Wspomnienia i refleksje oficera wywiadu PRL w Watykanie - Edward Kotowski - ebook

Wspomnienia i refleksje oficera wywiadu PRL w Watykanie ebook

Edward Kotowski

2,7

Opis

Przeszedł specjalistyczne, indywidualne szkolenie wywiadowcze z zakresu wywiadu zagranicznego. W latach 1978—79 w ramach oddelegowania z MSW do MSZ, był zatrudniony w resorcie spraw zagranicznych na odcinku watykańskim. Brał udział w przygotowaniu pierwszej wizyty papieża w Polsce. Wyjechał do Rzymu z indywidualnym zadaniem wypracowania dla władz pogłębionej opinii, co do kwestii perspektywy normalizacji stosunków polsko-watykańskich, tak w ramach swojej misji dyplomatycznej, jak i wywiadowczej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 594

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
1
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Edward Kotowski

Wspomnienia i refleksje oficera wywiadu PRL w Watykanie

© Edward Kotowski, 2019

Przeszedł specjalistyczne, indywidualne szkolenie wywiadowcze z zakresu wywiadu zagranicznego. W latach 1978—79 w ramach oddelegowania z MSW do MSZ, był zatrudniony w resorcie spraw zagranicznych na odcinku watykańskim. Brał udział w przygotowaniu pierwszej wizyty papieża w Polsce. Wyjechał do Rzymu z indywidualnym zadaniem wypracowania dla władz pogłębionej opinii, co do kwestii perspektywy normalizacji stosunków polsko-watykańskich, tak w ramach swojej misji dyplomatycznej, jak i wywiadowczej.

ISBN 978-83-65543-14-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wstęp

Do napisania tych wspomnień i refleksji zainspirowałem się treścią listu dra Arkadiusza Mellera, jaki skierował do mnie na początku naszej znajomości, kiedy to zainteresował się moją przeszłością.

Napisał on tak:

„Panie Edwardzie! Otóż to! Wszystko co wydarzyło się po 1989 roku pokazało, że ludzie Solidarności okazali się niezdolni do rządzenia, bo krajem nie da się rządzić sprowadzając swój program do hasła: »Bolszewika bij!«. I największy żal do pana gen. Kiszczaka i śp. gen. Jaruzelskiego mam o to (zresztą nie tylko ja), że dali się omotać tym anarchistom i zaoferowali im tak dużo, a ci nawet nie okazali póżniej wdzięczności, a pana kolegów po fachu przedstawiano jako tych najgorszych (niemal Panów traktowano jako »zbrodniarzy wojennych«). Dlatego chciałbym napisać książkę o Panu by oddać głos osobom prezentującym odmienny punkt widzenia od dominującej narracji historycznej.” (Korespondencja z dnia 22 października 2014 r.).

Ustosunkowując się do powyższej argumentacji dra Arkadiusza Mellera stwierdziłem, że:

„(…) Rzeczywiście Kiszczak i Jaruzelski dali się omotać. Przyznam, że ze strony Kościoła były ciągłe zapewnienia, że dopilnuje tego, że transformacja będzie przebiegać w duchu jakiegoś konsensusu narodowego. Jak się później okazało, to i Kościół został zaatakowany przez nie frontalnie (lustracja) i wiem z najwyższych źródeł, że i teraz nie może się z tym pogodzić i ocenia bardzo negatywnie »dokonania« tych środowisk. (…).” (Korespondencja z 22 października 2014r.).

Dodam tylko, że była to odpowiedź dra Arkadiusza Mellera na moje następujące stwierdzenia:

„(…) Jestem tego całkowicie świadomy, ale chodzi mi o docieranie do ludzi rozumnych, a nie do tych, których myślenie jest skamieniałe i poza swoją »religią« polityczną nic nie widzą. Prędzej lub później i oni zostaną wyrzuceni poza główny nurt historii. Chodzi też o pokazanie skąd komu nogi wyrastają i o zaprzeczenie »horoicznego« działania pewnych środowisk, którego tak naprawdę nie było. Wiem, że to boli różnych wykreowanych »herosów«. I o to chodzi, aby ta wydmuszka kiedyś pękła. Nie można tkwić w nieprawdzie i czynić z tego heroiczną mitologię. Oficerowie ci działali skutecznie i zapobiegli rozlewowi krwi na wielką skalę. I o nich i o ich tajnych informatorów upominam się. Pewnie historia, z czasem, wyważy wszystko dokładnie, ale trzeba dać jej szansę. Zakłamywanie historii przez środowiska solidarnościowe, które chcą jak najdłużej utrzymywać naród w kłamstwie założycielskim nie ma perspektyw. Młode pokolenie wywróci ten już archaiczny porządek narracji, a pewnie odeśle i do lamusa historii te środowiska, bo nie były w stanie wypełnić dobrze powierzonych im przez społeczeństwo obowiązków (…).” (Korespondencja do A. Mellera z dnia 22 października 2014r.).

W momencie, gdy kończę prace redakcyjne nad niniejszą książką w mass-mediach przetacza się burza medialna związana z tzw. szafą gen. Cz. Kiszczaka i ujawnionymi dokumentami SB, przekazanymi przez żonę generała do IPN. Czyż ten fakt nie dowodzi słuszności naszych tez sformułowanych jeszcze w 2014 roku, a więc ponad półtora roku temu? Czyż nie upadają mity „herosów” na naszych oczach? Czy nie upadną kolejne mity innych ludzi „Solidarności”, bo serial z odnajdywaniem dokumentów jest przecież w toku?

Rzecz jasna, równolegle z upadającymi mitami poprzednich „herosów” środowiska solidarnościowe w imię zachowania zdobytej władzy będą wydobywać z cienia innych „herosów” i dorabiać im legendę. Wiedzą bowiem, że bez nowej legendy nie mają szans na przetrwanie w obliczu niemal powszechnego buntu młodego pokolenia wobec obecnej rzeczywistości.

W dorabianiu legend będą się posiłkować przeciwstawianiu sobie czarnych bohaterów tej narracji, tj. oficerów służb specjalnych PRL, bo bez stworzenia takiego kontrastu nie byłoby szans na wykreowania nowych mitów.

Myślę, że trzeba polskie społeczeństwo na nowo uświadamiać, iż byli oficerowie polskich służb specjalnych nie pochodzili z harcerstwa, służb leśnych czy straży miejskiej. To jednak w większości byli ludzie inteligentni, wykształceni i posiadający zdolności i wiedzę z różnych dziedzin. Potrafili wówczas iść pod prąd i mierzyć się z przeciwnościami. Jeśli człowiek pozostawi kiedyś po sobie coś wartościowego dla przyszłych pokoleń to znaczy, że jego życie jest godne i bogate intelektualnie.

Aby spojrzeć całościowo na dokonania danego człowieka należy na nie patrzeć z pewnej perspektywy czasu i widzieć je w uwarunkowaniach, jakie były mu dane. Pamiętajmy o tym, że PRL to wynik jałtańskich umów i wiemy, kto je podpisywał. Wiemy też, że w ustalonych wtedy ramach były określone możliwości działania włodarzy Polski i zwykłych osób. Ważnym elementem oceny jest to, jak dane osoby dążyły do wyrwania się z tych uwikłań i jakich dokonały czynów, aby je znieść. W tej perspektywie należy widzieć i działania wielu osób, a w tym i generała W. Jaruzelskiego, który najlepszy swój okres miał w latach 1986—1990 i ten okres niejako znosi to, czego nie mógł dokonać wcześniej, bo sytuacja geopolityczna to uniemożliwiała.

Ktoś kiedyś powiedział, że naród złożony wyłącznie tylko z jednostek niezłomnych ginie, bowiem do jego przetrwania są też potrzebni ludzie elastyczni, którzy w trudnych wichurach dziejowych potrafią pójść na czasowy kompromis, aby w ten sposób ratować i tych niezłomnych. W tym trzeba widzieć też sens powiedzenia, że pod naporem wichury wiotka trzcina nie złamie się i przetrwa, a sztywne, chociaż piękne i wysokie drzewa kładą się pokotem. Tak jest i z lasem mieszanym i z lasem jednorodnym. Ten ostatni ma mniejsze szanse na przetrwanie jako całość.

Moją intencją jest właśnie przybliżenie społeczeństwu — w sposób jak najspokojniejszy i racjonalny — tej problematyki. Przyszedł już czas na to. Trwanie w amoku lustracyjnym jest nieproduktywne dla społeczeństwa. Za to „pożywne” dla lustratorów. Trzeba temu przeciwdziałać, bo inaczej przez dziesiątki lat, wałkując ten temat, będzie się tylko hańbić ludzi i nastawiać ich negatywnie (pośrednio) także do kontaktów z obecnymi spec. służbami. Nic dziwnego, że wydarzenia wschodnie zaskakują władze.

Ciekawy pogląd na tę kwestię wyraził red. Tomasz Pompowski, z USA, pisząc do mnie, że:

„(…) Uważam, że źle się stało iż nikt nie wyjaśnił, przede wszystkim dziennikarzom, niuansów transformacji. Dotychczas istniały tylko dwa przeciwstawne punkty widzenia: albo iż w PRL-u właściwie nic się nie stało a zmiany to tylko modernizacja lub też ten bardzo radykalny pogląd iż cały system był czystym złem. Przebieg prywatyzacji, który wziął swój początek od reform min. Wilczka ukazał jednak iż przynajmniej przemiany gospodarcze obfitowały jednak w afery. W zbrodni zamordowania księdza Popiełuszki jednak też miały udział służby specjalne. Z drugiej strony istnieje właśnie ta niepoznana, nieodkryta wcześniej karta pokojowej transformacji. Przebiegała na wielu płaszczyznach, także na tej którą przemierzał Pan Doktor. I rzeczywiście doprowadziła do rozwiązania pokojowego. Zastanawiam się jaka byłaby najskuteczniejsza forma prezentacji tej właśnie karty historii. Czy świadkowie tamtych wydarzeń zgodziliby się o nich opowiedzieć, tak jak Pan Doktor?

Jedno jest pewne. Trzeba całkowicie zredefiniować pojęcie tajnego współpracownika i co najważniejsze rzeczywiście wyrzec się nienawiści do drugiego człowieka. Tabloidyzacja przekazu informacji wymusza niestety pobudzanie, zwykle, negatywnych emocji. To jednak jest anty-humanistyczne działanie, przed którym trzeba się bronić. Polskę podzieliła radykalna reforma mediów, która weszła niepostrzeżenie kuchennymi drzwiami. Nawet nie wiadomo kiedy wywiad dziennikarski stał się przesłuchaniem, a esej opinii niemal aktem oskarżenia. Piszę te słowa z gorzkiego doświadczenia… Przez ostatnich kilka miesięcy miałem okazję zapoznać się z publicystyką amerykańską, francuską i niemiecką w latach 30, 40 i 50. To niesamowite jakim pięknym językiem piszą autorzy, których erudycje i mądrość można dostrzec w niemal każdym eseju. Pisząc o komunistycznych agentach w latach 30 czy faszyzmie w latach 50 nie posługiwali się niemal wcale sformułowaniami nacechowanymi emocjonalnie. Ich wywód był przejrzysty, przystępny i równocześnie moralnie nie obojętny. Zastanawiałem się co ich łączy i co sprawiło iż mieli tak ukształtowany sposób myślenia. I doszedłem do wniosku, że były to przeżycia I i II wojny światowej. Niektórzy autorzy przeżyli obie te tragedie. Wielu dziennikarzy w Polsce zupełnie nie pamięta PRL. A część historyków odczytuje tę historię tylko z akt IPN. (…).”

I dalej:

„(…) Stowarzyszenie byłych funkcjonariuszy wojskowych służb specjalnych nie wydaje żadnego pisma publicystycznego ani dokumentalnego. Nie wiem czy istnieje stowarzyszenie byłych oficerów Służby Bezpieczeństwa lub wywiadu. Nie znam też żadnego pisma, w którym możnaby się zapoznać z ich punktem widzenia. Wydaje mi się, że to wielka strata dla Polski. Debata publiczna wyglądałaby zupełnie inaczej gdyby istniały takie organizacje. (…).”

No cóż bardziej mądrego i racjonalnego osądu sytuacji nie znalazłem w całej polskiej publicystyce. Warto skorzystać z sugestii człowieka, który zna świat i mądrze nań patrzy. Tym bardziej, że niektóre polskie mass-media, zamiast opisywać fakty je kreują. Kierując się tą oceną, jako pierwszy odważyłem się pokazać inną ścieżką dochodzenia do transformacji. Nie wiem, czy ktokolwiek z moich kolegów zrobiłby to? Ci ludzie teraz są bardzo wiekowi i rozgoryczeni ich piętnowaniem i zepchnięciem do gorszej kategorii. Tacy ludzie już pewnie czekają tylko na to, aby w miarę spokojnie przejść na drugi brzeg. Nie słyszałem, aby wypowiadali się oni na łamach jakiegoś własnego pisma, czy portalu. Pan red. Tomasz Pompowski trafnie wskazuje na jedno ze źródeł tego zafałszowania, jakie nastąpiło — media działające tabloidowo, nastawione głównie na efekt finansowy. A uwikłania kredytowe wielu młodych dziennikarzy (zakup mieszkania, domu) spowodowały, że najważniejszym problemem nie była prawda, a przysłowiowa kasa potrzebna na spłatę zaciągniętych kredytów. Mając do wyboru między realizowaniem linii wydawcy, a pójściem mieszkać pod most, wybierano, poza nielicznymi wyjątkami, to pierwsze. Nic nie straciło na aktualności znane hasło: „Byt kształtuje świadomość.”

Z drugiej strony nowi politycy chcieli zadeptać cokolwiek nie pasowało z ich oglądem tamtej rzeczywistości. I to były siły, które wzajemnie napędzały się. Jeśli już tutaj dołączymy IPN z jego zadaniami i działalnością, to diabelski młyn wszedł na bardzo wysokie obroty i miele tylko jeden produkt. W końcowym efekcie powstaje nieprawda, która już obraca się przeciwko jej twórcom, bo nowe pokolenia mają już inny punkt widzenia na historię PRL. Prawda, że proces dochodzenia do transformacji był procesem trudnym także i z uwagi na to, że w PRL były siły (po stronie władzy), które nie chciały tej transformacji i na różne sposoby ją blokowały. I tu się mieści ofiara ks. J. Popiełuszki, mojego rodaka i dalekiego krewnego. Tak! Tak! Urodził się on 6 kilometrów od mojej wioski i mój starszy brat dowodził, że jesteśmy jakoś spokrewnieni.

Z byłych oficerów wywiadu wypowiadają się mass-medialnie: Gromosław Czempiński, Włodzimierz Sokołowski (Vincent V. Severski) i Aleksander Makowski oraz Piotr Wroński. Ich wypowiedzi jednak są mocno ograniczone do ścisłej tematyki zawodowej. Chociaż in privato, V. Severski, sporo mi napisał o swych działaniach mających na celu wyszukiwanie kandydatów do dialogu politycznego przed uruchomieniem procesu zmierzającego do transformacji. Wtedy działał on na terenie Szwecji.

W takiej sytuacji nie ma co liczyć na szeroką dyskusję publiczną z udziałem byłych funkcjonariuszy. Ale, kto wie, kto wie? Celowo użyłem zabiegu z książką P. Kowala i S. Cenckiewicza, bo to daje podstawę do stwierdzenia, że ich praca naukowo-publicystyczna pokazała fakty, które były mi znane od końca lat 80-tych, ale potrzebna była ta „podpórka”, aby moje tezy stanowczo upublicznić. W innym przypadku mógłbym być zakrzyczany. Zresztą próby tego rodzaju czyniłem na facebook-u od dłuższego czasu prowokując różnymi pomysłami, w tym Noblem dla Kiszczaka. Okazuje się, że to chwyciło i stopniowo przeorganizowuje myślenie czytelników.

Coraz bardziej to interesuje mass-media i zaczynam mieć nawet propozycje udziału w rozmowach w TVP, ale na razie to odkładam. Dodam, że kontaktują się ze mną świetnie wykształceni młodzi ludzie z doktoratami, a nawet profesurami i podzielają moje poglądy. Dorzucają też własne oceny tamtej rzeczywistości, a także i tej obecnej.

Może, z czasem dojdzie do świadomości wielu ludzi prawdziwy sens tego, co wiąże się z działaniami służb specjalnych, a to „oświecenie” umysłów będzie dobrze sprzyjać zrozumieniu roli tych służb w mechanizmach dobrze funkcjonującego państwa. To oswajanie z wiedzą „tajemną” powinno też służyć polepszeniu atmosfery społecznej dla działań spec. służb. Bez tego zrozumienia i oswojenia się z tą tematyką tego nie byłoby. Jak widać, nawet na emeryturze, dobry oficer wywiadu, a tym jest Vincent Severski, oddaje państwu niebywałe usługi. Trzeba to docenić. W wielu krajach normalną praktyką jest tego typu działanie, a literatura sensacyjna dotykająca działania tych służb cieszy się nieustającą popularnością i kształtuje pozytywny stosunek ludzi do sprawy współpracy z tymi służbami. Z czasem to stanie się i u nas, a wspomniany Vincent Severski czyni na tym polu milowe kroki.

Wynikiem naszych rozmów i korespondencyjnej wymiany zdań z dr. Arkadiuszem Mellerem była także publikacja o tytule „Byłem agentem w Watykanie. Wywiad rzeka z płk. Edwardem Kotowskim. Rozmawiał Arkadiusz Meller.” Na temat tej książki już wiele napisano, ale na początek przytoczę w całości jeden wpis na stronie własnej www, poświęconej tej książce, z uwagi na jego wyjątkowo mądrą treść.

Oto on:

„Obstupuerunt omnes(łacińskie) — Zdumieli się wszyscy”

Wywiad rzeka, który przeprowadził dr. Arkadiusz Meller z dr. Edwardem Kotowskim jest — jakże odmienna od dotychczasowych pozycji związanych z szeroko rozumianymi wspomnieniami oficerów wywiadu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Przede wszystkim sam Autor jest osobą niezwykle intrygującą. Nie oznacza to bynajmniej iż umniejsza się w tym miejscu rolę innych oficerów służby wywiadowczej. Po prostu ten rodzaj specyficznej służby niezmiernie budzi szczególne zainteresowanie szerokich rzesz czytelników. Niewątpliwie każdy z nas ma swoją własną historię. Wszyscy też, czy tego chcemy czy nie — jesteśmy częścią historii. Zaś w niektórych przypadkach, nieliczni z nas tworzą Historię. Sądzę, iż temu ostatniemu stwierdzeniu możemy przypisać osobę i dzieło Pana Pułkownika Edwarda Kotowskiego, uwzględniając przede wszystkim relacje na linii państwo — Kościół.

I otóż sam Autor! Zacznijmy pokrótce od początku. Chłopak wywodzący się z zapomnianej przez Boga małej podlaskiej wsi. Ambitny młodzieniec, wykuwający własną, ciężką pracą i wysiłkiem intelektualnym drogę ku lepszej przyszłości własnej i innych. Zaangażowany w pracę z młodzieżą nauczyciel. Aktywny społecznik — pedagog. Dyrektor a w rzeczywistości twórczy organizator lidzbarskiego muzeum. Odkrywca cennych fresków w siedzibie słynnego biskupa — poety Ignacego Krasickiego. Historyk sztuki. Człowiek skazany na banicję a właściwie śmierć cywilną przez lokalną, arogancką, skostniałą biurwę partyjną. Oficer wywiadu. Dyplomata. Rozmówca wielkich tego świata. Dyskretny urzędnik w służbie państwowej. Wysublimowany znawca i miłośnik Sztuki. Artysta — malarz. Aktualnie pisarz. Miejmy nadzieję iż w ślad za aktualną pozycją ukażą się kolejne książki bohatera niniejszego wywiadu…

To tylko niektóre z określeń dotyczących Pana Edwarda Kotowskiego. Nie jest moją intencją streszczanie tej cennej pozycji. Myślę że warto bezpośrednio sięgnąć po tę książkę i na podstawie uważnej lektury wyrobić sobie obiektywne zdanie…

Miłośnicy współczesnych kinowych karkołomnych przygód kolejnych klonów agenta 007, przyzwyczajeni do kolorowego wirtualnego przekazu, częściowo mogą czuć się nieukontentowani. Ale uwaga, Szanowne Panie i Panowie! Szpiegowskie filmy, odpowiednio spreparowane na srebrnym ekranie są tylko wizualną pożywką, czymś powierzchownym odległym lata świetlne od realnej pracy oficera wywiadu. Za to w dużej mierze przedstawiają w lśniącym opakowaniu czym prawdziwy świat oficerów wywiadu z pewnością nie jest.

A czym jest? Dobre pytanie! Wydaje się iż prawie każdy oficer wywiadu posiada specyficzne „to coś” — co na przykład pomaga w wychodzeniu w miarę obronną ręką z wszelakich niekorzystnych sytuacji. Oficerowie walczą, tworzą i pracują umysłem. Czujny, uważny czytelnik z pewnością wysnuje z lektury potrzebne sobie życiowe refleksje.

Tak więc „Byłem Agentem w Watykanie…” nie jest wyłącznie, ekskluzywną pozycją przeznaczoną dla interesujących się szeroko rozumianym światem służb wywiadowczych. Jest wskazana dla wszystkich czytelników, ze szczególnym ukierunkowaniem na ludzi młodych, urodzonych po roku 1989. Myślę że nie tylko dla nich będzie to książka niezwykle odkrywcza, pokazująca ową batożoną przez ostatnie dwadzieścia parę lat, rzeczywistość „przedokrągłostołową” w bardziej realistycznym świetle. Młodzi ludzie z pewnością zainteresują się początkowymi fragmentami opisującymi barwnie ale i przejmująco brutalnie wczesne lata życia bohatera wywiadu rzeki, umiejscowione w trudnym okresie wojennym i powojennym. Myślę że jest to swoistą lekcją motywacji dla młodych ludzi, jak poprzez inteligentne zmagania i trud można wykuć lepszą, ciekawszą egzystencję.

Wracając do różnorakich meandrów politycznych tych kilkudziesięciu lat po drugiej wojnie światowej, na które przypadło gros dojrzałego życia protagonisty tej opowieści, to nie zapominajmy o „sitz im leben — situazione vitale” czyli kontekście sytuacyjnym oraz życiowym owych czasów…

W związku z tym, jeżeli można użyć „rewolucyjnego” porównania to rola Autora kojarzy mi się z człowiekiem usytuowanym na swoistej „barykadzie dziejów” próbującego skłonić zdroworozsądkową perswazją, historycznych antagonistów do wypracowania zadowalającego konsensusu. Przyjęcie takiej roli swoistego arbitra i z jednej i drugiej strony powodowało podejrzliwość obu podmiotów. Sam Autor wspomina iż opisał pewien skrawek rzeczywistości z punktu widzenia oficera służb specjalnych. Tym większy szacunek iż zadanie porozumienia zostało doprowadzone do pomyślnego zakończenia. Zachęcam gorąco Szanownych Czytelników do dokonania bezstronnego, kompleksowego, osobistego wyrobienia sobie zdania. Do kojarzenia faktów i wyprowadzania być może zaskakujących wniosków. Do odważnego przekraczania prawo czy też lewoskrętnych klisz propagandowych. Myślę iż wyważone słowa Autora będą pomocne w wyjściu spoza sztampowych kalek. Jest to głos Autora skierowany w kierunku „milczącej większości”.

Na zakończenie, przypomina mi się pewna scena z filmu „Jak rozpętałem Drugą Wojnę Światową”, kiedy Franek Dolas trafia do jednego z fortów Legii Cudzoziemskiej i w momencie kiedy żołnierze tej formacji zdecydowali się przejść w szeregi Wolnych Francuzów, okazało się że twardy, brodaty sierżant, przełożony gnębiący Franka jest Polakiem. Rozradowany Franek oznajmia: „nasze miejsce jest teraz w polskiej armii, musimy walczyć o Polskę”. Zostaje zgaszony odpowiedzią — „o jaką Polskę chcesz walczyć?” I najbardziej w tej mocnej rozmowie dwóch rodaków na obczyźnie spodobała mi się odpowiedź Franka — „o jaką Polskę?! — przecież Polska jest tylko jedna…”

Niech więc podsumowującą puentą staną się powyższe słowa. Bowiem patriotą jest każdy — niezależnie od pochodzenia i miejsca urodzenia — kto działa dla dobra Polski.

Z.C. (Zwykły Czytelnik)”

Wypada też tutaj przytoczyć też i treść Wstępu, jaki napisał do tej książki sam dr Arkadiusz Meller. pracownik naukowy Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Oto on:

„Po raz pierwszy o panu płk. dr. Edwardzie Kotowskim dowiedziałem się z lektury książki Dariusza Rosiaka pt. „Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista”. Pamiętam, że osoba pana Edwarda niezwykle mnie zaintrygowała. Wówczas to pojawiła się myśl, iż to postać na miarę polskiego Jamesa Bonda epoki PRL. Jednak postać mająca przewagę na filmowym bohaterem, bo istniejąca realnie. Poszerzając swoją wiedzę na temat pana Edwarda doszedłem do wniosku, że swoim życiorysem byłby w stanie obdzielić co najmniej kilkanaście osób. Wobec tego wszystkiego, kierowany instynktem ciekawości, nawiązałem z nim kontakt i dość szybko wspólnie doszliśmy do wniosku by przedstawić szerszemu gronu jego osobę, jednocześnie ukazując cały kontekst epoki, w której przyszło mu żyć.

Wspólnie uznaliśmy, że najlepszą formą będzie przeprowadzenie wywiadu-rzeki. W tym celu odbyliśmy kilkanaście rozmów, a ich efekt otrzymujcie Państwo w postaci niniejszej książki. Mamy nadzieję, że poprzez tą formę przybliżone zostały wybory życiowe pana Edwarda Kotowskiego oraz jego działalność, zwłaszcza na odcinku relacji państwo — Kościół rzymskokatolicki. W swoich pytaniach starałem się nie oceniać pana Edwarda, a dać mu możliwość swobodnej wypowiedzi. Mam nadzieję, że książka ta przyczyni się do lepszego zrozumienia epoki PRL, w której zarówno bohaterowi książki jak i milionom Polakom przyszło żyć.

W tym miejscu chciałbym podziękować panom: Edwardowi Kotowskiemu za udzielenie obszernego wywiadu, redaktorowi Dariuszowi Rosiakowi za inspirację, a Wydawnictwu Ridero IT Publishing za przyczynienie się do wydania tej książki.

dr Arkadiusz Meller”

Z uwagi na planowaną objętość wywiadu-rzeki nie wszystko jednak udało się opisać. I teraz kolej na obecną publikację, w ramach której nie tylko odnoszę się do wydarzeń z mojego życia, ale i do wydarzeń z dziejów mojego narodu, bo one są ze sobą ściśle powiązane.

Rzecz jasna w tej publikacji są też i nawiązania do moich wypowiedzi, jakie zostały pomieszczone w wywiadzie rzece. Są one jednak znacznie pogłębione i poszerzone. Przy okazji pragnę podziękować dr. Arkadiuszowi Mellerowi za współpracę w wyniku, której powstała tamta książka, aczkolwiek jego wkład, z uwagi na brak czasu po jego stronie, ograniczał się jedynie do konstrukcji pytań. Zresztą w dobie Internetu przeprowadzanie wywiadów, co nieraz przekonałem sie osobiście, odbywa się drogą e-mailową. Z uwagi na to, że mój interlokutor za mało znał moją biografię i dokonania, ustaliliśmy, że to ja przygotuję najpierw kompletne wypowiedzi, a on, na ich podstawie, skonstruuje swoje pytania. Metoda zdała egzamin i wszelkie uzgodnienia odbyły się wirtualnie.

Na początku wypada stwierdzić, ku ogólniejszej refleksji, że niezależnie od obecnych okoliczności, niesprzyjających tym ludziom, którzy ukształtowali swoją osobowość, w tym i w aspekcie społeczno-politycznym oraz zawodowym w minionym ustroju — mimo wszystko — przysługuje nie tylko prawo, ale i obowiązek złożenia relacji ze swego życia, jeśli tego pragną. Nawet wtedy, gdy czytelnik ukształtowany już w innych realiach i warunkach może nie zgadzać się z ogólniejszym wydźwiękiem tej relacji lub z różnych względów jej nie przyjmować. Ja z kolei nie roszczę prawa do tego, aby ewentualna relacja tych osób z ich własnego życia, w jakikolwiek sposób musiała podlegać mojemu kategorycznemu wartościowaniu. Po prostu każdy ma prawo do relacji z własnego życia według własnych kryteriów i przeżyć. Najważniejsze, aby te relacje były prawdziwe w swej szczerości.

Moje świadome lata wczesnego dzieciństwa i młodości przypadły na trudny okres wojenny i powojenny Polski, a jednocześnie — później, na ten okres historyczny, w którym dzięki zmianom ustrojowym — co podkreślam z całą świadomością — ja osobiście, a także wielka część mojego pokolenia, wywodzącego się z warstw społecznych, które w II RP nie doznały dowartościowania i żyły w trudnych warunkach, bez najmniejszych możliwości na zmianę swojego położenia społecznego, otrzymały szansę na uzyskanie wykształcenia, co było trampoliną do niebywałego skoku cywilizacyjnego nie tylko dla mnie, ale i dla moich dzieci, a pośrednio i dla moich wnuków.

Jak wynika z tego, co za moment napiszę, wczesne moje życie i mieszkańców mojej wsi, a także bliskiej i dalszej okolicy, znajdowało się co najwyżej na poziomie XIX-wiecznym, i jako takie pośrednio jest znakomitą ilustracją tego, co tutaj było w Polsce przedwojennej, gdzie edukacja społeczeństwa ograniczona była do podstawowej umiejętności nie zawsze dobrego czytania, czy pisania, zdobytego w formie samoedukacji lub ukończenia — co nie zawsze było możliwe — kilku klas szkoły powszechnej.

Dodać trzeba, że analfabetyzm nie był tu zjawiskiem rzadkim, a osoby starsze podpisywały się krzyżykami. Nie są mi znane jakiekolwiek nazwiska mieszkańców mojej wsi i wsi sąsiednich, którzy w okresie międzywojennym, tak obecnie idealizowanym, ukończyli pełne wykształcenie podstawowe, nie wspominając o średnim i nie myśląc o wyższym lub zrobili jakąkolwiek karierę w mieście. Jedynie kilka osób, w poszukiwaniu środków utrzymania wyjechało do Ameryki i słuch po nich zaginął.

Ponieważ mieszkańcy mojej wsi i wsi okolicznych nie doznali strat i zniszczeń w czasie II wojny światowej, ani też specjalnych prześladowań od Niemców, ani też od wojsk radzieckich, więc mogłem naocznie, jako dziecko, mieć namacalną wizję tego, jak wyglądało życie w mojej wsi kilka lat wcześniej, czyli przed wojną, bo nic nie zmieniło się w międzyczasie. Sądzę, że gdyby II RP trwała po wojnie, to również życie w mojej wsi toczyłoby się takim samym torem i rytmem dalej i nie byłoby mowy o jakimś postępie cywilizacyjnym i o moim awansie w hierarchii społecznej.

Znając siebie, najprawdopodobniej opanowałbym sztukę pisania i czytania i na tym, z przyczyn zrozumiałych zakończyłaby się moja edukacja i o żadnym awansie cywilizacyjnym nie byłoby mowy. Później, dziedzicząc po moich rodzicach należną mi część gospodarstwa, tj. około 9 ha mało urodzajnej ziemi (grunt rolny, łąka i pastwisko) żyłbym w biedzie wraz z założoną rodziną. Być może ożeniłbym się z córką jakiegoś innego ubogiego rolnika, a moje dzieci byłyby skazane na podobny los, w podobnych okolicznościach i w tej samej przestrzeni geograficznej.

Mówiąc drastycznie a uwzględniając to czego dowodzi współczesna nauka o jednostce jako całości psychofizycznej, ukształtowanej na konstrukcji przekazu genetycznego i modelowanej wychowaniem i procesem kształcenia, moich obecnych dzieci nie byłoby w ogóle. Byłyby to bowiem inne dzieci, w połowie z innym przekazem genetycznym. Warto też o tym pamiętać.

Nowy ustrój, niezależnie od wad, jakie posiadał, dał mnie i podobnym, szansę uzyskania wykształcenia. To pozwoliło na geograficzną zmianę obszaru mojego funkcjonowania, a więc na poznanie mojej żony, osoby, jak na owe czasy z odmiennego obszaru kulturowego i założenia z nią rodziny. To w ramach tej rodziny urodziły się nasze dzieci, uzyskując stosowne wyposażenie genetyczne, co zapewne legło u podstaw ich szans życiowych. Nie wolno o tym zapominać, chociaż to brzmi zbyt biologicznie. To właśnie nowy ustrój dal szansę na ogromne migracje wewnątrz kraju i związane z tym korzystne mieszanie się genów. Nieustanne moje kształcenie się, nawet po założeniu rodziny, przy wszystkich uciążliwościach tego procesu, dawało ciągle szansę na postępujący rozwój zawodowy poprzez podnoszenie kwalifikacji i uzyskiwanie kolejnych coraz bardziej interesujących miejsc pracy. To z kolei wpływało pozytywnie na sytuację materialną całej mojej rodziny, a w tym i dzieci, które uzyskiwały jednocześnie większe możliwości dla własnego kształcenia się, w tym i językowego (podczas pobytu we Włoszech) i co dzisiaj przydaje się w ich własnej aktywności zawodowej.

Fakt zamieszkania mojego w Warszawie i całej mojej rodziny, który wiązał się z rozwojem mojej kariery zawodowej, stworzył też podstawę do tego, że moje dzieci założyły swoje związki małżeńskie z partnerami z Warszawy, wywodzącymi się z rodzin, które przeszły zbliżoną, ale nie taką samą, drogę rozwoju cywilizacyjnego w Polsce powojennej. Z tych małżeństw urodziły się ich dzieci a moje wnuki, które mają większe szanse rozwoju cywilizacyjnego aniżeli ich dzisiejsi rówieśnicy zamieszkujący peryferie kraju.

Ich dzisiejszy los ma jednak trudne początki w trudnej historii ich przodków i warto pamiętać o tym, że to ich „dzisiaj” nie wzięło się znikąd. Dlatego, przynajmniej w tych rodzinach powinno się pamiętać o tej podstawowej prawdzie, o swoich korzeniach. Po to, aby nie ulec fałszowaniu prawdy historycznej poprzez kreatorów czarnego image naszej powojennej rzeczywistości, która miała nie tylko same złe strony. Trzeba widzieć całą paletę jej barw.

Dzisiaj jest tak, że wahadło ocen historycznych wychyliło się skrajnie na prawo, a głosiciele „nowej prawdy” przypisują sobie immunitet na to, że mogą bezkarnie nie tylko w dużej mierze ją wykrzywiać ale i nadają sobie prawo do pozbawiania osób o innych poglądach ich prawdy i własnej oceny swojego życia, nie wspominając już o konsekwencjach praktycznych marginalizacji społeczno-politycznej całych środowisk, które urodziły się za wcześnie, lub ich zdaniem, wybrały nieodpowiednią opcję polityczną, bez uprzedniego przedstawienia im dowodu winy na sali sądowej.

Takiej praktyce należy stanowczo sprzeciwić się i to, między innymi, stawiam za jeden z celów tej publikacji. Moja wypowiedź książkowa, jak każda jednostkowa, może mieć swoje wady i co najważniejsze, przedstawia indywidualny punkt widzenia, bo tak ułożyło się życie moje i moich przodków. To dłuższe rozwinięcie przytaczam nie przypadkowo. Z nim się wiąże szczegółowa relacja z mojego życia, o czym za chwilę.

W imię wierności prawdzie będę czynić jak najdalej idącą wiwisekcję. Rzecz polega bowiem na tym, że za jakiś czas nie będzie komu zdać takiej relacji. Tym bardziej, że czerpanie „natchnienia” do walki z hasła „Bolszewika bij!” nie ma żadnego sensu, a bezproduktywność takiego działania przypomina obraz boksera walczącego ze swoim cieniem.

Dlatego też nie uchylam się od zobrazowanie mojego życia odkąd go pamiętam, aby przybliżyć opinii publicznej mój rodowód i rodowód podobnych do mnie, ze wszystkimi jego uwarunkowaniami historycznymi.

Skoro moja osoba, wbrew mojej woli i chęci stała się obiektem zainteresowania mass-mediów, winien jestem więc, na początek, zaprezentować małą garść informacji o tym, co było przedtem, zanim wstąpiłem do służb specjalnych. Cofnę się w głąb mojego życiorysu, aby pokazać na jego tle to, co było w tamtym czasie, a co kształtowało osobowości milionów osób. Aby nie sięgać jednak od razu zbyt daleko w przeszłość, na początek zatrzymam się tylko na okresie poprzedzającym bezpośrednio czas mojej pracy w służbach specjalnych PRL, tj. na latach 1967—1971.

Pierwsze lata tego okresu, to najpiękniejsze lata mojego życia. Byłem wtedy młodym człowiekiem, jak to określano „panem na lidzbarskim zamku”, a faktycznie kierownikiem Oddziału Muzeum Mazurskiego w Olsztynie w tymże zamku. W tym czasie miałem sukcesy w przywracaniu świetności temu zabytkowi najwyższej klasy, a także w ożywianiu jego wnętrz bogatą działalnością kulturalno-oświatową (koncerty symfoniczne, spotkania z ludźmi kultury i sztuki, wieczory autorskie itp.) i z tego powodu cieszyłem się dużym zainteresowaniem mass-mediów. Nie ukrywam, że mając wówczas mniej niż 30 lat, to mnie schlebiało.

Ponadto zajmowałem się pracą naukową. Napisałem kilkanaście dobrze ocenianych artykułów, w tym na temat malarstwa XVII-wiecznego z kręgu królewieckiego oraz popularno-naukowych związanych z zamkiem. W tymże zamku, z którym sentymentalnie jestem związany do dzisiaj, poznałem wielu bardzo ciekawych ludzi: pisarzy, aktorów (tych ostatnich przy okazji pełnienia funkcji konsultanta historycznego przy kręceniu w tych okolicach fabularnego filmu), muzyków, malarzy (także zagranicznych). Skupiłem wokół siebie miejscowych inteligentów zainteresowanych braniem udziału w urozmaiconym życiu kulturalnym. To samo było z młodzieżą szkolną. Dzisiaj, gdy sięgam do wycinków prasowych z tamtego okresu, to czasami sam sobie zadaję pytanie, jak to było możliwe?

W 1969r., na zasadzie szczególnego zbiegu okoliczności, stałem się autorem głośnego odkrycia XVIII-wiecznych malowideł ściennych w oranżerii biskupa warmińskiego i znanego poety — Ignacego Krasickiego. Jak później naukowo dowiodłem freski najprawdopodobniej zostały namalowane przez Szymona Mańkowskiego, nadwornego malarza ostatniego króla polskiego — Stanisława Augusta Poniatowskiego.

Sprawa tego odkrycia i późniejszych okoliczności, już mniej przyjemnych z tym powiązanych, została szczegółowo opisana w artykułach Ewy Nowakowskiej („Kierunki”) i Andrzeja Brychta, znanego pisarza (częstego mojego gościa) oraz przez innych autorów. Pech bowiem chciał, że we wcześniejszych latach, na skutek zaniedbań konserwatora wojewódzkiego, wysoko ustawionego w hierarchii partyjno-państwowej, w olbrzymiej mierze zostały one zniszczone przez remonty, które tam przeprowadzano bez interesowania się, czy tam są, czy nie są, polichromie. Lektura listów Ignacego Krasickiego, wydanych zresztą niewiele lat przedtem, dawała podstawy do tego, aby sądzić, że jednak są.

Ponieważ mass-media, i to ogólnopolskie, ujęły się za mną (także prof. Stanisław Lorentz, może dla niektórych jeszcze niezapomniana postać wybitnego muzeologa i historyka sztuki), a mocno zagrały ambicje władz wojewódzkich, więc mnie zwolniono z „wilczym biletem”, bez możliwości zatrudnienia się gdziekolwiek w wyuczonym zawodzie, na terenie Warmii i Mazur, a w samym Lidzbarku Warmińskim, nawet w charakterze robotnika. Młodsi muszą wiedzieć, że wtedy, nie było prywatnych firm, a władza mogła skutecznie zablokować nawet i to.

Mimo to, kampania medialna nie ustawała. Może to dziwne, ale tak rzeczywiście było, bo trafiłem na kilku odważnych i bojowych dziennikarzy, którzy zaangażowali się bez reszty w moją obronę. Ktoś mi podpowiedział, że może pójść i zorientować się, czy jest wolny etat w milicji. No, i był!

Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy to nie była podpowiedź zasugerowana?

W instytucji tego typu obowiązują inne reguły. Już nie mogłem zwracać się do dziennikarzy o pomoc. I rzeczywiście, kampania medialna, ku zadowoleniu władz, wygasła. A dalej?

Dalej wiadomo… Olsztyn… Warszawa… Rzym… Potem znowu Warszawa… I nowa rzeczywistość.

Czego najbardziej mi żal z życia zamkowego? Koncertów S. Bacha, wysłuchiwanych w samotności, przy świecach i wieczornych godzin spędzanych przy pisaniu doktoratu, dokończonego już w innych okolicznościach. Krzywdę jaką mi uczyniono najlepiej wyraził powszechnie znany obecnie filozof religii, profesor Zbigniew Mikołejko, który w swoim wywiadzie-rzece stwierdził:

„Kiedy byłem młodym chłopcem, chodziłem na zamek lidzbarski i pracowałem z panem doktorem Edwardem Kotowskim przy odgruzowaniu piwnic. Kotowski miał niebywałą zasługę. Mianowicie w oranżerii Krasickiego, po robotach konserwatorskich, umieszczono bibliotekę pedagogiczną. Przesuwano regał, regał uderzył w tynk położony przez konserwatorów i ukazał się kawał fresku. Bo pracownia konserwacji zabytków z Olsztyna zniszczyła z trzystu metrów osiemnastowiecznych fresków tak ze dwieście metrów, a pozostałe odsłonił na własną rękę nielegalnie doktor Edward Kotowski. Został wtedy dosłownie zmiażdżony za samodzielne przeprowadzenie robót archeologicznych. Nie mógł znaleźć żadnej pracy, był zagrożony więzieniem. Rzucił więc to wszystko w diabły, nawiązał współpracę z milicją i SB, i wyjechał do Rzymu (na dwa dni przed wyborem Karola Wojtyły na papieża!) gdzie funkcjonował jako agent „Pietro”, specjalizując się w sprawach Kościoła).”

1. Podlasie

Wieś rodzinna i okolice

W moim życiorysie nie ma żadnych białych plam i jest on przejrzysty. Urodziłem się 8 marca 1941 roku, we wsi Pięciowłóki, gmina Suchowola, powiat sokólski, województwo białostockie, w rodzinie Stanisława Kotowskiego (ur. 8 V 1915r.) i Walerii z domu Horacza (ur. 4 II 1910r.). Według opowiadań mojej matki, niedługo po urodzeniu, bardzo ciężko chorowałem, tak, że cały byłem pokryty wrzodami.

Trzeba dodać, że na świat przyszedłem w wiejskim domu, który nie posiadał, ani elektryczności, ani kanalizacji, ani żadnych, innych wygód cywilizacyjnych. Poród odebrała sąsiadka, Marianna Marchel i najprawdopodobniej, doszło do jakiejś uogólnionej infekcji, bo wg opowieści rodziców, stan mój pogarszał się szybko, z dnia na dzień. Miałem, poza tym, bardzo wysoką gorączkę i były realne obawy, że wkrótce mogę umrzeć. W tej sytuacji zdecydowano się na ochrzczenie mnie, w wielki piątek, a więc na dwa dni przed Świętami Wielkanocnymi.

W tym celu brat mojej matki, Edward Horaczy i owa sąsiadka, Marianna Marchel, jako rodzice chrzestni, w wielkim pośpiechu i bez zbędnych przygotowań, zawieźli mnie saniami do kościoła parafialnego, do oddalonej o 10 kilometrów Suchowoli, niewielkiego miasteczka, położonego w środku Europy, którego większość mieszkańców stanowili Żydzi, zgodnie współżyjący z okoliczną ludnością. Niestety, cała ludność żydowska, jakiś czas potem, w brutalny sposób, została wytępiona przez okupanta niemieckiego i jedynym śladem po niej jest zaniedbane miejsce po jej cmentarzu wyznaniowym.

Na chrzcie nadano mi dwa imiona: Edward (na cześć ojca chrzestnego) i Eugeniusz.

Dla porządku dodam, że te tereny były w tym czasie zajęte, w wyniku inwazji, po 17 września 1939 roku, przez wojska radzieckie. Umacniały one swoją pozycję na linii rzeki Biebrzy, która miała stanowić granicę z terenami przypadłymi Niemcom. W tym celu budowano różnorodne umocnienia fortyfikacyjne, na ogół betonowe bunkry i miejscowa ludność, a w tym i mój ojciec, była przymusowo zatrudniana do zwożenia kamieni polnych i żwiru.

Był to więc czas trudny i nie było mowy o tym, aby marzyć o jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. Jeśli dziecko miało silny organizm, to przeżywało, a jeśli nie to umierało. Mnie udało się przeżyć i być może, ta przebyta, ciężka choroba spowodowała nabycie przeze mnie większej odporności, bowiem osiem lat później, w wyniku epidemii dyfterytu, zmarł mój, o dwa lata młodszy, brat Czesław, a ja uniknąłem zachorowania na tę groźną chorobę.

W tym miejscu chciałbym poświęcić kilka chwil miejscu mojego urodzenia.

Otóż nazwa P i ę c i o w ł ó k i wywodzi się od nazwy miary powierzchni ziemi, t. j od „włóki”. Po raz pierwszy pojawia się ona w 1744 roku jako Pięciowłók. Później, w XIX wieku, przemiennie używa się nazwy Pięciowłóki i Pięciowłoki. Od 1921 roku używa się tylko nazwy Pięciowłóki aż do zakończenia II wojny światowej. Potem znowu w użyciu jest nazwa Pięciowłoki. W 2006 roku, decyzją MSWiA, na wniosek ludności przywrócono pierwotną nazwę Pięciowłóki.

Pięciowłóki nie były miejscem urodzenia, ani mojego ojca, ani mojej matki. Ojciec urodził się we wsi Kiersnówka, położonej, w odległości około 4 kilometrów, w kierunku zachodnim. Z kolei jego ojciec — Józef, urodził się we wsi Suchodolina, a więc w odległości około 12 kilometrów od Kiersnówki. Później osiadł w Kiersnówce, bowiem wżenił się w rodzinę Skibickich (tzw. przystępy). Jeden z jego braci wyemigrował do Anglii i tam dorobił się restauracji. Nie utrzymywał jednak kontaktów z rodziną w Polsce i stąd brak o nim i o jego rodzinie, konkretnych wiadomości.

Mój ojciec miał trzech braci: Wacława (najstarszy), Władysława i Michała (najmłodszy). Tak się nieszczęśliwie złożyło, że w 1921 roku zmarł ich ojciec, a w rok później matka. Najstarszy — Wacław, majacy niespełna 12 lat, pod opieką dalszej rodziny, wspólnie z Władysławem i Michałem próbowali żyć samodzielnie i prowadzić kilkunastohektarowe gospodarstwo, cierpiąc niedostatek. Nie powodziło im się dobrze, ale z trudem przeżyli. Mój ojciec — Stanisław, został oddany, przez rodzinę, na tzw. wychowanie do Pięciowłók, do obcej rodziny, o nazwisku Horaczy. Miał wtedy jedynie siedem lat i jak opowiadała mi matka, sięgał głową jednie tylko blatu stołu. W tak wczesnym wieku musiał przystosować się do życia w obcej rodzinie i w wyjątkowo trudnych warunkach. Trzeba dodać, że ta opieka nie była bezinteresowna. Sprawa polegała bowiem na tym, że rodzina Horaczych składała się jedynie z trzech samotnych osób, tj. ze starego kawalera — Kazimierza i z dwóch starych panien: Anny i Marianny. Osoby te były już w starszym wieku i były zainteresowane tym, aby wychować sobie na starość opiekuna.

Z różnych powodów nie założyły własnych rodzin. Kazimierz został wcielony do armii carskiej i służył w niej przez 25 lat. Gdy wrócił z wojska był już na ożenek za stary a podobno i zbyt wybredny w wyborze ewentualnej żony i nie chciał się żenić z jakąś panną biedniejszą od siebie. Również jego siostry nie chciały pospolitować się, bowiem rodzina Horaczych należała do najbogatszych w okolicy i zachowywała dość duży dystans wobec otoczenia.

Z tego, co opowiadała moja matka, to Kazimierz, zresztą spokrewniony z jej rodziną, służąc w wojsku carskim został podoficerem i brał udział w wojnach prowadzonych przez carat na Kaukazie. Był typowym żołnierzem, zachowującym prawdziwie wojskową dyscyplinę w stosunku do siebie jak i domowników, co na własnej skórze odczuł mój ojciec nie tylko, gdy był dzieckiem i młodzieńcem ale i później, gdy już miał własną rodzinę. Ponieważ wytrwał w tym, to jako dorastający mężczyzna otrzymał od Kazimierza obietnicę, że w zamian za dochowanie do śmierci gospodarzy, otrzyma od nich w spadku, gospodarstwo.

Miało ono powierzchnię ponad 36 hektarów nienajlepszej ziemi, z przewagą ziem IV i V klasy i wymagało ogromnej pracy, biorąc pod uwagę to, że prymitywne usprzętowienie, jakie wówczas było w rolnictwie, nie pozwalało na jakikolwiek dłuższy odpoczynek. Ojciec mój więc, od wczesnego dzieciństwa, ciężko pracował na swoje utrzymanie, najpierw przy pasieniu bydła i koni a potem, w miarę rozwoju fizycznego, przejmował do wykonywania coraz bardziej skomplikowane i coraz cięższe prace gospodarskie.

Nic nie wiadomo czy chodził do szkoły. Jeśli tak, to na pewno krótko i naukę czytania oraz pisania, w dużej mierze, opanował samodzielnie. Dokształcił się później, również z bardzo dobrym rezultatem, gdyż podczas odbywania zasadniczej służby wojskowej w 3-cim Pułku Szwoleżerów w Suwałkach, ukończył Szkołę Podoficerską sanitariuszy weterynaryjnych i otrzymał stopień wojskowy kaprala.

Według świadectwa o l.p. 3, wystawionego 13 lipca 1938 roku w Suwałkach, a podpisanego przez dowódcę pułku — Edwarda Milewskiego i dowódcę I Szwadronu — Łaskiego Michała, rotmistrza, ojciec mój, od 1 lutego do 13 lipca odbył naukę w Szkole Podoficerskiej 3. Pułku Szwoleżerów i ukończył ją w klasie specjalistów weterynarii z wynikiem dobrym.

To w zasadzie jedyna pamiątka po moim ojcu nieżyjącym już od 45 lat. Świadectwo to jest bardzo zniszczone. Wynikało to z tego, że w czasie wojny ojciec je bardzo ukrywał w rozmaitych zakamarkach, aby nie wpadło w ręce Niemców czy Rosjan. Może przesadnie uważał, że sprowadzi to nieszczęście na rodzinę i jego samego? Dlatego, po wielu latach po prostu się rozpadło. Jakoś go posklejałem i umieściłem w ramie za szkłem.

Mój ojciec Stanisław był uczestnikiem kampanii wrześniowej 1939 roku na froncie wschodnim i dostał się do niewoli pod Zambrowem, gdzie walczył. Był wywieziony na Wschód i przebywał w obozie jenieckim w Kozielsku II.

Trzeba tu wspomnieć, że przed pójściem do wojska ożenił się z Walerią Horaczą z Lewek. Jak już wspomniałem, była ona spokrewniona z Horaczymi z Pięciowłók, i to zapewne, w dużej mierze, zadecydowało o tym mariażu. Lewki to wieś bezpośrednio sąsiadująca, leżąca 50 metrów, na wschód, od wsi Pięciowłóki. Po pójściu ojca do wojska, moja matka, wzięła na swoje barki ciężką pracę i wspólnie ze starszymi ludźmi, przez dwa lata prowadziła gospodarstwo w zastępstwie ojca.

W 1936 roku, Kazimierz i Anna Horaczowie, przepisali na moich rodziców 16 hektarów ziemi, skrupulatnie zastrzegając obowiązki na swoją rzecz. Rok później tj. 4 IV 1937 roku, urodził się mój starszy brat, Władysław, który wiele lat później, objął po ojcu gospodarstwo.

Gdy chodzi o wspomnienia ze służby wojskowej, to ojciec często opowiadał, że był z niej bardzo zadowolony. Był często wyróżniany i lekarz pułkowy (weterynarz) w stopniu wachmistrza, z którym pełnił służbę na co dzień, wielokrotnie proponował mu przejście do zawodowej służby wojskowej. Ojciec podkreślał, że nie przyjął tej propozycji tylko dlatego, że już wówczas był żonaty i musiał wrócić na wieś, aby dotrzymać zobowiązań wobec swoich opiekunów. Opowiadał też, że podczas manewrów, które odbywały się w okolicach Augustowa odwiedził konno, w pełnym ekwipunku szwoleżerskim Pięciowłóki, co wywołało dużą sensację. Często opowiadał o swoich sukcesach w ścinaniu szablą, podczas galopu, tzw. „łóz”.

Jak wspomniałem poprzednio, moja matka pochodziła z Lewek. Była to wielodzietna rodzina chłopska. Jej rodzice, Kamila i Wincenty, gospodarzyli na kilkunastu hektarach ziemi i mimo, że nie była ona zbyt urodzajna, uchodzili za najbogatszych w tej wsi. Matka miała czterech braci: Jana (zmarł w wieku 19 lat), Sabina (zmarł w czasie okupacji niemieckiej, na skutek postrzału z pistoletu w nogę, przez swojego kolegę, na skutek nieostrożności przy obchodzeniu się z bronią), Edwarda (na skutek tzw. wżenienia się gospodarzył we wsi Dryga, położonej za Suchowolą w kierunku Białegostoku) i Wacława (odziedziczył gospodarstwo po rodzicach, we wsi Lewki) oraz cztery siostry: Serafinę, Felicję, Władysławę i Mariannę. Serafina i Felicja wstąpiły do zakonu. Ta pierwsza, niemal całe swoje życie zakonne spędziła w Zakopanem, a Felicja w Wielkopolsce. Z kolei Władysława wyszła za mąż za Piotra Pieszkę, rolnika z Pięciowłók. Marianna wyszła za mąż za rolnika z Bagien o nazwisku Kozłowski.

Nikt z rodzeństwa matki już od wielu lat nie żyje. Matka, mimo, że nie uzyskała żadnego formalnego wykształcenia (przed I wojną światową, jak i przed II nie było w okolicznych wsiach jakichkolwiek szkół, a najbliższa znajdowała się w Suchowoli lub w Dąbrowie) cechowała się wysoką wrażliwością, kulturą i inteligencją. Czytać nauczyła się z modlitewnika. Była niezmiernie pobożna i do czasu, gdy nie wybudowano kościoła w pobliskim Grodzisku, pieszo chodziła na nabożeństwa do kościoła w Suchowoli, tj. 10 kilometrów w jedną stronę. Nie zważała przy tym na pogodę.

Pamiętam, że często wspominała, że w porze jesienno-zimowej zdarzało się jej mocno zmoknąć i wtedy, aby się rozgrzać zachodziła do jednej z rodzin żydowskich w Suchowoli, gdzie zawsze częstowano ją gorącą herbatą. Zawsze podkreślała, że licznie zamieszkujący Suchowolę Żydzi utrzymywali bardzo przyjazne kontakty z katolikami i mocno cierpiała, gdy tych ludzi dotknęła niemiecka eksterminacja. Mówiła, że najpierw Niemcy spędzili tę ludność do getta, nad rzeczką Brzozówką a potem wywieźli do różnych obozów koncentracyjnych. Część tych ludzi zamordowali na miejscu i tylko nielicznym udało się zbiec i znaleźć schronienie w okolicznych wsiach. W jej opowiadaniach motyw ten przewijał się bardzo często i był zawsze wyrazem żalu z powodu utraconej części jej świata. Nie pogodziła się nigdy z tym, że do tego doszło.

Podobnie, często wspominała swoje piesze wyprawy do stacji w Kamiennej Nowej, gdzie znajdował się posterunek niemieckich żołnierzy, ochraniających linię kolejową. Aby zdobyć pieniądze na niezbędne zakupy, nosiła tam, na plecach, dziesięciolitrową konewkę bimbru i sprzedawała go Niemcom. Pokonywała więc odległość około 8 kilometrów, w jedną stronę.

Z najdalszych jej wędrówek, na pierwsze miejsce wysuwała się jednak pielgrzymka (przed wojną) do Studzienicznej k. Augustowa, znanej obecnie miejscowości odpustowej. Udawała się tam na odpust z koleżankami i siostrami, pokonując pieszo, w ciągu jednego dnia około 80 kilometrów w obie strony. Mimo to, twierdziła, że nie była to, dla niej, wyprawa nadmiernie wyczerpująca. Trzeba też dodać, że w tym czasie chodzono boso, a buty wkładano dopiero przed wejściem do kościoła. Chodziło o to, że obuwie było zbyt drogie i dlatego je tak bardzo oszczędzano. Również ja, w dzieciństwie, doświadczyłem wielu wędrówek pieszych boso.

22 czerwca 1941 roku wojska niemieckie, po ataku na ZSRR, zajęły teren, który poprzednio okupowały wojska radzieckie i moja wieś, w wyniku tegoż, aż do końca 1944 roku znajdowała się pod okupacją niemiecką. Wg tego, co opowiadali starsi ludzie, Niemcy nie naprzykrzali się zbytnio miejscowej ludności, jeśli nie liczyć konsekwentnego egzekwowania obowiązkowych dostaw płodów rolnych. Ich fizyczna obecność ograniczała się, w zasadzie, do rzadkich patroli policyjnych, egzekwujących porządek, a także na bezprawnym samozaopatrywaniu się w produkty żywnościowe. Matka dość często opowiadała, jak jeden z policjantów niemieckich groził jej zastrzeleniem, gdy nie chciała dać mu jajek, o które prosił. Gdy powiedziała, że ich nie ma, to zaczął przeszukiwać dom i powiedział, że jeśli je znajdzie, to spełni swoją groźbę. Na szczęście mu się to nie udało, chociaż przypadek tylko sprawił, że nie znalazł tego, czego szukał, mimo, że były w zasięgu jego ręki. Wydarzenie to matka ciężko przeżyła i dlatego do niego często wracała w swoich wspomnieniach. Opowiadając o sytuacji sprzed 22 czerwca 1941 roku rodzice często podkreślali, że wojska radzieckie budując bunkry wzdłuż Biebrzy, na jej lewym brzegu, sięgali do przymusowego zatrudniania miejscowej ludności przy transporcie kamienia polnego i żwiru oraz drewna, przy użyciu chłopskich furmanek i koni. Była to ciężka praca, która trwała niemal dwa lata. Potem się okazało, że te umocnienia do niczego nie przydały się, z uwagi na błyskawiczną ofensywę wojsk niemieckich od strony Prus Wschodnich. W jej wyniku, wojska radzieckie uciekały w popłochu.

Trzeba jeszcze wspomnieć i o tym, że żołnierze radzieccy, na naszych polach, w odległości około 300 metrów na południe od zabudowań, prowadzili intensywne prace ziemne (wykopy i nasypy), w związku z zaplanowaną linią kolejową, która miała połączyć Grodno z twierdzą w Osowcu. Mimo, że prace ziemne były daleko zaawansowane, to jednak nie zdążono ułożyć szyn kolejowych, z uwagi właśnie na atak Niemców. Ślady tych wykopów i nasypów są widoczne do dzisiaj. Jakiś czas temu znalazłem tam miedzianą menażkę żołnierską, a z napisów widniejących na niej wynika, że pochodziła jeszcze z czasów carskich, z 1914 roku. Dowodzi to tego, że jeszcze w 1941 roku, jeden z żołnierzy radzieckich, pracujących przy budowie kolei jej używał. Świadczyłoby to nie najlepiej o ekwipunku tego wojska.

Mówiąc na temat tej „kolejki” matka często wspominała o tym, że przy jej budowie pracowało bardzo dużo młodych żołnierzy, często nieletnich. Byli źle odżywiani i zaopatrzeni, gdy chodzi o umundurowanie. Litowała się nad nimi i często dawała im żywność. Jeden z nich o imieniu Kola, jak mówiła, często przychodził do naszego domu i bawił się z dziećmi. Posiadał harmonijkę ustną i bardzo pięknie na niej grał. Tak się złożyło, że bardzo zżył się z naszą rodziną i na pamiątkę zostawił nam ten instrument, gdy musiał uciekać przed atakiem niemieckim. Matka twierdziła, że był on bardzo młody, nie miał więcej niż 15—16 lat i bardzo mu było żal rozstawać się z naszą rodziną. Mówił, że czuł się tutaj tak, jakby odnalazł swoją rodzinę.

Ja tego epizodu wyraźnie nie pamiętam, bo byłem na to za mały, ale dość wyraziście pamiętam wydarzenia, które miały miejsce w 1945 roku, a między innymi walkę powietrzną dwóch samolotów nad naszym gospodarstwem. Jeden z samolotów spadał koszącym lotem, ciągnąc za sobą ogromną chmurę czarnego dymu. Wpadłem wtedy w panikę i krzyczałem na innych członków rodziny, aby jak najszybciej chronić się do piwnicy.

Pamiętam też, że w 1944 lub 1945 roku, na pastwisku, za stodołą, stacjonowały czołgi radzieckie, do których chodziliśmy wraz z innymi dziećmi, aby je obejrzeć. Czołgiści pozwalali nam wchodzić do wnętrza tych maszyn a nawet je na krótko uruchamiali. Była to dla nas wielka atrakcja, którą pamiętam do dzisiaj w szczegółach.

Innych wydarzeń, z czasów wojny, tak dokładnie nie pamiętam. Wiem jedynie od rodziców, że w momentach przechodzenia frontów przez nasze tereny, z całą rodziną przenosiliśmy się do piwnicy i tam mieszkaliśmy. Tu muszę wyjaśnić, że piwnica, w tutejszym pojęciu to, po prostu, oddzielny budynek murowany, posadowiony głęboko w ziemi, sklepiony i doskonale nadający się do przechowywania nie tylko ziemniaków i warzyw ale także i innych produktów.

W moim rodzinnym domu, na przełomie roku 1944 i 1945, w czasie gdy w okolicy stacjonowały wojska radzieckie, mieścił się sztab wojskowy i zamieszkiwali w nim oficerowie, z którymi dzieliliśmy nasz los, bo nas nie wyrzucili z domu, jak na ogół bywało. Trzeba było po prostu ścieśnić się w tym budynku, który został wybudowany jeszcze w XIX wieku, a więc był bardzo mały.

Jak pamiętam był to dom drewniany, którego przedłużeniem, od strony północnej, była stajnia, za nią obora, a na końcu chlewnia i owczarnia. Cały budynek, dość długi, pokryty był jednym, wspólnym słomianym dachem. W części mieszkalnej były cztery pomieszczenia: duży pokój, mały pokój (tzw. komora) oraz kuchnia z glinianym klepiskiem i wreszcie duża spiżarnia oraz wspólna sień z wejściami bezpośrednimi do tych wszystkich pomieszczeń, z wyjątkiem komory, do której można było wejść z kuchni albo z dużego pokoju. Z sieni prowadziły też strome schody (rodzaj drabiny o szerokich stopniach) na strych, na którym często przebywałem w celu przeszukiwania starych rzeczy, których tam było bardzo wiele. Szczególnie interesowałem się kuferkiem podróżnym „wujka” Kazimierza Horaczego, byłego podoficera carskiego, który wracając z wojska, przywiózł z Rosji wiele ciekawych przedmiotów, wśród których było dużo sprzętu wędkarskiego (haczyki, błystki itp.), a także jego kompletny mundur wojskowy. Szczególnie podobała mi się jego czapka wojskowa i wielokrotnie ją tam sobie przymierzałem. Na strychu można było też znaleźć różne stare modlitewniki, ozdobne lampy naftowe, naczynia gliniane, a także suszące się wędliny uwieszone na krokwiach w taki sposób, aby nie padły łupem gryzoni, których w żadnym gospodarstwie nie brakuje.

Głównym elementem mieszkania, szczególnie ważnym zimą, był ogromny piec chlebowy, który sięgał z kuchni do komory i zajmował co najmniej ¼ część tego ostatniego pomieszczenia. Pamiętam, że górna partia tego pieca miała obszerne wgłębienie na całej powierzchni i stanowiła rodzaj suszarni nie tylko dla ziarna, ale i dla przemokniętych ubrań. Było to też moje, ulubione, miejsce do wygrzewania się podczas mroźnych zim i gdy nauczyłem się już czytać, do lektury książek. Największy pokój był ogrzewany piecem kaflowym i częściowo ścianką kaflową, ogrzewaną z paleniska płyty kuchennej. Podobnie była ogrzewana komora.

Umeblowanie mieszkania było nadzwyczaj skromne i ograniczało się do mebli wykonanych przez wiejskich stolarzy. Spało się na łóżkach o konstrukcji dającej możliwość ich poszerzania (tzw. szlabanki) oraz w łóżkach szerszych (małżeńskich), bardziej ozdobnych w formie. Rzecz jasna łóżka te, zamiast dzisiejszych materacy, posiadały sienniki wypełniane, bądź słomą, bądź sianem.

W dużym pokoju stał wysoki, ozdobny kredens, stół oraz komplet krzeseł. W komorze za siedziska służyły dwa złożone szlabanki, które rozłożone służyły do spania. W kuchni, oprócz dużego stołu jadalnego, obok niego, stały dwie długie ławy służące do siedzenia. Ściany, od wewnątrz, były pokryte tynkiem. Na ścianach wisiały liczne obrazy z postaciami świętych, a na stole, w dużym pokoju stał zawsze krucyfiks.

Raz na kilka lat, przed świętami wielkanocnymi, matka je bieliła roztworem wapna z dodatkiem farby i kazeiny. Wówczas z danej izby wnosiło się na podwórze wszystkie meble i w ten sposób stwarzało niezbędne warunki do przeprowadzenia takiego remontu.

Dom mojego dzieciństwa nie posiadał oświetlenia elektrycznego aż do lat 60-tych XX wieku i wieczorem poszczególne izby były oświetlane lampami naftowymi, a gdy zabrakło nafty — świecami. Kuchnię, gdy zabrakło nafty, oświetlało się łuczywem, wykonanym ze świerkowych lub sosnowych smolnych drzazg. Łuczywo umieszczało się w specjalnym, metalowym uchwycie, zamontowanym w ścianie. Ponieważ w tym pomieszczeniu nie było podłogi drewnianej, a jedynie gliniane klepisko więc tylko ono mogło być tak oświetlane bez narażania się na wywołanie pożaru. Pamiętam, że bardzo często, przy tym świetle, odrabiałem lekcje i czytałem książki. Biorąc pod uwagę konieczność oszczędnego używania oświetlenia (często brakowało nafty), siłą rzeczy, nasze życie w tym domu, było podyktowane długością dnia. Na ogół, gdy zapadała ciemność na dworze, to niedługo potem wszyscy szli spać, aby z kolei wstawać bardzo wcześnie rano tj. ze wschodem słońca. Tak więc, rytm przyrody, regulował rytm naszego życia nie tylko w tej kwestii ale i w wielu innych.

Moja rodzinna wieś, położona na lewym brzegu Biebrzy, rzeki oddalonej, w linii prostej o jakieś 4—5 kilometrów, ale mimo tego oddalenia, jakoś żyła w dość ścisłym związku z tą rzeką. Przede wszystkim dlatego, że w zależności od tego, na którym brzegu leżały wsie, ich ludność określała się etnicznie. Po lewej stronie rzeki mieszkali t. zw. Rusini, a po prawej Mazurzy.

To przetrwało, aż do dnia dzisiejszego, mimo, że Biebrza nie ma już tak zdecydowanego charakteru rzeki granicznej, w sensie etnicznym. Po naszej stronie tej rzeki, miejscowa ludność była dwujęzyczna niemal od urodzenia, gdyż między sobą ludzie używali języka „ruskiego”(„prostego”), który jest swoistą mieszaniną języka białoruskiego z polskim, a w kontaktach z osobami spoza tego obszaru etnicznego, posługiwano się językiem polskim, którego tak naprawdę uczono się dopiero w szkole. Z tego też powodu ten język polski w brzmieniu miejscowych mieszkańców był zdecydowanie poprawny, literacki, bez tych naleciałości, jakie występują w innych regionach Polski. To, co czasami ich zdradzało, to było śpiewne, wschodnie brzmienie tego języka. Po przeciwnej stronie Biebrzy używano tylko języka polskiego, z charakterystycznym mazurzeniem, stąd określenie „Mazurzy”.

Te odrębności kulturowe wynikały głównie z tego, że po prawej stronie rzeki „kolonizacja ruska” była wcześniej wyparta przez oddziaływania polskie. Chociaż źródła historyczne mówią o tym, że zarówno tam, jak i u nas chrześcijaństwo przychodziło ze wschodu, w postaci prawosławia. Dopiero później katolicyzm zaczął je wypierać

Bliższym kontaktom ludności, zamieszkałej po obu stronach Biebrzy, nie sprzyjał fakt specyficznego ukształtowania się jej pradoliny, która niegdzie ma szerokość nawet do kilkunastu kilometrów. Są to tereny bagniste, głębokotorfowe, trudne do przebycia. Pierwszy most na Biebrzy został zbudowany dopiero w XVIII wieku. Był to most w okolicy Sztabina, do którego, odległość z mojej wsi wynosi około 6 kilometrów. Od tego momentu, stopniowo, zacieśniały się bardziej kontakty i zanikała wzajemna nieufność. Trzeba jednak dodać, że jeszcze do niedawna, nie zawierano małżeństw między „Mazurami” a „Rusinami”. Jest jeszcze jeden, bardziej osobisty element, ścisłego powiązania naszej rodziny z Biebrzą. Otóż, moi rodzice, mieli około 6 hektarów łąki położonej nad tą rzeką. Łąka ta jest nadal we władaniu rodziny i znajduje się w miejscowości Jagłowo, oddalonej o około 18 kilometrów.

Dobrze pamiętam wyprawy do tego miejsca, celem koszenia trawy a następnie jej zbierania i przywożenia siana. Były to prawdziwe wyprawy, na które trzeba było wyruszać furmanką, krótko po północy, aby z powrotem wrócić około jedenastej w nocy. Często zostawało się tam na noc i w warunkach polowych, pod gołym niebem, spędzało się kilka dni. Szczególną atrakcją była kąpiel w rzece. Tym bardziej, że w mojej wsi, ani też w pobliżu, nie było nawet większej sadzawki, mimo, że okolice są posadowione na źródliskach. Źródliska, o których wspominam były przyczyną ciągłych podtopień wsi, wiosną czy też jesienią. Wtedy, wobec braku utwardzonych dróg, przejazd przez wieś odbywał się w błocie a wozy grzęzły aż po osie. Stąd podróżowanie w tych warunkach było prawdziwą udręką. Nie muszę dodawać, że jedynym środkiem lokomocji była furmanka konna i niezmiernie rzadko, stary, wysłużony rower. Z kolei zimą, a one tu bywały na ogół bardzo surowe, charakteryzujące się nie tylko silnymi mrozami, ale i obfitymi opadami śnieżnymi, drogi były zawiewane, co najmniej na wysokość przydrożnych płotów, tak, że jeździło się saniami bardzo wysoko ponad naturalny poziom ulicy. Miało się wrażenie, że sanie znajdują się na wysokości dachów przylegających do ulicy domostw. A wówczas, zimy były bardzo długie.

Zabudowania wiejskie, nawet jeszcze wiele lat po wojnie, zachowały swój pierwotny charakter, żywcem przypominając obrazki nie tylko XIX-wieczne, ale wręcz XVIII-wieczne. Były to budynki na ogół drewniane, z rzadka kamienne, kryte słomianą strzechą, ustawione prostopadle do ulicy, niskie, o bardzo małych oknach. Na podwórku, ogrodzonym sztachetami, znajdowała się zazwyczaj murowana z kamieni polnych studnia. Nieco dalej od ulicy, w głębi siedliska, były budowane stodoły i szopy oraz spichrze. Podwórka były brukowane kamieniem polnym, który w bardzo wielkich ilościach pozostał po cofającym się lodowcu. Często nawet jeszcze dzisiaj rolnicy twierdzą, że „te kamienie chyba rosną na polu, bo po ich wyzbieraniu, na drugi rok, znajdują się w tej samej ilości”.

Od strony ulicy były usytuowane tzw. bramy wjazdowe, na ogół z daszkiem, krytym gontem, a także furtki. Podwórko było także odgrodzone, podobną ale mniej wystawną bramą i furtką od tzw. części gumiennej, tj. stodolnej. Chodziło tu o to, aby zwierzęta, zwłaszcza w okresie zimowym, wypuszczone do pojenia (koryto drewniane przy studni) nie miały możliwości rozproszenia się po całym siedlisku. Pamiętam, że ta koncentracja zwierząt na ograniczonej przestrzeni skutkowała tym, że wiosną, po zejściu śniegów, znajdowała się tam spora ilość obornika, którą trzeba było starannie usuwać przez kilka dni.

Charakterystyczną budowlą, o której już wspomniałem wcześniej była piwnica, zbudowana z dużych kamieni polnych i dość głęboko posadowiona w ziemi, w takim miejscu, aby nie podmakała wodami gruntowymi. Ten wymóg, czasem trudny do spełnienia, powodował to, że piwnice były wznoszone nawet w pewnym oddaleniu od budynku mieszkalnego. Piwnica służyła nie tylko do przechowywania zimą ziemniaków, warzyw, owoców, a latem mleka, masła itp. ale także, w czasach wojennych służyła za schron. Dlatego taka piwnica miała nie tylko grube mury i sklepienia, ale również była ze wszystkich stron obłożona grubą warstwą ziemi. To wszystko w sumie czyniło to, że w jej wnętrzu, niezależnie od tego, czy to było latem, czy zimą, zawsze była stała temperatura, wynosząca około 7 stopni powyżej zera. To był niezmiernie ważny element, gdyż trzeba pamiętać o tym, że wówczas nie znano jeszcze zamrażarek czy lodówek, a ponadto nie było w tych stronach energii elektrycznej.

Innym, bardzo przydatnym miejscem do schładzania mleka i jego przetworów, używanym jedynie w okresie letnim, były małe, na ogół obmurowywane kamieniem, sadzawki. Budowano je tam, gdzie znajdywano tryskające z ziemi źródełko. Woda w nich miała stałą temperaturę zarówno latem jak i zimą. Nawet największe mrozy nie zamrażały płynącej z nich wody. W sadzawkach tych wykonywano też większe pranie, bowiem miękka, źródlana woda znakomicie się do tego nadawała. Przy praniu używano tzw. kijanki, tj. rodzaju pobijaka wykonanego z dębowego drewna, którym ubijało się bieliznę, położoną na drewnianej desce, przy sadzawce.

Podczas mojego dzieciństwa obserwowałem świat wiejski Podlasia w postaci jakby żywcem wziętej z XIX wieku, charakteryzującej się również i tym, że uprawiano rolę i zbierano plony w zasadzie takimi samymi metodami, jak przed wiekiem. Praktycznie nie było żadnej mechanizacji prac polowych. Siłę pociągową stanowiły konie, chociaż widziałem też w zaprzęgu nawet woły. Znam z autopsji radła i sochy, używane do orania ziemi, a także drewniane brony i inne narzędzia rolnicze o bardzo prymitywnej konstrukcji. Pamiętam posługiwanie się sierpem przy ścinaniu zbóż. Wielkie zdumienie mieszkańców wsi wywołał fakt, że mój ojciec, jako pierwszy, zakupił kosę i wyszedł z nią w pole, aby kosić żyto. Ludzie mieli mu to za złe, przepowiadali, że w następnym roku nie będzie miał urodzaju, ponieważ zbiór kłosów powinien odbywać się ręcznie, i tylko ręcznie, tak jak dawniej. Użycie kosy miałoby być jakimś świętokradztwem, bo w ten sposób nie okazuje się szacunku dla tej odwiecznej czynności, jaką było ścinanie zboża sierpem. Po kilku latach, mieszkańcy zapomnieli co przepowiadali, i po cichu, poszli śladem ojca. Nie tylko widziałem, ale jako chłopak, brałem udział w młócce zboża cepami. Odbywało się to w stodole, w porze zimowej, na klepisku. Do tej czynności trzeba było wstać bardzo wcześnie, o czwartej lub piątej rano, aby do śniadania wymłócić pewną ilość snopków. Była to praca zespołowa wymagająca dobrego zgrania się. Inaczej zdarzało się, że niechcący, jeden drugiemu mógł zrobić krzywdę. Młócka odbywała się w zasadzie codziennie, tak, aby podczas zimy zdołać uporać się z tą ciężką pracą.

Jako dziecko zacząłem pomagać w gospodarstwie bardzo wcześnie. Mając 5—6 lat, pomagałem przy pasieniu bydła, owiec i koni. Stopniowo, w miarę dorastania, podejmowałem się innych prac, których nigdy nie brakowało w gospodarstwie. Jedynym, w miarę wolnym czasem, do kontaktów z rówieśnikami, były godziny niedzielne i to nie w całości. Trzeba było przecież paść krowy i to niezależnie od pogody. Co prawda, „wujek” Kazimierz dość często, gdy na mnie przypadła kolej pasienia, robił to za mnie. Według matki, czynił to dlatego, że mnie lubił, w odróżnieniu od mojego, starszego brata, który mu dokuczał.

Zimą natomiast, z uwagi na brak obuwia, do czasu, gdy nie poszedłem do szkoły, to praktycznie w ogóle nie wychodziłem z domu. Pamiętam jak nie mogłem pohamować się i boso wymykałem się na podwórze, by nacieszyć się śniegiem. Gdy zauważyła to matka to dostawałem za to lanie. Czasem kończyło się to ciężkim przeziębieniem. Gdy podrosłem, na wykonanych przez ojca nartach z jesionowego drewna, jeździłem ile się tylko dało. Podobnie, po własnoręcznym wykonaniu prymitywnych łyżew, nie opuszczałem okazji do ślizgania się na tzw. wylewach lodowych.

Ciekawą, zespołową zabawą była karuzela lodowa, tzw. kręciołka. Polegała ona na tym, że na rozlewisku lodowym mocowało się poziomo, na osi, drewniane koło od wozu i przymocowywało się do jego szprych żerdź, a na jej końcu sanki. Następnie kilka osób, przy pomocy drążków włożonych w szprychy obracało to koło, w wyniku czego sanki, na których ktoś siedział, nabierały olbrzymiej prędkości. Czasami urywały się one wraz z pasażerami i mocą siły odśrodkowej lądowały daleko poza lodowiskiem.

Inną zabawą zespołową, którą pamiętam były zawody na „puszczanie” drewnianego krążka na wiejskiej drodze. Rzucało się więc ten krążek tak, aby potoczył się jak najdalej w kierunku drużyny przeciwnej, która starała się go nie przepuścić poza linię, na której stała. Gdy to się nie udało musiała przesuwać się na wysokość tego miejsca, gdzie zatrzymał się krążek. Po czym jeden z członków tejże drużyny wykonywał rzut w kierunku przeciwnym. Do zatrzymywania krążka służyły zwykłe sztachety, często doraźnie oderwane z płotu. Generalnie rzecz biorąc, wygrywała ta drużyna, która „przepędziła” przeciwną drużynę na koniec wsi. Takie zawody trwały dość długo i przynosiły sporo satysfakcji.

O piłce do gry nie było wtedy mowy, więc bawiliśmy się tym wszystkim co chociaż trochę ją imitowało. Czasami były to nieduże piłki gumowe, kupione gdzieś na targu. Ja i moi rówieśnicy nie mieliśmy żadnych zabawek kupowanych w sklepach. Bawiliśmy się tym tylko, co zdołaliśmy sami wykonać. Czasami były to drewniane pistolety, odpalane na siarkę z zapałek, a czasami prawdziwe naboje, znajdywane w różnych miejscach, które wrzucaliśmy do ogniska i cieszyliśmy się z eksplozji. Innym razem, taki nabój kładło się na kamień i drugi ciężki kamień zrzucało na niego, co również dawało podobny efekt. Jak widać nie były to zabawy bezpieczne i tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności należy zawdzięczać to, że nie zakończyły się one kalectwem.

W 1948 roku, w sąsiedniej wsi, w Grodzisku, erygowano parafię, założono cmentarz grzebalny i rozpoczęto budowę kościoła. W tym samym roku urodziła się moja starsza siostra Teresa. Tegoż roku rozpocząłem naukę w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Szkoła mieściła się w prywatnym budynku w Lewkach i zajmowała tylko jedną izbę i miała jednego nauczyciela. Szkoła pracowała na dwie zmiany, a na każdej zmianie uczyły się jednocześnie dwie klasy: klasa pierwsza z drugą a klasa trzecia z czwartą. Nauka przebiegała tak, że jedna z klas miała zajęcia ciche, podczas, gdy druga pracowała z nauczycielem, i odwrotnie. Nie było to dla mnie najgorsze rozwiązanie, gdyż po szybkim wykonaniu zadanych ćwiczeń z programu mojej klasy, mogłem wsłuchiwać się w to, co wyjaśnia nauczyciel klasie wyższej i dlatego nie nudziłem się. Z uwagi na to, że ta szkółka mieściła się w prywatnym domu, zachowanym zresztą do dzisiaj, to zza ściany, dochodziły nieraz bardzo głośne rozmowy, prowadzone przez gospodarzy, co czasami wywoływało salwy śmiechu u uczniów. Klasy były nieliczne, najwyżej 10-osobowe, a ławki szkolne posiadały otwierane pulpity i wycięcia na kałamarz. Pochodziły zapewne jeszcze z czasów przedwojennych.

W tym czasie mieliśmy wielkie trudności zarówno z kupnem podręczników, jak i zeszytów czy też przyborów szkolnych. Czasami pisało się na szarym papierze pakowym, a atrament przygotowywaliśmy z soku z czerwonego buraka. Boiskiem była dla nas wiejska droga, na której, podczas przerw, graliśmy w tzw. dwa ognie, używając do tego zwykłej gumowej piłki. Innym sprzętem sportowym szkoła nie dysponowała. Zimą nie mieliśmy żadnych zajęć sportowych, a przerwy spędzaliśmy na ogół w klasie grzejąc się przy piecu kaflowym, gdyż izba szkolna była nie dogrzana do tego stopnia, że często mieliśmy tak zziębnięte ręce, że nie dało się w nich utrzymać pióra lub ołówka.

W 1949 roku, mój młodszy brat — Czesław, zachorował na dyfteryt. Panowała wtedy epidemia tej choroby, a trudności z zakupem odpowiednich antybiotyków były tak duże, że mój ojciec mimo, że objechał rowerem zarówno Dąbrowę Białostocką, Suchowolę i Sztabin, to nie mógł uzyskać nigdzie skutecznej pomocy lekarskiej. Widząc szybko pogarszający się stan brata, rodzice zdecydowali się, aby zawieść, jego i mnie do szpitala do Augustowa. Trzeba pamiętać, że wtedy nie było jeszcze, w miarę regularnej, komunikacji z tym miastem i ojciec podwiózł nas furmanką do Sztabina, na szosę Suchowola-Augustów, licząc, że stąd uda się złapać jakiś samochód jadący do Augustowa. Rzeczywiście, po dłuższym oczekiwaniu, zabrała nas wojskowa ciężarówka, wioząca żołnierzy. Gdy dojechaliśmy do Augustowa było już ciemno. Wysadzono nas przy moście niedaleko szpitala. Brat miał wtedy zaledwie 6 lat i matka wniosła go na rękach do szpitala, gdzie lekarz stwierdził, że na ratunek już jest za późno. W jakiś czas później, na rękach rozpaczającej matki, brat zakończył swoje krótkie życie.

Nie zważając na sytuację i późną porę kazano nam natychmiast opuścić szpital. Matka długo błagała lekarza, aby pozwolono nam zostać w szpitalu do rana, gdyż nie mamy jak wrócić do domu. Brata umieszczono w kostnicy szpitalnej, gdzie były już ciała innych zmarłych, a my pogrążeni w rozpaczy nie chcieliśmy odejść i całą noc czuwaliśmy przy Czesławie w tej kostnicy.

Nie wiem, jak matka zawiadomiła ojca, aby przyjechał po nas. Nie pamiętam, czy na drugi dzień, czy może później, ojciec przyjechał po nas furmanką, przywożąc wykonaną przez sąsiada trumienkę. Trzeba pamiętać, że z mojej wsi do Augustowa odległość wynosi około 35 kilometrów. Mimo ogromnego zmęczenia, natychmiast wyruszyliśmy w powrotną drogę. Nie była to łatwa podróż. Wracaliśmy pogrążeni w smutku, wsłuchując się w monotonny stukot kół po kocich łbach.

Podróż ta trwała bardzo długo. Ponieważ nie mogłem usiedzieć na furmance zbyt długo, więc dużą część tej drogi pokonywałem pieszo, idąc obok trumny. Być może wstrząs psychiczny, jakiego doznałem, spowodował to, że moja choroba cofnęła się, bo ja również zaczynałem chorować na dyfteryt i dlatego mnie zabrano do Augustowa. Wiem z całą pewnością, że w szpitalu nie podawano mi żadnych leków, a mimo to choroba nie rozwinęła się. Po uroczystościach pogrzebowych brat Czesław, jako jedna z pierwszych osób, został pochowany na nowozałożonym cmentarzu w Grodzisku.