Wspomnienia wojenne (2022) - Lanckorońska Karolina - ebook

Wspomnienia wojenne (2022) ebook

Lanckorońska Karolina

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykłe świadectwo odwagi i patriotyzmu. Doskonały portret kobiety silnej i imponującej swą bezkompromisową postawą wobec zła.

Karolina Lanckorońska (1898–2002) o swoich dramatycznych i heroicznych losach z okresu II wojny światowej opowiedziała we Wspomnieniach wojennych. Zaczynają się one z chwilą zajęcia Lwowa przez wojska radzieckie w 1939 roku, a kończą zwolnieniem z obozu koncentracyjnego w Ravensbrück w kwietniu 1945. Pokazują niezwykłą osobowość autorki, jej temperament, zaradność, lwią odwagę i umiejętność działania w ekstremalnych sytuacjach.

Autorka była ostatnią przedstawicielką znakomitego rodu Lanckorońskich z Brzezia. Jako jedyna dziedziczka gromadzonej w XIX i XX wieku kolekcji w 1994 roku przekazała rodakom niezwykły dar – dzieła sztuki, których wartość artystyczna i historyczna nie ma sobie równej w Polsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 554

Data ważności licencji: 11/18/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przedmowa

Profesor Karolina hrabianka Lanckorońska – wielka badaczka historii sztuki, działaczka polonijna, patriotka. Postać o niezwykłej osobowości. Taka niewątpliwie była. Dla mnie pozostanie jednak przede wszystkim Ciocią Karlą. Karlę, bo tak nazywali ją przyjaciele i rodzina, zapamiętałem jako ciepłą, szlachetną i wrażliwą osobę. O Jej dokonaniach i niezłomności charakteru powiedziano i napisano już bardzo dużo, chociaż należy do tych postaci w dziejach Polski, które wciąż wspomina się krzywdząco rzadko. Postaci wielkich duchem, najbardziej wpływowych, ale działających bez rozgłosu, codzienną, konsekwentną pracą, prawością charakteru budujących lepszy świat dla potomnych. Miałem wielkie szczęście nie tylko znać Karolinę Lanckorońską, ale jako członek najbliżej spokrewnionego z nią rodu zostałem przez Nią wyznaczony na spadkobiercę tradycji i nazwiska hrabiów Lanckorońskich, których ostatnią przedstawicielką była Ciocia Karla.

Karolina Lanckorońska urodziła się w 1898 roku w Buchberg w cesarstwie austro-węgierskim, jako córka hrabiego Karola Lanc­korońskiego i jego trzeciej żony Małgorzaty von Lichnowsky. Początkowo uczyła się w Wiedniu, gdzie po zdaniu matury rozpoczęła studia w zakresie historii sztuki. Jej zainteresowania badawcze skupiały się wokół sztuki renesansu, baroku i twórczości Michała Anioła, której to pasji pozostała wierna do końca życia. Po uzyskaniu dyplomu doktora habilitowała się na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Wykładała historię sztuki, a w gronie jej uczniów znalazło się wielu wybitnych badaczy. Do śmierci pozostała niedoścignionym wzorem i autorytetem naukowym, a ogromowi jej wiedzy na temat dzieł Michała Anioła nie dorównał dotąd chyba nikt.

W 1933 roku odziedziczyła spadek po ojcu, w tym posiadłość rodzinną Komarno we wschodniej Małopolsce. Zdecydowała się wówczas na przeprowadzkę do Lwowa, choć do wybuchu II wojny światowej często podróżowała, wyjeżdżając naukowo do Anglii, Holandii czy Włoch. We Lwowie zaangażowała się w siatkę konspiracyjną, która na skutek działań konfidentów i wynikających z nich licznych aresztowań, stanęła w obliczu dezorganizacji. Ze Lwowa uratowali ją moi dziadkowie Stefan i Krystyna Lubomirscy, a w obawie przed aresztowaniem przez NKWD Ciocia udała się na teren Generalnego Gubernatorstwa. Tam, w Krakowie mieszkała z moimi dziadkami. W naszym domu niedaleko krakowskiego rynku moja rodzina zorganizowała składnicę leków dla AK za co zresztą mój dziadek i babcia zostali aresztowani przez gestapo.

Ciocia Karla w Krakowie włączyła się w działania ZWZ-AK oraz Rady Głównej Opiekuńczej. Za pracę w podziemiu została w 1942 roku aresztowana i osadzona w więzieniu w Stanisławowie. Choć los Karli wydawał się już przesądzony, uratowały ją nasze koligacje rodzinne. Dzięki wstawiennictwu członków spokrewnionej z nami włoskiej rodziny królewskiej u samego Heinricha Himmlera uniknęła śmierci i została przeniesiona do więzienia we Lwowie. Stamtąd przewieziono ją do Berlina, a następnie, w styczniu 1943, do obozu w Ravensbrück. Po zakończeniu wojny osiadła na stałe we Włoszech, w Rzymie, gdzie zmarła w 2002 roku.

Przejścia wojenne i emigracja nie odciągnęły Cioci Karli od największej pasji, która kierowała całym jej życiem – nauki. Mimo oddalenia od Polski – do której już nigdy na stałe nie powróciła – cel życia Cioci pozostał niezmieniony: służba Ojczyźnie poprzez wspieranie jej życia kulturowego. Kontynuując tradycje swoich przodków, hrabiów Lanckorońskich, wspierała naukę, sztukę i wszelkiego rodzaju inicjatywy mające na celu ochronę i rozwój polskiego dziedzictwa narodowego. Zawsze, nawet u kresu życia, chętnie angażowała się w pomoc słabszym, ubogim, potrzebującym. Wsparcie, jakiego udzielała polskim instytucjom badawczym w trudnych latach PRL-u, pomogło przetrwać wielu z nich. Zbierała fundusze, dbała o uzupełnianie księgozbiorów, a nawet przesyłała z Włoch lekarstwa dla wybitnych, wiekowych już polskich naukowców. W 1954 roku została współzałożycielką Polskiego Instytutu Historycznego, którego celem była publikacja źródeł dotyczących dziejów Polski, znajdujących się w archiwach poza granicami kraju. Ogromnie wspierała także Polską Akademię Nauk i Instytut Polski oraz Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie. Staraniem Karoliny Lanckorońskiej, jej siostry Adelajdy oraz brata Antoniego w 1967 roku została powołana Fundacja Lanckorońskich wspierająca uzdolnionych badaczy nauk humanistycznych z Polski, umożliwiająca im wyjazdy naukowe i studia zagranicą. Fundacja, podobnie jak Polski Instytut Historyczny, działa do chwili obecnej i jest jedną z najważniejszych instytucji wspierających młodych polskich naukowców.

Kolejnym elementem dziedzictwa, które zawdzięczamy Cioci, jest wielka kolekcja dzieł sztuki odziedziczona po ojcu Karolu Lanckorońskim, a w 1994 roku przekazana Zamkowi Królewskiemu na Wawelu. Mój Ojciec Stanisław Lubomirski oraz hrabia Jan Badeni aktywnie pomagali Karli w przekazywaniu dzieł sztuki polskim instytucjom. Niemal 100 obrazów i miniatur, głównie artystów włoskiego gotyku i renesansu, zdobi dziś ściany krakowskiej rezydencji królewskiej oraz Zamku w Pieskowej Skale. Fakt, że Zamek Królewski w Warszawie może się dziś pochwalić posiadaniem części kolekcji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego czy portretami Rembrandta, to także zasługa Karoliny Lanckorońskiej. Jeszcze inne bezcenne zabytki, ryciny i rysunki zostały przekazane do różnych instytucji naukowych w Polsce – archiwów i bibliotek.

Hrabianka Lanckorońska była osobą wielkiego i silnego charakteru. Szlachetnie urodzona, lecz skromna. Niezachwiana w wyznawanych przez siebie wartościach, bezkompromisowa, pełna dumy i zdecydowania. Wymagała dużo od innych, ale przede wszystkim od siebie. „Im więcej ci dano, tym więcej jesteś winien Ojczyźnie i bliźnim”, powiedziała kiedyś. Dzięki wychowaniu wyniesionemu z rodzinnego domu, doświadczeniom trudnego, lecz bogatego i satysfakcjonującego życia do śmierci pozostała istnym wulkanem energii, kobietą zasadniczą, pewną siebie, ale ciepłą, wrażliwą, oddaną bliskim. Ciocia Karla była naszym rodzinnym nestorem i największym autorytetem. Nazwałbym Ją wręcz człowiekiem instytucją. Jej pomoc, rady, nadzieja, którymi dzieliła się z nami, szczególnie w trudnych czasach komunistycznych, były bezcenne i nie do zastąpienia. Pamiętam, że także Jej rodzeństwo – Antoni i Adelajda Lanckorońscy – było w stałym kontakcie z naszą rodziną. Antoni bardzo pomagał mojemu stryjowi Janowi, gdy ten stawiał pierwsze kroki na emigracji w Szwajcarii.

Choć nigdy nie wyszła za mąż i nie miała dzieci, Ciotka Karla przez całe życie pozostawała w żywym kontakcie z członkami rodziny i przyjaciółmi. Była bardzo zżyta ze swoim ojcem Karolem, z którym łączyła ją nie tylko przyjaźń, prawdziwe braterstwo dusz, ale wielka pasja do nauki i sztuki. Utrzymywała stały kontakt z moim Ojcem a swoim kuzynem. Wielką przyjaźnią darzyła siostrę mojego dziadka Leonię Lubomirską – ciocię Lilisię, jak ją nazywaliśmy. Mimo oddzielającego je dystansu wielu kilometrów – Lilisia mieszkała w Krakowie, a Karla w Rzymie – często wymieniały się korespondencją, rozprawiając o historii sztuki, ich wspólnej pasji.

Chociaż Ciocia była prawdziwą damą, osobą bardzo poważną i nobliwą, jej upór i bezkompromisowość prowadziły czasem do zabawnych sytuacji. Pod koniec życia, kiedy niedomagała i zawodził ją słuch, potrafiła, na przykład w trakcie kolacji z papieżem Janem Pawłem II, z którym się przyjaźniła, wygłosić długi monolog, a następnie wstać od stołu i wyjść ze spotkania. Zapytana, dlaczego tak robi, wytłumaczyła, że mimo wieku może jeszcze coś ciekawego opowiedzieć, ale ponieważ nie słyszy dobrze, nie jest w stanie odpowiadać na pytania.

Ponieważ ani Ona, ani żadne z Jej rodzeństwa nie pozostawiło dziedzica, pod koniec życia zdecydowała się powierzyć spuściznę rodu mojemu Ojcu i mnie. Moim zadaniem jest więc nie tylko kontynuacja tradycji własnej rodziny, ale także rodu hrabiów Lanckorońskich. Poza nazwiskiem przekazała mi wiele pamiątek rodzinnych oraz prawa do najstarszego majątku rodziny – Brzezia-Wodzisławia, który według tradycji należał do Lanckorońskich od czasów Kazimierza Wielkiego. Pragnęła bowiem, by dziedzictwo rodu trwało nie tylko w działalności instytucji naukowych, które stworzyła i wspierała, ale także dzięki konkretnemu spadkobiercy Jej nazwiska i idei.

Tradycje i spuściznę rodu Lanckorońskich oraz mojego własnego kontynuuje Fundacja Książąt Lubomirskich, na czele której stoję. Powstała ona jako wyraz i rozwinięcie działalności dobroczynnej, prowadzonej od wielu wieków przez moją rodzinę. Fundacja zajmuje się działalnością edukacyjną, społeczną i naukową, wspierając instytucje i osoby prywatne oraz tworząc własne placówki. Nasze działania programowe realizowane są poprzez dofinansowanie projektów naukowo-badawczych, stypendialnych, kulturalnych i integrację środowiska najbardziej zasłużonych dla Polski rodzin. Działalność Cioci Karli i pamięć o Niej są dla mnie punktem odniesienia i wzorem do naśladowania. Spuścizna pozostawiona przez Ciocię i zadanie kontynuowania Jej dzieła to wielki zaszczyt, a zarazem olbrzymia odpowiedzialność.

Jan Lubomirski-Lanckoroński

prezes Fundacji Książąt Lubomirskich

Wstęp

Czy oddanie wszystkich swych sił temu, co się najbardziej kocha, jest zasługą? Myślę, że nie1.

Karolina Lanckorońska

Ostatnia przedstawicielka rodu Lanckorońskich z Brzezia uważa, że historia jej rodziny, wywodzącej swoją genealogię od XIV wieku, nakłada na nią raczej zobowiązania niż przywileje. W czasach Rzeczypospolitej szlacheckiej Lanckorońscy aktywnie uczestniczyli w życiu politycznym. Byli wybierani na posłów i senatorów na sejmy; w galerii różnych godności i funkcji, obok biskupa, wojewodów, kasztelanów i starostów, nie zabrakło generała i hetmana polnego koronnego2. Karolina Lanckorońska urodziła się w XIX wieku (1898 r.), przeżyła cały wiek XX, będąc nie tylko świadkiem, ale i uczestnikiem wielu historycznych wydarzeń, czyniąc służbę dla Polski i nauki polskiej główną treścią swojego życia.

W XIX wieku stolica Habsburgów stała się główną przystanią rodziny Lanckorońskich. Kiedy Antoni (1760–1830), poseł na Sejm Czteroletni i zwolennik Konstytucji 3 maja, po trzecim rozbiorze Rzeczypospolitej przeniósł się do Wiednia, otrzymał tam godność szambelana austriackiego i został wybrany na marszałka Sejmu stanowego. Jego syn Kazimierz (1802–1874), zasiadał w Izbie Panów, a wnuk Karol – ojciec Karli – wyróżniony Orderem Złotego Runa, otrzymał nominację na wielkiego ochmistrza dworu Franciszka Józefa I. W XIX wieku Lanckorońscy powoli zaczęli wtapiać się w organizm państwowy wielonarodowej monarchii.

Życie ostatniego z nich, Karola Lanckorońskiego (1848–1933), znakomitego kolekcjonera i zamiłowanego historyka sztuki, przypadło na okres rozkwitu i upadku monarchii austro-węgierskiej. Otaczany szacunkiem właściciel rozległych dóbr w Galicji, Królestwie Polskim i Styrii, ceniony był za naukowe zainteresowania i kolekcjonerskie pasje, mające najzupełniej renesansowy rozmach. Jego zbiór obrazów w Palais Lanckoroński stanowił jedną z najbogatszych w Wiedniu prywatnych galerii sztuki3. Poprzez małżeństwa, dwukrotnie z Austriaczkami, a po raz trzeci z Prusaczką, Małgorzatą Lichnowsky (siostrą Karla Maxa Lichnowskiego, ambasadora niemieckiego w Londynie w latach 1912–1914), Lanckoroński „zżył się na pozór całkowicie ze światem dworu i bardzo ekskluzywnej arystokracji austriackiej”4. Pod berłem Habsburgów i w trójnarodowej federacji widział miejsce Polski, ale wraz ze śmiercią cesarza, a później upadkiem austro-węgierskiej monarchii odszedł świat jego politycznych iluzji. Związany tak bardzo z kulturą austriacką i niemiecką, dla kultury i nauki polskiej uczynił niezmiernie wiele. Za tę działalność został odznaczony przez rząd niepodległej Polski Wielką Wstęgą Orderu Polonia Restituta. Kiedy po jego śmierci ukochana córka Karla sprzątała stojący nieopodal łóżka stolik, zobaczyła na nim otwartą książkę. Był to Pan Tadeusz Adama Mickiewicza.

Lanckoroński unikał wywierania nacisku na skłonności i wybory polityczno-narodowe swoich dzieci. Antoni, Karla i Adelajda, wychowywani i edukowani w Wiedniu, odczuwali najbliższy związek z kulturą i dziejami Polski dawnej i tej, która wybijała się na niepodległość. W czasie pierwszej wojny światowej, gdy wielki ochmistrz dworu habsburskiego przeżywał śmierć cesarza, jego ­18-letnia córka z młodzieńczą pasją zbierała legionowe fotografie, broszury i orzełki, ­sympatyzując z postacią „brygadiera” ­Piłsudskiego. Przez pewien czas opiekowała się chorymi i rannymi żołnierzami polskimi w zakładzie rekonwalescencyjnym (Faniteum), wznie­sionym przez jej ojca. Z przejęciem czytała Echa leśne, Wierną rzekę Stefana Żeromskiego. To wtedy najbliższa jej sercu stała się poezja Juliusza Słowackiego, której duże fragmenty znała na pamięć.

Po zakończeniu wojny ujawniły się naukowe pasje wówczas gimnazjalistki, która już wtedy jako wolna słuchaczka zaczęła uczęszczać na wykłady uniwersyteckie znanego w Wiedniu historyka sztuki Maxa Dvořáka. Po uzyskaniu świadectwa dojrzałości (1920) w prywatnym gimnazjum „Zu den Schotten” zapisała się na uniwersytecie wiedeńskim na historię sztuki. Wybór kierunku studiów był tak oczywisty, jak naturalny był od dzieciństwa jej kontakt ze sztuką. Rodzinna kolekcja obrazów w wiedeńskim pałacu oraz liczne podróże po muzeach europejskich nie pozostały bez wpływu na jej żywą wyobraźnię. Również w letniej rezydencji galicyjskiej w Rozdole, dokąd przyjeżdżała z rodziną na okres wakacji, mogła oglądać, obok portretów przodków, malarstwo polskie. Wszak ściany rozdolskiego pałacu zdobiły obrazy m.in. Jana Matejki, Artura Grottgera, Józefa Chełmońskiego i Jacka Malczewskiego, niemal „nadwornego” malarza Lanckorońskich. W neobarokowym dużym pałacu wiedeńskim nie czuła się najlepiej, po latach wspominała: „Przez mniej więcej siedem miesięcy w roku czekaliśmy na upragnione pobyty w Rozdole. Przyjeżdżaliśmy w czerwcu, a wyjeżdżaliśmy do Wiednia zwykle w połowie listopada. Ważny dzień św. Karola, wspólne imieniny ojca i moje (także dzień urodzin ojca), obchodziliśmy zawsze w Rozdole. W jadalni, jak nakazywała rodzinna tradycja, krzesła solenizantów były tego dnia ubrane kwiatami”5. Najpiękniejsze chwile dzieciństwa przeżyła właśnie tam, wdrapując się na drzewa i w ich cieniu składając młodzieńcze przysięgi... W okresie studenckim, widząc zaniedbania w opiece zdrowotnej, „biegała po chorych”. Po powrocie do Wiednia słuchała wykładów z historii sztuki i studiowała twórczość ukochanego artysty – Michała Anioła. Czasami ojciec wyrażał niezadowolenie ze studenc­kiego trybu życia córki, argumentując, że „kobiety renesansu były [...] wykształcone, a nie biegały o ósmej rano do tramwaju, z teczką pod pachą”. Jeszcze przed uzyskaniem doktoratu myślała o swojej przyszłości. Chęć poświęcenia się dla innych, pociąg do pielęgniarstwa i zainteresowanie dla spraw medycznych sprawiły, że pojechała do Warszawy, aby zobaczyć szkołę pielęgniarek.

Ostatecznie za radą życzliwego jej, „bardziej dobrego i bardziej mądrego od innych” Tadeusza Rawskiego, lekarza z Rozdołu, wybrała pracę naukową. Na podstawie rozprawy Studien zu Michel­angelos Jüngstem Gericht und seiner künstlerischen Deszendenz, którą przygotowywała u M. Dvořáka, a po jego śmierci ukończyła pod kierunkiem Juliusa von Schlossera, uzyskała 21 maja 1926 roku na uniwersytecie wiedeńskim dyplom doktora z zakresu historii sztuki.

Jeszcze w roku 1926 dr Lanckorońska wyjechała na dłużej do Rzymu, gdzie poświęciła się badaniom nad sztuką włoską okresu renesansu i baroku. Zgromadzone wówczas materiały zaowocowały w jej późniejszych pracach naukowych. Przy Stacji Rzymskiej PAU była bibliotekarką i przez kilka lat kierowała działem historii sztuki, porządkując m.in. zbiory biblioteczne i fotograficzne, pochodzące częściowo z darowizny jej ojca. Karol Lanckoroński zmarł w 1933 roku, odziedziczone po nim majątki w Galicji jeszcze bardziej zbliżyły rodzeństwo Lanckorońskich do Polski. Karla została dziedziczką Komarna i na stałe zamieszkała we Lwowie. Niemałą rolę w podjęciu tej decyzji odegrały względy naukowe – możliwość kariery uniwersyteckiej. W 1934 roku została członkiem Towarzystwa Naukowego Lwowskiego, a w październiku komisja na Uniwersytecie Jana Kazimierza przychylnie rozpatrzyła jej podanie o dopuszczenie do habilitacji z historii sztuki nowożytnej, wyrażając „jednomyślne przekonanie, że pozyskanie drki Lanckorońskiej do współpracy na UJK w charakterze docenta historii sztuki jest rzeczą pożądaną”. Jeszcze w tym samym roku – jako prywatny docent – rozpoczęła wykłady i ćwiczenia. Jej habilitacja na podstawie rozprawy Dekoracja kościoła Il Gesù na tle rozwoju baroku w Rzymie została przyjęta 13 grudnia 1935 jednomyślną uchwałą Rady Wydziału Humanistycznego, a 13 stycznia 1936 – Senatu Uniwersytetu Jana Kazimierza6. W ten sposób została pierwszą w Polsce kobietą, która uzyskała habilitację z zakresu historii sztuki. Mogła teraz poświęcić się całym sercem temu, czego pragnęła najbardziej – pracy dydaktycznej i naukowej na uniwersytecie, ale, jak zwykła była mówić, to szczęście nie dane jej było na długo.

* * *

Swoje Wspomnienia wojenne rozpoczyna od momentu wybuchu wojny i wkroczenia do Lwowa we wrześniu 1939 roku wojsk sowieckich. Mając do wyboru emigrację, wybrała los „późnego wnuka” swoich walecznych przodków. Okupowanej przez obce wojska Polski opuścić nie chciała. Na przełomie 1939 i 1940 roku prowadziła jeszcze na uniwersytecie zajęcia z historii sztuki, ale dość szybko włączyła się w działalność konspiracyjną. W styczniu 1940 roku złożyła przysięgę we lwowskim Związku Walki Zbrojnej. Przejmujące, tragiczne wydarzenia z owego czasu – wywózki w głąb ZSRR, porwania i bezprawie, klimat ludzkiej rozpaczy i bezsilności starała się utrwalić we Wspomnieniach... najwierniej. Liczne aresztowania w konspiracji lwowskiej spowodowane doniesieniami konfidentów przyspieszyły jej ucieczkę ze Lwowa w maju 1940 roku. Po przybyciu do Krakowa odtworzyła konspiracyjne kontakty. Z rozkazu płk. Tadeusza Komorowskiego, komendanta Okręgu Krakowskiego ZWZ, wykonywała różne zlecenia, m.in. tłumaczyła na język niemiecki odezwy o treści demoralizującej armię niemiecką, które następnie rozklejane były na afiszach i murach miasta. Głównie jednak zaangażowała się w działalność Polskiego Czerwonego Krzyża, gdzie jako pielęgniarka wolontariuszka niosła samarytańską pomoc rannym i chorym jeńcom wojennym uwolnionym ze stalagów i oflagów. Odtąd była świadkiem „wielu śmierci i wielu pogrzebów”. W drugiej połowie 1941 roku Rada Główna Opiekuńcza (RGO) powierzyła Karli Lanckorońskiej opiekę nad więźniami w całej Generalnej Guberni. Pracy tej poświęciła się całkowicie. Świetna znajomość języka niemieckiego, arystokratyczne pochodzenie oraz stanowczość i odważna postawa wobec Niemców sprzyjały skutecznej działalności. Zorganizowana przez nią akcja zbiorowego dożywiania w więzieniach, dostarczania paczek i innej pomocy dla ok. 27 tysięcy więźniów przyczyniła się do uratowania życia wielu aresztowanym.

W styczniu 1942 roku jako urzędniczka RGO wyjechała do Stanisławowa. Dowiedziawszy się o masowych mordach dokonywanych przez tamtejsze gestapo, przesłała niezwłocznie meldunek gen. Komorowskiemu. Pomimo otrzymania w marcu nominacji na zarządcę komisarycznego RGO w województwie stanisławowskim, przy akceptacji władz niemieckich, napotykała trudności, wzbudzając swoją działalnością coraz większe podejrzenia, zwłaszcza szefa gestapo Hauptsturmführera SS Hansa Krügera. 12 maja 1942 została aresztowana w trakcie zebrania RGO w Kołomyi, a następnie przewieziona do więzienia w Stanisławowie. W czasie przesłuchania jej prześladowca Krüger, zdenerwowany nieugiętą postawą aresztowanej, manifestowaniem polskości i przekonany o czekającym ją bliskim wyroku śmierci, przyznał się do zamordowania 25 profesorów wyższych uczelni Lwowa. W ten sposób stała się pierwszym świadkiem w sprawie tajemniczej do tej pory zbrodni. Nieoczekiwanie dla Krügera interwencja włoskiej rodziny królewskiej u H. Himmlera uchyliła wykonanie wyroku śmierci. W kilka dni później, 8 lipca 1942, znalazła się w więzieniu we Lwowie. Tam, przesłuchiwana przez komisarza SS Waltera Kutschmanna, opowiedziała o przebiegu śledztwa w Stanisławowie i na jego polecenie napisała 14-stronicowy raport, w którym m.in. ujawniła przyznanie się Krügera do zamordowania profesorów we Lwowie. Tekst ten dotarł do H. Himmlera i on zapewne był odpowiedzialny za umieszczenie „szowinistycznej” polskiej hrabiny w obozie koncentracyjnym dla kobiet w Ravensbrück. 27 listopada 1942 pod eskortą esesmanów opuściła Lwów i Polskę na zawsze.

Po pobycie w więzieniu na Alexanderplatz w Berlinie 9 stycznia 1943 r. została przywieziona do miejsca przeznaczenia w Ravens­brück. W obozie otrzymała nr 16076; w wyniku wielokrotnych interwencji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża umieszczono ją w izolatce (Sonderhaft). „Wyróżnienie” to uznała za upokarzające i na własną prośbę wróciła do obozu jako zwykła więźniarka. „Są rzeczy, których ludzie niezdolni są słuchać, rzeczy, których umysł ludzki ogarnąć nie potrafi” – pisała po opuszczeniu Ravensbrück. We Wspomnieniach... spotykamy przejmujące, dokumentalne opisy scen życia obozowego więźniarek, ich przerażenie i lęk przed chorobą, torturą, śmiercią; wyczuwalna jest atmosfera nieustannego napięcia. Na tym tle wyróżniały się więźniarki o charakterach niezłomnych, potrafiące w skrajnych warunkach obozowych ratować ludzką godność. Organizowane przez nie spotkania, wykłady i rozmowy na tematy z innej, normalnej rzeczywistości udowadniały, że „ta cała brutalność bez nazwy, że te wszystkie okrucieństwa nie zdołały w niezliczonych wypadkach zniszczyć ani złamać, ani nawet uszczerbić sił ducha”. Im właśnie K. Lanckorońska poświęciła kreślone jakby mimochodem krótkie charakterystyki, portrety z pamięci. Sama prowadziła zajęcia z historii sztuki dla „królików”, tj. kobiet, na których przeprowadzano niebezpieczne eksperymenty medyczne.

Na miesiąc przed zakończeniem wojny, 5 kwietnia 1945 r., jako pierwsza Polka, z grupą 299 Francuzek została zwolniona z obozu. Był to efekt interwencji prezesa Międzynarodowego Czerwonego Krzyża prof. Carla Burckhardta. W pamięci czytelników Wspomnień... zapadnie z pewnością, obok wielu, ostatnia scena z Ravensbrück, pożegnania Karli Lanckorońskiej z więźniarkami, gdy przy przekraczaniu bramy, zgodnie z obozowym przesądem, odwraca się twarzą do obozu.

* * *

W Szwajcarii Karla Lanckorońska złożyła na ręce prof. Burck­hardta raport o sytuacji więźniarek w Ravensbrück. Swoje ­niedawne przeżycia opublikowała na łamach szwajcarskich czasopism naukowych po francusku: Souvenir de Ravensbrück („Revue ­Universitaire Suisse” 1945, vol. 2) i po niemiecku: Erlebnisse aus Ravensbrück („Schweizerischer Hochschulzeitung” Jg 19: 1945/46 Heft 2). W tym też czasie zaczęła pisać swoje Wspomnienia...7. Wyjazd do Włoch i spotkanie z żołnierzami 2. Korpusu, którzy nie chcieli wracać do komunistycznej Polski, postawiły przed nią nowe, niezwykłe zadanie. Na życzenie gen. Władysława Andersa, w randze public relations officer 2. Korpusu (później porucznika AK), podjęła się zorganizowa­nia studiów dla ok. 1300 byłych żołnierzy 2. Korpusu. Jej znajomości i przedwojenne kontakty naukowe umożliwiły przyjęcie polskich studentów na uczelnie włoskie w Rzymie, Bolonii i Turynie. Później wspierała podobną działalność w Wielkiej Brytanii ­i ­w Szkocji.

W listopadzie 1945 roku podpisała z ks. prałatem Walerianem Meysztowiczem i uczonymi polskimi działającymi na emigracji akt fundacyjny Polskiego Instytutu Historycznego w Rzymie. Związana z tym „małym ośrodkiem Wolnej Nauki Polskiej”, poświęciła się całkowicie pracy wydawniczej i organizacyjnej dla nauki polskiej. O swojej determinacji i ówczesnych wyborach mówiła wiele lat później: „Losy Kraju tak mną pokierowały, nakłoniły do wyrzeczenia się ukochanych badań nad historią sztuki [...]. Wydawało mi się wtedy – i myślę, że miałam rację, była to jedyna w moim życiu bolesna ofiara – że służba kulturze polskiej obecnie ode mnie wymaga nie badań nad Michałem Aniołem, lecz pracy zupełnie innej. Jasnym dla mnie było, że teraz trzeba poświęcić wszystkie siły badaniu i wydawaniu źródeł do historii Polski z archiwów Zachodu”8. W ramach Polskiego Instytutu Historycznego przyczyniła się do wydania roczników poświęconych dziejom Polski „Antemurale” (28 tomów), pomnikowej serii źródeł: „Elementa ad Fontium Editiones” (76 tomów) oraz „Acta Nunciaturae Polonae”. Trudna do ocenienia jest działalność założonej w 1967 roku Fundacji Lanckorońskich z Brzezia, wspierającej naukę polską.

Karlę Lanckorońską, która przez całe życie służyła polskiej nauce i kulturze, wyróżnia niegdysiejszy, obywatelski patriotyzm. Odziedziczoną po ojcu unikatową kolekcję obrazów, jako ostatnia z rodu, podarowała w 1994 roku – „w hołdzie Rzeczypospolitej Wolnej i Niepodległej” – na zamki królewskie w Krakowie i w Warszawie. Kiedy miesięcznik „Znak” rozesłał do wybitnych postaci polskiej kultury ankietę z pytaniem „Czym jest polskość?”, K. Lanc­korońska odpowiedziała najkrócej: „Polskością jest dla mnie świadomość przynależności do narodu polskiego. Uważam, że należy dać możliwie konkretne dowody tej świadomości, natomiast nie rozumiem potrzeby jej analizy”. Fundamentalna działalność Karli Lanckorońskiej polegała, i nadal polega, na wspieraniu życia naukowego, nieustannym czuwaniu, by nauka i kultura polska pozostawały w orbicie kultury europejskiej i światowej.

Lech Kalinowski i Elżbieta Orman

PS Karolina Lanckorońska zmarła w rok po ukazaniu się Wspomnień wojennych, 25 sierpnia 2002 roku, w Rzymie i została pochowana na tamtejszym cmentarzu Campo Verano.

Przedmowa

Pamiętnik ten, przeznaczony do ewentualnego wydania po mojej śmierci, pisałam w latach 1945–1946, po moim zwolnieniu z niewoli niemieckiej9. Tekst początkowo był napisany z myślą o wydaniu w języku angielskim. Kazałam przetłumaczyć kilka ustępów i przedstawiłam je dwóm wydawcom. Obaj z miejsca odrzucili z uzasadnieniem, że „tekst jest zbyt antyrosyjski”. Po kilku latach znów przedstawiłam go dwóm innym angielskim wydawcom, którzy także odmówili, tym razem z uzasadnieniem, że „tekst jest zbyt antyniemiecki”.

Pamiętnik ten ma być sprawozdaniem i tylko sprawozdaniem z tego, czego byłam świadkiem w czasie drugiej wojny światowej. Wiem, że inni przeżyli o wiele więcej – nie byłam ani w Oświęcimiu, ani w Kazachstanie – ale też wiem, że każda sumienna relacja wnosi szczegóły nowe do obrazu owych lat.

Zmian prawie nie wprowadziłam, choć niejeden ustęp mówi o rzeczach dziś powszechnie znanych i gdzie indziej lepiej opisanych. Problem ewentualnych skrótów pozostawiam ocenie moich wydawców, bo książki pisanej przed przeszło pięćdziesięciu laty samemu ani ocenić, ani przerobić nie sposób. Zastrzegam przy tym tylko, że opuszczenia mogą odnosić się jedynie do szczegółów, a nie do ogólnej atmosfery, w której pamiętnik ten powstał. Powierzam go w pierwszym rzędzie profesorowi Lechowi Kalinowskiemu i pani Eli Orman. Być może, że zechcą innych Przyjaciół wciągnąć do narady w sprawie skrótów.

K.L.

Rzym, dn. 20.02.1998

ROZDZIAŁ ILwów(22 września 1939–3 maja 1940)

W nocy 22 września 1939 armia sowiecka zajęła Lwów.

Rano wyszłam na zakupy. W małych grupach kręcili się po ulicach żołnierze Armii Czerwonej, która już od paru godzin była w mieście. „Proletariat” palcem nie ruszył na jej powitanie. Sami bolszewicy bynajmniej nie wyglądali ani na radosnych, ani na dumnych zwycięzców. Widzieliśmy ludzi źle umundurowanych, o wyglądzie ziemistym, wyraźnie zaniepokojonych, prawie wystraszonych. Byli jakby ostrożni i ogromnie zdziwieni. Stawali długo przed wystawami, w których widniały resztki towarów. Dopiero po paru dniach zaczęli wchodzić do sklepów. Tam bywali nawet bardzo ożywieni. W mojej obecności oficer kupował grzechotkę. Przykładał ją do ucha towarzyszowi, a gdy grzechotała, podskakiwali obaj wśród okrzyków radości. Wreszcie ją nabyli i wyszli uszczęśliwieni. Osłupiały właściciel sklepu po chwili milczenia zwrócił się do mnie i zapytał bezradnie: „Jakże to będzie, proszę pani? Przecież to są oficerowie”.

A myśmy tymczasem wchodzili w pierwszą fazę naszego nowego życia. Wiedzieliśmy, że przez całą zimę bolszewicy tu zostaną, że na to rady nie ma, że musimy przetrwać aż do dalekiej wiosny. Mieliśmy radio, słuchaliśmy wszystkich rozgłośni Europy, powtarzaliśmy więc sobie, że nie jesteśmy naprawdę odcięci, bo wiemy o wszystkim, co się dzieje. Wiedzieliśmy też od pierwszej chwili, że Warszawa broni się dalej, zazdrościliśmy jej bez granic. Później dowiedzieliśmy się tą drogą, że mamy rząd w Paryżu i że tym razem „Bóg powierzył honor Polaków” generałowi Sikorskiemu*. Z radia też, a to z głośników, które się natychmiast po naprawie elektrow­ni pojawiły na rogach głównych ulic, dowiedzieliśmy się jeszcze o czymś innym, mianowicie o tym, że Lwów jest stolicą „zapadnej [Zachodniej] Ukrainy”, która nareszcie wchodzi jako nowy członek do wielkiej rodziny szczęśliwych narodów Sowieckiego „Sojuzu”. „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!”, dudniło nam zewsząd po raz pierwszy. Równocześnie radio nadawało obelżywe tyrady o „pańskiej Polsce” i jej „byłej” armii. Audycje te były ilustrowane karykaturami, które się pojawiły na murach domów. Te wszystkie występy miały jeden ważny skutek: polski robotnik lwowski został od pierwszej chwili do nowych rządów zrażony, po prostu „wściekł się”, zgodnie z wrodzonym temperamentem tego miasta.

Ukraińskie miejscowe komitety zaczęły tymczasem wyrastać jak spod ziemi. Pałac Gołuchowskich, naszych przyjaciół, został zajęty na siedzibę ich centrali. Był to jeden z pierwszych aktów skierowanych przeciwko własności prywatnej. Podczas dość już utrudnionej wyprowadzki dzieci właściciela porwałam ze strychu zajętego już pałacu jedenaście koszul frakowych po śp. ministrze Agenorze Gołuchowskim*. Cenną zdobycz zaniosłam natychmiast tak zwanemu Komitetowi Krakowskiemu, który opiekował się ludnością przybyłą z Krakowa. Na czele Komitetu stali wówczas profesorowie Kot* i Goe­tel*. Zapotrzebowanie na wszelkiego rodzaju garderobę ­męską było oczywiście gwałtowne. Ministerialne frakowe koszule, uzbrojone zresztą w groźne „vatermördery”10, zostały więc przyjęte entu­zjastycznie i wylądowały natychmiast na grzbietach potrzebujących.

Lwów był w owej chwili miastem podobno milionowym. Trudno się było przeciskać ulicami, gdyż dosłownie cała Polska tu się zjechała. Wszystkie możliwe środki lokomocji barykadowały ulice. Po chodnikach poruszać się nie można było wcale. Cisnęły się tam setki tysięcy ludzi, którzy w bezmyślnej ucieczce, bombardowani wielokrotnie w drodze, utraciwszy wszelkie mienie i nieraz kogoś z najbliższych, tutaj się zjechali, a teraz nie mieli pojęcia, co dalej ze sobą robić. Wyjazd legalny do Rumunii był od chwili wkroczenia bolszewików niemożliwy, a przejście na Węgry utrudnione. Pomimo to jedni wyjeżdżali lub wychodzili, a drudzy, liczniejsi, ciągle jeszcze przyjeżdżali. Wszyscy bez przerwy pytali jedni drugich: „Co będzie?”.

Problem ogólny uchodźców był ciężki z powodu braku żyw­ności i pomieszczenia. Sytuacja jednak poprawiała się z każdym dniem. Aprowizacja ze wsi ożyła, a fala ludzka poczęła odpływać na zachód, na „tamtą stronę” pod Niemca, który się cofnął za San. Przejście rzeki było trudne, ale wówczas jeszcze możliwe. Tłumy na ulicach po paru dniach wyraźnie rzedły, równocześnie sylweta jesiennego Lwowa została wzbogacona o nutę nową, o dużą ilość ludzi w świtkach i czapkach futrzanych – ziemian, którzy zdołali się schronić do miasta. Oni to przywieźli pierwsze wiadomości o mordach – sporadycznych zresztą – oraz o licznych aresztowa­niach „pomieszczyków”11 po wsiach. Wówczas też przyjechał urzędnik z Jagielnicy, majątku mego brata pod Czortkowem, i doniósł mi, że brat mój z siostrą wyjechali na dziesięć minut przed wkroczeniem bolszewików, w kierunku granicy rumuńskiej. Wydostali się oboje z siostrą w ostatniej chwili przez Zaleszczyki, gdzie spotkali cały szereg krewnych i znajomych. Później mieli dotrzeć do Genewy. Dowódca pierwszej watahy zapytał, wjeżdżając na folwark, o brata, wymienił jego nazwisko i oświadczył, że ma zamiar go zastrzelić.

Pierwsze wiadomości z Komarna12 ode mnie z domu przywiozła moja wierna służąca Andzia, prosta dziewczyna ze wsi. Taszczyła ciężką walizkę. Za nią kroczył monumentalny jej opiekun, siedemdziesięciopięcioletni Mateusz13, emerytowany służący i tyran domowy, o śnieżnych „franciszko-józefińskich” bokobrodach. Przywitawszy się, Andzia wskazała na walizkę i oświadczyła: „Przywiozłam papiery i zeszyty naukowe. Proszę zobaczyć, czy jest wszystko”. Było wszystko, m.in. jeden mój rękopis gotowy do druku, owoc ośmioletniej pracy. „Mam jeszcze i inne rzeczy, ale przywiozłam najpierw naukowe, bo wiedziałam, że te najważniejsze”. W Komarnie odbyły się z chwilą wyjścia władz polskich wizyty chłopów we dworze i sceny normalne w każdej naszej pożodze. Następnie weszli Niemcy, którzy po paru dniach pobytu i bardzo dokładnym rabunku musieli się cofnąć aż do Przemyśla. Od tego czasu rządziły tam miejscowe komitety ukraińskie, przypływ elementów sowieckich był na razie bardzo słaby.

Odtąd płowa Andzia znów przy mnie zamieszkała. Wyjeżdżała często do Komarna po aprowizację dla mnie i dla moich przyjaciół, przywoziła – z dużym zresztą narażaniem się – bardzo cenną żywność i sporo moich rzeczy osobistych. Zjeżdżali też do mnie dość często chłopi miejscowi i służba folwarczna i opowiadali, co się dzieje. Przywozili też nieraz prowiant. Pamiętam, że otrzymałam raz w prezencie ser owinięty w dwie kartki jednej z ilustrowanych publikacji o malarstwie florenckim XV wieku z mojej biblioteki.

Bolszewików zjeżdżało tymczasem coraz więcej, mężczyzn i niezwykle brzydkich kobiet. Kupowali wszystko, co im podpadało pod rękę. W każdym sklepie było ich pełno. Wyżej opisana scena z grzechotką powtarzała się wiele razy dziennie. Ponieważ zaś przeznaczenie wielu przedmiotów nie zawsze było im znane, przeżywali i pewne niepowodzenia, jak na przykład ukazanie się towarzyszek w teatrze w powłóczystych jedwabnych koszulach nocnych, nabywanie hegarów do podlewania kwiatów itd. Z ich zachłannością w zdobywaniu towaru dziwnie nie licowało ciągłe opowiadanie o zasobności Rosji, o tym, że w Sowietach jest wszystko, czego dusza zapragnie. Na zapytanie lwowian: A czy Kopenhaga jest?, zapewnili, że jest, i to milionami. A pomarańcze są? Jeszcze i ile! Zawsze było dużo, ale teraz, gdyśmy zbudowali tyle nowych fabryk, to jest jeszcze więcej!

Już dość prędko mieliśmy się zetknąć po raz pierwszy z nowymi władzami na terenie własnym, na uniwersytecie. Zaproszono na meeting 29 września profesorów, docentów, asystentów, studentów i woźnych do Collegium Maximum. Zebranie było bardzo liczne. Nad katedrą u góry wisiał portret Stalina, z profilu, kolorowy, rozmiarów olbrzymich. Takie dymensje14 znane nam były jedynie z Bizancjum; portret zaś, który wisiał przed nami, świadczył o mentalności odciętej zupełnie już od klasycznych korzeni, z których wyrosła niegdyś kultura bizantyńska. Patrzałam z przerażeniem na rysy i czoło, które odtąd mieliśmy widzieć zawsze i wszędzie, czy na wystawach sklepowych, czy w restauracjach, czy na rogach ulic lub w tramwaju. Twarz owa wydawała mi się zasadniczo inna od twarzy naszych, które są odbiciem naszych uczuć i myśli. Jest to chyba istotą twarzy ludzi Zachodu, owe rysy zaś, które miałam wówczas przed sobą, wydały się tych uczuć i myśli nieprzepuszczalną zasłoną. Z tej twarzy, wówczas jeszcze dla nas niezwykłej, dziś tak znanej, a zawsze równie obcej, dowiedzieliśmy się w sposób niezbity a przejmujący, że zapanowała nad nami mentalność absolutnie nam obca. Tymczasem weszli na salę Sowieci, rosyjski komendant Lwowa ze świtą oraz człowiek wysoki, o grubych, lecz niezwykle inteligentnych rysach, w bluzie bolszewickiej, którego komendant wyraźnie honorował. Weszli na podium i zaprosili do siebie ­rektora Longchampsa* z dziekanami. Przemówił pierwszy komendant, pięknym, jak mi się zdawało, językiem rosyjskim. Witał zebranych, oświadczył, że sam pragnął otworzyć pierwszy meeting w tym gmachu, który odtąd służyć będzie kształceniu nie panów, lecz ludu. Następnie oddał głos towarzyszowi Kornijczukowi*, członkowi Akademii Kijowskiej.

Kornijczuk wstał, podszedł powoli do katedry i stamtąd zaczął mówić do nas powoli głębokim, mocnym głosem. Mówił po ukraiń­sku, językiem Kijowszczyzny, odmiennym trochę od narze­cza stron naszych. Mówił o wielkości i potędze prawdy i wiedzy, o tym, ile kultura polska wniosła do kultury świata, oddał hołd wielkości Mic­kiewicza w słowach wyjątkowo pięknych, mówił dalej z porywającą już wymową o sile i wartości nauki, która ludzkość jednoczy, o posłannictwie uniwersytetów, w szczególności Wszechnicy Lwow­skiej, której zadaniem jest złączyć obie kultury, polską i ukraińską, w jedną całość. Pomimo że nie rozumia­łam wielu słów i że niejeden zwrot mi umknął, zawsze wspominać będę tę mowę jako jedną z naj­bardziej porywających, jakie w życiu słyszałam.

Gdy Kornijczuk skończył, zgłosiły się przyszłe asy komunistycz­ne uniwersytetu – Ukraińcy, Żydzi i Polacy. Zaczęły się sypać demagogiczne frazesy. Gdy padło zdanie o wykluczeniu klas dawniej „uprzywilejowanych” z uniwersytetu, zażądał głosu stary profesor Krzemieniewski*, były rektor – uczestnik walk 1905 roku, były więzień polityczny. Gdy monumentalna jego postać ukazała się na estradzie, przyjęliśmy go żywiołowymi oklaskami. Krzemieniewski ostentacyjnie zwrócił się z ukłonem głowy do rektora i zaczął głośno i spokojnie: „Magnificencjo!”, spojrzał w stronę Kornijczuka: „Panie Akademiku!”, wreszcie zwrócił się do publiczności: „Panie i Pano­wie!” Niski dość wzrostem komendant miasta, pan życia i śmierci, którego mówca nie raczył w ogóle wymienić, poruszył się niespokoj­nie na krześle. „Szanowny przedmówca” (siedzący wśród publiczności adresat wyraźnie się skulił) „chce wykluczyć część społeczeństwa z dostępu na uniwersytet, a ja mu na to odpowiem: Jeśli Nauka jest jedna, tak jak jest Prawda jedna, jeśli nie uznajemy różnic klasowych, to dla mnie wszyscy są równi, chłop, robotnik, inteligent i szlachcic. Ja będę kształcił chłopa, robotnika, inteligenta i szlachcica. Mnie nie obchodzi pochodzenie człowieka, który chce służyć Nauce i Prawdzie”. Na piskliwe reakcje przeciwników Krzemieniewski nie odpowiedział i zszedł z estrady wśród owacji całej niemal sali. Teraz komendant wstał, miał minę niepewną, jakby się coś nie wiodło, co sam nie bardzo rozumiał, i przeczytał nam depeszę zebranych do Stalina. Była ona ułożona w sposób ostrożny, niezbyt wiernopoddańczy, widocznie by nas zbytnio nie zrazić. „Kto jest za wysłaniem, niech podniesie rękę”. Na kilkuset obecnych podniosło się kilkanaście rąk. Komendant z ledwie dostrzegalnym uśmiechem zapytał powtórnie: „A kto jest przeciwny?”. ­Oczywiście ani jedna ręka nie poszła w górę. Teraz z wyraźnym już uśmiechem oświadczył: „Wniosek o wysłanie telegramu przyjęty jednomyślnie”.

Wyszliśmy z uczuciem niesmaku. Było już szaro. Pomimo wszystko jednak byliśmy pod wrażeniem mowy Kornijczuka, pełni nadziei, że Uniwersytet Jana Kazimierza da się uratować, że będziemy mogli go bez uszczerbku uchronić do wiosny, jako naufragio Patriae ereptum monumentum15. W parę tygodni później mieliśmy się do­wiedzieć, że tego samego dnia, o godzinie dziewiątej wieczo­rem, ten sam Kornijczuk wygłosił drugą mowę, zapewne równie płomienną, tym razem na zebraniu ukraińskim, w której obiecał wykluczenie wszystkich elementów polskich z uniwersytetu lwowskiego.

A myśmy ciągle czekali. Mieliśmy wrażenie, że Przeznaczenie nas prowadzi w nieznane, a byliśmy ciekawi niezmiernie. Muszę przyznać, że u mnie na przykład ta ciekawość historyka, przed którym nagle otwiera się możliwość zetknięcia się z jednym z głównych ruchów współczesnych, przeważała nade wszystko. Jeśli już tak się stać musiało, że kraj cały na szereg miesięcy – aż do wiosny – utracił niepodległość, to byłam zadowolona, że się znalazłam po stronie sowieckiej. To doświadczenie było na pewno ciekawsze, poza tym przecież pojęcie godności ludzkiej, która tworzy podstawę naszego wewnętrznego bytu, zajmuje duże miejsce w teorii komunizmu, a przez Hitlera zostało przekreślone i zastąpione zoologicz­nym kultem rasy.

Wiadomości, jakie nas dochodziły „z tamtej strony”, zdawały się to potwierdzać. Słyszeliśmy z radia o masowych rozstrzeliwaniach w naszych prowincjach zachodnich, dowiedzieliśmy się wreszcie o aresztowaniu profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego16 i o ich wywiezieniu do obozu koncentracyjnego. Ta ostatnia wiadomość oczywiście podziałała na nas jak piorun. Za nią płynęły już bez przerwy audycje radiowe o rozbiciu wszelkich ośrodków kultu­ralnych, o metodycznym niszczeniu bibliotek i archiwów, wszystkich śladów naszej przeszłości historycznej. Choć łudziliśmy się jeszcze nadzieją, że to nie może być wszystko prawdą, że choć część tych wiadomości należy kłaść na karb propagandy antyhitlerowskiej, to jednak w przeciwieństwie do tego przyznać było trzeba, że Sowieci okazywali poszanowanie dla nauki i kultury, które zapewne pozwoli wiele uratować. Wrażenie to jeszcze się utrwaliło, gdy uniwersytet został naprawdę otwarty. „Wszyscy mają wykładać normalnie”, brzmiało polecenie. Zabraliśmy się więc do roboty, jak gdyby nigdy nic. Wykładałam i ja. Zespół słuchaczy był dość osobliwy. Polskiej młodzieży męskiej nie było ani śladu, ukrywała się, uczniowie przychodzili pojedynczo do naszych mieszkań po książki i po wskazówki do dalszej pracy. Na wykłady chodziły dawne słuchaczki, które twierdziły, że godziny spędzone ze mną ułatwiały im jakoś przetrwanie, oraz słuchacze nowi, narodowości niepolskich, przysłani przez nowe władze. Ponieważ, według dawnego planu, wykładałam najspokojniej w świecie malarstwo sieneńskie XIV wieku, biedni ci przybysze odsiadywali godziny bezradnie, wpatrzeni nie w przezrocza na ekranie, tylko w pustkę gdzieś przed siebie. A przychodzić musieli, bo kontrolowano nas wszystkich ściśle. Nieraz zasypiali i akompaniowali mojemu wykładowi rytmicznym chrapaniem, podczas gdy ja starałam się tłumaczyć, kim był Simone Martini, przyjaciel Petrarki...

Rządy na uniwersytecie sprawował rektor Longchamps, jesz­cze w poprzednim roku akademickim legalnie wybrany, aż go pewnego dnia zwolnił następca, profesor Uniwersytetu Kijowskiego, Marczenko*. Mówił wszystkim, że jest synem i wnukiem wyrobnika, zresztą nikt się wiele od niego nie dowiedział, bo nie był mądry, czego nie można było powiedzieć o jego nieodstępnym towarzyszu Łewczence. Ten ostatni był „komisarzem politycznym” uniwersytetu. Nie bardzo wiedzieliśmy, co to jest, ale nazwa nam się nie podobała. Towarzysz Łewczenko też się zainteresował nami żywo, aczkolwiek nigdy w sposób natrętny. Otrzymaliśmy formularze do wypełnienia, coś w rodzaju curriculum vitae. Dwie rubryki były w tym naprawdę ważne, pochodzenie społeczne oraz ilość zrobio­nych wynalazków. To ostatnie trochę nas zdziwiło. Starałam się wytłumaczyć sekretarce Łewczenki, że humanista, a szczególnie historyk, nie uważa, aby celem jego badań naukowych był właśnie wynalazek. Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem i powiedziała tonem pobłażliwym: „No, to trudno, towarzyszko, jeśliście ani jednego wynalazku nie zrobiła, to trzeba to napisać”.

Tenże Łewczenko kazał nam też założyć kooperatywę dla stałych pracowników uniwersytetu, od profesorów do woźnych. Gdy po paru tygodniach w tym konsumie zabrakło żywności, zażądał komi­­sarz wykluczenia woźnych. Na oświadczenie, że takie postępowanie nie odpowiada naszemu poczuciu społecznemu, Łewczenko odpowiedział zniecierpliwiony: „Bo też u was jest ta jakaś równość, u nas tego nie ma”.

Tymczasem powstawały ciągle, i jakby niepostrzeżenie, coraz to nowe katedry dla fachów nowych, dla darwinizmu, leninizmu, stalinizmu i inne. Katedry te obsadzane były zawsze przybyszami z Kijowa. Pewnego dnia medycyna została wyłączona jako „Medinstytut” samodzielny, co oczywiście znów znacznie uszczupliło grono profesorów polskich na uniwersytecie. W tym samym czasie zlikwidowano też szereg katedr, jedną po drugiej w pewnych odstępach – były to katedry prawnicze i humanistyczne. Z Wydziału Prawa nie zo­stało wkrótce nic zupełnie, a grono nasze topniało z każdym dniem.

Z początkiem zimy przyjechała z wizytą grupa profesorów z Mos­kwy. Zachowywali się poważnie i rzeczowo, niektórzy nawet zdradzali częściową znajomość form cywilizowanych. Do spraw Wydziału Historycznego przyjechał prof. Gałkin. Zamówił i mnie na rozmowę do dziekanatu. Wymiana myśli napotykała jednak poważne trudności techniczne, gdyż mój interlokutor, profesor historii Niemiec, nie władał w ogóle żadnym językiem poza rosyjskim. Ponieważ zadawał mi ciągle pytania co do moich studiów i specjalności, a odpowiedzi w żadnym języku nie rozumiał, z rozpaczy zaczęłam mówić do niego strzępami łaciny. Teraz Moskal bardzo głową kiwał, i choć sam słowa po łacinie nie powiedział, dalszych pytań jednak zaniechał. Podczas tej „rozmowy” wszedł prof. Kuryłowicz*. Gdy usłyszał mnie mówiącą do Moskala strzępami łaciny, wycofał się błyskawicznie, nie mogąc opanować wesołości. Wreszcie Gałkin oświadczył po rosyjsku, że cały wydział, szczególnie grupa archeo­logii i historii sztuki, musi być bardzo rozbudowany, bo brak jest muzeologów, i że mam jak najprędzej pojechać zwiedzić Ermitaż. Na tym się skończyło. Gdy w parę dni potem profesorowie rosyjscy wyjeżdżali, pożegnali się z naszymi, prosząc z nacis­kiem, żeby na wypadek jakichkolwiek trudności zwrócić się do nich. Skąd miały się wyłonić owe trudności, zaczęło się pokazywać nieomal bezpośrednio po ich wyjeździe. Już w czasie ich bytności można było wyczuć dość duże napięcie między nimi a napływającymi ciągle profesorami kijowskimi. Ci ostatni, póki Moskale byli we Lwowie, rozumieli doskonale po polsku. Delegacja moskiewska bowiem ciągle podkreślała, że ich nic nie obchodzi ani narodowość profesora, ani język wykładu. Po wyjeździe kolegów do Moskwy kijowianie natychmiast zapomnieli po polsku, ani słowa już zrozumieć nie mogli. Równocześnie nacisk w sprawie wykładów w języku ukraińskim stał się prawie przymusem. Minimalna była liczba profesorów i docentów, wśród nich byłam i ja, do których nigdy nie przystąpiono z żądaniem wykładania po ukraińsku. Urządzono kursy tego języka. Słabsi ulegali, wielu zaś – pomimo wszystko i wbrew wszystkiemu – nadal wykładało po polsku.

Gdzieś w lutym 1940 zjawił się nowy dziekan naszego Wydziału Historycznego, prof. Brachyneć*. W futrzanej czapie, w butach silnie łojem pachnących, przyjął mnie w dziekanacie i zlecił mi kurs ogólny pt. „Barok, renesans, renesans, barok”. Ten dziwny tytuł naj­prawdopodobniej pochodził stąd, że mój nowy szef nie był pewny, które z tych dwóch słów należy wymieniać najpierw. Dowiedziałam się bowiem później, że to jedna z moich uczennic Ukrainek specjalność moją podała, robiąc dla mego bezpieczeństwa starania, abym dostała wykłady zlecone. Usuwanie bowiem kogoś, komu Sowieci sami zlecili kurs, do tego czasu jeszcze nie miało miejsca. Towarzysz Brachyneć nie znał też podobno liter łacińskich, w każdym razie nic nigdy nie przeczytał przez cały okres swego dziekanatu, co by było tymi literami napisane. Były mu one zresztą zupełnie niepotrzebne, skoro był profesorem leninizmu i stalinizmu.

Wraz z usunięciem profesora znikał też jakoś jego zakład. Książki z zakresu filozofii niematerialistycznej i bardzo wiele innych książek, nieodnoszących się entuzjastycznie do naszych wschodnich sąsia­dów (a takich prac było sporo), wędrowały do Prohibitur, nato­miast wyszły stamtąd i zostały oddane do dyspozycji publiczności książki pornograficzne.

Praca na uniwersytecie chroniła podwójnie – i osobę, i mieszkanie. Miałam sposobność przekonać się o tym w zetknięciu z towarzyszem Pawłyszeńką, kapitanem Armii Czerwonej. 19 listopada 1939 zjawił się bowiem u mnie oficer sowiecki i zajął jeden pokój. Tłumaczyłam mu, że przyjęłam już do siebie rodzinę, której mieszkanie we wrześniu zniszczyła bomba, a do trzech pokoi mam prawo jako pracownik uniwersytetu, mieszkając z wychowanicą (Andzią) i posiadając bibliotekę. Nic nie pomogło. Wlazł i rozgościł się. Gdy byłam w mieszkaniu17, siedział mniej więcej cicho, gdy wychodziłam – szalał. Pierwszej nocy latał po pokoju jak opętany, myśmy obok siedziały z Andzią i czekały, uzbrojone w możliwie duże patelnie. Wreszcie około drugiej zaczął przesuwać u siebie wszystkie meble – budował barykadę przy drzwiach do mojego pokoju. Widocznie niepokoił go los kilku lokatorów sowieckich, których w lwow­skich mieszkaniach robotniczych przeprowadzono nocą na tamten świat. Ten jego manewr podziałał na nas kojąco, widocznie zaś i jego nerwy się odprężyły, gdyż po chwili usłyszałyśmy potężne chrapanie. Zasnęłyśmy więc i my jak kamienie. Rano przedstawienie zaczęło się na nowo. Zasięgnąwszy informacji o mnie u stróża, wpadł do mieszkania i z ogromnym wrzaskiem zażądał od Andzi moich złotych mebli, które przed nim ukryłam. Tłumaczył jej, że on wie dobrze, że taka „pomieszczyca” przed wojną miała meble szczerozłote. On nie taki durny, żeby uwierzyć, że mieszkała w tych paskudnych gratach (miałam stare włoskie meble niepoliturowane), które teraz pokazuję. Wpadł do mojego pokoju, oglądał bibliotekę, w której było szczególnie dużo książek włoskich, i pokazawszy nieprawdopodobną ilość białych kłów, zaczął wykrzykiwać: „Faszystowska biblioteka!”. W tej samej chwili wróciłam do domu i weszłam do pokoju. Pawłyszeńko mi oświadczył: „Ja was budu aresztowaty”. „Teraz nie mam czasu” – odpowiedziałam z godnością i powagą. – „Muszę iść na uniwersytet”. Zapytał wtedy, już znacznie ciszej, kiedy będę wolna; umówiliśmy się na trzecią po południu. Oczywiście nie stawiłam się na to spotkanie, stawili się natomiast trzej bracia Andzi, chłopi z naszych stron, obecnie robotnicy lwowscy. Pawłyszeńko na widok tych trzech budrysów podobno zbladł, a oni mu oświadczyli krótko i węzłowato, że jeśli ich siostrze włos z głowy spadnie, to on będzie miał z nimi do czynienia. Najmłodszy powiedział mi wieczorem, że mój lokator wygląda jak „tygrys na malunku”. Definicja była bardzo ścisła. Wynosiłyśmy w tych dniach z mieszkania co się dało i składałyśmy u znajomych. Stwierdziłam wówczas, jak bardzo niewygodnie jest cokolwiek posiadać, wkrótce miałam się dowiedzieć, że nieposia­danie niczego jest również niewygodne.

Współżycie jednak okazało się zupełnie niemożliwe. Pawłyszeńko starał się niszczyć wszystko, z czym nie umiał się obchodzić; wy­rzucił z kuchni wszystkie bardziej skomplikowane urządzenia. Szcze­gólnie groźną postawę zajął wobec instalacji wodociągowych. Już Andzia mnie uprzedziła, że „coś jest źle, bo on daje nura do klozetu”. Na drugi dzień latał już za nią z rewolwerem, oskarżając o sabotaż. Za jej to sprawą bowiem woda po pociągnięciu za łańcuch nie spływa bez przerwy, tak że on nigdy nie może nadążyć z umyciem głowy. Nie było już w domu chwili spokojnej. Gdy wychodziłam, nie pozwalałam i Andzi zostawać w mieszkaniu, bo niebezpieczeństwo dla młodej i ładnej dziewczyny wzrastało z każdą chwilą. Gdyśmy wracały, zawsze zastawałyśmy jakąś nową katastrofę. Postanowiłam więc pójść do prokuratury wojskowej i podjąć walkę z moim lokatorem. Przyjaciele moi byli przerażeni. „Jak pani ten próg przekroczy, nigdy już pani stamtąd nie wyjdzie!” Ja zaś nie miałam ochoty czekać, aż mnie wykończy Pawłyszeńko i poszłam w towarzystwie Andzi i moich „sublokatorek” na ul. Batorego.

Przyjął nas prokurator i wysłuchał uważnie. Najmądrzej i naj­odważniej mówiła Andzia, która umiała dobrze po ukraińsku. Prokurator kazał nam spisać w domu protokół i wrócić na drugi dzień. Spisałam więc wszystko, sublokatorki przetłumaczyły na język ukraiń­ski. Na drugi dzień prokurator znów gadał z nami i kazał powtórnie wrócić „zawtra”. Gdyśmy tak szły po raz piąty, przyjaciele się ze mną żegnali, nieomal jakbym odchodziła na wieki. Po dokładnym spisaniu moich personaliów wraz z przedwojennym stanem posiadania kazano nam wrócić do mieszkania, z tym że tam otrzymamy odpowiedź. Wieczorem po wykładzie zastałam u siebie sytuację nową. Na drzwiach wisiało pismo, że tu mieszka Profesor Uniwersytetu, że mu mieszkania zająć nie wolno. Andzia i „sublokatorki” stały w sieni, na mój widok zaczęły opowiadać wszystkie równocześnie, że przed chwilą był tu wiceprokurator z Pawłyszeńką, że ten ostatni był bez broni, oznaki oficerskie miał zdarte, a na głowie zamiast furażerki miał rodzaj barchanowego hełmu, jak każdy sołdat. Wiceprokurator kazał mu zabrać rzeczy i oświadczył osłupiałym niewiastom, że towarzysz został ukarany za zhańbienie honoru Armii Czerwonej, a „chadziajka” ma już odtąd spokojnie pracować naukowo.

To ostatnie życzenie, niestety, spełnić się nie miało. Już spokój dni najbliższych był poważnie zakłócony niezliczonymi wizytami znajomych i nieznajomych, którzy mieli Sowietów w mieszkaniach, a chcieli koniecznie wiedzieć, jak to się robi, żeby sobie poszli.

Wizyty, które zaczęły się po nich, były mniej niewinne. Okres wojskowej okupacji Lwowa się skończył, władzę objęło NKWD. Atmosfera miasta zmieniała się z dnia na dzień. Do osób podejrzanych o „zapatrywania antyrewolucyjne” włazili o wszystkich godzinach do mieszkań komisarze ubrani po cywilnemu w nowiutkie brązowe kurtki skórzane lub wojskowi w czapkach z granatowym denkiem. Ze mną był kłopot szczególny; byłam notoryczną „pomieszczycą”, a zarazem – dzięki uniwersytetowi – nietykalną, niczym poseł. Strasznie ich to złościło: „A szczo wy robyły pered wojnoj?” – pytali z ironią. „To samo, co teraz, uczyłam na uniwersytecie, tylko miałam spokój i mogłam poza tym pisać książki, a teraz to nawet wykładów nie mogę przygotować, bo co rano kolbami walicie w moje drzwi, potem wchodzicie, siedzicie, pytacie, co dzień o to samo, uniemożliwiacie wszelką pracę, a przy tym się mówi, że w Sowietach dbają o pracę naukową”. – „A że wy grafini”. – „U was to nie wiem, ale w Polsce to nie”. – „Jako w Polsze niet?” – „Konstytucja nie uznawała tytułów”. Gdy padało święte słowo „konstytucja”, baranieli. Pokazywałam wówczas moje dokumenty i legitymacje, oczywiście bez tytułu dziedzicznego. – „Prawilno że nema! Ałe wasz bat’ko, kto był?” – „Mój ojciec był mecenasem sztuki”. Na takie dictum moich interlokutorów brała rozpacz. „Chodyte na NKWD”. ­Poszłam. Tam się scena powtarzała. Mecenas sztuki bardzo się przydawał, nikt nie wiedział, co to za zwierz. Raz jednak się znalazł komisarz, który mu prawie dał radę. Był to chłop ogromny w futrzanej czapie. Wyszczerzył zęby na mnie od ucha do ucha i powiedział: „Ałe my znamy, że wy grafini z dida pradida”. – „Z dziada pradziada to tak, ale w Polsce to nie, bo konstytucja nie uznawała tytułów”. I tak „w koło Macieju”.

Sprawy polityczne też szybko posuwały się naprzód. Skoro – wedle konstytucji – kraj może tylko sam decydować, czy chce przynależeć, a raczej prosić o przyjęcie do Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich, Zachodnia Ukraina miała więc dość szybko po uwolnieniu wyjawić wolę swego ludu. Został ogłoszony plebiscyt18 i kampania rozpętana. Polskie Radio z Francji nawoływało w imieniu rządu do głosowania, ponieważ wszelkie plebiscyty, organizowane przed zawarciem traktatu pokojowego, są ipso facto nieważne, Rząd Rzeczypospolitej nie życzy sobie, aby się którykolwiek z jej obywateli narażał, nie idąc głosować. Było to przykre bardzo, ale głosowaliśmy prawie wszyscy. Mnie się udało dzięki fałszywej ortografii mego nazwiska nie znaleźć siebie na liście i nie głosować, ale był to przypadek. Tego dnia wieczorem o jedenastej (głosować można było do północy) wpadł do mnie patrol milicji z wielkim krzykiem, uzbrojony po zęby, z pretensjami do mnie, dlaczego mój mąż nie głosował. Oświadczyłam, że za niego nie odpowiadam, bo wpływu na niego nigdy nie miałam. Irytacja gości na mego męża wzrastała. Dopiero gdy zrozumieli, że nie mogę doprowadzić nieistniejącego człowieka do głosowania, ryknęli śmiechem i poszli.

Później odbyło się głosowanie drugie. Po wielomilionowym, żywiołowym wyjawieniu się woli ludu Związek Socjalistycznych Republik raczył przyjąć tego Beniamina, Zachodnią Ukrainę, do grona rodziny, teraz trzeba było wybrać jej przedstawicieli. Fotografie kandydatów wraz z wydrukowanym życiorysem widniały na murach domów. Jednym z głównych przedstawicieli Lwowa był prof. Studynśkyj*, który jako wybitny badacz literatury ukraińskiej został dla nadzwyczajnych zasług jeszcze przez Austrię mianowany profesorem nadzwyczajnym; gdy zaś w roku 1918 zapanowała wroga mu Polska, zdegradowała go na profesora zwyczajnego (sic!) itd., itd. I tym razem rząd polski zajął to samo stanowisko, głoso­waliśmy więc wszyscy. Wiem, że opór tu nie miałby sensu, ale przyznaję pomimo to, że taki akt pozostawia po sobie duże poczucie nie­smaku. Głosowanie było tajne, milicjant odprowadził Andzię i mnie za kurtynę do urny i przypilnował wrzucenia wręczonej nam uprzed­nio kartki. Wola ludu objawiła się więc i wola konstytucji była spełniona.

Tymczasem robiło się coraz duszniej i coraz ciaśniej wokoło nas. Dnie były coraz krótsze i coraz ciemniejsze, zaczęły się silne mrozy owej wyjątkowo srogiej zimy, a nam z każdym dniem coraz bardziej ciążyła ta najstraszniejsza na świecie rzecz, jaką jest niewola. Brnęliśmy w nią coraz głębiej, tak jak coraz wyżej piętrzyły się przed nami góry brudnego śniegu na ulicach sowieckiego Lwowa. Mnożyły się aresztowania. Brali przede wszystkim młodzież męską. W Brygidkach było jej pełno, poza tym chłopcy znikali gdzieś bez śladu. Poszli wpierw młodziutcy za śpiewanie patriotycznych pieśni w szkole. Znikli – i wtedy po raz pierwszy gruchnęła między nami pogłoska złowroga, padło po raz pierwszy zdanie: „Wywieźli ich do Rosji”. Powtarzały się sceny z opowiadania Sobolewskiego z III części Dziadów – słowo w słowo – z tą tylko różnicą, że tym razem pojechało tych dzieci bardzo dużo. Później poczęli znikać i dorośli, i tych było niemało. Znikali bez śladu, tylko wzdłuż toru kolejowego znajdowano kartki: „Wywożą nas do Rosji. Zaklinamy was, upominajcie się o nas po wojnie”, i szereg podpisów. Profesorów nie brali. W pierwszych dniach tylko znikli Leon Kozłowski*, Stanisław Grabski* i Ludwik Dworzak, prokurator w procesach komunistycznych, od tego czasu był spokój. Za to wśród inteligencji były aresztowania liczne, nie mówiąc o oficerach, których zabrali zaraz po kapitulacji, a których wielka część dawała znać o sobie z Kozielska i ze Starobielska. Cieszyliśmy się, że są razem w grupach, łatwiej im będzie przetrwać...

Wywozili też szczególnie nam drogich. Raz w niedzielę zabrał mnie ze sobą jeden z naszych asystentów, wzięliśmy prowiant i poszliśmy do dawnego szpitala Ubezpieczalni, do rannych wojskowych, którzy tam jeszcze leżeli. Moskale pozwalali na ich odwiedzanie, notowali zaś odwiedzających i kręcili się między łóżkami, przysłuchując się naszym rozmowom. Wynędzniali i zagłodzeni lwowianie tam byli i przynosili rannym to wszystko, czego sami nie mieli. Wiadomo było, że ci ludzie, jeśli wyzdrowieją, będą wywiezieni w nieznane, ale tymczasem niech czują, że jeszcze są we Lwowie. Z jednej z sal prowadziły drzwi do małego pokoju. Chorzy i odwiedzający zwracali z widoczną uwagą oczy ku tym drzwiom, gdy się tylko otwierały. „Tam niczego nie trzeba, ma wszystko, stan był ciężki, teraz już lepiej. Na pewno go już prędko wywiozą, na to rady nie ma”, szepnął mi mój towarzysz. Wtem musiał się spostrzec, że się nie orientuję, o kim mowa, bo dodał: „Tam leży generał Anders*”.

Tymczasem zmieniało się i zewnętrzne oblicze miasta. Polskie nazwy ulic zastąpiono ukraińskimi, znikły polskie szyldy na sklepach i przedsiębiorstwach. Polscy właściciele tych instytucji siedzieli wywłaszczeni w jednym pokoju swych dawnych mieszkań i tak samo jak ekswłaściciele kamienic – czekali. Gdy im poza nieruchomościami zabierano i ruchomości, tj. urządzenia mieszkania, a oni się upominali, że wedle brzmienia konstytucji mają do tych rzeczy prawo, otrzymywali wyczerpującą odpowiedź: „Konstytucję stosujemy tam, gdzie już jest porządek, tutaj dopiero musimy zrobić porządek, potem wprowadzimy w życie konstytucję”. Po takim oświadczeniu ludzie czekali dalej, aż się miało spełnić ich przeznaczenie.

Z wolnych zawodów najlepiej wiodło się z początku lekarzom. Mieszkania ich były nietykalne. Leczyli się u nich Sowieci, w szczególności dzieci sowieckie, które były wielokrotnie w stanie fatalnym. Wśród nich było wyjątkowo dużo wypadków gruźlicy kości. Dzieci zdrowe też były dziwnie niedziecinne. Chodziły po ulicach poważne i blade – nie śmiały się nigdy i nigdy nie biegały, bezgraniczny smutek przemawiał z ich dużych oczu, rezygnacja i jakby beznadziejne zmęczenie. Z początku wystawały przed sklepami i patrzały – nawet wtedy im się oczy nie śmiały.

Ale na wystawach sklepowych robiło się pusto, towarów nie było, na ich miejscu stawał portret Stalina. Tylko w antykwariatach było coraz ciaśniej, rzeczy coraz ładniejsze tam wypływały – to Lwów wyprzedawał swoją tradycję i swoją kulturę, żeby żyć. A o to było właśnie najtrudniej. Nie tylko żywności, ale i wszelkiego rodzaju towarów trzeba było szukać poza sklepami. Pierwszym tego rodzaju targiem stał się pasaż Mikolascha w samym sercu miasta. Chodziłam tam regularnie i spędzałam tam dużo czasu. Kupowałam bowiem lekarstwa, zastrzyki, watę, ligninę i wszelkiego rodzaju opatrunki. Zdawało mi się, że to jest pierwsze, co robić należy, aby przygotować się na tę wiosnę, „obfitą we zdarzenia”...19. Kupowałam od nieprawdopodobnych handlarzy ten towar, widocznie porwany z aptek przed ich upaństwowieniem. Składałam te skarby u siebie i u zna­jomych i zdawało mi się, że się jeszcze na coś przydaję. Chodziło mi oczywiście o zupełną tajność tej sprawy. Toteż byłam zła, gdy raz porządkowałam u siebie dużą ilość rozłożonych na dywanie opatrunków, w czym mi pomagała bliska znajoma, Jadwiga Horodyska, rzeźbiarka, a weszła w tej chwili przyjaciółka tej ostatniej Renia Komorowska*, żona pułkownika. Irytowało mnie, że ta nieznana mi prawie osoba to wszystko widzi i zapewne przy sobie nie ­zachowa.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

ROZDZIAŁ IIKraków(maj 1940–czerwiec 1941)

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ IIIObjazdy po Generalnej Guberni(lipiec 1941–marzec 1942)

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ IVStanisławów(marzec 1942–7 lipca 1942)

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VNa ulicy Łąckiego we Lwowie(8 lipca 1942–28 listopada 1942)

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VIBerlin(29 listopada 1942–9 stycznia 1943)

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VIIRavensbrück(9 stycznia 1943–5 kwietnia 1945)

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VIIIItalia

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej

Aneks

Dostępne w wersji pełnej

Ilustracje

Dostępne w wersji pełnej

Słowniczek biograficzny

Dostępne w wersji pełnej

Przypisy

1 Fragment przemówienia wygłoszonego z okazji uroczystości wręczenia Wielkiego Krzyża Orderu Polonia Restituta 27 maja 1991 roku w ambasadzie polskiej w Rzymie.

2 S. Cynarski, Dzieje rodu Lanckorońskich z Brzezia od XIV do XVIII wieku, Warszawa–Kraków 1996.

3 R. Taborski, Polacy w Wiedniu, Wrocław–Warszawa–Kraków 1992.

4 A. Wysocki, Sprzed pół wieku, Kraków 1974, s. 287.

5 K. Lanckorońska, Rozdół, „Tygodnik Powszechny” 1995, nr 35.

6 J. Suchmiel, Działalność naukowa kobiet w Uniwersytecie we Lwowie do roku 1939, Częstochowa 2000, s. 225–227.

7 Pracę nad nimi ukończyła w Rzymie w 1946 r. Wspomnienia wojenne ukazują się drukiem po raz pierwszy, ale niektóre fragmenty były publikowane na łamach prasy emigracyjnej, a w latach dziewięćdziesiątych w „Tygodniku Powszechnym”.

8 Przemówienie K. Lanckorońskiej z okazji otrzymania doktoratu honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego 27 maja 1983.

9 Prof. Karolina Lanckorońska podjęła w 2000 r. decyzję o wydaniu Wspomnień wojennych.

10 wysokie, sztywne kołnierze

* Gwiazdki odsyłają do Słowniczka biograficznego na s. 377–387.

11 ziemian

12 Po śmierci ojca w 1933 r. K. Lanckorońska była ostatnią właścicielką Komarna.

13 Mateusz Machnicki. W artykule Ludzie w Rozdole („Tygodnik Powszechny” 1995, nr 35) K. Lanckorońska poświęciła mu krótkie wspomnienie.

14 rozmiar, wielkość

15 Ocalały pomnik rozbitej Ojczyzny.

16 6 listopada 1939 r. Niemcy aresztowali w Krakowie 183 profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, Akademii Górniczo-Hutniczej i Akademii Handlowej, a następnie uwięzili w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen-Oranienburg.

17 K. Lanckorońska mieszkała we Lwowie przy ul. Zimorowicza 19.

18 W listopadzie 1939 r. zachodnia Ukraina została przyłączona do Ukrainy.

19 Cytat pochodzi z XI księgi (Rok 1812) Pana Tadeusza A. Mickiewicza („O wiosno! Kto cię widział wtenczas w naszym kraju [...] obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna...).

Indeks osób

Dostępne w wersji pełnej

Projekt okładki Oksana Shmygol

Redakcja Elżbieta Orman

Opieka redakcyjna Przemysław Skrzyński

Korekta i indeks Barbara Gąsiorowska

Wszystkie fotografie zamieszczone w książce pochodzą ze zbiorów Polskiej Akademii Umiejętności w Krakowie

Copyright © by Fondation Lanckoronski, 2006 Wstęp © Copyright by Jan Lubomirski-Lanckoroński © Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2022

ISBN 978-83-240-6580-6

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska