1,00 zł
Wspomnienia Stanisława Grzegorzewskiego, uczestnika powstania styczniowego, walczącego między innymi w szeregach Żuawów Śmierci, są bardzo cennym źródłem do dziejów polskiej insurekcji 1863 i 1864 roku. Śmiało też można je nazwać kroniką jednego z najsłynniejszych oddziałów powstańczych. Żuawi, utworzeni przez Francuza, Franciszka Rochebrune`a, w kolejnych bojach wykazali się wielką odwagą i determinacją w walce z rosyjskim zaborcą, wzbudzając strach carskich żołnierzy. Stali się wręcz legendą powstańczych walk od Miechowa po Krzykawkę. (...) Nie ma wątpliwości co do wartości wspomnień Stanisława Grzegorzewskiego, przygotowanych i opracowanych do druku przez dra Kamila Kartasińskiego, dlatego w roku 160 rocznicy powstania styczniowego warto je udostępnić współczesnemu czytelnikowi. prof. dr hab. Dariusz Nawrot (Uniwersytet Śląski w Katowicach) O autorze opracowania naukowego: Kamil Kartasiński – doktor nauk humanistycznych, pisarz, publicysta, wykładowca, autor książek i artykułów naukowych. Miłośnik historii Powstania Styczniowego, a w szczególności oddziału Żuawów Śmierci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 271
Rodzicom, za bezwarunkową miłośćoraz wsparcie w każdej chwili mego życia
Kamil Kartasiński
Wstępautora opracowania naukowego
Często mówi się, że człowiek naprawdę umiera dopiero wtedy, gdy umrze ostatnia znająca go osoba. Takie powodzenie przychodzi mi na myśl, gdy mam przyjemność przedstawić Państwu wspomnienia Stanisława Grzegorzewskiego, jednego z Żuawów Śmierci, którego w jakimś sensie możemy nazwać kronikarzem tej niezwykłej jednostki z okresu Powstania Styczniowego. Stanisław Grzegorzewski był jednym z tysięcy młodych chłopaków, którzy po wybuchu walki przeciwko rosyjskiemu zaborcy w styczniu 1863 r. porzucił naukę zagranicą i powrócił do kraju, aby walczyć o niepodległość Polski. Wstąpił do oddziału Żuawów Śmierci, których założycielem był charyzmatyczny francuski dowódca Franciszek Rochebrune. Wraz z tym oddziałem Grzegorzewski przeszedł kampanię w korpusie Mariana Langiewicza biorąc udział w szeregach Żuawów Śmierci w bitwie pod Chrobrzem i Grochowiskami. W późniejszym etapie powstania, już po rozwiązaniu oddziału Żuawów Śmierci, wziął udział w wyprawie na Poryck, służąc w oddziale Wojciecha Komorowskiego. Po upadku powstania, dokończył edukację na zachodniej uczelni, pracował przez jakiś czas na emigracji, a następnie osiadł na stałe w Galicji, gdzie czynnie angażował się w działalność patriotyczno-społeczną.
W sierpniu 1902 r. ukończył pisanie swoich wspomnień z okresu Powstania Styczniowego. Zaledwie kilka miesięcy później, w parę dni po 40 rocznicy wybuchu Powstania, odszedł na wieczną wartę. Można tylko się domyślać, jak wiele straciliby historycy zajmujący się tematyką Żuawów Śmierci, gdyby los nie pozwolił dokończyć Grzegorzewskiemu swoich wspomnień i wydać ich drukiem. Nasza wiedza o tej jednostce byłaby dużo skromniejsza i pozbawiona wiele interesujących szczegółów z pola walki oraz postaci z nią związanych. Grzegorzewski kreślił swoje wspomnienia będąc już starszym człowiekiem, który chciał rozliczyć się ze swoją przeszłością oraz dokonać pewnych podsumowań. Gdy pierwszy raz zetknąłem się z jego wspomnieniami, jeszcze przygotowując moją pracę licencjacką dotyczącą Żuawów, urzekła mnie klarowność myśli autora oraz opis wyłącznie tych wydarzeń, których był bezpośrednim uczestnikiem. Analizując jego wspomnienia, można w nich wyróżnić dwa wątki narracyjne, które wzajemnie się ze sobą przeplatają.
Do pierwszego z nich należy chronologiczny zapis wydarzeń, który rozpoczyna się od krótkiego przedstawienia swojego dzieciństwa, okresu studiów oraz wydarzeń, które poprzedzały wybuch powstania w 1863 r. Główna część książki jest poświęcona wydarzeniom związanym z udziałem w walkach powstańczych i obejmują niemal rok, tj. od 22 stycznia 1863 do 17 stycznia 1864. Ostatnia chronologiczna część książki obejmuje historię Grzegorzewskiego po upadku Powstania Styczniowego – dokończenia studiów, życia na emigracji, a następnie zamieszkania w Galicji, z którą był związany do końca swojego życia. Trzeba przyznać, że autor prowadzi swoją narrację z kronikarską dokładnością – stara się umieszczać wydarzenia w miejscu oraz czasie, podaje całkiem sporo szczegółów biograficznych na temat osób, które spotkał na swojej życiowej drodze, ma również ambicje przedstawiania geograficznych szczegółów miejsc, w których przebywał.
Drugim wątkiem narracyjnym jego wspomnień są refleksje z perspektywy lat, którymi bardzo chętnie dzieli się ze swoimi czytelnikami, jednocześnie wyraźnie je zaznaczając, gdy odbiega na chwilę od chronologicznego zapisu wydarzeń. Czego dotyczą rozważania byłego weterana Żuawów Śmierci? Są one przede wszystkim nakierowane na wątki patriotyczne, miłości do swojej Ojczyzny, oraz ponoszenia najwyższej ofiary w walce o jej niepodległość. Nie brak w nich również gorzkich refleksji dotyczących ludzkich ambicji i pragnień chwały, która może przysłonić osiągnięcie wyższych celów. Grzegorzewski pisze wprost o trudzie powstańczego życia, strachu przed śmiercią, okrucieństwie starć z Moskalami czy niepewności przeżycia dnia jutrzejszego. W jego wspomnieniach nie brak także piętnowania wad ludzkich charakterów, takich jak próżność, złodziejstwo, tchórzostwo czy brak zdecydowania. Autor wspomnień nie kreśli idyllicznego opisu walk powstańczych, można napisać, że w jego relacji stale jest obecny „pot, krew i łzy”. Czasami jednak z czułością wraca do wspomnień z życia obozowego, które sam określa mianem najprzyjemniejszych chwil w swoim życiu.
Grzegorzewskiego można nazwać kronikarzem Żuawów Śmierci, o czym szczególnie świadczy dodatek do jego wspomnień, w którym zebrał informacje z publikacji i wspomnień (stan na 1902 r.), w których zostały zamieszczone informacje o tej niezwykłej jednostce. Całość jego wspomnień uzupełniają zdjęcia byłych Żuawów, dokumenty oraz mapy. Publikacja została wydana w 1903 r. we Lwowie, nakładem Towarzystwa Wydawniczego[1] z okazji 40-lecia wybuchu Powstania Styczniowego. Niestety nie wiemy, czy autor doczekał wydania swoich wspomnień i widział je w formie książkowej. Stanisław Grzegorzewski zmarł 25 stycznia 1903 r.
Czas na kilka słów dotyczących obecnego wydania Wspomnienia osobiste z powstania 1863 roku. Prezentowany tekst opiera się na wydaniu z 1903 r. Został zachowany oryginalny układ wspomnień, które dzielą się na wstęp, piętnaście rozdziałów oraz dodatek. Wspomnienia zostały przeze mnie opatrzone przypisami wyjaśniającymi podstawowe terminy, wydarzenia, postacie oraz prostującymi błędy zawarte w relacji. Został zachowany oryginalny styl narracji autora, z uwspółcześnieniem pisowni niektórych słów (zamiast kancelaryi jest „kancelaria” itp.)[2]. Pozostawiono także oryginalne przypisy autora, które są zaznaczone pogrubionym tekstem. Nowością, która nie występuje w pierwotnej wersji wspomnień jest zamieszczenie przeze mnie krótkiego omówienia treści każdego z rozdziałów, które występuje przed głównym tekstem wspomnień.
Treściami dodatkowymi, które prezentuję na końcu książki w postaci aneksu jest biogram i kalendarium życia Stanisława Grzegorzewskiego, dwa teksty dotyczące Żuawów Śmierci i Franciszka Rochebrune oraz wykaz innych wspomnień Żuawów, z którymi warto się zapoznać. Całość uzupełnia bibliografia pozycji, z których korzystałem przygotowując naukowe opracowanie niniejszej publikacji.
Pracując nad nową edycję wspomnień Stanisława Grzegorzewskiego starałem się dotrzeć do mało znanych zdjęć Żuawów Śmierci, które udało mi się uzyskać z polskich instytucji oraz muzeów. Prezentowane w książce fotografie pochodzą z Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Muzeum Krakowa, Muzeum Narodowego w Krakowie oraz Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, Polony oraz zbiorów prywatnych autora i Roberta Osińskiego. W książce zamieszczono także część oryginalnych fotografii i dokumentów, które były umieszczone w wydaniu z 1903 r.
Chciałbym w tym miejscu szczególnie podziękować panu Andrzejowi Rybie, który umożliwił mi wydanie niniejszej publikacji składając odpowiednie wnioski do programu „Literatura 2023” prowadzonego przez Instytut Książki. Dziękuję również panu Robertowi Osińskiemu oraz profesorowi Dariuszowi Nawrotowi za uważną lekturę maszynopisu i cenne uwagi.
Cieszę się, że w roku, w którym obchodzimy 160 rocznicę Powstania Styczniowego, mogę dołożyć swoją drobną „cegiełkę” w postaci niniejszej książki, upamiętniającej jedno z najważniejszych wydarzeń w historii Polski.
dr Kamil Kartasiński
Wstęp Roberta Osińskiego – dowódcy Grupy Rekonstrukcji Historycznej Pułk Żuawów Śmierci
160 lat temu nasi rodacy kolejny raz chwycili za broń. W pamiętną noc z 22 na 23 stycznia 1863 roku rozpoczęło się najdłużej trwające powstanie narodowe, które historia nazwała Powstaniem Styczniowym. Mimo początkowych niepowodzeń, dramatycznego braku broni i wyszkolonych oficerów, powstanie stopniowo rozwijało się. Wobec dużej przewagi wojsk carskich jedyną możliwą formą walki stała się wojna partyzancka. Oddziały powstańcze, zwane partiami, działały w trudno dostępnych zalesionych terenach, gdzie mogły się łatwiej ukrywać, bronić się czy organizować zasadzki na wroga.
W pierwszych miesiącach powstania nieśmiertelną sławą okrył się oddział sformowany w obozie ojcowskim przez francuskiego oficera Franciszka Rochebrune’a, nazwany Żuawami Śmierci. Po klęsce miechowskiej 17 lutego 1863 roku, gdzie poległo 81 żuawów, oddział został odtworzony w obozie gen. Mariana Langiewicza w Goszczy, osiągając stan około 440 żołnierzy. 17 marca pod Chrobrzem i następnego dnia pod Grochowiskami Żuawi dali kolejne dowody męstwa i poświęcenia, w znaczący sposób przyczyniając się do odparcia liczniejszego i lepiej uzbrojonego przeciwnika. Ich sława rosła z każdym dniem. Ówczesna prasa (m.in. krakowski „Czas” czy „Wiadomości z pola bitwy”) z najwyższym uznaniem relacjonowały ich zdyscyplinowanie, waleczność, brawurę i skuteczność na polu bitwy. Pamiętnikarze i historycy wyrażali się o nich z dużym uznaniem. Współcześni historycy nadali im miano „komandosów Powstania Styczniowego’.
Formacji Żuawów Śmierci przez długi czas nie poświęcono osobnego opracowania. Dopiero w 2022 roku dr Kamil Kartasiński wydał publikację „Żuawi Śmieci. Komandosi Powstania Styczniowego” przedstawiającą historię formacji, charakteryzując umundurowanie i uzbrojenie, sylwetki dowódców i oficerów, przebieg bitew i potyczek. Autor w dużej części korzystał z relacji i pamiętników byłych żuawów, z których na szczególną uwagę zasługuje pamiętnik sierżanta żuawów – Stanisława Grzegorzewskiego – „Notatki osobiste z powstania 1863 roku” wydany we Lwowie w 1903 roku. Pamiętnik ten jest o tyle niezwykły, że stanowi faktycznie najpełniejszą kronikę formacji Żuawów Śmierci. Dobrze się stało, że Kamil Kartasiński zdecydował się udostępnić czytelnikom tę unikatową publikację, wzbogacając ją własnym komentarzem, licznymi fotografiami a także fragmentami relacji innych żołnierzy tej elitarnej formacji. W 160 rocznicę wydarzeń Powstania Styczniowego ukazało się wiele publikacji omawiających różne aspekty powstania, a także odnalezionych w archiwach rękopiśmiennych relacji uczestników, ale pamiętnik Stanisława Grzegorzewskiego jest wśród nich niekwestionowaną perełką.
Jako współorganizator i dowódca Grupy Rekonstrukcji Historycznej „Pułk Żuawów Śmierci”, przedstawiającej od ponad dwudziestu lat na polach bitew Powstania Styczniowego, w formie rekonstrukcji, waleczne czyny i mężnego ducha Żuawów Śmierci – mam niewątpliwą satysfakcję, że choć w małym stopniu mogłem uczestniczyć w udostępnieniu wspomnień Stanisław Grzegorzewskiego szerszej publiczności.
Robert Osiński
1. Strona tytułowa pierwszego wydania wspomnień Stanisława Grzegorzewskiego. (Zbiory Roberta Osińskiego)
DLA UCZCZENIA
40-letniej pamiątki powstania styczniowego
WSPOMNIENIA OSOBISTE
Z POWSTANIA 1863 ROKU
SKREŚLIŁ
STANISŁAW GRZEGORZEWSKI
sierżant z pułku „Żuawów Śmierci”,
porucznik wojsk narodowych
1863 roku
Lwów
Nakładem Towarzystwa Wydawniczego
1903
2. Stanisław Grzegorzewski, autor wspomnień. (Polona)
Wstęp
Wspomnienia moje o uczestnictwie w powstaniu narodowym 1863 r. obiecałem napisać moim przyjaciołom na jednej z wieczornic gniazda sokolego Borszczowskiego[3] – i z przyrzeczenia się wywiązuję.
Do właściwej treści tych wspomnień, obejmującej szczegóły powszedniego życia powstańca w obozach, po galicyjskich kwaterach i opisu bitw, w których udział brałem, dołączam także opis udziału mego w ruchu narodowym przedpowstańczym, w tym mniemaniu, że w ten sposób utworzy się obraz więcej jasny mojej żołnierki i uwydatni się może rys jaki owych czasów. W oddziałach wojsk powstańczych brałem udział pod dowództwem Langiewicza[4] w pułku żuawów Rochebrune[5] i pod Komorowskim[6] w wyprawie na Poryck[7].
Pamięć żuawów jeszcze i teraz pozostała żywą u wszystkich, a Marsz Żuawów, sławiący ich dzielność i męstwo, śpiewany bywa prawie na każdej uroczystości patriotycznej. Więcej szczegółowe jednak dzieje tego pułku mało są znane; kto byli ci żuawi, czym się odznaczyli, czym zasłużyli sobie na pamięć w narodzie, mało kto już dziś wie zapewne. Monografia więc tego sławnego oddziału wojsk narodowych z roku 1863 byłaby bardzo pożądaną, a ja czułbym się był bardzo szczęśliwym, gdybym ją był mógł w całości skreślić. Niestety, brakło mi wiele danych; opisuję więc tylko te fakty, które znam, na które patrzyłem, w których udział brałem i te szczegóły, które zdołałem sobie przywołać w pamięci. Opis ten nie jest zapewne dostatecznym, ale, zdaje mi się, będzie jedynym skreślonym przez uczestnika i z tego względu może zainteresować.
Nigdy nie miałem wybitnego stanowiska w społeczeństwie, więc tak w okresie przedpowstańczym, jak i w powstaniu samem, byłem jednostką, z jakich się tysiące, tłumy składały. W zarysach, obraz dziejów moich w tych Wspomnieniach przedstawiony, może być przystosowany do każdego młodzieńca średniej klasy z owych czasów – dać więc może wyobrażenie o duchu, jakim młodzież ówczesna tej sfery była ożywioną, a dzisiejszej młodzieży ukazać choć w części te ideały, jakimi pokolenie, skłaniające się obecnie do mogiły, przejęte było.
Dzieje moje, w tych Wspomnieniach opisane, może przyczynią się do odświeżenia pamięci o ostatniej naszej epopei, może staną się podnietą, zachętą, do zaznajomienia się z tym porywem narodu do odzyskania praw mu należnych, może wreszcie poruszą jakąś strunę patriotyczną w czytelnikach. O, wtenczas, praca moja, z przyjemnością podjęta dla zaspokojenia ciekawości przyjaciół, może mieć głębszą wartość, przynieść może jakiś pożytek sprawie ojczystej. Oby tak było!
3. Boguchwalski – Żuaw Śmierci. (Ossolineum)
Rozdział I
Pobyt w Liège[8]
Szkolnictwo wyższe w Królestwie Polskim. Emigracja młodzieży polskiej na uniwersytety zagraniczne. Stosunki rodzinne. Wyjazd do Liège i nauka. Polacy i polskie stowarzyszenia w Liège. Informacje z Królestwa Polskiego. Agitacja Jana Kurzyny. Szkolenie wojskowe przygotowujące do walki powstańczej pod kierunkiem polskiego i belgijskiego wojskowego.
W r. 1860 nie było w Królestwie[9] innych wyższych szkól dla młodzieży, która opuszczała gimnazja, prócz Akademii Medycznej w Warszawie[10] i Instytutu Agronomicznego w Marymoncie[11]. Młodzież, której skłonności i stosunki osobiste inny wskazywały kierunek studiów, udawała się na uniwersytety do Moskwy, Kijowa i Petersburga. Do Petersburga wyjeżdżali też młodzi ludzie, chcący kształcić się na inżynierów – w przeważnej jednak liczbie wyjeżdżali w tym celu za granicę do Francji, Belgii i Niemiec na politechniki, aby tam nabyć specjalną wiedzę, której zużytkowanie w kraju zapewniało stanowisko w społeczeństwie zaszczytne, dobrze płatne, a niezależne od kariery w służbie rządowej. W owych czasach sławną była politechnika w Liège w Belgii[12], z trzema wydziałami: mechaniki – sztuk i rzemiosł – i górnictwa; miasto zaś samo ciche, spokojne niedrogie, nadawało się bardzo na pobyt studentów, którzy tylko naukę mieli i mieć powinni byli na celu. To też z tych względów królewiacy[13] średniej zamożności do Liège przeważnie wysyłali synów swoich, chcących się kształcić na techników.
Ojciec mój, żołnierz w powstaniu w roku 1831, ranny pod Wolą przy wzięciu Warszawy[14], co nawiasowo nadmieniam, nie chciał mnie wysłać do szkól moskiewskich, a uwzględniając zdolności i chęci moje, postanowił za poradą przyjaciół wysłać mnie do Liège, abym tam wstąpił na wydział politechniki, który sobie upodobam. W początkach więc sierpnia 1860 r., gdy już wyprawa moja była gotowa i formalności różne paszportowe załatwione, zaopatrzony w pieniądze, opuściłem dom rodzicielski i Warszawę, mając zaledwie lat 18. Przed wyjazdem, matka zawiesiła mi na szyi medalik z Matką Boską Częstochowską, aby mnie chronił od wszelkiego złego i żegnała krzyżem świętym; ojciec, przy wsiadaniu do wagonu, wypowiedział mi do ucha ostatnie słowa rad i przestróg:
– Pamiętaj, abyś całe życie był uczciwym i poczciwym człowiekiem!
Słowa te miałem i mam zawsze w pamięci; błogosławieństwo matki i medalik chroniły mnie od śmierci i wszelkiej złej przygody. W kilka dni po wyjeździe z Warszawy znalazłem się już na miejscu przeznaczenia w Liège. Żal ścisnął serce, tęskno mi się zrobiło za swoimi, gdym się uczuł sam w obcym mieście, wśród obcego mi zupełnie społeczeństwa, a otucha dopiero wtedy w serce wstąpiła, gdy, odszukawszy kilku znajomych i kolegów, usłyszałem znów polską mowę i uścisnąć mogłem przyjaźnie podane mi dłonie rodaków. Przy pomocy tych znajomych znalazłem sobie mieszkanie z wiktem, a urządziwszy się na dłuższy pobyt, tak jak inni, zabrałem się do nauki. Program egzaminu wstępnego na wydział mechaniki, na który zapisać się pragnąłem, obejmował wyższy zakres nauk matematycznych, niż z gimnazjum warszawskiego wyniosłem, musiałem się więc w tym kierunku douczać; a gdy przy tym wszystkie przedmioty szkolne przestudiować musiałem na nowo w języku wykładowym politechniki, to jest we francuskim, miałem wówczas wiele pracy, której też systematycznie się poświęcałem.
W czasie mego przyjazdu do Liège, zastałem tam ze 40 Polaków studentów, na różnych wydziałach politechniki; tworzyli oni osobne towarzystwo akademickie, do którego zaraz po przybyciu wprowadzony zostałem i wstąpiłem. Towarzystwo to miało osobny swój lokal, utrzymywało dzienniki i posiadało wcale ładną bibliotekę. Niewinne gry, jak szachy, domino itp. były w lokalu dozwolone – ale w karty grać nie było wolno. Na czele towarzystwa stali wówczas: Czarnowski, Loewenstein i Domański[15]. Oni to, podtrzymując zasadę, że pierwszym obowiązkiem akademików Polaków jest praca, nauka i wzbogacanie umysłu swego, urządzali częste towarzyskie zebrania, mające na celu zaznajomienie młodych kolegów z wiadomościami, których nie dawała politechnika, a niezbędnymi dla każdego wykształconego człowieka. Na tych zebraniach członkowie odczytywali prace swoje literackie, historyczne i inne, lub wiodły się dyskusje na różne z góry obmyślane poważne tematy. Szczególnie odczyty z historii polskiej nadzwyczaj dodatni wpływ wywierały; tchnęły one zawsze gorącą miłością sławnych dziejów naszych, gorącą miłością społeczeństwa naszego, a kończyły się najczęściej zwrotem o obowiązkach, jakie ciążą na młodzieży względem kraju. Z odczytów tych wychodził każdy podniesiony na duchu, lepszy jakiś, zacniejszy – a zasyłając tęskne myśli do ojczyzny, czynił postanowienia służenia jej godnie w całym życiu, dopomożenia, ile sił starczy, do dźwignięcia jej z upadku.
Prócz kolegów, stojących na czele towarzystwa, osobistością, mającą wpływ na młodzież polską w Liège, był kapitan Godebski[16], emigrant z roku 1831, tam osiadły. Pan kapitan, przyjaciel Lelewela[17], mały człowieczek, wyprostowany zawsze, jak kijek, w szerokim halstuchu[18] z czasów Wielkiego Księcia Konstantego[19], był bardzo wykształconym człowiekiem i cały oddany na usługi młodzieży. On to na zebraniach akademickich w naszym towarzystwie rozbierał szczegółowo dzieła wielkich wieszczów naszych; on wskazywał nam piękności Dziadów, Nieboskiej Komedyi, Irydyona, Księdza Marka, Dziejów Wacława[20] i wielu innych poematów. On odkrywał w nich głębokość myśli, tłumaczył alegorie, podnosił zalety języka i artyzm kompozycji, on uczył umiejętnego czytania poezji. Młodzież uczęszczała chętnie na wykłady kapitana, a przez uszanowanie jego wieku i zasług dla kraju, w uznaniu pracy jego w łonie towarzystwa, okazywała mu przy każdej sposobności serdeczną swoją wdzięczność i cześć zasłużoną. W ogóle towarzystwo ówczesne akademików w Liège, bardzo a bardzo dodatni wpływ wywierało na członków swoich. Tam to wyrabiało się i utrwalało w młodzieży to przekonanie, że fachowa wiedza, oparta na ogólnej oświacie umysłu, przedstawia dopiero możność oddania krajowi najlepszych usług, ofiarowania ojczyźnie najpiękniejszych owoców z pracy, jaką jej jest winna. Tam to w czasie odczytów i pogadanek spływał zawsze do młodych serc promień piękna, dobra i prawdy; tam uświadamiał się duch prawdziwego patriotyzmu. Takie było to towarzystwo akademików Polaków w Liège i takie życie akademickie; tętno tego życia, przenikając wrażliwe, młode umysły, pozostawiło na każdym z uczestników, tak mniemam, do śmierci niezatarte ślady, a w sercach każdego z pewnością miłe i wdzięczne wspomnienie.
W czytelni towarzystwa mieliśmy różne dzienniki. Dziennik Poznański[21] odznaczał się wówczas najobfitszymi wiadomościami z ojczyzny – był też przez nas najwięcej czytanym i lubianym. Z niego to wiedzieliśmy o każdym zdarzeniu, o każdym wypadku w Królestwie – wypadki te zaś, po moim wyjeździe z Warszawy, jedne za drugimi szybko po sobie następowały, a nas utrzymywały w ciągłym podnieceniu. Był to początek objawów zewnętrznych ówczesnego ruchu narodowego. My w Lićge, będąc tak daleko poza krajem, nie byliśmy wtajemniczeni w motywy kierownicze tego ruchu, a dzienniki były jedynym źródłem naszych wiadomości. Wkrótce jednak mieliśmy sposobność dowiedzieć się czegoś więcej o znaczeniu wypadków w Królestwie i o zamiarach partii rewolucyjnej[22].
Pamiętam, z wiosną 1861 r. przybył do Liège p. Jan Kurzyna[23] w misji politycznej od generała Mierosławskiego[24]. Ten Kurzyna, w roku 1859 uczeń Akademii Medycznej w Warszawie i przewodniczący stowarzyszeń akademickich, uciekł był do Paryża przed prześladowaniem moskali[25] za udział w rozruchach studenckich i tam przylgnął do sławnego generała-rewolucjonisty. Celem przybycia Kurzyny do naszego Towarzystwa było wciągnięcie nas do organizacji, którą generał pragnął w życie wprowadzić między studentami zagranicznych uniwersytetów. W rozwinięciu życzeń generała, Kurzyna gorąco przemawiał; starał się nas przekonać o potrzebie takiego związku, przedstawiając jaskrawo ówczesny stan umysłów w Królestwie i wskazując na prawdopodobieństwo bliskiego zbrojnego wybuchu przeciw moskalom. Mimo jednak wymowy tak wówczas między młodzieżą wpływowej osobistości, misja się nie powiodła, bo starszyzna nasza odradziła wszelką styczność z Mierosławskim. Delegat odjechał nic nie wskórawszy, zadowolony tylko z gościnnego przyjęcia, jakiego doznał.
Bytność Kurzyny między nami nie pozostała jednak bez wpływu. Po jego wyjeździe zastanawiano się i debatowano długo, głównie w sferach kierujących, jak się zachować mamy wobec wiadomości, których nam udzielił i czy w ogóle mamy jakąś akcję rozwinąć. Radzono i radzono i w końcu uradzono na wszelki przypadek przygotowywać się do powstania; w wykonaniu zaś tej myśli postanowiono kształcić nas teoretycznie i praktycznie w sztuce wojennej. Z początkiem więc maja, Zboiński[26], major artylerii z r. 1831, mieszkający w Liège jako dyrektor fabryki czy kopalni, zaczął nam wykładać zasady fortyfikacji polowej, taktyki i strategii; porucznik zaś wojsk belgijskich, niejaki Bone[27], został uproszony, aby odbywał z nami musztrę i uczył w praktyce ruchów wojskowych. Do musztry stanęliśmy wszyscy, więc było nas około 40 i przez cały czas trwania nauki, pilnie, z wielką ochotą uczęszczaliśmy na ćwiczenia, które się odbywały za miastem na wielkim trawniku. Dwa miesiące, zdaje mi się, chodziliśmy na te ćwiczenia, w ciągu których przerobiliśmy całą szkołę plutonu, ucząc się robienia bronią i wszystkich ruchów tak w kolumnie, jak i w tyralierce. Prócz tego porucznik żądał, aby każdy z nas kolejno obejmował komendę i wykonywał wszystkie ruchy z powierzonym mu oddziałem, chcąc oswoić nas z wygłaszaniem komendy i przyuczyć do komenderowania. Tak się ćwicząc, gdy w pierwszych dniach lipca, z początkiem wakacji, skończył się nasz kurs wojskowy, każdy umiał już nie tylko całą musztrę plutonową, jako żołnierz, ale i sam mógł objąć komendę i kierować ruchami; w razie więc potrzeby, mógł już zostać instruktorem rekrutów. Wywdzięczając się porucznikowi Bone za jego bezinteresowną dla nas pracę, za dostarczenie nam karabinów do ćwiczeń i nadzwyczajną uprzejmość w obejściu, ofiarowaliśmy mu parę ozdobnych pistoletów w upominku. W tymże czasie, gdyśmy odbywali ćwiczenia wojskowe za miastem, uczyliśmy się także fechtunku na pałasze i bagnety w mieście, w sali szermierki, od nauczyciela specjalisty. Również w tymże czasie uczęszczaliśmy na wykłady majora Zboińskiego, które się odbywały w lokalu towarzystwa naszego, najczęściej przed obiadem.
Major miał bardzo obszerne działy umiejętności wojskowych do przedstawienia nam w bardzo krótkim czasie, więc naturalnie mógł nam podać trochę tylko encyklopedycznych wiadomości; zawsze jednak coś z tej nauki zostało w pamięci i mogło dać cenne wskazówki postępowania w razie potrzeby. W ten to sposób, przyszłe powstanie miało już z nas materiał wojskowy trochę wykształcony i przygotowany.
4. Achille Ernesto Bendi oraz Władysław Listopad – Żuawi Śmierci. (Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie)
Rozdział II
Manifestacje warszawskie
Śmierć ojca. Wydarzenia 1861 r. Żałoba narodowa w związku z wydarzeniami 1861 r. Opis ówczesnych nastrojów mieszkańców Warszawy. Pogrzeb arcybiskupa Antoniego Fijałkowskiego. Refleksje o społeczeństwie polskim w trakcie pogrzebu arcybiskupa. Wprowadzenie stanu wojennego i jego konsekwencje. Życie w Warszawie w okresie stanu wojennego. Starcie z czerkiesem. Okoliczności powrotu do Belgii.
Około tego czasu, gdym się ćwiczył w szkole plutonu, ojciec mój zachorował na zapalenie płuc; przy końcu zaś lipca otrzymałem telegram wzywający mnie do Warszawy, bo ojcu się pogorszyło. Przyjechałem na tydzień przed jego śmiercią, która nastąpiła 6 sierpnia 1861 r. Straszny cios, który nas oboje z matką dotknął, pogrążył nas na długo w bolesnym odrętwieniu – mnie zaś przybyło jeszcze nowe strapienie, matka bowiem zachorowała na nerwy i przez parę miesięcy po pogrzebie ojca kilka razy dziennie w spazmatyczny płacz wpadała. Czas jednak goi wszelkie rany, koi wszelkie cierpienia i smutki, powoli i matka się uspokajała – i ja też, zwykłą rzeczy koleją, przychodziłem do siebie.
Jak tylko odzyskałem zdolność spostrzegawczą, zauważyłem niezwykłą zmianę tak w zewnętrznym wyglądzie mieszkańców stolicy jak i w ich usposobieniu. Warszawa jakoś poważnie teraz wyglądała; mężczyźni z oznakami grubej żałoby chodzili w czamarach, nosili bekiesze[28] z potrzebami na piersiach, tak zwane chłopki i pół-wysokie kapelusze obszyte krepą[29]. Kobiety nosiły także grubą żałobę; miały czarne suknie obszyte białymi taśmami u dołu i czarne kapelusze z woalem krepowym. Zetknąwszy się z kolegami, dowiedziałem się, że ten strój żałoby przybrała ludność Warszawy po poległych w czasie manifestacji uczuć narodowych w dniu 27-go lutego i 8-go kwietnia tego roku. W dniu 27 lutego, podczas wielkiej manifestacji odbytej na pamiątkę bitwy Grochowskiej, moskale pierwszy raz strzelali do bezbronnych tłumów i zabili 5-ciu ludzi. Tym niewinnym ofiarom barbarzyństwa i głupoty moskiewskiej, ludność Warszawy urządziła wspaniały pogrzeb, na którym jednomyślnie w strojach żałobnych wystąpiła. Na ich też mogiłach, na cmentarzu powązkowskim gromadzono się następnie co dzień, naturalnie w strojach żałobnych i śpiewano pieśni pobożne i patriotyczne. I w ten to sposób strój żałobny stał się ubiorem niezbędnym w codziennym życiu każdego Warszawianina.
Dnia 8-go kwietnia, z powodu rozwiązania Towarzystwa Rolniczego[30] odbyła się nowa wielka manifestacja patriotyczna. Manifestanci zeszli się przypadkiem na placu zamkowym około kolumny Zygmunta III z procesją kościelną, idącą z przeciwnej strony od Bernardynów[31], a w czasie tego spotkania, moskale znów dali ognia do tłumów i zabili tym razem kilkuset ludzi. Nasz genialny Grottger[32] tę chwilę właśnie z wielką prawdą przedstawił w znanej wszystkim rycinie. Nieszczęśliwych poległych wówczas nie pozwolili moskale zabrać, lecz sami uprzątali z placu i topili w Wiśle, aby nie dopuścić do pogrzebu i zatrzeć doniosłość dokonanego mordu. Teraz już, choć bez pogrzebu, ale wszyscy w ogóle w Warszawie przyodziali grubą żałobę po tych poległych i zaczęli ją nosić obowiązkowo. Powszechna ta żałoba, dziwnie wzruszające wywołała wrażenie.
Przybywający wówczas do Warszawy, tak jak ja, w pełni tej manifestacji, czuli, że jakieś nieszczęście stać się musiało, że jakiś cios głęboki musiał dotknąć mieszkańców, którzy boleją, boleści ukryć nie mogą i żal swój strojem żałobnym objawiają. W owym czasie jednak nie tylko Warszawa była w żałobie; manifestacyjne stroje stolicy rozpowszechniły się błyskawicznie po prowincji aż do granic Rzeczpospolitej i dały początek żałobie narodowej. Od warszawian strój żałobny przyjęty i noszony stale i wszędzie przez wszystkie warstwy ludności, nadał właściwą cechę całej Polsce w epoce przedpowstańczej i symbolicznie wyrażał żałobę narodu po straconej wolności Ojczyzny i boleść z powodu srogiego ciemięstwa wrogów.
To też cały świat ówczesny, oceniając wypadki w Polsce, okazywał nam swoje sympatię i objawiał współczucie dla narodu w żałobie. Teraz także dowiedziałem się od kolegów, że wraz z oznakami żałoby, zaczęła ludność Królestwa przyjmować dawny strój polski; moskale jednak na to nie pozwolili i aresztowali każdego, kto ośmielił się pokazać publicznie w kontuszu, żupanie i konfederatce. Owe chłopki, które noszono powszechnie i niskie kapelusze, stanowiły rodzaj stroju kompromisowego między rządem i ludnością; między rządem, który wówczas tolerował te chłopki i ludnością, która zamanifestować chciała zewnętrznie w jakikolwiek bądź sposób – jeżeli nie szlacheckim, bodaj chłopskim krojem sukni – swoją odrębność narodową. W tym kroju sukien ukrywała się także myśl głębsza; uwidaczniał on powrót do tradycji kościuszkowskich i wskazywał kierunek politycznych dążeń ówczesnej inteligencji – co moskale dopiero później zrozumieli.
Wraz z tymi krwawymi wypadkami, ze strojem i nastrojem żałobnym warszawian – zastałem ludność stolicy wówczas manifestacyjnie rozmodloną. Co dzień gromadzono się licznie po kościołach i domach modlitwy innych wyznań; księża, pastorowie, rabini, miewali patriotyczne kazania, a śpiewy: Boże coś Polskę i Z dymem pożarów[33] rozbrzmiewały po świątyniach. Powiew wolności, pewnego rodzaju swoboda, jaką się odczuwało w domach bożych od ucisku moskiewskiego, wywoływały niezwykle podniosłe wrażenie. A gdy w przepełnionym kościele wzniósł się chór potężny: Ojczyznę, wolność, racz nam wrócić Panie! były przykłady, że wrażliwszym serce pękało z rozrzewnienia[34].
Dnia 10 października odbyła się wspaniała manifestacja narodowa, z powodu pogrzebu arcybiskupa Fijałkowskiego[35], w której już osobiście udział brałem. Arcybiskup Fijałkowski w wypadkach z lutego i kwietnia stanął otwarcie po stronie ludu wobec rządu i przy każdej sposobności w owych czasach okazywał łączność własnych uczuć patriotycznych z uczuciami swoich owieczek. Nawet na łożu śmiertelnym zalecał duchowieństwu, aby nie opuszczało narodu, aby pamiętało zawsze, że jest polskim duchowieństwem. Takim patriotyzmem przejęty arcypasterz, musiał sobie zjednać miłość i szacunek ogólny. Wdzięczność ludu, chęć zaznaczenia ze swej strony uwielbienia dla cnót zmarłego, chęć uczczenia dygnitarza narodowego, były powodem do wspaniałego pogrzebu, jakiego Polska przedtem nigdy nie widziała. Lecz nie tylko Warszawiacy, ale i cała archidiecezja wzięła udział w tym obrzędzie, nadto mnóstwo inteligencji z całego Królestwa, przybyłej w tym czasie z powodu otwarcia Szkoły Głównej[36]. W jakim składzie i porządku odbywał się pochód pogrzebowy, nie pamiętam dokładnie – ale pamiętam moc księży, zakonników, zakonnic, seminaria, bractwa, cechy, procesje włościan z archidiecezji, przyprowadzone przez swoich proboszczów, las chorągwi kościelnych i narodowych i mnóstwo, mnóstwo światła. Brało udział także w kondukcie duchowieństwo wyznania luterańskiego i kalwińskiego, a także rabinat warszawski – wszyscy w uroczystych strojach. Brali udział uczniowie szkół zszeregowani pod przewodnictwem nauczycieli; nawet konsulowie, przedstawiciele państw obcych. Jednym słowem wszystkie instytucje zorganizowane i wybitne w mieście osoby brały udział w szeregach konduktu. Przy końcu tego konduktu, który posuwał się środkiem ulic, a długi był może jakieś pół mili, na purpurowych marach niosło trumnę arcypasterza na przemian wyższe duchowieństwo i znakomitsi obywatele. W ogóle cały ten kondukt wywoływał bardzo poważny i podniosły nastrój w uczestnikach, a smutne żałobne śpiewy i jęki dzwonów ze wszystkich kościołów potęgowały jeszcze te wrażenia.
Pogoda też była cudowna, tak że cała Warszawa udział w tej pogrzebowej uroczystości wziąć mogła. Ów długi orszak żałobny, prowadzony przez najwspanialsze ulice i place, postępował ciągle wśród zbitych mas publiczności, a widziany z jednego punktu – tak jak przeze mnie, ze schodków przy sklepie Dobrycza[37] na Krakowskiem Przedmieściu – parę godzin przesuwał się przed okiem patrzącego. Porządek w czasie pogrzebu był wzorowy, a utrzymywała go straż obywatelska; karność zaś wszystkich była tak wielka wobec tej straży, że spokój uroczysty nie był zakłócony nawet najmniejszym wybrykiem. Policja moskiewska gdzieś się pochowała, moskala nikt nie widział. Był to więc wspaniały iście królewski pogrzeb, a przeszło 100 tysięczny orszak ludu, towarzyszący zwłokom tego prymasa polskiego, nadawał mu cechę obrzędu narodowego. Ale co mu nadawało cechę manifestacji politycznej, to te chorągwie o barwach narodowych z orłami polskimi i wieniec cierniowy niesiony za trumną przez dzieci w żałobnych strojach, w środku którego umieszczone były dwie korony: Polska i Litewska. Te insygnia królewskie niesione za trumną, symbolicznie przedstawiając godność zmarłego, nadawały obrzędowi cechę pogrzebu zastępcy króla, którego Polska nie posiadała – pogrzebu rzeczywistego prymasa w czasie bezkrólewia, za jakiego uważano zmarłego arcybiskupa.
Na ten pogrzeb, na tę manifestację nikt nie zwoływał, nikt nie naganiał; a każdy tam dążył, każdy był; każdy tam chciał dać wyraz swej łączności we wspólnym uczuciu narodowym. Wszyscy również mieli świadomość doniosłości tej patriotycznej demonstracji, śmiałości wystąpienia wobec rządu moskiewskiego i grozy możebnych skutków; lada chwila bowiem mogło się stać coś takiego, że wypadki z lutego i kwietnia z łatwością powtórzyć się mogły. Bez względu jednak na niebezpieczeństwo, tłumy całą duszą zespoliły się w jednym uczuciu – chciały dowieść gotowości swej do poświęceń dla idei, zaznaczyć jedno polskie serce, bijące w tysiącach. Ja, pierwszy raz uczestnicząc w tak wspanialej manifestacji, nie mogłem opanować wzruszenia. Ja nie tylko oczami, ja całym sercem patrzyłem, ja całym sercem widziałem chorągwie nasze narodowe, widziałem Orły Białe w Warszawie. Jam odczuł oddech swobodny Ojczyzny mojej; ja czułem, ja widziałem potęgę tego tchnienia, którego żadne wysiłki wrogów stłumić nie były w stanie! Z pewnością manifestacja ta pozostawiła nie tylko w sercu moim, ale i w sercach wszystkich uczestników niezatarte wrażenia, których wspomnienie samo po 40 przeszło latach rozrzewnia jeszcze a zarazem dodaje otuchy.
Manifestacja ta była i doniosłą w skutkach. Przybyli włościanie z różnych stron Królestwa, serdecznie byli przyjęci przez mieszkańców Warszawy i hojnie ugaszczani, a zetknięcie się tak patriotycznej publiczności z włościanami wywiązało poufały, przyjazny, wzajemny stosunek i wpłynęło wraz z podniosłą uroczystością, w której udział brali, na rozbudzenie w nich poczucia jedności i przynależności narodowej. Włościanie ci, jak też i inni przybysze z prowincji, roznieśli następnie po całej Kongresówce opowieść o wspaniałym pogrzebie polskiego arcybiskupa i przyczynili się bardzo do rozbudzenia patriotyzmu po wsiach i miasteczkach. W tym także celu rozbudzenia w masach idei narodowej, miała się odbyć 10. października, a więc w dniu pogrzebu arcybiskupa Fijałkowskiego, druga manifestacja w Horodle nad Bugiem[38], przy współudziale Rusinów i Litwinów, na pamiątkę i dla wznowienia unii trzech narodów, zawartej w r. 1413. Wkrótce jednak rozeszła się wieść po Warszawie, że moskale przeszkodzili tej manifestacji. Kilkanaście tysięcy ludu, zgromadzonego na miejscu po obu stronach Bugu, nie dopuszczono do połączenia się i biedacy z Kongresówki tylko z daleka mogli wyciągać ręce do uścisku dłoni, które im Rusini i Litwini wyciągali przyjaźnie z drugiej strony rzeki. Wojsko i armaty moskiewskie rozłączyły dzieci jednej matki od bratnich wynurzeń, jak rozłączyły i rozłączają od stu przeszło lat ich pożycie rodzinne.
W dniu 15 października, w rocznicę śmierci Kościuszki[39], znów zamierzono w Warszawie odprawić po kościołach solenne nabożeństwo żałobne. Moskali jednak drażniły już dawno te stroje, te ciągłe modły publiczne, te objawy patriotyzmu i wrogie dla ich rządów demonstracje. Wobec więc zapowiedzianej na wielką skalę nowej manifestacji, postanowili z całą siłą przeciwko niej wystąpić i nie dopuścić do jej wykonania. W tym celu postanowili ogłosić stan wojenny w kraju całym i w życie wprowadzić myśl, która wśród nich już od marca nurtowała. Dnia 14 października wydał namiestnik proklamację do ludności, ogłaszającą wprowadzenie stanu wojennego[40] i sądów doraźnych w Królestwie. W Warszawie rozlepiono po wszystkich ulicach plakaty o tym postanowieniu rządu i przepisy, jak się mieszkańcy stolicy teraz zachować mają. Plakaty te czytali wszyscy; czytali, nie zdając sobie sprawy z doniosłości zarządzeń i nie przypuszczając, aby moskale odważyli się i mogli wydane przepisy, ściśle wykonać.
To też nazajutrz 15 [października] w zapowiedziany dzień żałobnego nabożeństwa za Kościuszkę, kościoły stosownie przystrojone przepełnione były pobożnymi, a po skończeniu egzekwii[41], śpiewano jak zwykle Boże coś Polskę i z Dymem pożarów. Wobec tak wyraźnego lekceważenia wydanych rozporządzeń i przestępstwa świeżo ogłoszonych przepisów, postanowili moskale ściśle wykonać groźby w nich zawarte i na samym początku zmusić ludność do posłuszeństwa. W tym celu osaczyli wojskiem katedrę, kościół Bernardynów i Świętokrzyski[42] jako największe i najliczniej odwiedzane, aby aresztować demonstrantów. Wojsko w silnych oddziałach zostało ustawione na ulicach przy kościołach, a warty postawiono u wszystkich wejść. Widząc moskali i domyślając się po co przyszli, nie chciał lud wychodzić ze świątyń, sądząc, że w końcu sprzykrzy się im taka bezcelowa straż i odejdą sobie. Tymczasem moskale uwzięli się i czekali; czekali cały dzień, czekali i w nocy, a lud nie wychodził; lud siedział zamknięty w kościołach. Nad ranem sprzykrzyło się rzeczywiście moskalom takie oblężenie, ale zamiast odejść spokojnie, wyrąbywali drzwi, przemocą wdzierali się do świątyni i wśród bójki aresztowali wszystkich mężczyzn. W kościele Świętokrzyskim nikogo nie znaleźli, bo oo. Misjonarze wcześniej wypuścili pobożnych przez klasztor i ogrody na miasto. U Bernardynów i w katedrze ze 3000 zabrali do cytadeli[43].
Skoro dzień się zrobił, zawrzało w Warszawie. Po ulicach snuli się mieszkańcy i powtarzali sobie wiadomość: Kościoły sprofanowane – tyle a tyle tysięcy poprowadzono do cytadeli – aresztowano tego a tego itp. wieści. Tymczasem moskale w uzupełnieniu bohaterskich czynów wysłali sotniami kozaków[44] i czerkiesów[45] na miasto, którzy rozpuszczali swoje zagony po ulicach i tratowali bezmyślnie wszystkich. W ten sposób został wprowadzony stan wojenny w Warszawie. Nadmienię jeszcze, że po profanacji kościołów przez żołdactwo, kapituła uchwaliła zamknąć je wszystkie i trzymać zamknięte dopóty, dopóki nie otrzyma gwarancji od rządu, że podobne bezprawia więcej się nie powtórzą. Otwarcie kościołów zarządził dopiero w lutym 1862 roku nowo mianowany arcybiskup warszawski, ks. Feliński[46].
Przejście od