłam się z tobą zobaczyć przed twoim wyjazdem. Ale cię słyszałam. Jak się czułeś, mówiąc tacie, żeby się odpierdolił? Przykro mi, że dowiedzieli się w taki sposób. To znaczy przykro mi ze względu na ciebie. Może też trochę ze względu na nich. Nie zmienią tego, że są dinozaurami. Szacunek, że nie zaprzeczyłeś. Choć chyba i tak nic by to nie dało. Te wyskakujące reklamy były dość jednoznaczne.
Pewnie byś się jeszcze jakoś wywinął, gdybyś myślał trzeźwo (sorry). Mogłeś powiedzieć, że to jakiś wirus z pornostronki. Gdybyś tylko nie zostawił otwartego czatu na ICQ. Mina taty, kiedy opowiadał mamie, co ten facet z Bishop’s Cleeve chciał ci zrobić. NIE SPOTYKAJ SIĘ Z FACETEM Z BISHOP’S CLEEVE. Nie jestem pewna, czy dasz potem radę wyjąć to wszystko, co on chce ci włożyć.
Smutna wiadomość: rodzinny komputer odszedł w zaświaty. Tata nie miał odwagi pójść do serwisu, żeby mu usunęli te wszystkie kutasy wyskakujące z ekranu, więc rozwalił go młotkiem. Teraz będę musiała odrabiać lekcje w bibliotece.
Chcę ci coś powiedzieć. Po pierwsze – jesteś GEJEM. I to jest super. Razem z Celeste Baker oglądałam Queer as Folk, widziałeś? To serial o gejach w Manchesterze. W jednym z odcinków koleś dosłownie LIŻE tyłek drugiemu.
Mogłeś mi powiedzieć. I tak się domyślałam, a to, że chodziłeś z Poodle, wcale mnie nie zmyliło. Ona jest na 100% lesbijką. Więc to, co chcę ci powiedzieć, to że jeśli boisz się, że mogłabym inaczej na ciebie patrzeć, bo jesteś gejem, to naprawdę nie. Kocham cię. FUJ, aż mnie skręca, że to piszę, ale tak właśnie jest. Dziewczyny będą mi strasznie zazdrościć brata geja, ale na razie zachowam to dla siebie. (Ale proszę, pozwól mi im powiedzieć, PLIIIIIIS, będą turbozazdrosne).
Pogadam ze starymi. Mogę trochę załagodzić sytuację. Są teraz na ciebie wściekli, ale nie dlatego, że jesteś gejem, przysięgam. Chodzi tylko o te strażackie fiuty na całym ekranie, kiedy tata próbował zalogować się do Outlooka.
Jedyne, czego chcę w zamian, to żebyśmy się zobaczyli i żebyś zabrał mnie na BARDZO gejowską imprezę. Należy mi się za całe to podlizywanie się, jakie będę musiała odstawiać w twoim imieniu. (Spokojnie, nie takie podlizywanie jak w Queer as Folk). Przypomnę im, że jesteś cudowny, nawet jeśli przydałby ci się kurs komputerowy.
To co? Mogę przyjechać? Moge moge mogę mogę mogę mogę mogę mogę moge????? Zakładam, że tak. Myślałam o końcówce października (ale to może kolidować z Halloween, a Laura Horner robi wielką imprezę i jej rodzice zgodzili się zafarbować wodę w basenie na czerwono). Ewentualnie 10–12 listopada. A może tydzień później? Napisz, co ci najlepiej pasuje.
Kocham cię, zboku.
Elodieeeeeeeee xxxxxxxx
HBM/029
